- W empik go
Szatan i Judasz. Śmierć Judasza - ebook
Szatan i Judasz. Śmierć Judasza - ebook
„Szatan i Judasz. Śmierć Judasza” to ostatnia część z 11-tomowego cyklu przygodowego autorstwa Karola Maya. Zamyka serię opowieści, w której bohaterowie przemierzają świat wzdłuż i wszerz – są zawsze tam, gdzie coś się dzieje i gdzie potrzebna ich pomoc. Dzięki ich bohaterskim działaniom plany niegodziwców zostają zawsze udaremnione, a sprawiedliwość zwycięża.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-575-5 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak już wspomniałem, chmura przykryła gwiazdy. Pod starą karetą było jeszcze mroczniej, niż dookoła, a ponieważ znajdowałem się w cieniu, przeto wartownik nie mógł mnie zobaczyć, aczkolwiek ja go widziałem dokładnie.
Ku wielkiemu zdumieniu ujrzałem, że zwrócone ku mnie okno wozu było otwarte. Jeśli w powozie siedzieli jeńcy, Mogollonowie dopuścili się karygodnej nieostrożności. Może jednak umieszczono ich teraz gdzieś indziej i mylił się Winnetou. A może – hm, to byłoby głupie! – może siedział w wozie drugi wartownik?
Zamierzałem rozmówić się z jeńcami, więc niechętnie bym z tego zrezygnował. Ale jakże się do dzieła zabrać? Mogły zajść dwa wypadki, albo nie było ich wewnątrz, albo siedzieli w towarzystwie Mogollona. Jakże się tu przekonać, który z tych wypadków zachodzi, nie wystawiając się przy tym na niebezpieczeństwo? Podniosłem się do połowy, ale przy kołach tak, że dwa koła dzieliły mnie od wartownika nad wodą, który nie mógł mnie zobaczyć. Zapukałem do drzwi i natychmiast przykucnąłem z powrotem. Zapukałem tak, że siedzący wewnątrz mogli usłyszeć, ale nie ów strażnik, leżący na trawie. Jeśliby w wozie siedział Mogollon, to na pewno by wyjrzał oknem. Oczami zwrócony ku niebu, mogłem wyraźnie widzieć, nie ukazywała się niczyja głowa. Zapukałem po raz wtóry, również daremnie. Zapukałem po raz trzeci, po czym dopiero odpowiedziało mi lekkie pukanie w dno karety. Ach, a zatem byli tam! I to bez nadzoru! Ale zapewne spętani; w przeciwnym razie nie otwierano by okna. Podniosłem się, oparłem głowę o parapet i zapytałem szeptem:
– Murphy, czy to pan?
– Yes.
– Czy jest dosyć miejsca z tej strony?
– Tak. Czy chce pan wejść sir! Na miłość boską, od razu pana zdybią!
– Nic podobnego! Wewnątrz jestem o wiele pewniejszy, niż tutaj. Czy drzwi skrzypią, skoro się je otwiera?
– Nie. Metalowe zawiasy zerwały się gdzieś po drodze i zastąpiono je skórzanymi.
– Dobrze, a więc wsiadam!
Pytania i odpowiedzi padały szybko, jak tego wymagała sytuacja. Przyległem w trawie i poprzez przednie i tylne koła zerkałem ku strażnikowi. Siedział w tym samym miejscu. Wyciągnąłem kamień, wycelowałem dobrze i rzuciłem tak, że padł o wiele kroków za strażnikiem. Indianin, usłyszawszy szmer, zerwał się i natężył słuch. Wyjąłem drugi kamień i rzuciłem jeszcze dalej. Mogollon dał się oszukać i ruszył w kierunku szmeru, a zatem nie mógł nas widzieć, ani słyszeć. W okamgnieniu podniosłem się, otworzyłem drzwi, wsiadłem i zamknąłem z powrotem. Nie rozległ się najlżejszy szmer. Omackiem wyczułem z lewej strony oboje jeńców, siedzących przy sobie. Z prawej strony było dosyć miejsca dla mnie. Usiadłem. Ku ponownemu zdumieniu zauważyłem, że i z drugiej strony okno było otwarte.
– Otóż i pan, sir! – szepnął adwokat spiesznie. – Co za zuchwałość! Ważył się pan...
– Ciszej! – przerwałem. – Teraz ani słowa! Muszę obserwować strażnika.
Wyjrzawszy oknem, zobaczyłem, jak wracał zaniepokojony. Rozglądał się nieufnie, podszedł do wozu i zapytał:
– Czy oboje biali są tu jeszcze?
Wysławiał się w spaczonym angielskim żargonie.
– Yes! – odpowiedzieli oboje naraz.
Sądziłem, że to mu wystarczy, wszelako myliłem się, gdyż dodał teraz w swoim żargonie hiszpańsko – indiańskim.
– Słyszałem szmer. Czy więzy są na miejscu? Zbadam je.
Postawił nogę na stopniu powozu, sięgnął ręką przez okno i dotknął śpiewaczki. Poznawszy się, że jej pęta nie są naruszone, zszedł ze stopnia i podążył ku drugiemu oknu.
Co rychlej odsunąłem się, jak mogłem najdalej. Ukazał się przy drugim oknie, sięgnął i zbadał więzy prawnika. Po czym zniknął z niepojętym pomrukiem. Przez okno zobaczyłem, jak usiadł z powrotem na swoim dawnym miejscu.
– Teraz możemy mówić – rzekłem. – Lecz strzeżcie się wymawiać głośno „s”, czy inne świszczące dźwięki. Strażnik się uspokoił.
– Mój Boże, w jakim byłeś pan niebezpieczeństwie! Przecież wystarczyło tylko sięgnąć ręką, już by miał pana!
– Lub ja jego. Nie troszcz się pan o mnie! Zostanę w powozie, dopóki mi się spodoba i opuszczę kiedy zechcę.
– Ale chodzi nie tylko o wolność, ale i o życie! – szepnęła Marta drżącym głosem.
– Ani o jedno, ani o drugie, jestem absolutnie bezpieczny. Jak was spętano?
– Przywiązano nas do siebie lassem i opleciono jego końcem. Potem związano nam ręce na plecach. A wreszcie, na szyi mamy pętle, przytwierdzoną na dole do siedzenia. Nie możemy się podnieść.
– Jest to wielce skomplikowany sposób zabezpieczenia waszych osób. Przy tym wszystkim zbyteczny jest wartownik. Nie dziwię się więc, że otworzyli okna, aby wam dać nieco świeżego powietrza.
– Okna? To jest tylko ułuda! Nie ma tu okien; wyjął je własnoręcznie wódz. Wiedziałby pan, jaką ogromną wartość przedstawiają takie dwie szyby dla czerwonego draba!
– To prawda. Więc dlatego okna są otwarte. Pięknie. Przede wszystkim muszę wam powiedzieć, co macie czynić na wypadek, jeśli mnie odkryją.
– Co?
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.