Szatan w naszym domu - ebook
Szatan w naszym domu - ebook
Ta sprawa rozpaliła Amerykę do czerwoności. Paul Ingram – szanowany obywatel, wzorowy ojciec, zastępca szeryfa w stanie Waszyngton – został w 1988 roku oskarżony przez swoje prawie już dorosłe córki o wykorzystywanie seksualne. Początkowo zarzuty dotyczyły przemocy seksualnej w dzieciństwie, lecz stopniowo zaczęły również obejmować tortury i gwałty zaledwie sprzed paru tygodni od oskarżenia. Kolejne zeznania przynosiły coraz więcej rewelacji – w krwawych satanistycznych rytuałach brali udział nie tylko członkowie rodziny Ingramów, lecz także inni pracownicy biura szeryfa. Ponieważ w całym kraju notowano wówczas przypadki „odzyskanych wspomnień”, a sensacyjne doniesienia dotyczące działania satanistycznych sekt docierały z wielu stron, oskarżenia te przyjęto ze zgrozą, ale bez zaskoczenia. Nawet Paul Ingram i jego żona, którzy początkowo wszystkiemu zaprzeczali, wkrótce zaczęli sobie przypominać przedziwne wydarzenia, w których brali udział. Mało kto zwrócił uwagę, jak bardzo opowieści świadków i oskarżonych przypominały zeznania składane kilka wieków wcześniej podczas procesów czarownic…
Lawrence Wright z reporterską precyzją rekonstruuje przebieg tego niezwykłego śledztwa. Pokazuje też, co się dzieje, gdy aparatem pojęciowym współczesnej nauki zawładną nasze najbardziej pierwotne lęki.
„Ta historia, opowiedziana mądrze, oszczędnie, z wyczuciem, stanowi bardzo ważną przestrogę. „Szatan w naszym domu” plasuje Wrighta w ścisłej czołówce amerykańskich reporterów.” „Newsweek”
„Niesamowita sprawa, skłaniająca do pytań o naturę ludzkiej pamięci. […] To książka przemyślana i porywająca.” „The New York Times”
„Trzeźwiąca opowieść o zagrożeniach związanych ze zjawiskiem odzyskanych wspomnień. […] „Szatan w naszym domu” to zdumiewająca historia.” „The New York Times Book Review”
„Lawrence Wright świetnie wykorzystuje tę niepojętą historię, żeby postawić pod znakiem zapytania koncepcję odzyskanych wspomnień […]. Jego wyważona relacja napisana jest z podziwu godną skrupulatnością.” „Entertainment Weekly”
„Już sama ta historia jest tak przedziwna, że byłaby fascynująca właściwie niezależnie od tego, jak by ja opowiedziano, lecz dzięki reporterskiej rzetelności i wnikliwości Lawrence’a Wrighta otrzymujemy doskonałe studium naszych czasów […]. „Szatan w naszym domu” to opowieść naprawdę trzymająca w napięciu.” „The Boston Globe”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-301-0 |
Rozmiar pliku: | 577 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jill Leovy _Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce_
Brendan I. Koerner _Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego_
Hampton Sides _Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę_
S. C. Gwynne _Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej_
Jon Krakauer _Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim_
James McBride _Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna,
amerykańskiej duszy i muzyki soul_
Dan Baum _Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę_
David McCullough _Bracia Wright_
Lawrence Wright _Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę_
Linda Polman _Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci_
Jan Błaszczak _The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side_
Charlie LeDuff _Detroit. Sekcja zwłok Ameryki_ (wyd. 3)
Charlie LeDuff _Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje_
Tom Clavin Bob Drury _Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia
Czerwonej Chmury, wodza Siuksów_ (wyd. 2)
Andrew Smith _Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię_
Nikki Meredith _Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła_
Nick Bilton _Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę_
Patti Smith _Rok Małpy_
Magda Działoszyńska-Kossow _San Francisco. Dziki brzeg wolności_
David Treuer _Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie_
_amerykańskich plemion_
Sam Quinones _Dreamland. Opiatowa epidemia w __USA_ __ (wyd. 2)
Ronan Farrow _Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa
i zmowa milczenia wokół gwałcicieli_
S. C. Gwynne _Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów_ (wyd. 2)
Matt Taibbi _Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam
gardzić sobą nawzajem_
Holly George-Warren _Janis. Życie i muzyka_
Jessica Bruder _Nomadland. W drodze za pracą_
Laura Jane Grace Dan Ozzi _Trans. Wyznania anarchistki,
która zdradziła punk rocka_
Legs McNeil Gillian McCain _Please kill me. Punkowa historia punka_
Alex Kotlowitz _Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago_
Magdalena Rittenhouse _Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero_ (wyd. 2 zmienione)
Rachel Louise Snyder _Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej_
Jon Krakauer _Wszystko za życie_
Ewa Winnicka _Greenpoint. Kroniki Małej Polski_
Paul Theroux _Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji_ (wyd. 2)1
W poniedziałek 28 listopada 1988 roku, w dniu, w którym miał zostać aresztowany, Paul R. Ingram ubrał się rano do pracy (od siedemnastu lat był policjantem w biurze szeryfa w Olympii – stolicy stanu Waszyngton), zszedł na dół, zjadł śniadanie, a potem całkiem nieoczekiwanie zaczął wymiotować. Początkowo sądził, że to grypa żołądkowa, ale po chwili zrozumiał, że to po prostu strach.
Czterdziestotrzyletniego Ingrama większość mieszkańców miasta dobrze znała. Wykazywał się dotąd jako zastępca szeryfa do spraw administracyjnych oraz przewodniczący miejscowego oddziału Partii Republikańskiej. Działał w stowarzyszeniu zastępców szeryfa i w Kościele Żywej Wody – wspólnocie protestanckich fundamentalistów. Był ojcem pięciorga dzieci (do niedawna sześciorga, lecz jedna opóźniona w rozwoju córka zmarła w placówce opiekuńczej). Ze względu na poglądy polityczne uważano go za pomost łączący umiarkowanych konserwatystów i chrześcijańską prawicę. Jako policjant cieszył się większym uznaniem zwykłych obywateli niż kolegów. Był wysoki, miał silnie zarysowaną szczękę i brązowe wąsy, nosił okulary o zbyt dużych oprawkach. W pracy uchodził za twardziela, który spełnia się w drogówce. Choć twierdził, że na każdy wydany mandat udziela też pięciu ostrzeżeń, zatrzymywał zwykle więcej samochodów niż inni. Słynął z wlepiania mandatów za przekroczenie prędkości o zaledwie osiem kilometrów na godzinę, ale jego kartoteka nie zawierała ani jednego zażalenia, przeciwnie, wypełniały ją pochwały zadowolonych obywateli, pragnących mu podziękować za uprzejmość okazywaną podczas pełnienia obowiązków służbowych.
O ósmej rano Paul Ingram wjechał na parking kompleksu budynków sądowych na wzgórzu przy jeziorze Capitol. Na drugim brzegu stoi marmurowy budynek waszyngtońskiego Kapitolu, niczym duch unoszący się nad położonym w dole miastem, przycupniętym nad wodami zatoki Budd, która stanowi najdalej wysuniętą w głąb lądu odnogę zatoki Puget. W słonym powietrzu niesie się krzyk mew, a światło dnia jest w tej części kraju słabe, nawet w słoneczne poranki, gdy na północnym zachodzie majaczy zarys gór Olympic, a na wschodzie, w odległości osiemdziesięciu kilometrów, jaśnieje śnieżna czapa majestatycznego szczytu Mount Rainier. Patrząc na mapę, można odnieść błędne wrażenie, że wiele się tu dzieje. Przecinająca zachodnią część stanu Waszyngton autostrada międzystanowa numer pięć łączy Seattle i Tacomę, a następnie biegnie właśnie ku Olympii, po czym oddala się w stronę Portland i przez stan Oregon zmierza dalej ku Kalifornii. W Olympii znajdował się kiedyś największy port w stanie Waszyngton, lecz odkąd przemysł drzewny podupadł, w całej południowej części zatoki Puget praktycznie nie notuje się morskiej działalności handlowej. Ani promy, ani wodoloty kursujące w jej północnej części o Olympię nie zahaczają. Miasto zyskało niegdyś w okolicy pewną sławę dzięki dwóm lokalnym produktom noszącym jego nazwę: jasnemu piwu produkowanemu przez browar położony powyżej wodospadów u ujścia rzeki Deschutes w pobliskim Tumwater oraz małym słodkim ostrygom poławianym w zatoce. Browar już dawno został przejęty przez większe koncerny, ostrygi zaś wskutek zanieczyszczeń oraz nadmiernego odłowu stały się przysmakiem drogim i trudno dostępnym.
W roku 1853 Olympię ustanowiono stolicą Terytorium Waszyngtonu. W tym czasie krzyżowały się tu liczne szlaki handlowe, miejsce tętniło więc życiem; obecnie widuje się tu głównie urzędników, a miasto nieco się ożywia tylko podczas tych krótkich okresów w roku, gdy w Kapitolu trwają obrady legislacyjne. Sporo ludzi pracuje też w Szpitalu Świętego Piotra oraz w zakładach papierniczych należących do koncernu Georgia Pacific. Z Olympią graniczą miejscowości Tumwater i Lacey, tworząc razem kompleks zwany Trójmiastem (Tri-Cities). Jego populacja liczy łącznie sześćdziesiąt osiem tysięcy osób, z czego samą Olympię zamieszkuje nieco więcej niż połowa. Nie ma tu wieżowców ani problemów z parkowaniem. Większości mieszkańców odpowiadają tutejsze wolne tempo życia, skromne rozmiary miasta i kameralna społeczność. Mimo wcześniejszych aspiracji Olympia nie stała się prężnym portem przemysłowym jak Tacoma ani międzynarodowym ośrodkiem kultury jak Seattle, ale dla wielu osób to właśnie jej zaleta, dzięki której pozostała miastem czarującym i bardziej ludzkim, aczkolwiek może nieco nudnym i pozbawionym ambicji.
Być może z powodu urody tego miejsca, nazwy nawiązującej do klasyki czy też tajemniczej aury związanej z notoryczną mgłą lub mżawką Olympia zaczęła uchodzić za ośrodek rozwoju duchowego. Za najbogatszą kobietę w całym hrabstwie Thurston uznaje się J. Z. Knight, w kręgach fascynatów New Age znaną jako medium. Posiada ona spory majątek położony przy szosie prowadzącej z Olympii do miasteczka Yelm. Mówi się, że w każdym boksie jej stajni wisi żyrandol. Przez Olympię przejeżdżają czasem – w drodze do posiadłości Knight – jej sławne akolitki, takie jak Shirley MacLaine czy Linda Evans. W mieście jest też grupka „czarownic” prowadzących zielarnię. Jak to zwykle bywa w stanie Waszyngton, mieszkańcy Olympii są dumni ze swojej tolerancji i można spokojnie powiedzieć, że ich miasto bardziej rozsławili sympatycy New Age niż chrześcijańscy fundamentaliści – choć jedni i drudzy pozostają wyraźnie obecni w lokalnej społeczności i czasem toczą głośne spory.
Kwadrans po zjawieniu się w pracy Paul Ingram został wezwany do gabinetu przełożonego. Szeryf Gary Edwards był życzliwie nastawionym do świata człowiekiem, który nie miał wielu wrogów. Wśród osób piastujących urzędy publiczne należał do nielicznych zwolenników Partii Republikańskiej – całe hrabstwo od dawna uważano za bastion demokratów. Ingram był więc dla niego nie tylko pracownikiem, ale też ważnym sojusznikiem w sprawach politycznych, a także przyjacielem, niemal od dekady. W roku 1986 Edwards powierzył Ingramowi stanowisko swojego zastępcy do spraw administracyjnych, na co sarkali nieco starsi stażem koledzy, których pozycję w hierarchii młody policjant przeskoczył. Ingram jednak doskonale sobie na tym stanowisku radził. Lepiej sprawdzał się w zarządzaniu biurem niż w działaniach śledczych. Rzadko się złościł i sprawiał wrażenie człowieka wesołego, którego trudno wytrącić z równowagi. Te same cechy posiadał jego szef i takimi pracownikami lubił się otaczać. Dzięki prostolinijności i przyjaznemu nastawieniu Ingram był typem policjanta wręcz stworzonego do wystąpień publicznych. Sporo czasu spędzał w szkołach, gdzie opowiadał dzieciom o zagrożeniach związanych z narkotykami, a w drodze do pracy i z powrotem nadal patrolował ulice.
Do Edwardsa i Ingrama dołączył Neil McClanahan, piastujący stanowisko wiceszeryfa, czyli osoba znajdująca się na drugim miejscu w hierarchii służbowej. Jako człowiek bardzo zasadniczy i niezwykle ambitny awansował jeszcze szybciej niż Ingram. Poznali się dobrze już w roku 1972, gdy obaj byli początkującymi zastępcami szeryfa i korzystali ze wspólnego służbowego samochodu. McClanahan nosił okulary i krótki brązowy wąsik, a gdy wkładał tweedowy kapelusz, nieco przypominał inspektora Clouseau z _Różowej Pantery_ (sam zresztą lubił w żartach się do niego porównywać). Nic dziwnego, że w pracy Ingram i McClanahan szli właściwie łeb w łeb – mieli podobne umiejętności i zainteresowania, przyjaźnili się, ale też rywalizowali w niewielkiej, lecz znaczącej hierarchii stanowisk dostępnych w biurze szeryfa. Kiedy tego ranka McClanahan dołączył do Ingrama i Edwardsa, natychmiast odebrał temu pierwszemu pistolet, który ten zwykle nosił w kaburze przy kostce.
– Paul, mamy problem – powiedział Edwards, a następnie spytał go, czy wie, że jego dwie córki, dwudziestodwuletnia Ericka i osiemnastoletnia Julie, oskarżają go o przemoc seksualną.
Ingram potwierdził, że wie, zaznaczył jednak, że nie pamięta, żeby kiedykolwiek się jej dopuścił.
– Jeśli tak było, musimy się tym zająć – powiedział. – Chociaż nie bardzo potrafię sobie wyobrazić siebie w takiej roli – dodał po chwili.
Zauważył też, że jeśli faktycznie tak było, oznacza to, że jest w nim jakaś ciemna strona, o której nic nie wie.
Jego słowa brzmiały niepokojąco dwuznacznie, jak typowe „może to zrobiłem, a może nie”, które policjanci często słyszą z ust podejrzanych, liczących, że jakoś się wywiną. Nagle jednak stwierdził, że jeśli zarzuty okażą się zasadne, wówczas nie tylko jego córki, ale też synowie będą potrzebować pomocy.
– Nigdy dotąd nie myślałem o samobójstwie, ale jeśli się okaże, że coś zrobiłem, lepiej zabierzcie z mojego domu broń palną, tak na wszelki wypadek – mówił głosem zdradzającym raczej dezorientację niż rozpacz. Poprosił o badanie z użyciem wykrywacza kłamstw, żeby mógł „dokopać się najgłębszej prawdy”.
– Mam nadzieję, że nie narazisz córek na uczestnictwo w procesie sądowym – powiedział Edwards.
Być może chodziło mu również o reputację wydziału, choć na tym etapie śledztwa perspektywa sprawy sądowej wydawała się dość odległa. Do tej pory szeryf prowadził je w ramach procedur wewnętrznych, podobnie jak zwykłą skargę związaną z naruszaniem przez funkcjonariusza zasad bezpieczeństwa na drodze. Tego rodzaju postępowanie dyscyplinarne mogło się zakończyć zawieszeniem w obowiązkach służbowych lub wydaleniem ze służby. Dałoby się wszystko załatwić po cichu.
Paul Ingram zgodził się na przesłuchanie bez obecności adwokata, więc o godzinie dziewiątej McClanahan zaprowadził go do gabinetu, w którym urzędowali oficerowie śledczy Joe Vukich i Brian Schoening, zajmujący się przestępstwami seksualnymi. Obaj dobrze Ingrama znali, miał biurko w gabinecie naprzeciwko. Brian Schoening był już dziadkiem – bladym weteranem o jasnych włosach, chropawym głosie i niewzruszonym spojrzeniu szarych oczu. Wprawdzie Ingram był ostatnią osobą w wydziale, którą by podejrzewał o nadużycia natury seksualnej, ale widział w życiu dostatecznie wiele przykładów perwersyjnego oblicza natury ludzkiej, by wiedzieć, że pod miłą powierzchownością mogą się kryć potworne żądze. Joe Vukich poznał Ingrama w roku 1976, zanim jeszcze wstąpił do policji. Później służyli w tym samym rejonie, a początkującego kolegę o dziecięcej jeszcze twarzy Ingram często zapraszał do domu na grilla i karty. W oczach Vukicha był porządnym i spokojnym mężem i ojcem, idealnie wpisującym się w amerykański model rodziny. Dla obu funkcjonariuszy był zarazem przełożonym, więc dochodzenie już od samego początku powodowało dyskomfort i konflikty wewnętrzne u wszystkich osób biorących udział w śledztwie, włącznie z samym podejrzanym.
Po kilku godzinach przesłuchania Vukich włączył magnetofon, żeby zarejestrować oficjalne oświadczenie Ingrama. Brzmiało ono: „Jestem przekonany, że zarzuty wobec mnie są zasadne i że krzywdziłem swoje córki, prawdopodobnie przez dłuższy czas, lecz to wyparłem”.
Vukich spytał go wówczas, dlaczego przyznaje się do winy, chociaż nie pamięta żadnych tego rodzaju zdarzeń, na co Ingram odpowiedział:
– No cóż, po pierwsze, córki dobrze mnie znają. Nie kłamałyby w tak poważnej sprawie. A poza tym, hmm, są jeszcze inne przesłanki.
– Jakie? – spytał jeden ze śledczych.
– Wskazuje na to ich zachowanie w ciągu ostatnich paru lat, a także fakt, że… hmm… nie potrafię ostatnio okazywać im uczuć, choćbym chciał. Z trudem mi przychodzi przytulanie ich, a nawet mówienie im, że je kocham. Wiem, że to nie jest normalne.
– A oprócz tego, że nie potrafiłeś się ostatnio do nich zbliżyć, czy przypominasz sobie jakieś zdarzenie natury fizycznej, do którego doprowadziłeś, jakąś przemoc z twojej strony, na przykład bicie córek?
– Uch… nie pamiętam, żebym je bił – odparł Ingram. – Rzadko tracę nad sobą panowanie, ale czasem mi się zdarza. W każdym razie córki mogą uważać, że się z nimi kłócę, a nie po prostu, no… rozmawiam. Mogą to postrzegać jako coś w rodzaju przemocy.
– Gdybym spytał, a oczekuję jasnej odpowiedzi: tak lub nie, czy dotykałeś Julie w sposób niewłaściwy, co byś odpowiedział?
– Musiałbym odpowiedzieć, że tak.
– A Erickę?
– Znów musiałbym potwierdzić.
– Jak oceniłbyś wiek Ericki, gdy doszło do pierwszych tego typu zdarzeń między wami?
– Sam ich nie pamiętam, ale wiem, że w kilku rozmowach pojawiły się wzmianki o wieku pięciu lat.
(Ingram po raz pierwszy usłyszał o sformułowanych wobec niego zarzutach tydzień wcześniej).
– Ale co sam pamiętasz? – naciskał śledczy.
– Niczego nie pamiętam.
W dochodzeniach policyjnych podejrzani dość często twierdzą, że nie pamiętają popełnienia przestępstwa, zwłaszcza gdy jest ono natury seksualnej. Dość często wyjaśnia się to wpływem alkoholu lub narkotyków, ale argument o defektach pamięci bywa także wybiegiem mającym na celu odpieranie zarzutów – podejrzany chce zarazem sprawdzić, jakimi dowodami przeciwko niemu dysponuje policja. Z doświadczeń Schoeninga i Vukicha wynikało, że podejrzany mówiący o brakach w pamięci albo unika wyjawienia prawdy, albo dopiero się zastanawia, czy się przyznać. Na tym etapie śledczy automatycznie skłaniali się ku domniemaniu winy. Ingram nie mówił przecież, że tego nie zrobił – mówił tylko, że nie przypomina sobie, żeby to robił.
Vukich wyłączył magnetofon, a potem obaj z Schoeningiem starali się skłonić Ingrama do wyznań. Przez kolejne dwadzieścia minut mówili mu, że jego córki są zdruzgotane popełnionymi przez niego nadużyciami, przedstawili mu również szczegółowe opisy zaczerpnięte z oświadczeń złożonych przez dziewczęta. Ingram nadal trwał w zawieszeniu między stwierdzeniem, że córki nie kłamałyby w takiej sprawie, a oświadczeniem, że sam żadnych tego rodzaju nadużyć nie pamięta. Później opowiadał (choć nie da się tej informacji zweryfikować), że wedle zapewnień Vukicha pamięć o tych czynach miała wrócić, gdy się do nich przyzna. Według sporządzonego przez Schoeninga protokołu przesłuchania Ingram zaczął się żarliwie modlić. Schoening odnotował też, że gdy ponownie włączyli magnetofon, Ingram gapił się w ścianę, zaciskając mocno dłonie, i że popadł w „coś w rodzaju transu”. Ingram zaczął opisywać scenę, w której wszedł do pokoju starszej córki i zaczął zdejmować szlafrok. Później zaś, jak to ujął:
– …zdjąłbym jej majtki lub dół piżamy.
– No dobrze, mówisz: „zdjąłbym” – wtrącił jeden ze śledczych. – Chcesz powiedzieć, że „zdjąłbyś” czy że zdjąłeś?
– Że zdjąłem – odparł Ingram.
– A gdy już je zdjąłeś, to gdzie ją dotykałeś?
– Dotykałem jej piersi i pochwy.
– A co powiedziałeś, kiedy się obudziła?
– Powiedziałbym, żeby była cicho i żeby… no, żeby nic nikomu nie mówiła. I groziłbym jej, że jeśli komuś powie, to ją zabiję – ciągnął Ingram.
– No dobrze, mówisz: „powiedziałbym”. Czyli „powiedziałbyś” czy powiedziałeś?
– No… powiedziałem.
– A dokąd poszedłeś, gdy już opuściłeś jej pokój?
– Poszedłbym z powrotem do żony, do naszego łóżka.
Zanim wielogodzinne przesłuchanie dobiegło końca, Paul Ingram zdążył się przyznać, że wielokrotnie uprawiał seks z obiema córkami, począwszy od czasu, gdy Ericka miała pięć lat. Mówił też, że gdy Julie miała piętnaście lat, zrobił jej dziecko, a następnie zabrał ją do pobliskiego miasta Shelton na aborcję. Wszystkie te oświadczenia zgadzały się mniej więcej z zarzutami złożonymi przez córki, choć wyznania Ingrama najeżone były irytująco niejasnymi sformułowaniami w trybie warunkowym. Brian Schoening, jako człowiek dość wylewny i emocjonalny mimo szorstkiego sposobu bycia, mówił później, że głęboko nim wstrząsnął obojętny ton, z jakim Ingram opisywał przemoc seksualną wobec córek. Schoening nigdy wcześniej nie widział sprawcy wykazującego tak dalece posunięty brak skrupułów, co oburzało go tym bardziej, że Ingram nosił przecież taki sam mundur jak on. Nie było jednak nic szczególnie niezwykłego w samym fakcie, że poważanego członka społeczności przyłapano na czynach haniebnych. Gdyby w tamten poniedziałek śledztwo zakończyło się na tym mętnym wyznaniu winy przez Ingrama, cała sytuacja bez wątpienia okazałaby się co najwyżej przelotną sensacją. Gdyby sprawy biegły zwyczajnym trybem, Ingramowi zapewne oszczędzono by kary więzienia i kazano jedynie odbyć psychoterapię. O sprawie wkrótce by zapomniano. Ale nikt wówczas nie podejrzewał, dokąd może prowadzić dziura w jego pamięci.
O wpół do piątej po południu Paul Ingram przebrał się w jaskrawopomarańczowy kombinezon i został zamknięty w pojedynczej celi pod całodobowym nadzorem mającym wykluczyć możliwość samobójstwa. Szeryf Gary Edwards wraz z Brianem Schoeningiem złożyli zaś niemiłą wizytę w domu Ingrama, żeby przekazać jego żonie Sandy ponure wieści.2
Do Ingramów należała czterohektarowa działka przy Fir Tree Road, w pobliżu torów kolejowych. W tej okolicy niewielkie przedmieścia Olympii rzedły, a miasto stopniowo ustępowało pola przyrodzie. Stały tam podniszczone domy i przyczepy mieszkalne, a na podjazdach pełno było motorówek i samochodów terenowych. Parę kilometrów dalej zaczynał się ogromny obszar leśny należący do bazy wojskowej Fort Lewis, zajmujący sporą połać południowo-wschodniej części hrabstwa. Podczas ćwiczeń słyszało się czasem odgłosy typowe dla operacji wojennych: eksplozje i strzały z karabinów maszynowych. Domu wybudowanego przez Ingramów w roku 1978 nie było widać z drogi. Choć później uważano go za miejsce owiane grozą (Neil McClanahan porównywał go nawet do willi rozsławionej przez książkę i film _Amityville Horror_), w ten listopadowy wieczór sprawiał wrażenie całkiem zwykłego budynku o mansardowym dachu, ładniejszego od większości innych w okolicy. Cała działka wyglądała jak mała, zadbana posiadłość ziemska. Zarówno Paul, jak i Sandy hołdowali idei samowystarczalności. Hodowali kury i króliki, mieli też parę krów, a nawet kaczki pływające w sadzawce za domem. Trawnik codziennie strzygło stadko kóz. Sandy przez cały rok uprawiała ogródek warzywny. Sąsiedzi opisywali ich działkę jako „świetnie zagospodarowaną” i rzeczywiście mieściły się na niej liczne zagrody dla zwierząt, mnóstwo różnych narzędzi, a także kilka samochodów osobowych i pikapów. Sandy przez wiele lat prowadziła też domowe przedszkole, więc oprócz rozmaitych przedmiotów użytku codziennego w ogrodzie były też huśtawki i piaskownica, a w domu zalegało mnóstwo plastikowych zabawek i kolorowych mat dla dzieci.
Aż do owego poniedziałku Sandy uważała swoje małżeństwo za szczęśliwe i stabilne, staroświeckie w najlepszym sensie. Słowo Paula było święte, ale żona rzadko kiedy się z nim nie zgadzała, prawie nigdy więc się nie kłócili. Spełniała się również poza domem – nie tylko prowadziła przedszkole, ale też działała społecznie i przez jedną kadencję należała do rady miejscowej szkoły (w polityce lokalnej powodziło się jej zatem poniekąd lepiej niż mężowi), większość jej czasu pochłaniały jednak dom i kościół.
Paul i Sandy poznali się w roku 1964 w dwuletnim college’u w miejscowości Spokane. Oboje samodzielnie się utrzymywali: Sandy pracowała jako pokojówka, a Paul jako dozorca w zakładzie mleczarskim. Pochodzili z wielodzietnych, pobożnych katolickich rodzin. Sandy przez dwa lata uczęszczała do szkoły prowadzonej przez siostry zakonne i sama poważnie rozważała wstąpienie do zakonu. Paul przez całe dzieciństwo chodził do katolickich szkół i spędził trzy lata w seminarium duchownym, w końcu jednak uznał, że pragnie zostać księdzem głównie po to, żeby przypodobać się matce. Tak czy inaczej, nawet jeśli sam odczuwał powołanie do służby bożej, to rozwiało się ono tego dnia, w którym zaproponował Sandy, że ją podwiezie do pracy. Była wesołą i otwartą dziewczyną, mieli wiele wspólnych zainteresowań. Paulowi podobało się, że tak ciężko pracuje. Lubiła też czasem zaszaleć – pewnego dnia na wycieczce grupowej zjeżdżali z ośnieżonego zbocza pobliskiej góry na masce starego buicka z 1948 roku, a Sandy pękała ze śmiechu, rozbawiona tym wyczynem. Paul miał niemal zerowe doświadczenie z kobietami, prawie nigdy wcześniej nie randkował, przed poznaniem Sandy nie miał też kontaktów seksualnych. Wkrótce postanowili się pobrać, choć ich rodzice byli przerażeni i uważali, że to zbyt szybka decyzja. Ślub odbył się w lutym 1965 roku. Małżonkowie mieli po dziewiętnaście lat i znali się niespełna pięć miesięcy.
Sylvester, ojciec Paula, był stolarzem, księgowym i złotą rączką, lecz chronicznie zapadał na zdrowiu. Gdy w roku 1954 doznał urazu kręgosłupa, ciężar utrzymania całej rodziny spoczął na barkach jego żony Elizabeth, która pracowała jako dietetyczka. Dzieci zawsze były nakarmione i obute, ale na niewiele więcej starczało pieniędzy. Do obowiązków Paula, jako najstarszego z całej siódemki dzieci, należało niańczenie młodszego rodzeństwa i odgrywanie roli rodzica zastępczego. Jego siostra Robin wspominała, że był troskliwy i skłonny do poświęceń, nigdy nie skarżył się na dodatkowe obciążenie.
Rodzina, którą stworzył później z Sandy, pod wieloma względami przypominała tę, w której dorastał. Matka i ojciec Paula byli zwolennikami surowej dyscypliny, a on sam odnosił wrażenie, że więcej uczucia okazują sobie nawzajem niż dzieciom – to samo gorzkie spostrzeżenie wyraziły później jego własne dzieci. Nawet jeśli w roli starszego brata był wobec rodzeństwa uważny i opiekuńczy, to w roli ojca zachowywał się raczej jak służbista skupiony na zasadach i zakazach.
Sandy z kolei była najmłodsza z czwórki rodzeństwa, przez co stała się rodzinnym pieszczoszkiem. Miała słodką i zadziorną naturę z nutą przekory, dzięki czemu nie dawała się Paulowi całkowicie zdominować. Choć w jej rodzinie zdarzały się przypadki chorób umysłowych, ani ona, ani jej mąż nie martwili się, że mogą być dziedziczne. Sandy szczególnie zależało na posiadaniu dużej rodziny. Paul nie był do końca pewien, czy tego pragnie, ale nie stawiał oporu. Początkowo zamieszkali w wynajętym trzypokojowym domu w Spokane.
We wrześniu 1965 roku, siedem miesięcy po ślubie, narodził się Paul Junior, znany też w rodzinie jako Paul Ross. Żeby sprostać nowym ojcowskim wyzwaniom, Paul Ingram podjął pracę jako nadzorca budowlany powstającego centrum medycznego. Kilka miesięcy po narodzinach pierwszego syna Sandy znów zaszła w ciążę, tym razem bliźniaczą. We wrześniu 1966 roku urodziły się dwie dziewczynki. Pierwsza na świat przyszła Andrea, dziecko wątłe i z niedowagą. Ericka była za to pulchnym okazem zdrowia. Po paru dniach spędzonych w szpitalu matka zabrała ją do domu, lecz Andrea musiała pozostać na oddziale jeszcze tydzień. W końcu również ją wypisano, ale pozostawała dość niemrawa. Lekarze zapewniali, że wszystko jest w porządku, a Andrea jest po prostu drobnym dzieckiem, jednak po kilku dniach zaczęła mieć problemy z oddychaniem. Spanikowani rodzice popędzili do szpitala z posiniałym, ledwo łapiącym powietrze noworodkiem. Badania wykazały zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych. Wezwano księdza, żeby dziewczynkę ochrzcił i udzielił jej ostatniego namaszczenia, lecz ona wprawiła lekarzy w zdumienie i przeżyła. Choroba jednak spowodowała obrzęk mózgu, przez co Andrea pozostała upośledzona umysłowo i miała trwale powiększoną czaszkę.
Rodzina Ingramów wkrótce przestała się mieścić w skromnym domku. W roku 1967 nabyli za sześć tysięcy dziewięćset dolarów czteropokojowy dom wystawiony na sprzedaż przez Urząd do spraw Kombatantów. Dom otaczało ogrodzenie z siatki wysokie na ponad metr, ale Paul Ross nauczył się je pokonywać, zanim jeszcze wyrósł z pieluch. Sandy zwykle znajdowała go gdzieś w okolicy, radośnie bawiącego się z dziećmi, choć dwukrotnie musiała wzywać policję, żeby go zlokalizować. Później mógł bawić się na dworze tylko na uwięzi.
Paul Ingram rozpoczął życie domokrążcy i sprzedawał ludziom aparaty fotograficzne. Po raz pierwszy miał okazję trochę pojeździć po kraju i bardzo mu się to podobało, lecz jego dochody tak naprawdę nie pokrywały koniecznych wydatków. Sandy zaczęła opiekować się cudzymi dziećmi, żeby wesprzeć domowy budżet. Tymczasem Andrea co chwila lądowała w szpitalu z powodu przewlekłego zapalenia płuc, a opieka nad nią stawała się coraz bardziej wymagająca. Rodzice nie potrafili jej sprostać, więc maleńką jeszcze dziewczynkę oddali do instytucji opiekuńczej, w której spędziła resztę życia.
W roku 1968 Sandy urodziła drugiego syna, który dostał na imię Chad. Paul musiał stawić czoła rzeczywistości i znaleźć bardziej stabilną pracę – otrzymał stanowisko agenta terenowego w Retail Credit Company. Kilka miesięcy później okazało się, że firma ma wakaty również w innych miastach. Przeprowadzka oznaczała podwyżkę i szansę awansu. Ingramowie zdecydowali się na Olympię ze względu na jej kameralność i niemal wiejski charakter, pociągała ich bowiem idea powrotu do natury. Kupili dom na kółkach i przewieźli go na teren przeznaczony dla takich zabudowań, położony przy Fir Tree Road we wschodniej części miasta. Wkrótce Sandy znów zaczęła zarabiać, opiekując się dziećmi sąsiadów. Jej dochody były dla rodziny kluczowe, zwłaszcza w tych pierwszych latach, jednak jej synowie i córki uważali, że matka bardziej dba o dzieci oddane jej pod opiekę niż o własne.
Niedługo potem rozrastająca się rodzina zapragnęła się przenieść do przestronniejszego lokum. W roku 1970, gdy Ingramom narodziło się piąte dziecko – Julie – wzięli kredyt na siedemnaście i pół tysiąca dolarów i wybudowali czteropokojowy dom na działce leśnej we wschodniej Olympii. Jedną sypialnię dzielili chłopcy, a drugą dziewczynki. Nieco później wykończono piwnicę i urządzono tam jeszcze jedną sypialnię oraz salę gier. W końcu znalazło się miejsce na ogródek warzywny Sandy i hodowlę zwierząt Paula, dzięki której miał nadzieję osiągnąć samowystarczalność. Po godzinach trudnił się dodatkowo sprzedawaniem produktów firmy Amway oraz liofilizowanej żywności. Mając w pamięci własne dzieciństwo, które upłynęło w cieniu niezaspokojonych potrzeb materialnych, teraz za wszelką cenę usiłował zapewnić rodzinie bezpieczeństwo finansowe. Uważał, że należycie o nią dba i stwarza swoim dzieciom szanse, których sam nigdy nie otrzymał. One jednak miały poczucie, że bardziej je ceni jako pomoc w gospodarstwie niż jako synów i córki. „Starego gówno obchodziło, co które z nas robi, bylebyśmy się wywiązywali z domowych obowiązków” – skarżył się potem Paul Ross.
W roku 1969 Paul Ingram bez większych nadziei złożył wniosek o przyjęcie do sił rezerwowych komisariatu w pobliskim miasteczku Lacey (gdzie znajdowało się tylko osiem sygnalizatorów świetlnych). Wniosek rozpatrzono pozytywnie, Ingram wypożyczył więc pistolet i wieczorami oraz w weekendy zaczął uczestniczyć w patrolowaniu okolicy i interwencjach dotyczących zgłoszonych awantur domowych. W ciągu kilku miesięcy tyle się nauczył o pracy w policji, że mógł już samotnie jeździć na patrole. Nigdy w życiu żadna praca tak go nie ekscytowała. Służbę w policji uważał za rodzaj hobby przynoszącego dodatkowy dochód, ale przez nią bardzo mało czasu spędzał w domu z żoną i dziećmi. Chad musiał sam się nauczyć jeździć na rowerze; jakiś czas później sam nauczył się jeździć samochodem.
Dwa lata później Paul Ingram przeniósł się z komisariatu w Lacey do biura szeryfa w Olympii, a w kolejnym roku zaproponowano mu tam pełen etat. Oznaczało to, że jego dochody spadną o sto dolarów miesięcznie, na co średnio mogli sobie pozwolić, ale Sandy poparła pomysł męża, bo widziała, jak bardzo Paul lubi tę pracę. Przeważnie dobrze mu w niej szło, choć kiedyś na szkoleniu popełnił błąd i pozwolił sobie wyrazić opinię, że stanowisko szeryfa powinno się obsadzać w wyniku nominacji, a nie wyborów – następnego ranka wezwano go do gabinetu przełożonego i porządnie obsztorcowano. Potem był już ostrożniejszy w wygłaszaniu sądów na temat polityki kadrowej.
Paul Ingram szybko znalazł w pracy przyjaciół. Sporo czasu spędzał z równie mało doświadczonym Neilem McClanahanem; dojeżdżali do pracy wspólnym radiowozem. Często rozmawiali o religii, którą obaj się interesowali. Paul wciąż jeszcze uważał się wtedy za katolika, choć z czasem miał przejść na protestantyzm. Droga Neila była odwrotna – jako pobożny protestant pilnie studiował katechizm katolicki, przygotowując się do zmiany wyznania.
Poszukiwania duchowe i zainteresowanie służbą publiczną odróżniały ich od większości pozostałych funkcjonariuszy, ale Paul i Neil nie chcieli uchodzić za świętoszków. Przyłączyli się do grupy pokerowej, która spotykała się za każdym razem w innym domu – również w domu Ingramów. Spotkania te były dla Paula Ingrama tak ważne, że nawet zainstalował lodówkę w sali gier w piwnicy i trzymał w niej baryłkę z piwem. Goszczenie u siebie w domu kolegów z wydziału (w tym samego szeryfa) bez wątpienia umacniało jego pozycję w grupie, bo mógł dzięki temu uchodzić za dobrego kumpla. Rankiem po takim pokerowym wieczorze dzieci Ingramów szukały na podłodze pogubionych drobniaków.
W roku 1972 Paul Ingram zaczął romansować ze starszą od siebie rozwódką. Czuł, że może z nią porozmawiać o czymś innym niż tylko wychowywanie dzieci i codzienne sprawy domowe. Jego kochanka była luteranką i mówiła o swojej osobistej relacji z Jezusem w taki sposób, w jaki nawet w seminarium duchownym nikt nigdy nie mówił. Zniechęciła się jednak, gdy się okazało, że Paul nie zamierza zostawić żony i dzieci. Choć coraz rzadziej chodził na mszę, katolickie przekonania nie pozwalały mu myśleć o rozwodzie.
Tymczasem gospodarność Ingramów przynosiła efekty. Kupili starego forda z naczepą mieszkalną i odtąd letnie wakacje spędzali na kempingach w Idaho. W roku 1976 nabyli oddaloną od zabudowań dwuhektarową leśną działkę w pobliżu Fir Tree Road, z opcją dokupienia sąsiadujących z nią kolejnych dwóch hektarów. Z pełnym zapałem zaczęli w wolnych chwilach karczować teren. Koledzy z biura szeryfa pomogli im zainstalować szambo i zrobić odpowiedni wykop pod staw. Pobliska żwirownia dostarczyła w okazyjnej cenie materiału na drogę dojazdową. Gdy cieśle ukończyli pracę nad piętrowym domem, małżonkowie razem pomalowali elewację i wnętrza. Elektryką zajął się kolega Paula z pracy Jim Rabie, a szafki kuchenne wykonał jego ojciec.
Marzenia Paula i Sandy wreszcie się spełniły. Ich piękny dom otaczały jodły, olchy, jesiony, topole, cedry i choiny kanadyjskie, wiosną zakwitały krzewy dereni. W lesie roiło się od szopów praczy, oposów i kuropatw, czasem gdzieś mignął jeleń czy rudy lis. W stawie pływały kaczki i brodziły czaple. Ogród Sandy wciąż się rozrastał – były w nim i drzewka owocowe, i klomby. Oprócz hodowanych przez Paula kur i królików znalazło się też miejsce dla kilku krów. Dla małżeństwa Ingramów był to raj – choć niekoniecznie dla ich dzieci, które czuły się tam całkiem odcięte od świata.
Policyjni śledczy przesłuchiwali potem wielu ich przyjaciół i sąsiadów, którzy przeważnie opisywali Ingramów jako zwykłych ludzi kochających swoje dzieci, choć dość surowo je wychowujących. Do najcięższych wymierzanych przez nich kar należały: klapsy dla młodszych i „szlaban” dla starszych (zwykle oznaczał on zakaz oglądania telewizji lub jedzenia słodyczy). Gdy rodzice stali się żarliwymi fundamentalistami, zakazali dzieciom uprawiania sportów i rzadko pozwalali im chodzić na szkolne mecze czy uczestniczyć w innych zajęciach pozalekcyjnych, zabierających cenny czas potrzebny na naukę i wykonywanie obowiązków domowych. Najgorzej przyjął to Chad, urodzony sportowiec. „Nie pozwalano im być dziećmi” – stwierdził jeden z sąsiadów. Młodzi Ingramowie byli jednak dobrze wychowani. Erickę i Julie często wynajmowano jako nianie. Jedna z koleżanek obu sióstr mówiła, że ich tata ciągle wrzeszczał, a bracia „wciąż się wygłupiali i w ogóle zachowywali się dziwnie”, choć potrafiła podać tylko jeden przykład dziwnego zachowania, gdy Chad próbował ją pocałować. Kobieta, której koń pasł się na działce Ingramów, mówiła, że Paul do niej zadzwonił i groził, że go zastrzeli, jeśli natychmiast stamtąd nie zniknie. Grzmiał, że każdy centymetr jego działki czemuś służy i nie ma tam żadnych nieużytków, z których ktoś mógłby sobie korzystać.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I