- W empik go
Szataniec - ebook
Szataniec - ebook
Opowiadanie podzielone na rozdziały, któremu blisko do krótkiej powieści osadzonej w scenerii mroźnej części fantastycznego świata. Świata, w którym na pozór mało znaczące postaci i wydarzenia okazują się odgrywać kluczową rolę, jeśli chodzi o losy całego uniwersum. Tylko nieliczni przewidują nadchodzącą katastrofę, ale nawet oni są jak pionki w grze znudzonych bożków, oddających się iście szatańskiej zabawie.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-688-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Jak ja nienawidzę tej roboty! — Człowiek w brązowym kaftanie, wełnianych rękawicach i miękkich, ocieplanych butach wyjmował sieć z wody.
Połów był nieudany, w sieci wiło się tylko kilka węgorzy, dorszy i makreli. Razem około trzech funtów śmierdzących, ślizgających się po powierzchni statku — paskud.
Adaj nie znosił ryb, nie znosił swojej pracy, nienawidził wręcz wioski, z której pochodził. Jego życie było monotonne, nudne i męczące. Codziennie rano, przed wschodem słońca musiał wstać i maszerować na plażę, oddaloną o ćwierć mili od jego chaty. Wsiadał na swój statek, wypływał w morze i łowił. Był rybakiem w rodzinie, której mężczyźni byli rybakami od czterech pokoleń. Nienawidził swojego życia z całego serca. Marzył o tym, by któregoś dnia opuścić to zimne, omijane przez wędrowców miejsce, na którym jedynym źródłem utrzymania było rybołówstwo lub praca w tartaku.
Oczywiście w osadzie żyło kilka osób, które utrzymywały się z czegoś innego. Aberl zarządzał portem, Gorden, jedyny krasnolud w wiosce, był zbrojmistrzem, a „Uczciwy” Jon — lokalny bard, uwodził przejezdne kobiety i sprzedawał się im za bajońskie sumy, bajońskie jak na standardy tej małej osady, otoczonej zewsząd przez lasy i góry.
Był jeszcze Quanaaq — lokalny mag i strażnik wiedzy tajemnej, utrzymujący się ze sprzedaży rzeczy mających jakiekolwiek zastosowanie magiczne, tudzież paranormalne, ale jego praktycznie nie można było spotkać. Żył w osamotnieniu jak pustelnik. Czasem tylko zaglądał do karczmy „Pod Skostniałym Węgorzem” i upijał się do nieprzytomności, leżąc tam do rana, by później zniknąć. Nikt nie wiedział, jakiego zaklęcia używał, by przenieść się do swej wieży na urwisku, chociaż przynajmniej jednego można było być pewnym — tego, że czarodziej potrafi posługiwać się swoją magią nawet będąc na kacu.
Adaj oprawiał swoją zdobycz. Funt „paskud” odłożył dla siebie, pozostałe musiał sprzedać Rengarowi — okolicznemu handlarzowi ryb.
— Rengar, jak ja go nienawidzę… — Adaj nienawidził wielu rzeczy, osób i miejsc.
Wiał zimny, nieprzyjemny wiatr. Z ciężkich, „ołowianych” chmur powoli zaczął prószyć drobniutki śnieg.
— Trzeba wracać — rybak doskonale wiedział, że za około godzinę rozpęta się śnieżyca. Tak było siedem razy w tygodniu. Wieczorami padał śnieg.
Nic dziwnego, była zima — najgorszy okres. Podczas zimy słońce wznosiło się nad linię morza tylko na kilka godzin. Później z powrotem zanurzało się w ciemną otchłań oceanu i zostawało tam na długo.
Nadchodziła noc, wstawały dwa, srebrne księżyce, które teraz, ledwo widoczne, ukazały się na zachodnim krańcu horyzontu. Pierwszy z nich — Gea („Oko”) był duży, otaczała go świetlista poświata, tworząca jasny okrąg wokół jego średnicy. Drugi, nazywany przez wszystkich Nune („Dziecko”) był mniejszy, a jego światło było nieco bardziej różowe. Oba księżyce po kilku chwilach „istnienia” na niebie, znikły za ciężkimi chmurami.
Adaj był już przy brzegu. Przywiązał łódź, wziął na ręce „paskudy” i ruszył do Rengara.
— Znowu będę musiał się targować z tym tłustym kretynem — lubił bardzo narzekać, to go w pewien sposób uspokajało — Ten grubas wygląda tak, jakby jego życie polegało tylko i wyłącznie na zjadaniu wszystkich ryb, które skupuje… — Po tych słowach na jego twarzy pojawił się uśmiech. Uwielbiał ubliżać innym podczas ich nieobecności. Był zrzędą i samolubem, ale to do niego w najmniejszym stopniu nie docierało. A nawet, gdyby dotarło, to nie przejąłby się tym. Również w najmniejszym stopniu.
— Wielmożny Pan Adaj raczył w końcu przyjść do mnie po dniówkę.
— Dniówkę? Przecież nie jesteś moim szefem.
— Jak zwykle ponury i obrażony na cały świat. Za dwa funty ryb dam ci dwie sztuki złota. No, oprócz tego jednego srebrniaka.
— Jak zwykle przedsiębiorczy i chciwy, dobra, niech na tym stracę.
— Mógłbym ich nie wziąć, mam dużo innych dostawców i na pewno nie stracę na kilku marnych rybkach. Licz się więc ze słowami.
— Nie stracisz, to fakt, ale również nie zyskasz. Ty nawet nie kopnąłbyś kogoś w tyłek za darmo, Rengarze. Zbyt dobrze cię znam, jeżeli ktoś przynosi ci towar pod nos, nie przepuścisz okazji, by zarobić na tym choć jedną srebrną monetę. Przestań więc udawać obrażalskiego kupczyka.
— Masz nieźle gadane, gdybyś miał do tego znajomości, mógłbyś zostać prawnikiem w samym Averionie. Ale niestety — jesteś tylko rybakiem z rodziny, w której jest się nim od czterech pokoleń. Naprawdę, żal mi ciebie, marnujesz się tutaj.
Adaj nie chciał już dalej rozmawiać, był zmęczony. Wyciągnął rękę do Rengara by odebrać „dniówkę”. Ten cholerny kupiec ma rację — jest dla niego jak szef. Gdyby nie ten wredny, gburowaty i chytry sprzedawca ryb, nie miałby z czego żyć. Ale to nie znaczy, że zasługuje na szacunek. Może i był tylko rybakiem, ale nie należał do dwulicowych, fałszywych i wścibskich lizusów, którzy płaszczą się przed kimś, kto zapewnia im byt tylko dla swojego zysku.
— Do widzenia.
— Żegnam.
Wyszedł na uliczkę. Świeże powietrze. Zszedł z drewnianych schodów prowadzących do „rezydencji” Rengara i skierował się w stronę sklepu Gordena. Co prawda Adaj nie potrzebował pancerza ani broni, ale u lokalnego zbrojmistrza można było kupić także towary codziennego użytku. Gdyby ten krasnolud zajmował się tylko kowalstwem, zapewne zbankrutowałby szybko. Poszukiwacze przygód odwiedzali Kiełsko dość rzadko i to wyłącznie w sezonie letnim. Gorden musiał więc sprowadzać inne towary z miasta Leandarn, a kowalstwo pozostawało jego pasją i dodatkowym źródłem zarobku. Czasami Adaj odwiedzał krasnoluda, by kupić nowy zestaw noży do oprawiania ryb lub zaopatrzyć się w jakiś niewielki, łatwy do ukrycia miecz, którym można by było się obronić. Okolice Kiełska były dość bezpieczne, lecz czasem można było natknąć się na niebezpieczne zwierzęta — srebrne lisy, rosomaki czy wilki. Rzadziej widywano śnieżne pantery, niedźwiedzie czy dziki arktyczne.
Co prawda krótki miecz za pazuchą nie dawał idealnej ochrony, lecz był o wiele bardziej skuteczny w walce niż gołe pięści. I dawał większe poczucie bezpieczeństwa.
Wiatr zerwał się nagle niosąc ze sobą olbrzymie płatki śniegu. Śnieżyca. Do sklepu Gordena pozostało tylko kilka kroków. Adaj postanowił udawać, że jest zainteresowany kupnem nowego sztyletu, w ten sposób zostanie dłużej w chacie i ogrzeje się.
W sklepie było ciepło. Z kominka wydobywały się przyjemne dla ucha dźwięki palącego się drewna. Krasnolud najwyraźniej szukał czegoś na zapleczu.
— Kimkolwiek jesteś i po cokolwiek przyszedłeś, wiedz, że mam na ciebie oko.
— Jak zwykle przezorny i ubezpieczony. — Adaj uśmiechnął się, to było rzadkie zjawisko.
Po chwili krasnolud wyszedł zziajany z sąsiedniego pomieszczenia niosąc w rękach jakiś ciężki, żelazny przedmiot owinięty nieco zabrudzoną szmatą.
— Patrz, znalazłem to cacko w zniszczonym okręcie, gdy wędrowałem po towar do Leandarn. Prawdziwy rarytas. — Gorden położył „cacko” na blat stołu, rozwinął je z jasnej chusty i spojrzał na nie z uśmiechem.
— „Mechaniczna kusza samonaprowadzająca”.
Sprzęt ten, co prawda wyglądał tak, jakby był przystosowany do tego, by nim strzelać, jednak pod żadnym względem nie przypominał kuszy. Mnóstwo żelaznych i ołowianych żyłek, wkrętów i gwoździków przymocowanych w okolicach cięciwy sprawiało wrażenie, jakby to „cacko” miało się rozsypać, gdy tylko weźmie się je do ręki.
— Dziwne, wygląda na dość skomplikowane i kruche urządzenie. Poza tym jest trochę przerdzewiałe. — Adaj spojrzał na krasnoluda z kwaśną miną.
— Co prawda, muszę je jeszcze dokładniej oczyścić i naoliwić, ale już nadaje się do jako takiego użytku, chcesz zobaczyć jak ta diabelska wyrzutnia działa?
— Jasne. — Adaj lubił tego sympatycznego kowala. Sam nie wiedział czemu. Byli dobrymi znajomymi, może nawet przyjaciółmi?
Gorden wsadził bełty do łożyska znajdującego się pod cięciwą, zajęło mu to dość dużo czasu. Potem pogrzebał palcem u nasady sprzętu, podmuchał, by usunąć nieczystości i nacisnął mały, stalowy przycisk znajdujący się przy uchwycie.
— Teraz patrz.
Sprzęt zaczął cicho buczeć i świszczeć jak czajnik z wrzącą wodą. Po chwili wkręty, żyłki i koła zębate zaczęły się poruszać, nachodzić na siebie i stykać wydając przy tym odgłos, podobny do dźwięku pracującego zegara. W jednej chwili Gorden podniósł broń i skierował ją do drewnianej ściany. Jeszcze raz nacisnął stalowy przycisk. Z „samonaprowadzającej kuszy” z przerażającym świstem zaczęły wylatywać bełty, bezbłędnie trafiając w tarczę na ścianie chaty i wbijając się grotami jeden obok drugiego. Adajowi oczy się powiększyły, gdy po dwóch mrugnięciach oka zobaczył około tuzina małych, czerwonych bełtów wbitych w tarczę po przeciwległej stronie pomieszczenia.
— Szybko… — Tylko tyle zdołał z siebie wydusić
— Ha! Zważ na to, że to cacko nie jest jeszcze w pełnej kondycji, potrafi więcej. Muszę je tylko porządnie wyczyścić. — brodacz zawinął kuszę w chustę i odniósł ją na zaplecze.
— No tak, czego pan sobie życzy, szanowny kliencie?
— Potrzebuję noża do oprawiania moich kochanych paskud i jakiegoś ciepłego płaszcza, stary mi się już podarł i zmatowiał.
— Poradzimy coś na to. Chodź.
Adaj lubił to miejsce. Na półkach wokoło poustawiane były różnego rodzaju maści, najwięcej na złagodzenie efektów odmrożenia, były też leki na grypę, żylaki, odciski, proszki do preparowania zwierzęcych skór, czy nawet „cudowne tabletki wspomagające pożądanie u kobiet i mężczyzn w każdym wieku” i wiele, wiele innych leków, medykamentów czy preparatów. Dalsza część sklepu była załadowana różnego rodzaju płaszczami, kocami, okryciami, pościelami i ubraniami.
— No, przyjrzyj się tym towarom, a jak coś ci się spodoba to mi mów, dobra?
— Jasne. — Adaj zajął się grzebaniem w ogromnym, tkaninowym morzu jakiegoś przydatnego, ciepłego i praktycznego płaszcza. Jego uwagę przykuło ciemnobrązowe okrycie z kapturem i ładnym zapięciem z wizerunkiem srebrnego jelenia na szmaragdowozielonym tle.
— Ile to kosztuje? — rybak na co dzień nie dbał o ubiór, jednak jeśli coś przypadło mu do gustu — musiał to mieć.
— Wygrzebałeś sobie chyba najlepszy płaszcz z mojej kolekcji. Rengarowi sprzedałbym go za pięćdziesiąt złotych monet, choć tak naprawdę wart jest trzydzieści. Wezmę od ciebie dwadzieścia pięć, bo… No dobra, przyznam się — nawet ciebie lubię.
Adaj lekko się uśmiechnął wyciągając pieniądze z płóciennej sakiewki — Trzymaj, dzięki za zniżkę.
— Nie ma za co. Teraz chodź, pokaże ci sztylety.
Rybak popatrzył w okno. — Wiesz, zrobiło się późno a ja mam daleko do domu. Chyba będę się zbierał. Sztyletów mam kilka, poradzę sobie bez jednego.
Gorden przymrużył oczy i uśmiechnął się. Adaj zwrócił uwagę na dziurę w uzębieniu krasnoluda. Nie miał przedniego siekacza. — No to życzę dobrej nocy, ja muszę doczyścić moje cacko.
— Cześć! — nabywca płaszcza założył go na siebie. Trzeba przyznać, że całkiem nieźle w nim wyglądał. Wysoki, odziany w proste, ale eleganckie ubranie mężczyzna. Adaj miał długie, czarne włosy, nosił brodę. W nowo nabytym okryciu wyglądał jak dyplomata.
Na dworze na dobre rozpętała się zamieć. Przez „ołowiane” chmury można było dostrzec nikłe, różowo — purpurowe światło Nune i Gea. Adaj spojrzał na tą poświatę. Dziwne, te ciała niebieskie nigdy nie świecą tak jasno. Pewnie jest jakieś przesilenie albo coś w tym stylu.
Poczuł, że chłód zaczyna go szczypać w nogi, pomimo skórzanych spodni. Szybko skierował się w stronę lasu, by zdążyć do chaty przed nocą.
— ***
Z drewnianego kubka ulatniała się nikła para. Siwy mężczyzna pociągnął łyk herbaty i znów zajął się studiowaniem nieco okurzonej, starej księgi.
— Tak… Księżyce są w dziwnej aktywności. — Mężczyzna pogłaskał się po zaroście patrząc w okno. Jego niebieskie oczy wyrażały głębokie zamyślenie — Susune wydaje się układać w konstelacji z tymi dwoma ciałami niebieskimi. Gwiazda Życia wchodzi pomiędzy nie. Miesiąc Avenrule, dwudziesty trzeci dzień po pełni Gea. Nune coraz bardziej rozżarzony — Siwowłosy spojrzał w niebo przez błyszczący, granatowy teleskop — Tak…
Wziął do ręki kubek. Nie było w nim już ani kropli napoju. Ze ścianek naczynia parowała gorąca woda. Usiadł na fotelu, odłożył księgę na blat stołu, założył nogę na nogę. Wzrok skierował na niebo, doskonale widoczne przez duże, nieco oszronione okno. W jego spojrzeniu można było utonąć — oczy o kolorze nieba wyrażały stan bardzo głębokiego zamyślenia.
Jako jedyny mag pomiędzy Kiełsko i Leandarn, Quanaaq cieszył się niemałym immunitetem. Strażnik wiedzy tajemnej był bardzo potrzebny mieszkańcom tych niegościnnych terenów. Wioska nie miała siły bojowej. Ochrona osady przed wędrującymi stadami barbarzyńców spoczywała na barkach tego doświadczonego maga. Co prawda rzadko zdarzało się, by jakaś horda „rozwścieczonych bestii” atakowała Kiełsko, jednak zawsze, gdy tak się działo, wszystkie one ginęły w niewyjaśnionych okolicznościach, pozostawał po nich popiół lub lodowe posągi, stojące przed tą wioską. Jak pomniki, ostrzegające potencjalnych agresorów przed konsekwencjami ataku na tą spokojną, z pozoru bezbronną osadę. Quanaaqowi często było żal tych naiwnych mieszkańców. Płacili mu za obronę, jednak gdy mówił, że nie jest już pierwszej młodości i że kiedyś może go zabraknąć, jakby „zamykali” uszy. Liczyli na to, że mag zawsze tu będzie, i że obroni ich przed najeźdźcami. Czarodziej lekko się uśmiechnął. Miał sześćdziesiąt sześć lat. Nie wiadomo, czy za sprawą magii, czy też dzięki genom — nie łysiał. Nosił długie, siwe włosy spięte w kucyk, które swoją jakby „bezbarwnością” i płowym kolorem pięknie kontrastowały z głęboko błękitnymi oczami. Jego miła, nadszarpnięta przez ząb czasu, twarz, była pomarszczona, obrośnięta siwym zarostem i gdy się na nią spojrzało, można było z niej wyczytać wszystkie emocje. Malował się na niej stoicki spokój, rzadko zachwiany gniewem, a także zrównoważenie lub smutek. Quanaaq był wysoki, szczupły, (co jest raczej niespotykane u mężczyzn w tym wieku), miał w miarę wysportowaną sylwetkę, (co kontrastowało z faktem, iż był czarodziejem). I zawsze, ale to zawsze nosił popielate szaty. Jego palce, ozdobione pierścieniami o przeróżnych kolorach i kształtach były chude i pomarszczone. Na dłoniach nosił dziwne blizny. Były one efektem używania magii. Czarodzieje korzystając z Mocy, uwalniają ze swojego ciała magiczną energię, która wydobywa się właśnie z dłoni, na których pozostają sine „plamy” i rany. Żadna wróżka nie mogła wyczytać przyszłości z ręki maga — miał on całkowicie „zaplamioną” linię życia. Plotka głosiła, że ten, kto zmienia świat magią jest kowalem swego losu i nigdy nie wiadomo, jakie jest jego przeznaczenie. Ten (nie)szczęśliwy adept sztuki tajemnej został wyrwany spod zwierzchnictwa bogów, gdyż z pomocą swojego talentu może mieć władzę nad sobą. Nikt nie wiedział, ile jest w tym prawdy.
Quanaaq wziął do ręki kubek. No tak, pusty. Podniósł palec wskazujący. Po chwili z naczynia znowu ulatniała się nikła mgiełka. Pociągnął łyk herbaty.
— Za bardzo się rozpuściłem, muszę nauczyć się szacunku do Mocy. Trwonię ją na tak banalne rzeczy. Jak młodzik, który dopiero co ukończył studia w Akademii — Uśmiechnął się, mrużąc błękitne oczy. Jego przeorana zmarszczkami twarz rozbłysła na chwilę. Czarodziej trochę za mało spał, miał podkowy pod oczami, które były również rezultatem częstego popijania w tawernie.
Dotknął zapięcia swojego płaszcza. Na półszlachetnym kamieniu wygrawerowany był ptak. Pod spodem napis „Neavine” — czyli w języku śnieżnych elfów „pustułka”. Srebrna pustułka na czarnym opalu. Symbol szkoły magicznej w Averionie — największym mieście północy. Stolicy kultury i nauki na tych zimnych, jałowych terenach. Tam właśnie Quanaaq spędził swoją młodość. „Ach, kochana akademia” — Jak dobrze mu w niej było. Teraz zostały tylko wspomnienia. Wspomnienia pierwszych miłości, bójek z zazdrosnymi kolegami, rozmów z mniej inteligentnymi nauczycielami, konsekwencje ucieczek zza murów akademii, by choć na chwilę mieć przy sobie matkę.
Matkę. Czarodziej do dziś ją pamiętał. Wysoka, szczupła, o smutnym uśmiechu. Uśmiechu samotnej kobiety. W pamięci przywołał jej piękną, delikatną twarz, która z biegiem czasu nieco się zamazała w jego umyśle. Był dzieckiem, gdy ostatni raz ją widział. Pamiętał jej ciemne, błyszczące włosy, czarne oczy i zapracowane ręce, które zawsze czymś pachniały. Quanaaq jako dziecko został oddzielony od niej, gdy czarodzieje odkryli w nim iskrę Mocy. Często uciekał z akademii, by choć przez chwilę móc na nią popatrzeć.
A potem przyszła Biała Śmierć, zaraza dziesiątkująca ludzi. Akademię otoczono kwarantanną. Żaden uczeń nie mógł z niej wychodzić. Po dwóch latach, gdy Biała Śmierć przeminęła, Quanaaq uciekł, by zobaczyć się z rodzicielką. Był ciekaw, czy przeżyła. Jakie było jego rozczarowanie, gdy dom matki po prostu zniknął. Wraz z fundamentami — pozostawiając gołą ziemię.
Później całym życiem Quanaaqa była nauka. Tylko ona się liczyła. I nauczył się, że do niczego nie należy się przywiązywać, bo nic nie trwa wiecznie. Dowiedział się też, że zdobytej wiedzy i umiejętności magicznych prawie nie wolno mu używać. Patrząc z perspektywy czasu zauważył, jak puste było jego życie. Wybierając drogę samotnika i izolując się od miejskiej społeczności ruszył jeszcze dalej na północ — do Kiełska, ostatniej z dwudziestu dwóch ludzkich osad, położonych na północnych terenach. Osiadł w miejscu nazywanym bramą do dzikiej i nieujarzmionej północy, zamieszkiwanej przez plemiona barbarzyńców. Tu odnalazł spokój, w samotności.
Jego wieża była starą latarnią morską, od dawna już opuszczoną. Mieszkańcy na początku podchodzili do maga sceptycznie, jednak po pewnym czasie czarodziej zaaklimatyzował się w tej małej społeczności i stał się jej nieodłączną częścią.
Gdyby tylko zrozumieli jak bardzo uzależnili się od jego pomocy.