Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szczątki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 kwietnia 2022
Ebook
49,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szczątki - ebook

Miastem wstrząsa seria okrutnych zabójstw. Komisarz Fiodor Gralecki po raz kolejny znajduje rozczłonkowane, a potem zszyte ciało. Kto mógłby być aż tak wynaturzony, by zrobić coś równie ohydnego? I jaki związek ma z tym sam Gralecki? Komisarz daje się wciągnąć w śmiertelną grę, w której stawką jest nie tylko jego życie, lecz także tych, których kocha. Czy ze starcia z mordercą wyjdzie cało? A jeśli tak – ile mogą go kosztować kolejne przeżyte dni?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67217-01-9
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 0

0

Leżeli na ple­cach, zmę­czeni po sek­sie. Uspo­ka­jali odde­chy. Doty­kali się gło­wami, trzy­mali za ręce i patrzyli w sufit, jakby był ekra­nem, na któ­rym wyświe­tlały się ich marze­nia. Sko­tło­wana pościel mię­dzy nimi była jak pamiątka ich namięt­no­ści. Zasty­gły obraz plą­ta­niny ciał i odde­chów, kiedy się kochali.

On głowę od niej wyż­szy. Musku­lar­nie zbu­do­wany męż­czy­zna metr dzie­więć­dzie­siąt trzy. Z ciem­nymi, po woj­sko­wemu krótko obcię­tymi wło­sami i ciem­nymi oczami. Ona kru­cha blon­dynka. Leżąc tak nadzy obok sie­bie, wyglą­dali jak Piękna i Bestia w wer­sji dla doro­słych.

– Wyjedźmy gdzieś – powie­działa nagle Ame­lia.

– Gdzie? – mruk­nął Fio­dor, tro­chę zasko­czony, że skoń­czyła się cisza.

– Nie wiem.

– Na waka­cje?

– Nie. Na stałe. Nie chcę tu być – w gło­sie Ame­lii poja­wiły się nutki paniki. – Nic mnie tu nie trzyma.

– Ja?

– Dla­tego jedź ze mną.

– Wsiąść do pociągu byle jakiego?

Nie naj­le­piej wycho­dziło mu żar­to­wa­nie. Fio­dor miał taki na twa­rzy wypi­sany taki smu­tek, że wielu kwi­to­wało to stwier­dze­niem, iż jest po pro­stu ponu­ra­kiem. Nawet kiedy pró­bo­wał się uśmiech­nąć, to oczy pozo­sta­wały ciem­nymi prze­pa­ściami. W któ­rych nie dawało się dostrzec ogni­ków rado­ści.

– Dla­czego nie?

– Może.

– Nie lubię. Duszę się. Wyjedźmy – obró­ciła się na bok, pod­parła na ręce i wpa­try­wała w Fio­dora. Jej jasne oczy wwier­cały się w niego inten­syw­nym spoj­rze­niem.

– W Biesz­czady?

– Choćby nawet.

– Zosta­niemy drwa­lami i będziemy pisać wier­sze?

– Dla­czego musisz wszystko psuć?

Gra­lecki wie­dział, że waha­dło jej emo­cji wychyla się teraz w prze­ciwną do eufo­rii stronę. Mówiła z coraz więk­szą emo­cją. Gubiła oddech. Nie myślała. Tylko dawała się wypo­wie­dzieć tłu­mio­nym uczu­ciom.

– Nie psuję. Kocham cię – powie­dział uspo­ka­ja­jąco. Obró­cił się do niej twa­rzą i pogła­dził dło­nią jej włosy. Zatrzy­mał dłoń na policzku, patrząc jej w oczy. – Ale to prze­cież nie­re­alne.

– Dla­czego? A co jest w takim razie realne?

– Naprawdę chcesz rzu­cić wszystko? Pracę. Mia­sto. I wyje­chać gdzieś w dzicz? Jak to sobie wyobra­żasz?

– Sprze­dajmy wszystko, co mamy – Ame­lia nakrę­cała się coraz bar­dziej. – Wystar­czy na skromne życie przez jakiś czas.

– Jedyne, co mamy, to sie­bie. A tego nie chcę sprze­da­wać.

– Nie mów mi, co jest realne, a co nie. To jest tylko kwe­stia wyboru – głos Ame­lii zaczy­nał się zała­my­wać. Poja­wiały się w nim nitki szlo­chu. – Tylko kiedy jeste­śmy razem, jeste­śmy praw­dziwi. Cała reszta jest uda­wana. Po co? Nie­na­wi­dzę swo­jej pracy. Nie­na­wi­dzę swo­jego życia. Cie­bie też nic tutaj nie trzyma. Mówisz, że mnie kochasz… – teraz to już był szloch. Usta jej drżały.

Fio­dor Gra­lecki wes­tchnął ciężko. Ale nic nie odpo­wie­dział. Może i nie­raz mówił, że nie­na­wi­dzi swo­jej pracy. Ale praca gliny była też jak nar­ko­tyk. Uza­leż­niała. Zło, z któ­rym codzien­nie się spo­ty­kał, drą­żyło go jak rdza. Powoli, ale sku­tecz­nie. I tego nie­na­wi­dził. Ale jed­no­cze­śnie wie­dział, że nie umiałby bez tego żyć.

Cho­ciaż bar­dziej nie umiałby żyć bez Ame­lii. Ta myśl spra­wiła, że poważ­niej zasta­no­wił się nad tym, co pro­po­no­wała jego uko­chana. Ode­tchnął i roz­luź­nił się. Może fak­tycz­nie byłby w sta­nie rzu­cić wszystko i zamknąć się z nią na bez­lud­nej wyspie na końcu świata? Może taki pomysł nie był skoń­czo­nym sza­leń­stwem.

– Mały domek. Ogró­dek. Piękne widoki. Tak?

Gra­lecki przy­tu­lił uko­chaną. Drże­nie jej ciała prze­szło teraz też na niego. Wibro­wał tym peł­nym żalu i nie­speł­nie­nia szlo­chem razem z Ame­lią.

– Nie masz dość tego wszyst­kiego? – szep­tała przez łzy.

– Życie bez prądu? Piec kaflowy? Stud­nia zamiast kra­nów? Kilka kilo­me­trów do naj­bliż­szego sąsiada? Łąki, lasy… dzi­kie zwie­rzęta? Adam i Ewa w raju.

– Mamy sie­bie. Tak?

Poczuł na skó­rze wil­goć jej łez.

– Tak.

– Co cię tu trzyma? Czego mi nie mówisz? Korki, dziki tłum, ludzie… bloki i super­mar­kety… To lep­sze? Kor­po­ra­cje… poli­tyka… To całe gówno.

– Nie.

Gła­skał ją po ple­cach. Tulił. Szep­tał czule do ucha: „ćśśśś”. Jak wybu­dzo­nemu z kosz­maru dziecku, które z pła­czem przy­bie­gnie do łóżka rodzi­ców.

– Może zaczniemy od tego, że wyje­dziemy gdzieś na week­end? Co? Jeste­śmy już pra­wie rok razem i ni­gdzie nie byli­śmy. Zamy­kamy się w tych ścia­nach jak w bańce.

– Dobrze.

– To gdzie? Dokąd chcesz jechać? Do Paryża?

– Eeee… to takie banalne – waha­dło jej emo­cji zaczęło wychy­lać się w pogodną stronę. – Do Wene­cji.

Gral, jak prze­zy­wali Gra­lec­kiego, ode­tchnął. Udało mu się zmie­nić nastrój Ame­lii. Teraz jej myśli krą­żyły wokół przy­jem­niej­szych rze­czy.

– Do Wene­cji? – wykrzy­wił się z uda­wa­nym wstrę­tem. – Ale tam podobno strasz­nie śmier­dzi z kana­łów i jest pełno gołębi. A te gołę­bie srają jak bom­bowce.

– Ej, Gra­lecki! Gral! Zacho­wuj się – trzep­nęła go kar­cąco dło­nią. Już się uśmie­chała. Już cie­szyła się chwilą.

– Możemy wszę­dzie pole­cieć na week­end. Cała Europa stoi przed nami otwo­rem. Samo­lot za kilka stów. Może weź­miemy mapę, zasło­nię ci oczy i pole­cimy tam, gdzie tra­fisz pal­cem?

– Bar­ce­lona?

– Dla mnie OK.

Wie­dział, że nic z tego nie będzie. Nie pierw­szy raz snuli podobne plany. Ale póź­niej przy­cho­dziła rze­czy­wi­stość, a oni cią­gle byli zamknięci w tej swo­jej bańce na czwar­tym pię­trze. Jed­nak cie­szył się, że Ame­lia znowu się roz­po­go­dziła. Że myśli o pozy­tyw­nych rze­czach. Tak wolał. Cho­ciaż kochał ją za wszystko.

Poca­ło­wał ją.

– Dra­piesz.

– Bo jestem dra­piesz­ni­kiem.

Roze­śmiała się. Zara­ziła go tym śmie­chem.

– Jesteś moim Gra­lem. Nie świę­tym, ale to cie­bie szu­ka­łam.

Nie odpo­wie­dział, tylko ją poca­ło­wał. Sma­ko­wała śmie­chem. Sma­ko­wała głęb­szą rado­ścią. I znowu się kochali. Otu­leni tą rado­ścią. A on bar­dzo pró­bo­wał zara­zić się tą rado­ścią na dłu­żej. Tak, żeby została w nim naj­le­piej już nie­ule­czalna.ROZ­DZIAŁ 1

1

_Kim jestem? Nikim. Wymy­ślono mnie. Ktoś. Żebym był kimś. Ale zerwa­łem się z uwięzi. I wresz­cie jestem nikim. Mogę być nikim. Mogę być, kim zechcę. Każ­dym. Mogę lubić wszystko. Mogę pra­gnąć wszyst­kiego. Teraz. Abso­lut­nie to ja decy­duję. Bez prze­szło­ści. Bez początku. Jestem swoim stwórcą. I stwo­rze­niem._

_Moja sek­su­al­ność? Kaprys. Spraw­dzam. Co chcę._

_Mogę nawet uda­wać, że ta muzyka mi się podoba… Stop. Nie uda­wać. Ta muzyka może mi się podo­bać. Tępe dys­ko­te­kowe „umc, umc”, które udaje coś lep­szego niż to, czym jest. Bo wokal umie śpie­wać, bo aranż bogat­szy niż gotowce z syn­te­za­tora, bo w nagra­niu wziął udział może aż z jeden żywy instru­ment… Ale cią­gle pry­mi­tyw._

_Uspo­ka­jam oddech. Oddy­cham spo­koj­nie. Odci­nam się od ogłu­sza­ją­cego łomotu muzyki w tym klu­bie. Śli­zga­jące się kolo­rowe świa­tła poma­gają mi odre­al­nić moją obec­ność tutaj. Popi­jam drinka. Przy­glą­dam się powy­gi­na­nym w tańcu cia­łom. Ale jed­no­cze­śnie mnie tu nie ma. Odci­nam się. Stoję w głębi sie­bie, a nie przy tym barze zato­piony w nie­zau­wa­ża­jący mnie tłum homo­sek­su­al­nej spo­łecz­no­ści. Natłok prze­ry­so­wa­nych wra­żeń działa otę­pia­jąco. Jak­bym był na_ silent disco_, tylko zamiast słu­cha­wek zaci­skają się wokół całego mnie prze­ste­ro­wane świa­tło, dźwięk i ano­ni­mo­wość._

_Uspo­ka­jam oddech. Spo­koj­nie oddy­cham. Panuję nad cia­łem. Panuję nad myślami. Panuję nad emo­cjami. Panuję nad swoim życiem. Wspo­mnie­nie kla­sycz­nej muzyki, którą znam pra­wie na pamięć, pomaga mi wytrzy­mać. Górecki… III sym­fo­nia…_

_Ale wtedy ta twarz…_

_Uświa­da­mia mi, że nie jestem do końca wolny. Patrzę w zwier­cia­dło. Krzywe zwier­cia­dło. I ode mnie zależy, co zro­bię. Uspo­ka­jam oddech._

_Oddy­cham spo­koj­nie._

_Prze­szłość ma twarz. Mogę być, kim chcę. Mogę się zatrzy­mać. Dać się dogo­nić temu, kim byłem. Wymy­ślony. Ale… mogę być tym, kim chcę – nikim. Wszyst­kim. Abso­lut­nie wol­nym._

_Podej­muję decy­zję. Roz­luź­niam zaci­śnięte szczęki. Uspo­ka­jam oddech._

_Oddy­cham spo­koj­nie. Ruszam w jego stronę._ROZ­DZIAŁ 2

2

Cmen­ta­rze.

Tyle lat ewo­lu­cji i wciąż nie jeste­śmy pewni śmierci. Nie wiemy, jak się zacho­wać. Na wszelki wypa­dek zacho­wu­jemy się powścią­gli­wie. Poru­szamy się, jak­by­śmy prze­pra­szali, że jesz­cze żyjemy. A kiedy się zatrzy­mu­jemy, zakła­damy maskę. Pozu­jemy na smu­tek i zadumę. Jakby to mogło cokol­wiek dać umar­łym. Bo z żywych to robi kukły. Bar­dziej mar­twe niż nagrobki. Kamień jest, jaki jest. A my uda­jemy.

Na małym pod­miej­skim cmen­ta­rzu było jesz­cze bar­dziej szaro i kamien­nie niż zwy­kle. Mimo wio­sny pogoda ata­ko­wała jesie­nią. Tą sza­ro­burą jesie­nią. Co jesz­cze bar­dziej upo­dab­niało kilku odwie­dza­ją­cych do sta­łych ele­men­tów cmen­tar­nego wystroju.

Wysoki, szczu­pły męż­czy­zna stał zamy­ślony przy jed­nym z gro­bów. Zmarszczka mię­dzy brwiami nada­wała jego twa­rzy wyraz pra­wie cier­pie­nia. Stał, jakby nie oddy­chał przez dłuż­szą chwilę. Wresz­cie nabrał głę­boko powie­trza i ode­tchnął ciężko. Zadarł głowę i popa­trzył w nie­ładne niebo. Oddy­chał już nor­mal­nie. Odszedł powol­nym kro­kiem w stronę wyj­ścia.

Na nagrobku, przy któ­rym stał, wyryto:

_Ku pamięci_

_Wło­dzi­mie­rza, Teresy i Alek­san­dra Gra­lec­kich, ojca, matki i brata_

_Niech odpo­czy­wają w pokoju_

Męż­czy­zna pozo­sta­wił po sobie zapa­lony znicz i bukiet świe­żych kwia­tów, które mimo marca jakoś nie zwia­sto­wały wio­sny.ROZ­DZIAŁ 3

3

Pisk opon na asfal­cie wyrwał Fio­dora Gra­lec­kiego z odrę­twie­nia. Samo­cho­dem rzu­ciło, potrzą­snęło cia­łem i otrzeź­wiło go.

To nie był zanik pamięci. One zda­rzały się ostat­nio czę­ściej. Ale to nie to. Nie stra­cił przy­tom­no­ści. Pamię­tał. Po pro­stu się zamy­ślił. Za bar­dzo.

Jechał pod­miej­ską pustą drogą. Po bokach śmi­gały roz­ma­zane przy­drożne drzewa. Cie­nie rzu­cane przez liście i konary wśli­zgi­wały się przez szyby. Oble­piały wnę­trze auta i jego ciało. Ruchliwe jak mil­czące owady. Mru­żył podraż­nione wiro­wa­niem cieni oczy. Prze­świe­tlane bla­skiem sza­rego dnia powieki doda­wały do tego, co widział, czer­wieni…

…I wtedy wszystko wró­ciło. Ból… Czer­wona ciem­ność… Strzy­kawki. Igły. Posta­cie w bia­łych far­tu­chach. Krzyk. Jego krzyk… Ile razy budził się z tego snu z poczu­ciem spa­da­nia w bez­denną prze­paść. Wspo­mnie­nia odle­głego dzie­ciń­stwa. A póź­niej było już dobrze. Bo kosz­marny sen się ury­wał.

Ale teraz nie był w łóżku. Pro­wa­dził samo­chód. Słońce wyło­niło się na krótką chwilę zza chmur. Zro­biło się dużo jaśniej. I droga unio­sła się ku niebu.

Znał ją na pamięć, pod­świa­do­mie zda­wał sobie sprawę, że w tym miej­scu nie ma wznie­sie­nia, jest pła­sko jak na stole. A jed­nak nie mógł oprzeć się tej wizji. Szosa odry­wała się od ziemi i pięła w stronę chmur. Nik­nęła w kłę­bach bia­łych obło­ków, które kotło­wały się razem z bla­skiem słońca. Nie umiał powie­dzieć, czy go to prze­ra­ziło, czy poczuł ulgę. Jakby moż­li­wość wje­cha­nia teraz samo­cho­dem do nieba dawała nadzieję na zakoń­cze­nie wszyst­kich ziem­skich cier­pień.

Jego auto było jak mrówka na tle nie­skoń­czo­nego żywiołu chmur, które two­rzyły łań­cu­chy gór­skie więk­sze niż Hima­laje. Zasty­głe oce­any wszyst­kich odcieni bieli.

Pisk opon.

Dźwięk roz­dzie­ra­jący myśli jak tępy nóż. Wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści, ale nie mógł już nic zro­bić. Bryła metalu, pla­stiku i szkła, w któ­rej był zamknięty, śli­zgała się siłą swo­jej pra­wie dwu­to­no­wej bez­wład­no­ści. Rzu­ciło nim kilka razy na boki. Potem okrę­ciło wokół osi. Czas zwol­nił. Wyostrzone zmy­sły reje­stro­wały chłodno wszyst­kie szcze­góły: auto z naprze­ciwka, zbli­ża­jące się drzewo, rów…

– Nic się panu nie stało?

Uniósł głowę znad kie­row­nicy, na którą go rzu­ciło, kiedy samo­chód wresz­cie się zatrzy­mał. Odchy­lił się do tyłu, aż plecy zna­la­zły opar­cie fotela. Mocno zaci­snął powieki, pocie­ra­jąc jedną kciu­kiem, drugą pal­cem wska­zu­ją­cym pra­wej dłoni.

– Czło­wieku! Żyjesz?

Zde­ner­wo­wany męż­czy­zna otwo­rzył drzwi samo­chodu, który przed­nimi kołami wje­chał do rowu, tak że wisiały w powie­trzu. Przy­glą­dał się roz­bie­ga­nymi oczami kie­rowcy.

– Całe szczę­ście, że w cie­bie nie wje­cha­łem! Ale nie­źle cię rzu­cało! OK?

Kie­rowca cią­gle mil­czał. Nie­ru­chomy w fotelu. Z dło­nią przy oczach. Z dziw­nym gry­ma­sem twa­rzy wywo­ła­nym ścią­gnię­tymi brwiami i zaci­śnię­tymi nie­mal kur­czowo powie­kami.

– Odpo­wiedz coś, facet! Jezu!

Roz­trzę­siony męż­czy­zna miał ochotę zła­pać kie­rowcę za ramię i potrzą­snąć nim. Ale coś, co ema­no­wało z nie­ru­cho­mego jak rzeźba Gra­lec­kiego, powstrzy­mało go. Zamiast tego się­gnął po tele­fon komór­kowy i zaczął wybie­rać numer.

Jakby przy­po­mniał sobie nagle o oddy­cha­niu, kie­rowca drgnął, wcią­ga­jąc głę­boko powie­trze.

– Nic mi nie jest… – prze­tarł dłońmi twarz.

– Czło­wieku. Kilka sekund póź­niej i nie mógł­bym nic zro­bić. Zabił­byś mnie i sie­bie!

Męż­czy­zna z tele­fo­nem w dłoni wyda­wał się coraz bar­dziej zde­ner­wo­wany.

– Prze­pra­szam, że pana prze­stra­szy­łem.

– Ni­gdy nie widzia­łem trupa – powie­dział to bar­dziej do sie­bie i zamy­ślił się. Opu­ścił tele­fon.

– Żyję. Dzięki Bogu nic się nikomu nie stało. Jesz­cze raz prze­pra­szam. I dzię­kuję za pomoc. Musia­łem zasnąć za kie­row­nicą.

Męż­czy­zna poki­wał głową. Z gło­śnika jego tele­fonu dobie­gał głos dys­po­zy­tora. Prze­rwał połą­cze­nie. Napię­cie dopiero teraz zeszło z niego. Rzu­cił jesz­cze ostat­nie spoj­rze­nie, odwró­cił się i odszedł do samo­chodu zapar­ko­wa­nego kilka metrów dalej, po prze­ciw­nej stro­nie szosy.

– Mogę mieć jesz­cze do pana prośbę?

Nie wia­domo, czy męż­czy­zna nie usły­szał, czy też zło­śli­wie nie chciał sły­szeć. W każ­dym razie zawar­czał sil­nik i jego samo­chód omi­nął auto tkwiące do połowy w rowie. Nie pomo­gły też wyma­chi­wa­nia Fio­dora i kolejne nawo­ły­wa­nia. Wysoki, mie­rzący ponad metr dzie­więć­dzie­siąt Gra­lecki został sam po pas w tra­wie przed maską swo­jego wozu. Sta­rego jeepa che­ro­kee. Z roz­ło­żo­nymi rękami wyglą­dał jak strach na wró­ble.

Tro­chę się namę­czył, wypy­cha­jąc auto w poje­dynkę, ale po kwa­dran­sie się udało. Klap­nął na fotel i przez chwilę odpo­czy­wał, uspo­ka­ja­jąc oddech. Wtedy zatrzesz­czała komórka. Dla połą­czeń przy­cho­dzą­cych z pracy usta­wił sobie dzwo­nek, który brzmiał jak szu­miąca, prze­ry­wana sta­tycz­nymi zakłó­ce­niami wia­do­mość nada­wana przez krót­ko­fa­lówkę: „Do wszyst­kich patroli. Kod 148. Powta­rzam. Kod 148”. Ode­brał tele­fon.

– Fio­dor Gra­lecki.

– Hej – usły­szał w słu­chawce głos part­nera. – Ten pojeb znowu wypełzł z naj­mrocz­niej­szych pie­przo­nych zaka­mar­ków swo­jego poje­ba­nia.

– A jaśniej, bez tego baroku?

– Ręka, noga, mózg na ścia­nie. – Kon­rad zro­bił pauzę. – A czym się ostat­nio zaj­mu­jemy?

– Rozu­miem – wes­tchnął Fio­dor. – Jadę.

– Wyślę ci adres ese­me­sem.

Kod 148 w poli­cyj­nym pro­to­kole ozna­czał mor­der­stwo. Gra­lecki się roz­łą­czył.

Komórka ode­zwała się świ­stem prze­ci­na­ją­cego powie­trze noża i jego ter­ko­tem, kiedy wbi­jał się w drew­niany cel. Był to sygnał nadej­ścia ese­mesa. Cza­sami Fio­dor go zmie­niał i usta­wiał zamiast niego odgłos strzału.ROZ­DZIAŁ 4

4

Ta gor­sza strona mia­sta. Naj­czę­ściej po dru­giej stro­nie rzeki. Tutaj jest brzy­dziej. Tutaj jest taniej. Tutaj miesz­kają gorsi ludzie. Jeżeli w ogóle zda­rzają się jakieś kolory, to na roz­sy­pu­ją­cych się szyl­dach i przy­wię­dłych rekla­mach. Brud, który nikomu nie prze­szka­dza. Tłu­ste świa­tła. Radość wśród tych uli­czek jest jak uśmiech szczer­ba­tego starca. Rodzą się albo lądują tutaj ludzie z podartą nadzieją.

Szara kamie­nica. Podziu­bana roz­kła­dem jak cera z bli­znami po ospie. Poobi­jana. Kan­cia­sty wie­lo­ryb, który wypły­nął na brzeg, żeby skoń­czyć ze sobą.

Fio­dor Gra­lecki zatrza­snął drzwi auta. Stało już kilka poli­cyj­nych radio­wo­zów. Pogoda w dal­szym ciągu nie miała dzi­siaj humoru. Nad dachami zawi­sły ciemne chmury, a wiatr syk­nął ponuro, roz­wie­wa­jąc po chod­ni­kach i uli­cach drob­niej­sze śmieci.

Ruszył do drzwi. Poli­cjant, który pil­no­wał wej­ścia, kiw­nął przy­zwa­la­jąco głową. Fio­dor Gra­lecki nie­chęt­nie dał się połknąć budyn­kowi. Od razu poczuł się brudny. Po roz­chwie­ru­ta­nych sta­rych drew­nia­nych scho­dach wspiął się na dru­gie pię­tro.

– Coś, o czym powi­nie­nem wie­dzieć? – Fio­dor wska­zał na gazetę, którą czy­tał jego part­ner Kon­rad Jano­wiec. Oparty o poręcz na pół­pię­trze klatki scho­do­wej mię­dzy drugą a trze­cią kon­dy­gna­cją.

– Słabo, Gral. Mogę ci stre­ścić wia­do­mo­ści jed­nym zda­niem. Chuj­nia z grzyb­nią tak jak wczo­raj. I jutro.

– Znowu jestem o trzy zeta do przodu. Nie­źle pożyję na eme­ry­tu­rze. A te ochłapy z ZUS-u będę mógł na cele cha­ry­ta­tywne roz­dać.

Kon­se­kwent­nie od kilku lat Fio­dor nie czy­tał gazet i igno­ro­wał wia­do­mo­ści tele­wi­zyjne. Ileż można słu­chać sen­sa­cji dnia o mole­sto­wa­niu dzieci przez rodzi­ców, księży, nowej woj­nie, nowym pre­tek­ście do wojny, nowym ataku ter­ro­ry­stycz­nym, o okrut­nym mor­der­stwie, szo­ku­ją­cym nałogu ośmio­latka, który pali dwie paczki papie­ro­sów dzien­nie, o tru­ciź­nie nar­ko­ty­ków, nowej afe­rze korup­cyj­nej, wybo­rach do pożal się Boże par­la­mentu…

Wystar­czyło mu brudu w pracy. Nie potrze­bo­wał wię­cej po służ­bie. Dzi­wił się, że miliardy ludzi z wypie­kami na twa­rzy cze­kają na ten syf każ­dego dnia. Czyżby naprawdę ich życie było tak nudne, że tylko w ten spo­sób wyci­skali z sie­bie jakie­kol­wiek emo­cje?

W kuchni na lodówce w miesz­ka­niu Fio­dora stała skar­bonka w kształ­cie tyłka. Codzien­nie od czte­rech lat wrzu­cał w szcze­linę mię­dzy poślad­kami trzy złote, które zaosz­czę­dził, nie kupu­jąc gazety. Co tydzień lądo­wał tam też pre­miowy pią­tak, bo tyle kosz­to­wał jeden tygo­dnik. A raz na mie­siąc czę­sto­wał zadek rów­no­war­to­ścią abo­na­mentu radiowo-tele­wi­zyj­nego.

– Czy­tasz tutaj, bo kibel zajęty? – Fio­dor wska­zał głową drzwi miesz­ka­nia, gdzie zna­le­ziono zwłoki. Były uchy­lone i stał przy nich mun­du­rowy, który z surową miną strzegł wej­ścia. Chyba krótko pra­co­wał w poli­cji, bo w to sta­nie anga­żo­wał wię­cej zapału, niż było potrzeba. A to prze­cież trudne – stać aktyw­nie.

– Kurwa, te cioty labo­ra­to­ryjne prze­cież cię nie wpusz­czą, dopóki nie zbiorą pró­bek wszyst­kiego. Nawet pier­dów wypier­dzia­nych w fotele.

– Wam­pir?

– A kto by się tak pier­do­lił ze śla­dami. Pedan­cik w kan­cik. Dwie godziny. Chyba chcą zna­leźć łupież i naskó­rek zabójcy do trzech poko­leń wstecz.

Wam­pi­rem prze­zy­wano szefa tech­ni­ków. Chu­dego, bla­dego pięć­dzie­się­cio­latka. Łysego jak kolano. Gdyby zdjął oku­lary i się posta­rał, byłby z niego Nos­fe­ratu z przed­wo­jen­nego filmu Mur­naua. Ale ponie­waż się nie sta­rał, wyglą­dał mimo cha­ry­zma­tycz­nych warun­ków fizycz­nych jowial­nie, sym­pa­tycz­nie i… nijako.

– Nie prze­słu­chu­jesz?

– Aga­niok nabiera wprawy. Niech się świe­żak uczy. Dobre, kurwa, stop­nie w szkole nie zro­bią z niego poli­cjanta.

– Ty. Idź zapa­lić – mruk­nął Fio­dor do part­nera. – Stę­że­nie mięsa na metr kwa­dra­towy nawet jak dla mnie staje się za duże.

– A gdzie będę cho­dził… – Kon­rad zamknął ze zło­ścią gazetę, aż zasze­le­ściło. Wycią­gnął papie­rosy i odpa­lił jed­nego. Uchy­lił okno na pół­pię­trze.

Fio­dor zauwa­żył coś na pierw­szej stro­nie, kiedy Kon­rad cho­wał gazetę pod pachę, ale nie zdą­żył zapy­tać.

– A pano­wie to też z poli­cji, cho­ciaż bez mun­duru, prawda?

Z miesz­ka­nia pię­tro niżej wyszła gru­bawa kobieta. O figu­rze kuli. Żad­nych wcięć. Ani wypu­kło­ści. Jedna wypu­kłość, z któ­rej wyra­stały cztery koń­czyny. Pod far­bo­wa­nymi wło­sami około sześć­dzie­się­cio­let­niej matrony, z któ­rych chyba chwilę temu zdjęła wałki, błysz­czały chy­tre oczka. Prawą ręką albo lewą, na zmianę, w zależ­no­ści, którą aku­rat nie gesty­ku­lo­wała, ści­skała pod szyją poły taniego szla­froka. Jakby oba­wiała się, że wszy­scy tylko czy­hają, żeby zer­k­nąć pod niego na jej obwi­słe kształty.

– Zabili go? – zapy­tała jesz­cze bar­dziej cie­kaw­skim tonem, skoro nikt nie kwa­pił się, żeby zwró­cić na nią uwagę.

– A skąd mamy wie­dzieć. Odku­rza­cze sprze­da­jemy – wyszcze­rzył się Kon­rad. – Domo­krążcy. Han­del obno­śny, kurwa. Kupi pani? Zasysa tak, że sąsia­dowi niżej plomby z zębów powy­rywa.

– Ma pani rację… – uci­szył kolegę Gra­lecki. – Też jeste­śmy z poli­cji. Cho­ciaż nie mamy mun­du­rów.

Zapa­dła cisza. Kobieta naj­wy­raź­niej nie zorien­to­wała się, że to koniec roz­mowy. Poli­cjanci stra­cili nią zain­te­re­so­wa­nie i powinna sobie pójść. Pauza wydłu­żała się. Kobieta spró­bo­wała więc znowu swo­ich sił.

– No i?

– No i to my będziemy pani zada­wać pyta­nia.

Fio­dor uciął temat. Ale kobieta wciąż na coś liczyła. Posa­py­wała i wier­ciła ich wzro­kiem ciem­nych, cwa­nych oczek. Wycho­dziła wprost ze skóry i szla­froczka, żeby się dowie­dzieć cze­goś, co będzie mogła obga­dać z podob­nymi do sie­bie kole­żan­kami, by poki­wać przy her­batce głową nad ludz­kimi losami. Oraz zapy­tać: „Dokąd ta ludz­kość zmie­rza?”. Kółko eme­ry­to­wa­nych mędr­ców świata. Które póź­niej obej­rzy razem kolejny odci­nek _Ojca Mate­usza_ i poprawi to _Wspa­nia­łym stu­le­ciem_ albo _Koroną kró­lów_.

– Nie było u pani jesz­cze naszego kolegi? Taki rudy. Pro­szę zacze­kać na niego w miesz­ka­niu – zli­to­wał się nad kobie­ciną Kon­rad.

– Ktoś pukał, ale… – mru­gnęła filu­ter­nie. Wyszło, jakby robiła to mątwa – popra­wia­łam urodę.

Kon­rad wes­tchnął zna­cząco, mówiąc bez słów: „No i się nie udało”. W dole na scho­dach poja­wiła się czer­wona czu­pryna. Młody śled­czy dołą­czył do nich.

– Aga­niok, ta pani nie może się, kurwa, docze­kać, żeby zapro­sić cię do sie­bie i poroz­ma­wiać – Kon­rad wyszcze­rzył się w nie­szcze­rym uśmie­chu. – Zro­biła się nawet na bóstwo.

– Aga­niok? Pan się tak nazywa?

– Aha. A na imię ma Maru­sia – wark­nął Jano­wiec.

Zdu­miona kobie­cina wytrzesz­czyła na nich oczy.

– Aspi­rant Łukasz Konecki – młody poli­cjant wziął ini­cja­tywę w swoje ręce. – Pod któ­rym nume­rem pani mieszka?

– Pod szóstką…

– Puka­łem tam, ale nikt nie otwie­rał.

– Byłam aku­rat w łazience i ukła­da­łam włosy… – pró­bo­wała uśmiech­nąć się zalot­nie.

– Dobrze. Zej­dziemy zaraz do pani i zadam kilka pytań. Tak?

– A mogę odmó­wić?

– Może pani, ale wtedy będziemy musieli wezwać panią na poste­ru­nek – Kon­rad posta­no­wił ją tro­chę nastra­szyć i poma­chał jej przed twa­rzą kaj­dan­kami. – I prze­słu­chać bar­dziej ofi­cjal­nie.

Pech chciał, że w oczach kobiety bły­snęło pod­nie­ce­nie. Czyli nie była to dobra tak­tyka na pozby­cie się eme­rytki. Spodo­bał jej się pomysł na taką roz­rywkę w jej raczej mono­ton­nym życiu.

– Masz coś inte­re­su­ją­cego? – Fio­dor zagad­nął Rudego.

– Trudno powie­dzieć. Spi­szę to wie­czo­rem w raport i prze­ślę. Na pewno nie ma żad­nego ryso­pisu. Nic też nie zwró­ciło uwagi sąsia­dów. Dopiero teraz, kiedy dowie­dzieli się o mor­der­stwie, zaczy­nają sobie przy­po­mi­nać różne rze­czy.

– Czyli go zabili! Wie­dzia­łam! – wypa­liła trium­fal­nie kobie­cina.

– Wie­działa pani? – zmie­rzył ją suro­wym wzro­kiem Gra­lecki.

– To zna­czy… nie wie­dzia­łam wcze­śniej… Tylko jak zoba­czy­łam radio­wozy i poli­cję, to wie­dzia­łam.

– Chyba dużo pani wie?

– Chyba pano­wie mnie o nic nie podej­rze­wają?

– Naj­wy­żej o wścib­stwo i, kurwa, pod­słu­chi­wa­nie… – mruk­nął pod nosem Kon­rad. Kobieta na szczę­ście nie miała szans tego usły­szeć.

– Tu jest mało miesz­kań. Wszy­scy się znają.

– W takim razie opo­wie pani wszystko, co pani wie, naszemu kole­dze… – Fio­dor uśmiech­nął się, ale takim uśmie­chem, który miał w sobie chłód ostrego meta­lo­wego narzę­dzia. Koń­czył roz­mowę i odsy­łał uprzej­mie do dia­bła.

Wymie­nili jesz­cze poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie. Gra­lecki, Kon­rad i Aga­niok. Po czym młody poli­cjant zszedł z kobietą w szla­froku pół pię­tra i znik­nęli za drzwiami jej miesz­ka­nia.

– Chodź. Poprzesz­ka­dzamy tro­chę labo­ra­to­ryj­nym szczu­rom – powie­dział Fio­dor. I ruszył scho­dami do miesz­ka­nia, gdzie zna­le­ziono zwłoki.ROZ­DZIAŁ 5

5

Fio­dor pchnął uchy­lone drzwi, zastu­kał w nie i zażar­to­wał.

– Puk, puk. Poli­cja. Otwie­rać – wszedł do miesz­ka­nia, a Kon­rad za nim.

– Gral… – łysy szef tech­ni­ków się nie zaśmiał. Zmie­rzył wyso­kiego poli­cjanta zmę­czo­nym spoj­rze­niem zza oku­la­rów, bez cie­nia uśmie­chu. – Jesz­cze chwilę. Zaraz będzie­cie mogli wejść i robić swoje.

Wam­pir, czyli Jonasz Bła­wat, nie wyglą­dał obec­nie jak krwio­pijca, a bar­dziej jak kosmo­nauta. Czy też raczej czło­nek oddziału od ska­żeń che­micz­nych. Ubrany był w biały pełny kom­bi­ne­zon z butami. Głowę przy­kry­wał mu kap­tur, odsła­nia­jący tylko twarz, na któ­rej z kolei miał białą maseczkę. Dło­nie pokry­wały latek­sowe ręka­wiczki.

– Skoro już koń­czy­cie, to daj nam ochra­nia­cze na buty, ręka­wiczki, coś na włosy i się rozej­rzymy.

Jonasz Bła­wat wes­tchnął z rezy­gna­cją.

– No dobra, Gral. Może­cie iść do salonu. My koń­czymy sypial­nię i łazienkę.

– To co? Mamy coś zało­żyć?

– Nie. Zebra­li­śmy i zabez­pie­czy­li­śmy tam wszystko. Więc może­cie zanie­czysz­czać miej­sce zbrodni do woli – powie­dział to tak, jakby poli­cjanci wyłącz­nie tym się zaj­mo­wali. Psu­ciem mu roboty przez swój zbyt luźny sto­su­nek do nie­po­zo­sta­wia­nia śla­dów w miej­scach, które badał. Od śla­dów nie­czy­stych butów przez odci­ski pal­ców po DNA…

– Serio? – oży­wił się Kon­rad. – Mogę klocka tam nawet posta­wić?

– Ha, ha. Boki zry­wać – skrzy­wił się Wam­pir i przez chwilę wyglą­dał wam­pi­rycz­nie.

– Super, że nie musimy niczego zakła­dać. W tych czep­kach na włosy wyglą­da­li­by­śmy jak małpy w kąpieli…

– A kto cię tu zoba­czy? – wzru­szył ramio­nami Fio­dor.

– No wła­śnie, Gral. Chodź, pokażę ci coś.

Zosta­wili szefa tech­ni­ków w przed­po­koju i poszli w stronę, którą wska­zy­wał jego palec.

– Wiesz, ktoś mógłby mnie z zaczajki sfo­to­gra­fo­wać w tym czepku – pró­bo­wał obró­cić w żart to, co chciał prze­ka­zać kole­dze – i mój wize­ru­nek medialny szlag by tra­fił.

Kon­rad zapre­zen­to­wał part­ne­rowi pierw­szą stronę codzien­nego bru­kowca:

_PICASSO – ZWY­KŁY MOR­DERCA CZY ARTY­STA ZBRODNI?_

Pod nagłów­kiem były kiep­skiej jako­ści powięk­szone zdję­cia poprzed­nich zwłok, które zna­leźli.

– To któ­ryś z naszych musiał pstryk­nąć tele­fo­nem i sprze­dał do gazety. Arty­kuły pod­pi­sane oczy­wi­ście EDA.

– Czyli nie prze­stała… – zasę­pił się Fio­dor.

– A czego się spo­dzie­wa­łeś? Że twoja była trafi na dzien­ni­kar­ską żyłę złota i prze­sta­nie o tym pisać?

– Ej, ej! Moja była? Ja bym tego nie nazwał nawet roman­sem – bro­nił się Gra­lecki. – Dwa lata temu skoń­czone. Jak tylko odkry­łem, że mnie wyko­rzy­stała.

– Dobra, Gral. Nie dąsaj się, kurwa, za odro­binę zło­śli­wo­ści. Świa­do­mie czy nie, ale też byłeś jej infor­ma­to­rem.

– Yhm – mruk­nął. – No dobra. Należy mi się.

Weszli do salonu, gdzie zna­le­ziono trupa.

– O chuj, kurwa, dupa, pizda, cycki… – wes­tchnął Kon­rad.

– Wła­ści­wie to męż­czy­zna, więc żad­nego z wymie­nio­nych przez cie­bie szcze­gó­łów bym się nie spo­dzie­wał. Poza pierw­szym.

– I dupa. Wspólna jest prze­cież.

Ale Gra­lecki już go nie słu­chał. Zapadł się w sie­bie. Pozwo­lił zmy­słom dzia­łać swo­bod­nie. Rozum, logikę i kry­tyczną ocenę wyco­fał naj­głę­biej, jak mógł. Nie wie­rzył w świat nad­zmy­słowy, w zja­wi­ska para­nor­malne, ale wie­rzył w nie­od­kryte jesz­cze funk­cje mózgu. W końcu świa­do­mie wyko­rzy­stu­jemy go zale­d­wie w 10 pro­cen­tach. Otwo­rzył się na wra­że­nia.

Wdy­chał naj­drob­niej­sze detale. Chło­nął kształty, zapa­chy, barwy. Uło­że­nie rze­czy. Nawet tych pozor­nie nie­istot­nych.

Miesz­ka­nie było zadzi­wia­jąco ładne i luk­su­sowo urzą­dzone jak na kamie­nicę w tej roz­pa­da­ją­cej się dziel­nicy. Widać, że wła­ści­ciel miesz­kał tu, bo lubił. Nie miał pro­ble­mów z pie­niędzmi.

Salon, podob­nie jak wszyst­kie pomiesz­cze­nia miesz­ka­nia, był prze­stronny i wysoki. Jedna ze ścian, naj­dal­sza od drzwi, odarta została z tynku. Nie­równa fak­tura cegły ota­czała zabyt­kowy komi­nek. Resztę ścian pokry­wały tapety z tka­niny w sto­no­wa­nych paste­lo­wych kolo­rach. Na pod­ło­dze z ciem­nego drewna odci­nał się gruby, dobrej jako­ści dywan, na któ­rym pousta­wiano solidne, cięż­kie meble z drewna, obite pur­pu­ro­wym mate­ria­łem: fotele, kanapę, podłużny sto­lik. Stało tu też kilka sza­fek w róż­nych roz­mia­rach, prze­szklo­nych i nie. A na wiel­kich oknach zacią­gnięto grube atła­sowe zasłony jak kur­tyny w teatrze.

Całość koja­rzyła się z muzeum. Sce­no­gra­fią z filmu kostiu­mo­wego. Prze­łom dzie­więt­na­stego i dwu­dzie­stego wieku. Ale ktoś, kto pro­jek­to­wał to wnę­trze i tu miesz­kał, nie miał zamiaru ukry­wać, że to tylko taka sty­li­za­cja. Nowo­cze­sność w takim stylu.

W klu­czo­wych punk­tach tech­nicy roz­sta­wili reflek­tory, żeby mocne świa­tło jak naj­rów­niej wydo­było każdy szcze­gół i odkryło to, co mogło pomóc w śledz­twie. Żarówki rzu­cały na ściany nie­po­ko­jące cie­nie. Od zapa­chu zakrze­płej krwi i śmierci cier­pła skóra na ple­cach. Muchy już inte­re­so­wały się dena­tem. Ich bzy­cze­nie dopeł­niało wra­że­nia nie­zno­śno­ści sytu­acji.

Nagi trup znaj­do­wał się na jed­nym z foteli. Mor­derca tak jak w poprzed­nich przy­pad­kach roz­człon­ko­wał ciało. Odciął od tuło­wia głowę i koń­czyny. A potem przy­szył je według swo­jej cho­rej fan­ta­zji. W miej­scu głowy była przy­szyta prawa noga. Lewa noga znaj­do­wała się na miej­scu lewej ręki. Prawa ręka przy­szyta była do tuło­wia w miej­scu pra­wej nogi. Lewa ręka tam, gdzie nor­mal­nie była prawa. Głowa… Ją zabójca umie­ścił w miej­scu lewej nogi.

Na ciele nie było śla­dów krwi. Cię­cia były równe i czy­ste. Szwy zro­bione szarą dra­twą ukła­dały się sta­ran­nie i pra­wie zle­wały z kolo­rem skóry.

Fio­dor sta­rał się uni­kać wzro­kiem twa­rzy zamor­do­wa­nego. Jego oczy i usta otwie­rały się sze­roko, jak tunele, które chciały wessać uwagę patrzą­cych. Bła­gały o współ­czu­cie. Albo miały pre­ten­sję, że nikt temu nie zara­dził. Blada skóra zaczy­nała już nosić pierw­sze znaki roz­kładu.

I to cho­lerne, cięż­kie brzę­cze­nie much.

Cha­otyczny kształt poskła­dany z ludz­kich kawał­ków… Sie­dział? Pół­le­żał?… W fotelu na tle tapety. A za fote­lem mor­derca roz­bry­zgał na ścia­nie krew, która two­rzyła roz­ło­żony ogon upior­nego pawia.

Nie da się do tego przy­zwy­czaić. Dzie­sięć lat w poli­cji w wydziale zabójstw nie zmieni two­jej wraż­li­wo­ści. To kłam­stwo, jeśli ktoś twier­dzi ina­czej. O ile, rzecz jasna, masz wraż­li­wość. Z każ­dym kolej­nym tru­pem, któ­rego widzisz, uczysz się tylko lepiej nad sobą pano­wać. Uda­wać spo­kój i chłód wobec zbrodni. Tego prze­cież ocze­kuje się po śled­czych. Pro­fe­sjo­na­li­zmu i nie­zmą­co­nego emo­cjami umy­słu. Fio­dor Gra­lecki umiał zało­żyć maskę obo­jęt­no­ści od wielu lat.

Nie­okre­ślone myśli krą­żyły mu po gło­wie. Dym. Strzępy słów, które nie ukła­dały się w odpo­wie­dzi. Jest czło­wiek. Pełen życia i ener­gii… A za chwilę zmie­nia się w mar­twe kilo­gramy mięsa. Fio­dor nie umiał nawet jasno zde­fi­nio­wać tego, co go trawi. Po pro­stu mar­twe ciało tak bar­dzo róż­niło się od czło­wieka, że nie umiał tego pojąć. Sta­nęły mu przed oczami obrazy z dzie­ciń­stwa. Pło­nący dom, w któ­rym zgi­nęli jego rodzice i brat. Zglisz­cza. Zwę­glone szczątki naj­bliż­szych.

Zanim zaczął zada­wać sobie pyta­nia: czym jest życie? jaki jest sens? i tym podobne, wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści.

Uspo­koił oddech.

Chłodno omia­tał wzro­kiem miej­sce zbrodni. Sta­rał się znowu mak­sy­mal­nie roz­luź­nić. Jedy­nie usta lekko mu się napięły, two­rząc led­wie zauwa­żalny dziu­bek.

– Roz­kręca się… – rzu­cił reflek­syj­nie Kon­rad.

– Serio? – mruk­nął w odpo­wie­dzi Gra­lecki, nie prze­sta­jąc gapić się niby na ciało, a tak naprawdę w punkt gdzieś w tam­tym kie­runku, ale poza tym salo­nem, tą kamie­nicą i tą chwilą.

– Aha… – niż­szy poli­cjant spoj­rzał na part­nera jak uczniak wyrwany do odpo­wie­dzi. – Czego nie zauwa­ży­łem?

– Rozej­rzyj się jesz­cze raz.

– I pomyśl? – Kon­rad wes­tchnął i uniósł pyta­jąco brwi.

– Jakby się dało… – mruk­nął Fio­dor i ruszył z miej­sca, w któ­rym stał przez dobre kilka minut. Prze­ska­no­wał już miej­sce z szer­szej per­spek­tywy, przy­szła pora na szcze­góły. Zatrzy­mał się przy fotelu z tru­pem i przy­glą­dał roz­bryź­nię­tej krwi.

– No tak, ten jest pierw­szy – stwier­dził Kon­rad. – Tylko zna­leź­li­śmy go dopiero teraz.

– Jesz­cze będą z cie­bie ludzie – rzu­cił Gra­lecki.

– Połowa przy­jem­no­ści po mojej stro­nie…

Znowu zapa­dła cisza. Kon­rad nie mógł się sku­pić. Tak jakby sku­pie­nie part­nera było czarną dziurą, która wysysa z prze­strzeni cały poten­cjał. Gral sku­piał się za dwóch. A może nawet za trzech, czte­rech… i Jano­wiec nie miał obok niego miej­sca dla sie­bie. Czuł się w związku z tym jak piąte koło u wozu, a przy­naj­mniej nie­swojo. Żeby zro­bić cokol­wiek, prze­rwał ciszę.

– Robimy coś z tym prze­cie­kiem? – zanim się ode­zwał, już wie­dział, że to głu­pie zaga­je­nie. Ale i tak to powie­dział.

– To chyba działka wewnętrz­nego? – Gral zmie­rzył part­nera nie­wi­dzą­cym wzro­kiem i wró­cił do bada­nia miej­sca prze­stęp­stwa. – Mamy co robić.

– A nie wku­rza cię?

– Co pora­dzisz? Mleko się roz­lało.

– Media wywo­łają panikę. Panika wywoła z lasu, kurwa, poli­ty­ków. Poli­tycy wywo­łają nas do odpo­wie­dzi i, kurwa, będziemy mieli bar­dziej prze­je­bane, niż mamy.

– Zawsze mamy, dopóki go nie zła­piemy. Edyta napi­sała już o tych tru­pach. Zaraz rzucą się na temat pozo­stałe pijawki i już tego nie zatrzy­masz.

– Ale przy­naj­mniej nie będą nam patrzeć na ręce, jeżeli chujka wyeli­mi­nu­jemy.

– Ta nasza psia buda jest pełna dziur. Nie roz­pra­szaj się. Potrze­buję two­jej dru­giej głowy. Co dwie… to wiesz… Za chwilę i tak trzeba będzie kon­fe­ren­cję pra­sową zwo­łać i wydać jakieś oświad­cze­nie.

– Ale nie muszą zaraz znać, kurwa, wszyst­kich szcze­gó­łów non stop.

– Trzeba mu to udo­wod­nić.

– I dać nauczkę. Domy­ślasz się?

– Musiał być przy obu cia­łach, a różne osoby je zna­la­zły. Mun­du­rowi, któ­rzy pil­no­wali miej­sca, też się zmie­niali. Poza tym nie sądzę, żeby Edyta gusto­wała w zwy­kłych kra­węż­ni­kach. Jeżeli to nie Wam­pir ani nikt od niego i nie my… to… yhm – poki­wał głową. – Domy­ślam się.

– To czemu nic nie zro­bisz? Bo też dałeś się jej wyko­rzy­stać? – brak reak­cji. – Ale moim zda­niem miarka się prze­brała.

– W końcu sam się opa­mięta.

– Gral… on nam bruź­dzi…

– Jak chcesz.

Chwilę ciszy, która zawi­sła mię­dzy part­ne­rami, prze­rwał rudy sta­ży­sta Łukasz Konecki.

– Dobra. Prze­py­ta­łem wszyst­kich. Na razie tylko plotki. I pol­skie pie­kiełko. Że ciota, że to pew­nie jakiś jego gach, że pedal­ska zemsta, że żyd, że bogaty, że zło­dziej, że sobie zasłu­żył, że kara boska, że…

– rze… żucha – bez­na­mięt­nie mruk­nął Fio­dor.

– Co?

– Zaczyna się od „rze”.

– Aha… – młody nie dał się zbić z tropu, mówił dalej: – Trzeba będzie ich jesz­cze raz prze­słu­chać. Jak sobie poprzy­po­mi­nają naprawdę istotne rze­czy. Spi­sa­łem ich dane i…

Nic nie mówili. Tylko patrzyli na niego. Aż on też zamilkł. Prze­su­wał wzrok z jed­nego na dru­giego.

– Co?

– Nic.

– Mogę obej­rzeć miej­sce zbrodni?

– Po co?

– Jak to? No… Uczę się… Nabie­ram doświad­cze­nia… Może się na coś przy­dam…

– Żar­to­wa­łem – uśmiech­nął się pół­gęb­kiem Kon­rad.

– To przy­daj się – powie­dział Fio­dor z twa­rzą nie­zdra­dza­jącą żad­nych emo­cji. – Co myślisz?

– Zasta­na­wiam się, czy to upo­zo­wa­nie ma jakieś zna­cze­nie. Czy jest jakiś klucz w tym, jak zamie­nia czę­ści ciała, kiedy je obcina i na nowo przy­szywa. Tułów sie­dzi pro­sto. Zamiast głowy wyra­sta mu noga. Obok jest noga zamiast ręki i ręka, ale zamie­niona stro­nami. Zobacz­cie. Jest jakaś syme­tria w tym cha­osie. Góra jest jak paro­dia czapki bła­zna.

– Stań­czyka? – ode­zwał się Jano­wiec.

– Ogól­nie.

– A głowa przy­szyta tam, gdzie powinna być lewa noga? – zapy­tał Gra­lecki.

– Do góry nogami. Świat do góry nogami. Jego życie do góry nogami i ta eks­pre­sja roz­bry­zga­nej krwi…

– Czyli, że arty­sta tak? – Fio­dor pod­niósł gazetę, pre­zen­tu­jąc pierw­szą stronę.

– Picasso? – zapy­tał Kon­rad.

Patrzyli na niego, ale tym razem go nie spe­szyli.

– To wymy­sły bru­kow­ców – wzru­szył ramio­nami. – Ale prze­cież seryjni, jeżeli nie ukry­wają ciał, to chcą światu coś poka­zać. Coś zama­ni­fe­sto­wać.

– Picasso? Dla mnie bar­dziej Dali – zamy­ślił się Gral. – Lub Bosch.

Do salonu zaj­rzał Wam­pir.

– Skoń­czy­li­śmy i będziemy się zwi­jać. Macie wolną chatę.

– Nie zosta­niesz na imprezę? – zażar­to­wał Kon­rad.

– Nie gustuję w face­tach i tru­pach.

– Auć…

– Wnio­ski? – zmie­nił temat Gra­lecki.

– Nie masz swo­ich?

– A tak miło było…

– Naj­bar­dziej jemu – Jano­wiec wska­zał trupa.

– Ja tylko badam ślady i podaję wam fakty i dane. Nara.

Szef tech­ni­ków odwró­cił się i zni­kał już w głębi kory­ta­rza, kiedy zatrzy­mał go sta­now­czy głos Gra­lec­kiego.

– Wam­pir. Chodź tu jesz­cze na chwilę, bo nie chce mi się zakła­dać ręka­wi­czek.

– No?

Fio­dor przy­kuc­nął i wpa­try­wał się w eks­pre­syj­nie otwarte usta trupa. Uwagę śled­czego przy­kuło coś na gór­nym zębie.

– Sprawdź górne zęby – Gra­lecki wska­zał na głowę.

Męż­czy­zna w bia­łym kom­bi­ne­zo­nie się pochy­lił. Pal­cami zabez­pie­czo­nymi latek­sem odgiął górną wargę. Na zębie wid­niało wyraź­nie napi­sane „3”.

– Było wcze­śniej coś takiego u pozo­sta­łych.

Wam­pir się zmie­szał. Nie wie­dział, co powie­dzieć.ROZ­DZIAŁ 6

6

Przy­pa­dek.

Musi być. Jest naj­waż­niej­szy w jego meto­dzie. Zosta­wia ślady, ale tylko takie, które chce. Które prze­wi­duje. Niech psy mają za czym gonić. Niech się zmę­czą. Niech mają nadzieję i niech ją tracą. Bo on wszystko prze­wi­dział. Gra nimi.

Mor­derca obser­wuje setki… tysiące twa­rzy… Aż w końcu decy­duje… Ten. On będzie następny. Przy­pa­dek. Gene­ra­tor zda­rzeń loso­wych w jego gło­wie. Choć oczy­wi­ście nie do końca. Bo wybie­rał ofiary tak, żeby paso­wały do ukła­danki. W tym nie było przy­padku. Ale ostatni impuls nim był. Kapry­sem. Śle­pym losem. Ten impuls, który pod­no­sił mor­dercę z krze­sła i łączył paję­czą nitką z kolejną ofiarą.

Do wzoru paso­wało prze­cież tak wiele twa­rzy, ale na końcu to przy­pa­dek decy­do­wał, że dziś będzie to wła­śnie ten.

Mor­derca dopija ostatni łyk kawy. Kiedy odkłada fili­żankę, prze­suwa ją tak żeby uszko było rów­no­le­głe do łyżeczki na tym samym spodku. Dopiero wtedy zaczyna iść wmie­szany w tłum za tym, któ­rego wybrał.

Będzie go obser­wo­wał tak długo, aż podej­mie decy­zję, gdzie, kiedy i jak dopro­wa­dzi do kon­fron­ta­cji. To może trwać dwa dni, trzy, nawet tydzień. Bez pochop­nych, emo­cjo­nal­nych dzia­łań. Musi być pewny. Bez nie­spo­dzia­nek. Czas nie był ele­men­tem ukła­danki. Wzór był. Bez emo­cjo­nal­nych, pochop­nych dzia­łań.

Uspo­koił oddech. Włą­czył w gło­wie muzykę. Mozart. Wesoła melo­dia.

Mor­derca odpro­wa­dza śle­dzo­nego męż­czy­znę aż do biu­rowca, w któ­rym ten znika. Pozo­staje bli­sko. Ale nie­wi­doczny jak cień. Ofiara niczego nie podej­rzewa. Ma niczego nie podej­rzewać. Zre­lak­so­wana po lun­chu, wraca do pracy. Przez szklane drzwi widać, jak prze­cho­dzi przez elek­tro­niczne bramki przy recep­cji, uży­wa­jąc magne­tycz­nej karty. Wsiada do windy. Znika.

Mor­derca patrzy na zega­rek. Do końca dnia pracy wybra­nego zostało cztery, pięć godzin. Tak prze­wi­duje, oce­nia­jąc po gar­ni­tu­rze, pię­trze, na któ­rym zatrzy­mała się winda i cha­rak­te­rze biu­rowca. Przez krótką chwilę mor­derca zasta­na­wia się, czy ofiara dojeż­dża do pracy metrem. Nie… wyczuwa, że ten typ musi mieć dobre auto. I chęt­nie się nim chwali. Ale czy jego pozy­cja pozwala na par­ko­wa­nie w pod­zie­miach? Czy jed­nak któ­reś z miejsc par­kin­go­wych na zewnątrz?

Mor­derca nie chce wie­dzieć wszyst­kiego o ofie­rze. Szcze­góły życia wybra­nego są nie­istotne. Kon­cen­truje się tylko na tym, co pozwoli mu na jego łatwe prze­ję­cie, gdy nadej­dzie czas. Czyli plan dnia. Godziny. Roz­kład zajęć. Adresy miejsc, które odwie­dzał. Te rze­czy. Cała reszta, którą ofiara była, jest nie­istotna. Całą resztę mor­derca dopo­wie sam. Dopi­sze to, kim ofiara ma się stać. Stwo­rzy ją tak, jak chce. Na swój obraz i podo­bień­stwo?ROZ­DZIAŁ 9

9

Wrzu­cił drobne do skar­bonki w kształ­cie tyłka. Otwo­rzył bez­al­ko­ho­lo­wego zom­be­era i upił duży łyk.

Po pracy…

Fio­dor nie znał się na innej pracy. Nie pamię­tał już cza­sów, kiedy nie był poli­cjan­tem. Pra­cu­jesz „od do”. Faj­rant. Wra­casz do domu i jesteś innym czło­wie­kiem? Wszystko, co zwią­zane z czyn­no­ściami służ­bo­wymi, zosta­wiasz w fir­mie? Może tak się da? Reset. Druga twarz w domu. Dla bli­skich. Dla sie­bie. Może tak się da…

Ale Gra­lecki tak nie umiał. Dopóki nie ma roz­wią­za­nia śledz­twa, ono przez cały czas w nim sie­dzi. Miele się. W gło­wie. I głę­biej. Świa­do­mie i pod­świa­do­mie. Try­biki się kręcą. Miliony komó­rek mózgo­wych jak miliony rąk dopa­so­wują kawałki zagadki. Na wszyst­kie spo­soby zesta­wiają je ze sobą, aż ukaże się wzór. Aż wszystko zasko­czy na swoim miej­scu. Mro­wi­sko nie­skoń­czo­nych myśli. A po zakoń­cze­niu jed­nej sprawy… poja­wia się nowa. Nowe śledz­two. Bo zło nie ma końca.

Fio­dor nie umiał zosta­wić pracy za biur­kiem w fir­mie. Czy któ­ryś z jego kole­gów potra­fił?

I jesz­cze to, że nie da się babrać w bru­dzie i się nie ubru­dzić. Nie da się wal­czyć z demo­nami, nie sta­jąc się demo­nem w jakiejś czę­ści. Nie nasią­ka­jąc ich złem. Jeżeli patrzysz w otchłań, otchłań zagląda w cie­bie. Lata służby. Nie­zli­czone gwałty, napady, mor­der­stwa… Ból, krzywda, krew, nie­spra­wie­dli­wość… Naj­po­dlej­sze, co w czło­wieku jest… Da się z tym żyć. Ale nie da się na to uod­por­nić.

Obrazy z miejsc zbrodni. Chłód pro­sek­to­rium. Smród. Krzyk. Płacz. Dowody rze­czowe. Prze­słu­cha­nia. Pro­cesy. Kłam­stwa. Jesz­cze gor­sza od nich prawda.

Wszystko gro­ma­dziło się w czło­wieku. Jak kara­lu­chy. Kiedy raz się zalę­gną w two­jej duszy, już się ich nie pozbę­dziesz. Robac­two, któ­rego nie jesteś świa­domy. Kiedy zapa­lasz świa­tło, natych­miast czmy­chają. Cho­wają się w zaka­mar­kach mózgu. I głę­biej, gdzie nie docie­rają myśli. Ale tylko zamknij oczy, chwila nie­uwagi i ciem­ność w tobie się rusza. Drga nie­okre­ślo­nymi kształ­tami. Szep­cze sylaby nie do wyar­ty­ku­ło­wa­nia przez czło­wieka. Spoza zro­zu­mia­łego świata. Dźwięki, które mogą wydać tylko ocie­ra­jące się o sie­bie chi­ty­nowe pan­ce­rzyki. Mro­wie. Ohydne okru­chy. Odpry­ski ciem­no­ści. Tego wszyst­kiego, co chcia­łoby się zapo­mnieć. A nie można.

Gral leżał na ple­cach. W powie­trzu sączyła się muzyka – Miles Davis _So what_. Iro­nia tytułu dobrze paso­wała do jego wewnętrz­nych roz­te­rek. „No i co?”.

Łóżko w sypialni było duże, ale nogi i tak zwi­sały mu bez­wład­nie, zgięte w kola­nach. Usiadł na jego skraju. I opadł do tyłu, roz­rzu­ca­jąc ręce na boki. Gapił się w sufit. Rów­nie dobrze mógł mieć zamknięte oczy, bo patrzył przez ściany w prze­strzeń swo­jego zamy­śle­nia. Świat docie­rał do niego zupeł­nie innymi zmy­słami.

Jakby się roz­pły­nął. Roz­pry­snął na atomy i wsiąkł w ściany, w beton całego budynku. Prze­nik­nął całą jego prze­strzeń miesz­kalną i wspólną. Fizycz­nie wręcz odczu­wał masę bloku. Cię­żar ścian, pod­łóg, kon­dy­gna­cji, fun­da­men­tów, dachu. Był w miesz­ka­niach, które go ota­czały. Prze­szy­wały go szmery roz­mów. Nie­wy­po­wia­dane odgłosy życia. Trza­ski. Sze­le­sty. Poję­ki­wa­nia rur. Szumy mecha­niczne i elek­tryczne. Kroki. Czuł się tym prze­peł­niony. Nasą­czony. Nie roz­po­zna­wał szcze­gó­łów. Tylko ener­gię całego domu. Jak prze­strzenny, nie z tego wymiaru, obraz z kamery ter­mo­wi­zyj­nej. Nie­okre­ślone kształty. Nie­okre­ślone barwy. Ostrzej­sze kolory tam, gdzie cie­plej. Bled­sze – tam, gdzie zim­niej. A to prze­cież nie były nawet kolory, tylko nie­okre­ślone wra­że­nia.

I przede wszyst­kim nie cie­pło i zimno. Tylko brud i sekrety. Ciemna strona ludzi. Gral prze­ni­kał prze­strzeń taką kamerą. Przez chwilę przy­jemne nie­rze­czy­wi­ste uczu­cie zro­biło się przy­kre. Był wszę­dzie. Pod­glą­dał wszystko. A widział tylko ułom­no­ści. Złość. Zawiść. Kłam­stwo. Scho­wane za zamknię­tymi drzwiami. Zaba­ry­ka­do­wane ścia­nami. Pozor­nie nie­obecne. A on tym teraz nasią­kał. Bez­radny, że tak jest. Że taki jest w sumie świat.

Gwał­tow­nie ode­tchnął. Wyrwał się z tego. Wypły­nął na powierzch­nię, pod którą tonął. Łap­czy­wie cie­szył się powie­trzem. Było późno. Ciemno. Wstał lekko otu­ma­niony. Ame­lii nie było. A powinna być już kilka godzin temu.ROZ­DZIAŁ 14

14

Była.

Kiedy otwo­rzył drzwi miesz­ka­nia, usły­szał prysz­nic. Mal­tań­czyk wyrwał mu się z rąk i połknęła go ciem­ność. On przez chwilę stał przed tą czarną bryłą wnę­trza w świe­tle klatki scho­do­wej, aż też wszedł. Uciął blask zamknię­ciem drzwi.

Oczy przy­zwy­cza­iły się do mroku. Z łazienki sączyła się słaba poświata. Z naj­mniej­szej żarówki, która miała nie wię­cej siły wobec ciem­no­ści niż świeczka. Tylko tyle, żeby Ame­lia widziała, co robi.

Sie­działa sku­lona w wan­nie. Z kola­nami pod­cią­gnię­tymi pod brodę. Pra­wie naga, w samych majt­kach i koszulce. Prze­mo­czona.

Przy­twier­dzona do ściany słu­chawka prysz­nica wyle­wała ukrop jed­no­staj­nym desz­czem. Sie­kła stru­mie­niem po ciele Ame­lii. Dud­niła na bia­łej ema­lii. Igiełki wody moczyły pod­łogę. Kłęby pary roz­ma­zy­wały obraz, ale Fio­dor wie­dział, że to, co się dzieje, jest realne. Praw­dziwe. To nie pierw­szy raz.

Ame­lia szlo­chała spa­zma­tycz­nie. Prze­mo­czone włosy mie­szały się ze stru­gami wody, jakby też były płynne. Łzy mie­szały się z maki­ja­żem i stru­gami wody tak, że cała twarz kobiety była jak stru­mień. Stru­mień żalu i cier­pie­nia.

Auto­ma­tycz­nym ruchem dźgała się igłą po nogach. Głęb­sze i płyt­sze nakłu­cia. Każde bole­sne. Nie­które do krwi, która roz­wad­niała się pod prysz­ni­cem i spły­wała do sitka ście­ko­wego czer­wo­na­wymi nit­kami. Fio­do­rowi sta­nęła przed oczami wanna w miesz­ka­niu anty­kwa­riu­sza. Wyobraź­nia w roz­bły­sku wyświe­tliła obraz zakrwa­wio­nego trupa w wan­nie. Wzdry­gnął się i sku­pił na narze­czo­nej.

Ame­lia zada­wała sobie ból. Karała się. Żeby mieć powód do pła­czu. Żeby mieć powód do cier­pie­nia. Żeby się uspra­wie­dli­wić, że nie jest szczę­śliwa. Dzio­bała się tą igłą. Robiła sobie rany. Drżące palce, w któ­rych trzy­mała igłę, krwa­wiły. Bo ta bar­dziej tępa koń­cówka też była wystar­cza­jąco ostra.

Słowa nie miały teraz naj­mniej­szego sensu. Żadne. I czy kie­dy­kol­wiek słowa mogły coś zmie­nić?

Naj­de­li­kat­niej zamknął jej dłoń w swo­jej. Tę, która cią­gle sta­rała się zada­wać ból. Unie­ru­cho­mił ją, a wtedy się szarp­nęła. Ale walka sła­bła, gdy tylko uniósł lekko jej kru­che ciało i przy­tu­lił. Spa­zmy pła­czu, drga­nia prze­szyły go. Prze­jął od uko­cha­nej część dresz­czy. Prysz­nic prze­mo­czył go natych­miast. I oboje roz­pły­wali się w mokrym cie­ple. Skle­jeni. Dwa orga­ni­zmy w jeden. Ame­lia uspo­ka­jała się, przy­le­ga­jąc do musku­lar­nego męskiego ciała. Pew­nego. Sta­łego. Jak skała. Utę­sk­niony brzeg. Męż­czy­zna dający poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Arche­typy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: