- W empik go
Szczątki - ebook
Szczątki - ebook
Miastem wstrząsa seria okrutnych zabójstw. Komisarz Fiodor Gralecki po raz kolejny znajduje rozczłonkowane, a potem zszyte ciało. Kto mógłby być aż tak wynaturzony, by zrobić coś równie ohydnego? I jaki związek ma z tym sam Gralecki? Komisarz daje się wciągnąć w śmiertelną grę, w której stawką jest nie tylko jego życie, lecz także tych, których kocha. Czy ze starcia z mordercą wyjdzie cało? A jeśli tak – ile mogą go kosztować kolejne przeżyte dni?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67217-01-9 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
0
Leżeli na plecach, zmęczeni po seksie. Uspokajali oddechy. Dotykali się głowami, trzymali za ręce i patrzyli w sufit, jakby był ekranem, na którym wyświetlały się ich marzenia. Skotłowana pościel między nimi była jak pamiątka ich namiętności. Zastygły obraz plątaniny ciał i oddechów, kiedy się kochali.
On głowę od niej wyższy. Muskularnie zbudowany mężczyzna metr dziewięćdziesiąt trzy. Z ciemnymi, po wojskowemu krótko obciętymi włosami i ciemnymi oczami. Ona krucha blondynka. Leżąc tak nadzy obok siebie, wyglądali jak Piękna i Bestia w wersji dla dorosłych.
– Wyjedźmy gdzieś – powiedziała nagle Amelia.
– Gdzie? – mruknął Fiodor, trochę zaskoczony, że skończyła się cisza.
– Nie wiem.
– Na wakacje?
– Nie. Na stałe. Nie chcę tu być – w głosie Amelii pojawiły się nutki paniki. – Nic mnie tu nie trzyma.
– Ja?
– Dlatego jedź ze mną.
– Wsiąść do pociągu byle jakiego?
Nie najlepiej wychodziło mu żartowanie. Fiodor miał taki na twarzy wypisany taki smutek, że wielu kwitowało to stwierdzeniem, iż jest po prostu ponurakiem. Nawet kiedy próbował się uśmiechnąć, to oczy pozostawały ciemnymi przepaściami. W których nie dawało się dostrzec ogników radości.
– Dlaczego nie?
– Może.
– Nie lubię. Duszę się. Wyjedźmy – obróciła się na bok, podparła na ręce i wpatrywała w Fiodora. Jej jasne oczy wwiercały się w niego intensywnym spojrzeniem.
– W Bieszczady?
– Choćby nawet.
– Zostaniemy drwalami i będziemy pisać wiersze?
– Dlaczego musisz wszystko psuć?
Gralecki wiedział, że wahadło jej emocji wychyla się teraz w przeciwną do euforii stronę. Mówiła z coraz większą emocją. Gubiła oddech. Nie myślała. Tylko dawała się wypowiedzieć tłumionym uczuciom.
– Nie psuję. Kocham cię – powiedział uspokajająco. Obrócił się do niej twarzą i pogładził dłonią jej włosy. Zatrzymał dłoń na policzku, patrząc jej w oczy. – Ale to przecież nierealne.
– Dlaczego? A co jest w takim razie realne?
– Naprawdę chcesz rzucić wszystko? Pracę. Miasto. I wyjechać gdzieś w dzicz? Jak to sobie wyobrażasz?
– Sprzedajmy wszystko, co mamy – Amelia nakręcała się coraz bardziej. – Wystarczy na skromne życie przez jakiś czas.
– Jedyne, co mamy, to siebie. A tego nie chcę sprzedawać.
– Nie mów mi, co jest realne, a co nie. To jest tylko kwestia wyboru – głos Amelii zaczynał się załamywać. Pojawiały się w nim nitki szlochu. – Tylko kiedy jesteśmy razem, jesteśmy prawdziwi. Cała reszta jest udawana. Po co? Nienawidzę swojej pracy. Nienawidzę swojego życia. Ciebie też nic tutaj nie trzyma. Mówisz, że mnie kochasz… – teraz to już był szloch. Usta jej drżały.
Fiodor Gralecki westchnął ciężko. Ale nic nie odpowiedział. Może i nieraz mówił, że nienawidzi swojej pracy. Ale praca gliny była też jak narkotyk. Uzależniała. Zło, z którym codziennie się spotykał, drążyło go jak rdza. Powoli, ale skutecznie. I tego nienawidził. Ale jednocześnie wiedział, że nie umiałby bez tego żyć.
Chociaż bardziej nie umiałby żyć bez Amelii. Ta myśl sprawiła, że poważniej zastanowił się nad tym, co proponowała jego ukochana. Odetchnął i rozluźnił się. Może faktycznie byłby w stanie rzucić wszystko i zamknąć się z nią na bezludnej wyspie na końcu świata? Może taki pomysł nie był skończonym szaleństwem.
– Mały domek. Ogródek. Piękne widoki. Tak?
Gralecki przytulił ukochaną. Drżenie jej ciała przeszło teraz też na niego. Wibrował tym pełnym żalu i niespełnienia szlochem razem z Amelią.
– Nie masz dość tego wszystkiego? – szeptała przez łzy.
– Życie bez prądu? Piec kaflowy? Studnia zamiast kranów? Kilka kilometrów do najbliższego sąsiada? Łąki, lasy… dzikie zwierzęta? Adam i Ewa w raju.
– Mamy siebie. Tak?
Poczuł na skórze wilgoć jej łez.
– Tak.
– Co cię tu trzyma? Czego mi nie mówisz? Korki, dziki tłum, ludzie… bloki i supermarkety… To lepsze? Korporacje… polityka… To całe gówno.
– Nie.
Głaskał ją po plecach. Tulił. Szeptał czule do ucha: „ćśśśś”. Jak wybudzonemu z koszmaru dziecku, które z płaczem przybiegnie do łóżka rodziców.
– Może zaczniemy od tego, że wyjedziemy gdzieś na weekend? Co? Jesteśmy już prawie rok razem i nigdzie nie byliśmy. Zamykamy się w tych ścianach jak w bańce.
– Dobrze.
– To gdzie? Dokąd chcesz jechać? Do Paryża?
– Eeee… to takie banalne – wahadło jej emocji zaczęło wychylać się w pogodną stronę. – Do Wenecji.
Gral, jak przezywali Graleckiego, odetchnął. Udało mu się zmienić nastrój Amelii. Teraz jej myśli krążyły wokół przyjemniejszych rzeczy.
– Do Wenecji? – wykrzywił się z udawanym wstrętem. – Ale tam podobno strasznie śmierdzi z kanałów i jest pełno gołębi. A te gołębie srają jak bombowce.
– Ej, Gralecki! Gral! Zachowuj się – trzepnęła go karcąco dłonią. Już się uśmiechała. Już cieszyła się chwilą.
– Możemy wszędzie polecieć na weekend. Cała Europa stoi przed nami otworem. Samolot za kilka stów. Może weźmiemy mapę, zasłonię ci oczy i polecimy tam, gdzie trafisz palcem?
– Barcelona?
– Dla mnie OK.
Wiedział, że nic z tego nie będzie. Nie pierwszy raz snuli podobne plany. Ale później przychodziła rzeczywistość, a oni ciągle byli zamknięci w tej swojej bańce na czwartym piętrze. Jednak cieszył się, że Amelia znowu się rozpogodziła. Że myśli o pozytywnych rzeczach. Tak wolał. Chociaż kochał ją za wszystko.
Pocałował ją.
– Drapiesz.
– Bo jestem drapiesznikiem.
Roześmiała się. Zaraziła go tym śmiechem.
– Jesteś moim Gralem. Nie świętym, ale to ciebie szukałam.
Nie odpowiedział, tylko ją pocałował. Smakowała śmiechem. Smakowała głębszą radością. I znowu się kochali. Otuleni tą radością. A on bardzo próbował zarazić się tą radością na dłużej. Tak, żeby została w nim najlepiej już nieuleczalna.ROZDZIAŁ 1
1
_Kim jestem? Nikim. Wymyślono mnie. Ktoś. Żebym był kimś. Ale zerwałem się z uwięzi. I wreszcie jestem nikim. Mogę być nikim. Mogę być, kim zechcę. Każdym. Mogę lubić wszystko. Mogę pragnąć wszystkiego. Teraz. Absolutnie to ja decyduję. Bez przeszłości. Bez początku. Jestem swoim stwórcą. I stworzeniem._
_Moja seksualność? Kaprys. Sprawdzam. Co chcę._
_Mogę nawet udawać, że ta muzyka mi się podoba… Stop. Nie udawać. Ta muzyka może mi się podobać. Tępe dyskotekowe „umc, umc”, które udaje coś lepszego niż to, czym jest. Bo wokal umie śpiewać, bo aranż bogatszy niż gotowce z syntezatora, bo w nagraniu wziął udział może aż z jeden żywy instrument… Ale ciągle prymityw._
_Uspokajam oddech. Oddycham spokojnie. Odcinam się od ogłuszającego łomotu muzyki w tym klubie. Ślizgające się kolorowe światła pomagają mi odrealnić moją obecność tutaj. Popijam drinka. Przyglądam się powyginanym w tańcu ciałom. Ale jednocześnie mnie tu nie ma. Odcinam się. Stoję w głębi siebie, a nie przy tym barze zatopiony w niezauważający mnie tłum homoseksualnej społeczności. Natłok przerysowanych wrażeń działa otępiająco. Jakbym był na_ silent disco_, tylko zamiast słuchawek zaciskają się wokół całego mnie przesterowane światło, dźwięk i anonimowość._
_Uspokajam oddech. Spokojnie oddycham. Panuję nad ciałem. Panuję nad myślami. Panuję nad emocjami. Panuję nad swoim życiem. Wspomnienie klasycznej muzyki, którą znam prawie na pamięć, pomaga mi wytrzymać. Górecki… III symfonia…_
_Ale wtedy ta twarz…_
_Uświadamia mi, że nie jestem do końca wolny. Patrzę w zwierciadło. Krzywe zwierciadło. I ode mnie zależy, co zrobię. Uspokajam oddech._
_Oddycham spokojnie._
_Przeszłość ma twarz. Mogę być, kim chcę. Mogę się zatrzymać. Dać się dogonić temu, kim byłem. Wymyślony. Ale… mogę być tym, kim chcę – nikim. Wszystkim. Absolutnie wolnym._
_Podejmuję decyzję. Rozluźniam zaciśnięte szczęki. Uspokajam oddech._
_Oddycham spokojnie. Ruszam w jego stronę._ROZDZIAŁ 2
2
Cmentarze.
Tyle lat ewolucji i wciąż nie jesteśmy pewni śmierci. Nie wiemy, jak się zachować. Na wszelki wypadek zachowujemy się powściągliwie. Poruszamy się, jakbyśmy przepraszali, że jeszcze żyjemy. A kiedy się zatrzymujemy, zakładamy maskę. Pozujemy na smutek i zadumę. Jakby to mogło cokolwiek dać umarłym. Bo z żywych to robi kukły. Bardziej martwe niż nagrobki. Kamień jest, jaki jest. A my udajemy.
Na małym podmiejskim cmentarzu było jeszcze bardziej szaro i kamiennie niż zwykle. Mimo wiosny pogoda atakowała jesienią. Tą szaroburą jesienią. Co jeszcze bardziej upodabniało kilku odwiedzających do stałych elementów cmentarnego wystroju.
Wysoki, szczupły mężczyzna stał zamyślony przy jednym z grobów. Zmarszczka między brwiami nadawała jego twarzy wyraz prawie cierpienia. Stał, jakby nie oddychał przez dłuższą chwilę. Wreszcie nabrał głęboko powietrza i odetchnął ciężko. Zadarł głowę i popatrzył w nieładne niebo. Oddychał już normalnie. Odszedł powolnym krokiem w stronę wyjścia.
Na nagrobku, przy którym stał, wyryto:
_Ku pamięci_
_Włodzimierza, Teresy i Aleksandra Graleckich, ojca, matki i brata_
_Niech odpoczywają w pokoju_
Mężczyzna pozostawił po sobie zapalony znicz i bukiet świeżych kwiatów, które mimo marca jakoś nie zwiastowały wiosny.ROZDZIAŁ 3
3
Pisk opon na asfalcie wyrwał Fiodora Graleckiego z odrętwienia. Samochodem rzuciło, potrząsnęło ciałem i otrzeźwiło go.
To nie był zanik pamięci. One zdarzały się ostatnio częściej. Ale to nie to. Nie stracił przytomności. Pamiętał. Po prostu się zamyślił. Za bardzo.
Jechał podmiejską pustą drogą. Po bokach śmigały rozmazane przydrożne drzewa. Cienie rzucane przez liście i konary wślizgiwały się przez szyby. Oblepiały wnętrze auta i jego ciało. Ruchliwe jak milczące owady. Mrużył podrażnione wirowaniem cieni oczy. Prześwietlane blaskiem szarego dnia powieki dodawały do tego, co widział, czerwieni…
…I wtedy wszystko wróciło. Ból… Czerwona ciemność… Strzykawki. Igły. Postacie w białych fartuchach. Krzyk. Jego krzyk… Ile razy budził się z tego snu z poczuciem spadania w bezdenną przepaść. Wspomnienia odległego dzieciństwa. A później było już dobrze. Bo koszmarny sen się urywał.
Ale teraz nie był w łóżku. Prowadził samochód. Słońce wyłoniło się na krótką chwilę zza chmur. Zrobiło się dużo jaśniej. I droga uniosła się ku niebu.
Znał ją na pamięć, podświadomie zdawał sobie sprawę, że w tym miejscu nie ma wzniesienia, jest płasko jak na stole. A jednak nie mógł oprzeć się tej wizji. Szosa odrywała się od ziemi i pięła w stronę chmur. Niknęła w kłębach białych obłoków, które kotłowały się razem z blaskiem słońca. Nie umiał powiedzieć, czy go to przeraziło, czy poczuł ulgę. Jakby możliwość wjechania teraz samochodem do nieba dawała nadzieję na zakończenie wszystkich ziemskich cierpień.
Jego auto było jak mrówka na tle nieskończonego żywiołu chmur, które tworzyły łańcuchy górskie większe niż Himalaje. Zastygłe oceany wszystkich odcieni bieli.
Pisk opon.
Dźwięk rozdzierający myśli jak tępy nóż. Wrócił do rzeczywistości, ale nie mógł już nic zrobić. Bryła metalu, plastiku i szkła, w której był zamknięty, ślizgała się siłą swojej prawie dwutonowej bezwładności. Rzuciło nim kilka razy na boki. Potem okręciło wokół osi. Czas zwolnił. Wyostrzone zmysły rejestrowały chłodno wszystkie szczegóły: auto z naprzeciwka, zbliżające się drzewo, rów…
– Nic się panu nie stało?
Uniósł głowę znad kierownicy, na którą go rzuciło, kiedy samochód wreszcie się zatrzymał. Odchylił się do tyłu, aż plecy znalazły oparcie fotela. Mocno zacisnął powieki, pocierając jedną kciukiem, drugą palcem wskazującym prawej dłoni.
– Człowieku! Żyjesz?
Zdenerwowany mężczyzna otworzył drzwi samochodu, który przednimi kołami wjechał do rowu, tak że wisiały w powietrzu. Przyglądał się rozbieganymi oczami kierowcy.
– Całe szczęście, że w ciebie nie wjechałem! Ale nieźle cię rzucało! OK?
Kierowca ciągle milczał. Nieruchomy w fotelu. Z dłonią przy oczach. Z dziwnym grymasem twarzy wywołanym ściągniętymi brwiami i zaciśniętymi niemal kurczowo powiekami.
– Odpowiedz coś, facet! Jezu!
Roztrzęsiony mężczyzna miał ochotę złapać kierowcę za ramię i potrząsnąć nim. Ale coś, co emanowało z nieruchomego jak rzeźba Graleckiego, powstrzymało go. Zamiast tego sięgnął po telefon komórkowy i zaczął wybierać numer.
Jakby przypomniał sobie nagle o oddychaniu, kierowca drgnął, wciągając głęboko powietrze.
– Nic mi nie jest… – przetarł dłońmi twarz.
– Człowieku. Kilka sekund później i nie mógłbym nic zrobić. Zabiłbyś mnie i siebie!
Mężczyzna z telefonem w dłoni wydawał się coraz bardziej zdenerwowany.
– Przepraszam, że pana przestraszyłem.
– Nigdy nie widziałem trupa – powiedział to bardziej do siebie i zamyślił się. Opuścił telefon.
– Żyję. Dzięki Bogu nic się nikomu nie stało. Jeszcze raz przepraszam. I dziękuję za pomoc. Musiałem zasnąć za kierownicą.
Mężczyzna pokiwał głową. Z głośnika jego telefonu dobiegał głos dyspozytora. Przerwał połączenie. Napięcie dopiero teraz zeszło z niego. Rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie, odwrócił się i odszedł do samochodu zaparkowanego kilka metrów dalej, po przeciwnej stronie szosy.
– Mogę mieć jeszcze do pana prośbę?
Nie wiadomo, czy mężczyzna nie usłyszał, czy też złośliwie nie chciał słyszeć. W każdym razie zawarczał silnik i jego samochód ominął auto tkwiące do połowy w rowie. Nie pomogły też wymachiwania Fiodora i kolejne nawoływania. Wysoki, mierzący ponad metr dziewięćdziesiąt Gralecki został sam po pas w trawie przed maską swojego wozu. Starego jeepa cherokee. Z rozłożonymi rękami wyglądał jak strach na wróble.
Trochę się namęczył, wypychając auto w pojedynkę, ale po kwadransie się udało. Klapnął na fotel i przez chwilę odpoczywał, uspokajając oddech. Wtedy zatrzeszczała komórka. Dla połączeń przychodzących z pracy ustawił sobie dzwonek, który brzmiał jak szumiąca, przerywana statycznymi zakłóceniami wiadomość nadawana przez krótkofalówkę: „Do wszystkich patroli. Kod 148. Powtarzam. Kod 148”. Odebrał telefon.
– Fiodor Gralecki.
– Hej – usłyszał w słuchawce głos partnera. – Ten pojeb znowu wypełzł z najmroczniejszych pieprzonych zakamarków swojego pojebania.
– A jaśniej, bez tego baroku?
– Ręka, noga, mózg na ścianie. – Konrad zrobił pauzę. – A czym się ostatnio zajmujemy?
– Rozumiem – westchnął Fiodor. – Jadę.
– Wyślę ci adres esemesem.
Kod 148 w policyjnym protokole oznaczał morderstwo. Gralecki się rozłączył.
Komórka odezwała się świstem przecinającego powietrze noża i jego terkotem, kiedy wbijał się w drewniany cel. Był to sygnał nadejścia esemesa. Czasami Fiodor go zmieniał i ustawiał zamiast niego odgłos strzału.ROZDZIAŁ 4
4
Ta gorsza strona miasta. Najczęściej po drugiej stronie rzeki. Tutaj jest brzydziej. Tutaj jest taniej. Tutaj mieszkają gorsi ludzie. Jeżeli w ogóle zdarzają się jakieś kolory, to na rozsypujących się szyldach i przywiędłych reklamach. Brud, który nikomu nie przeszkadza. Tłuste światła. Radość wśród tych uliczek jest jak uśmiech szczerbatego starca. Rodzą się albo lądują tutaj ludzie z podartą nadzieją.
Szara kamienica. Podziubana rozkładem jak cera z bliznami po ospie. Poobijana. Kanciasty wieloryb, który wypłynął na brzeg, żeby skończyć ze sobą.
Fiodor Gralecki zatrzasnął drzwi auta. Stało już kilka policyjnych radiowozów. Pogoda w dalszym ciągu nie miała dzisiaj humoru. Nad dachami zawisły ciemne chmury, a wiatr syknął ponuro, rozwiewając po chodnikach i ulicach drobniejsze śmieci.
Ruszył do drzwi. Policjant, który pilnował wejścia, kiwnął przyzwalająco głową. Fiodor Gralecki niechętnie dał się połknąć budynkowi. Od razu poczuł się brudny. Po rozchwierutanych starych drewnianych schodach wspiął się na drugie piętro.
– Coś, o czym powinienem wiedzieć? – Fiodor wskazał na gazetę, którą czytał jego partner Konrad Janowiec. Oparty o poręcz na półpiętrze klatki schodowej między drugą a trzecią kondygnacją.
– Słabo, Gral. Mogę ci streścić wiadomości jednym zdaniem. Chujnia z grzybnią tak jak wczoraj. I jutro.
– Znowu jestem o trzy zeta do przodu. Nieźle pożyję na emeryturze. A te ochłapy z ZUS-u będę mógł na cele charytatywne rozdać.
Konsekwentnie od kilku lat Fiodor nie czytał gazet i ignorował wiadomości telewizyjne. Ileż można słuchać sensacji dnia o molestowaniu dzieci przez rodziców, księży, nowej wojnie, nowym pretekście do wojny, nowym ataku terrorystycznym, o okrutnym morderstwie, szokującym nałogu ośmiolatka, który pali dwie paczki papierosów dziennie, o truciźnie narkotyków, nowej aferze korupcyjnej, wyborach do pożal się Boże parlamentu…
Wystarczyło mu brudu w pracy. Nie potrzebował więcej po służbie. Dziwił się, że miliardy ludzi z wypiekami na twarzy czekają na ten syf każdego dnia. Czyżby naprawdę ich życie było tak nudne, że tylko w ten sposób wyciskali z siebie jakiekolwiek emocje?
W kuchni na lodówce w mieszkaniu Fiodora stała skarbonka w kształcie tyłka. Codziennie od czterech lat wrzucał w szczelinę między pośladkami trzy złote, które zaoszczędził, nie kupując gazety. Co tydzień lądował tam też premiowy piątak, bo tyle kosztował jeden tygodnik. A raz na miesiąc częstował zadek równowartością abonamentu radiowo-telewizyjnego.
– Czytasz tutaj, bo kibel zajęty? – Fiodor wskazał głową drzwi mieszkania, gdzie znaleziono zwłoki. Były uchylone i stał przy nich mundurowy, który z surową miną strzegł wejścia. Chyba krótko pracował w policji, bo w to stanie angażował więcej zapału, niż było potrzeba. A to przecież trudne – stać aktywnie.
– Kurwa, te cioty laboratoryjne przecież cię nie wpuszczą, dopóki nie zbiorą próbek wszystkiego. Nawet pierdów wypierdzianych w fotele.
– Wampir?
– A kto by się tak pierdolił ze śladami. Pedancik w kancik. Dwie godziny. Chyba chcą znaleźć łupież i naskórek zabójcy do trzech pokoleń wstecz.
Wampirem przezywano szefa techników. Chudego, bladego pięćdziesięciolatka. Łysego jak kolano. Gdyby zdjął okulary i się postarał, byłby z niego Nosferatu z przedwojennego filmu Murnaua. Ale ponieważ się nie starał, wyglądał mimo charyzmatycznych warunków fizycznych jowialnie, sympatycznie i… nijako.
– Nie przesłuchujesz?
– Aganiok nabiera wprawy. Niech się świeżak uczy. Dobre, kurwa, stopnie w szkole nie zrobią z niego policjanta.
– Ty. Idź zapalić – mruknął Fiodor do partnera. – Stężenie mięsa na metr kwadratowy nawet jak dla mnie staje się za duże.
– A gdzie będę chodził… – Konrad zamknął ze złością gazetę, aż zaszeleściło. Wyciągnął papierosy i odpalił jednego. Uchylił okno na półpiętrze.
Fiodor zauważył coś na pierwszej stronie, kiedy Konrad chował gazetę pod pachę, ale nie zdążył zapytać.
– A panowie to też z policji, chociaż bez munduru, prawda?
Z mieszkania piętro niżej wyszła grubawa kobieta. O figurze kuli. Żadnych wcięć. Ani wypukłości. Jedna wypukłość, z której wyrastały cztery kończyny. Pod farbowanymi włosami około sześćdziesięcioletniej matrony, z których chyba chwilę temu zdjęła wałki, błyszczały chytre oczka. Prawą ręką albo lewą, na zmianę, w zależności, którą akurat nie gestykulowała, ściskała pod szyją poły taniego szlafroka. Jakby obawiała się, że wszyscy tylko czyhają, żeby zerknąć pod niego na jej obwisłe kształty.
– Zabili go? – zapytała jeszcze bardziej ciekawskim tonem, skoro nikt nie kwapił się, żeby zwrócić na nią uwagę.
– A skąd mamy wiedzieć. Odkurzacze sprzedajemy – wyszczerzył się Konrad. – Domokrążcy. Handel obnośny, kurwa. Kupi pani? Zasysa tak, że sąsiadowi niżej plomby z zębów powyrywa.
– Ma pani rację… – uciszył kolegę Gralecki. – Też jesteśmy z policji. Chociaż nie mamy mundurów.
Zapadła cisza. Kobieta najwyraźniej nie zorientowała się, że to koniec rozmowy. Policjanci stracili nią zainteresowanie i powinna sobie pójść. Pauza wydłużała się. Kobieta spróbowała więc znowu swoich sił.
– No i?
– No i to my będziemy pani zadawać pytania.
Fiodor uciął temat. Ale kobieta wciąż na coś liczyła. Posapywała i wierciła ich wzrokiem ciemnych, cwanych oczek. Wychodziła wprost ze skóry i szlafroczka, żeby się dowiedzieć czegoś, co będzie mogła obgadać z podobnymi do siebie koleżankami, by pokiwać przy herbatce głową nad ludzkimi losami. Oraz zapytać: „Dokąd ta ludzkość zmierza?”. Kółko emerytowanych mędrców świata. Które później obejrzy razem kolejny odcinek _Ojca Mateusza_ i poprawi to _Wspaniałym stuleciem_ albo _Koroną królów_.
– Nie było u pani jeszcze naszego kolegi? Taki rudy. Proszę zaczekać na niego w mieszkaniu – zlitował się nad kobieciną Konrad.
– Ktoś pukał, ale… – mrugnęła filuternie. Wyszło, jakby robiła to mątwa – poprawiałam urodę.
Konrad westchnął znacząco, mówiąc bez słów: „No i się nie udało”. W dole na schodach pojawiła się czerwona czupryna. Młody śledczy dołączył do nich.
– Aganiok, ta pani nie może się, kurwa, doczekać, żeby zaprosić cię do siebie i porozmawiać – Konrad wyszczerzył się w nieszczerym uśmiechu. – Zrobiła się nawet na bóstwo.
– Aganiok? Pan się tak nazywa?
– Aha. A na imię ma Marusia – warknął Janowiec.
Zdumiona kobiecina wytrzeszczyła na nich oczy.
– Aspirant Łukasz Konecki – młody policjant wziął inicjatywę w swoje ręce. – Pod którym numerem pani mieszka?
– Pod szóstką…
– Pukałem tam, ale nikt nie otwierał.
– Byłam akurat w łazience i układałam włosy… – próbowała uśmiechnąć się zalotnie.
– Dobrze. Zejdziemy zaraz do pani i zadam kilka pytań. Tak?
– A mogę odmówić?
– Może pani, ale wtedy będziemy musieli wezwać panią na posterunek – Konrad postanowił ją trochę nastraszyć i pomachał jej przed twarzą kajdankami. – I przesłuchać bardziej oficjalnie.
Pech chciał, że w oczach kobiety błysnęło podniecenie. Czyli nie była to dobra taktyka na pozbycie się emerytki. Spodobał jej się pomysł na taką rozrywkę w jej raczej monotonnym życiu.
– Masz coś interesującego? – Fiodor zagadnął Rudego.
– Trudno powiedzieć. Spiszę to wieczorem w raport i prześlę. Na pewno nie ma żadnego rysopisu. Nic też nie zwróciło uwagi sąsiadów. Dopiero teraz, kiedy dowiedzieli się o morderstwie, zaczynają sobie przypominać różne rzeczy.
– Czyli go zabili! Wiedziałam! – wypaliła triumfalnie kobiecina.
– Wiedziała pani? – zmierzył ją surowym wzrokiem Gralecki.
– To znaczy… nie wiedziałam wcześniej… Tylko jak zobaczyłam radiowozy i policję, to wiedziałam.
– Chyba dużo pani wie?
– Chyba panowie mnie o nic nie podejrzewają?
– Najwyżej o wścibstwo i, kurwa, podsłuchiwanie… – mruknął pod nosem Konrad. Kobieta na szczęście nie miała szans tego usłyszeć.
– Tu jest mało mieszkań. Wszyscy się znają.
– W takim razie opowie pani wszystko, co pani wie, naszemu koledze… – Fiodor uśmiechnął się, ale takim uśmiechem, który miał w sobie chłód ostrego metalowego narzędzia. Kończył rozmowę i odsyłał uprzejmie do diabła.
Wymienili jeszcze porozumiewawcze spojrzenie. Gralecki, Konrad i Aganiok. Po czym młody policjant zszedł z kobietą w szlafroku pół piętra i zniknęli za drzwiami jej mieszkania.
– Chodź. Poprzeszkadzamy trochę laboratoryjnym szczurom – powiedział Fiodor. I ruszył schodami do mieszkania, gdzie znaleziono zwłoki.ROZDZIAŁ 5
5
Fiodor pchnął uchylone drzwi, zastukał w nie i zażartował.
– Puk, puk. Policja. Otwierać – wszedł do mieszkania, a Konrad za nim.
– Gral… – łysy szef techników się nie zaśmiał. Zmierzył wysokiego policjanta zmęczonym spojrzeniem zza okularów, bez cienia uśmiechu. – Jeszcze chwilę. Zaraz będziecie mogli wejść i robić swoje.
Wampir, czyli Jonasz Bławat, nie wyglądał obecnie jak krwiopijca, a bardziej jak kosmonauta. Czy też raczej członek oddziału od skażeń chemicznych. Ubrany był w biały pełny kombinezon z butami. Głowę przykrywał mu kaptur, odsłaniający tylko twarz, na której z kolei miał białą maseczkę. Dłonie pokrywały lateksowe rękawiczki.
– Skoro już kończycie, to daj nam ochraniacze na buty, rękawiczki, coś na włosy i się rozejrzymy.
Jonasz Bławat westchnął z rezygnacją.
– No dobra, Gral. Możecie iść do salonu. My kończymy sypialnię i łazienkę.
– To co? Mamy coś założyć?
– Nie. Zebraliśmy i zabezpieczyliśmy tam wszystko. Więc możecie zanieczyszczać miejsce zbrodni do woli – powiedział to tak, jakby policjanci wyłącznie tym się zajmowali. Psuciem mu roboty przez swój zbyt luźny stosunek do niepozostawiania śladów w miejscach, które badał. Od śladów nieczystych butów przez odciski palców po DNA…
– Serio? – ożywił się Konrad. – Mogę klocka tam nawet postawić?
– Ha, ha. Boki zrywać – skrzywił się Wampir i przez chwilę wyglądał wampirycznie.
– Super, że nie musimy niczego zakładać. W tych czepkach na włosy wyglądalibyśmy jak małpy w kąpieli…
– A kto cię tu zobaczy? – wzruszył ramionami Fiodor.
– No właśnie, Gral. Chodź, pokażę ci coś.
Zostawili szefa techników w przedpokoju i poszli w stronę, którą wskazywał jego palec.
– Wiesz, ktoś mógłby mnie z zaczajki sfotografować w tym czepku – próbował obrócić w żart to, co chciał przekazać koledze – i mój wizerunek medialny szlag by trafił.
Konrad zaprezentował partnerowi pierwszą stronę codziennego brukowca:
_PICASSO – ZWYKŁY MORDERCA CZY ARTYSTA ZBRODNI?_
Pod nagłówkiem były kiepskiej jakości powiększone zdjęcia poprzednich zwłok, które znaleźli.
– To któryś z naszych musiał pstryknąć telefonem i sprzedał do gazety. Artykuły podpisane oczywiście EDA.
– Czyli nie przestała… – zasępił się Fiodor.
– A czego się spodziewałeś? Że twoja była trafi na dziennikarską żyłę złota i przestanie o tym pisać?
– Ej, ej! Moja była? Ja bym tego nie nazwał nawet romansem – bronił się Gralecki. – Dwa lata temu skończone. Jak tylko odkryłem, że mnie wykorzystała.
– Dobra, Gral. Nie dąsaj się, kurwa, za odrobinę złośliwości. Świadomie czy nie, ale też byłeś jej informatorem.
– Yhm – mruknął. – No dobra. Należy mi się.
Weszli do salonu, gdzie znaleziono trupa.
– O chuj, kurwa, dupa, pizda, cycki… – westchnął Konrad.
– Właściwie to mężczyzna, więc żadnego z wymienionych przez ciebie szczegółów bym się nie spodziewał. Poza pierwszym.
– I dupa. Wspólna jest przecież.
Ale Gralecki już go nie słuchał. Zapadł się w siebie. Pozwolił zmysłom działać swobodnie. Rozum, logikę i krytyczną ocenę wycofał najgłębiej, jak mógł. Nie wierzył w świat nadzmysłowy, w zjawiska paranormalne, ale wierzył w nieodkryte jeszcze funkcje mózgu. W końcu świadomie wykorzystujemy go zaledwie w 10 procentach. Otworzył się na wrażenia.
Wdychał najdrobniejsze detale. Chłonął kształty, zapachy, barwy. Ułożenie rzeczy. Nawet tych pozornie nieistotnych.
Mieszkanie było zadziwiająco ładne i luksusowo urządzone jak na kamienicę w tej rozpadającej się dzielnicy. Widać, że właściciel mieszkał tu, bo lubił. Nie miał problemów z pieniędzmi.
Salon, podobnie jak wszystkie pomieszczenia mieszkania, był przestronny i wysoki. Jedna ze ścian, najdalsza od drzwi, odarta została z tynku. Nierówna faktura cegły otaczała zabytkowy kominek. Resztę ścian pokrywały tapety z tkaniny w stonowanych pastelowych kolorach. Na podłodze z ciemnego drewna odcinał się gruby, dobrej jakości dywan, na którym poustawiano solidne, ciężkie meble z drewna, obite purpurowym materiałem: fotele, kanapę, podłużny stolik. Stało tu też kilka szafek w różnych rozmiarach, przeszklonych i nie. A na wielkich oknach zaciągnięto grube atłasowe zasłony jak kurtyny w teatrze.
Całość kojarzyła się z muzeum. Scenografią z filmu kostiumowego. Przełom dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Ale ktoś, kto projektował to wnętrze i tu mieszkał, nie miał zamiaru ukrywać, że to tylko taka stylizacja. Nowoczesność w takim stylu.
W kluczowych punktach technicy rozstawili reflektory, żeby mocne światło jak najrówniej wydobyło każdy szczegół i odkryło to, co mogło pomóc w śledztwie. Żarówki rzucały na ściany niepokojące cienie. Od zapachu zakrzepłej krwi i śmierci cierpła skóra na plecach. Muchy już interesowały się denatem. Ich bzyczenie dopełniało wrażenia nieznośności sytuacji.
Nagi trup znajdował się na jednym z foteli. Morderca tak jak w poprzednich przypadkach rozczłonkował ciało. Odciął od tułowia głowę i kończyny. A potem przyszył je według swojej chorej fantazji. W miejscu głowy była przyszyta prawa noga. Lewa noga znajdowała się na miejscu lewej ręki. Prawa ręka przyszyta była do tułowia w miejscu prawej nogi. Lewa ręka tam, gdzie normalnie była prawa. Głowa… Ją zabójca umieścił w miejscu lewej nogi.
Na ciele nie było śladów krwi. Cięcia były równe i czyste. Szwy zrobione szarą dratwą układały się starannie i prawie zlewały z kolorem skóry.
Fiodor starał się unikać wzrokiem twarzy zamordowanego. Jego oczy i usta otwierały się szeroko, jak tunele, które chciały wessać uwagę patrzących. Błagały o współczucie. Albo miały pretensję, że nikt temu nie zaradził. Blada skóra zaczynała już nosić pierwsze znaki rozkładu.
I to cholerne, ciężkie brzęczenie much.
Chaotyczny kształt poskładany z ludzkich kawałków… Siedział? Półleżał?… W fotelu na tle tapety. A za fotelem morderca rozbryzgał na ścianie krew, która tworzyła rozłożony ogon upiornego pawia.
Nie da się do tego przyzwyczaić. Dziesięć lat w policji w wydziale zabójstw nie zmieni twojej wrażliwości. To kłamstwo, jeśli ktoś twierdzi inaczej. O ile, rzecz jasna, masz wrażliwość. Z każdym kolejnym trupem, którego widzisz, uczysz się tylko lepiej nad sobą panować. Udawać spokój i chłód wobec zbrodni. Tego przecież oczekuje się po śledczych. Profesjonalizmu i niezmąconego emocjami umysłu. Fiodor Gralecki umiał założyć maskę obojętności od wielu lat.
Nieokreślone myśli krążyły mu po głowie. Dym. Strzępy słów, które nie układały się w odpowiedzi. Jest człowiek. Pełen życia i energii… A za chwilę zmienia się w martwe kilogramy mięsa. Fiodor nie umiał nawet jasno zdefiniować tego, co go trawi. Po prostu martwe ciało tak bardzo różniło się od człowieka, że nie umiał tego pojąć. Stanęły mu przed oczami obrazy z dzieciństwa. Płonący dom, w którym zginęli jego rodzice i brat. Zgliszcza. Zwęglone szczątki najbliższych.
Zanim zaczął zadawać sobie pytania: czym jest życie? jaki jest sens? i tym podobne, wrócił do rzeczywistości.
Uspokoił oddech.
Chłodno omiatał wzrokiem miejsce zbrodni. Starał się znowu maksymalnie rozluźnić. Jedynie usta lekko mu się napięły, tworząc ledwie zauważalny dziubek.
– Rozkręca się… – rzucił refleksyjnie Konrad.
– Serio? – mruknął w odpowiedzi Gralecki, nie przestając gapić się niby na ciało, a tak naprawdę w punkt gdzieś w tamtym kierunku, ale poza tym salonem, tą kamienicą i tą chwilą.
– Aha… – niższy policjant spojrzał na partnera jak uczniak wyrwany do odpowiedzi. – Czego nie zauważyłem?
– Rozejrzyj się jeszcze raz.
– I pomyśl? – Konrad westchnął i uniósł pytająco brwi.
– Jakby się dało… – mruknął Fiodor i ruszył z miejsca, w którym stał przez dobre kilka minut. Przeskanował już miejsce z szerszej perspektywy, przyszła pora na szczegóły. Zatrzymał się przy fotelu z trupem i przyglądał rozbryźniętej krwi.
– No tak, ten jest pierwszy – stwierdził Konrad. – Tylko znaleźliśmy go dopiero teraz.
– Jeszcze będą z ciebie ludzie – rzucił Gralecki.
– Połowa przyjemności po mojej stronie…
Znowu zapadła cisza. Konrad nie mógł się skupić. Tak jakby skupienie partnera było czarną dziurą, która wysysa z przestrzeni cały potencjał. Gral skupiał się za dwóch. A może nawet za trzech, czterech… i Janowiec nie miał obok niego miejsca dla siebie. Czuł się w związku z tym jak piąte koło u wozu, a przynajmniej nieswojo. Żeby zrobić cokolwiek, przerwał ciszę.
– Robimy coś z tym przeciekiem? – zanim się odezwał, już wiedział, że to głupie zagajenie. Ale i tak to powiedział.
– To chyba działka wewnętrznego? – Gral zmierzył partnera niewidzącym wzrokiem i wrócił do badania miejsca przestępstwa. – Mamy co robić.
– A nie wkurza cię?
– Co poradzisz? Mleko się rozlało.
– Media wywołają panikę. Panika wywoła z lasu, kurwa, polityków. Politycy wywołają nas do odpowiedzi i, kurwa, będziemy mieli bardziej przejebane, niż mamy.
– Zawsze mamy, dopóki go nie złapiemy. Edyta napisała już o tych trupach. Zaraz rzucą się na temat pozostałe pijawki i już tego nie zatrzymasz.
– Ale przynajmniej nie będą nam patrzeć na ręce, jeżeli chujka wyeliminujemy.
– Ta nasza psia buda jest pełna dziur. Nie rozpraszaj się. Potrzebuję twojej drugiej głowy. Co dwie… to wiesz… Za chwilę i tak trzeba będzie konferencję prasową zwołać i wydać jakieś oświadczenie.
– Ale nie muszą zaraz znać, kurwa, wszystkich szczegółów non stop.
– Trzeba mu to udowodnić.
– I dać nauczkę. Domyślasz się?
– Musiał być przy obu ciałach, a różne osoby je znalazły. Mundurowi, którzy pilnowali miejsca, też się zmieniali. Poza tym nie sądzę, żeby Edyta gustowała w zwykłych krawężnikach. Jeżeli to nie Wampir ani nikt od niego i nie my… to… yhm – pokiwał głową. – Domyślam się.
– To czemu nic nie zrobisz? Bo też dałeś się jej wykorzystać? – brak reakcji. – Ale moim zdaniem miarka się przebrała.
– W końcu sam się opamięta.
– Gral… on nam bruździ…
– Jak chcesz.
Chwilę ciszy, która zawisła między partnerami, przerwał rudy stażysta Łukasz Konecki.
– Dobra. Przepytałem wszystkich. Na razie tylko plotki. I polskie piekiełko. Że ciota, że to pewnie jakiś jego gach, że pedalska zemsta, że żyd, że bogaty, że złodziej, że sobie zasłużył, że kara boska, że…
– rze… żucha – beznamiętnie mruknął Fiodor.
– Co?
– Zaczyna się od „rze”.
– Aha… – młody nie dał się zbić z tropu, mówił dalej: – Trzeba będzie ich jeszcze raz przesłuchać. Jak sobie poprzypominają naprawdę istotne rzeczy. Spisałem ich dane i…
Nic nie mówili. Tylko patrzyli na niego. Aż on też zamilkł. Przesuwał wzrok z jednego na drugiego.
– Co?
– Nic.
– Mogę obejrzeć miejsce zbrodni?
– Po co?
– Jak to? No… Uczę się… Nabieram doświadczenia… Może się na coś przydam…
– Żartowałem – uśmiechnął się półgębkiem Konrad.
– To przydaj się – powiedział Fiodor z twarzą niezdradzającą żadnych emocji. – Co myślisz?
– Zastanawiam się, czy to upozowanie ma jakieś znaczenie. Czy jest jakiś klucz w tym, jak zamienia części ciała, kiedy je obcina i na nowo przyszywa. Tułów siedzi prosto. Zamiast głowy wyrasta mu noga. Obok jest noga zamiast ręki i ręka, ale zamieniona stronami. Zobaczcie. Jest jakaś symetria w tym chaosie. Góra jest jak parodia czapki błazna.
– Stańczyka? – odezwał się Janowiec.
– Ogólnie.
– A głowa przyszyta tam, gdzie powinna być lewa noga? – zapytał Gralecki.
– Do góry nogami. Świat do góry nogami. Jego życie do góry nogami i ta ekspresja rozbryzganej krwi…
– Czyli, że artysta tak? – Fiodor podniósł gazetę, prezentując pierwszą stronę.
– Picasso? – zapytał Konrad.
Patrzyli na niego, ale tym razem go nie speszyli.
– To wymysły brukowców – wzruszył ramionami. – Ale przecież seryjni, jeżeli nie ukrywają ciał, to chcą światu coś pokazać. Coś zamanifestować.
– Picasso? Dla mnie bardziej Dali – zamyślił się Gral. – Lub Bosch.
Do salonu zajrzał Wampir.
– Skończyliśmy i będziemy się zwijać. Macie wolną chatę.
– Nie zostaniesz na imprezę? – zażartował Konrad.
– Nie gustuję w facetach i trupach.
– Auć…
– Wnioski? – zmienił temat Gralecki.
– Nie masz swoich?
– A tak miło było…
– Najbardziej jemu – Janowiec wskazał trupa.
– Ja tylko badam ślady i podaję wam fakty i dane. Nara.
Szef techników odwrócił się i znikał już w głębi korytarza, kiedy zatrzymał go stanowczy głos Graleckiego.
– Wampir. Chodź tu jeszcze na chwilę, bo nie chce mi się zakładać rękawiczek.
– No?
Fiodor przykucnął i wpatrywał się w ekspresyjnie otwarte usta trupa. Uwagę śledczego przykuło coś na górnym zębie.
– Sprawdź górne zęby – Gralecki wskazał na głowę.
Mężczyzna w białym kombinezonie się pochylił. Palcami zabezpieczonymi lateksem odgiął górną wargę. Na zębie widniało wyraźnie napisane „3”.
– Było wcześniej coś takiego u pozostałych.
Wampir się zmieszał. Nie wiedział, co powiedzieć.ROZDZIAŁ 6
6
Przypadek.
Musi być. Jest najważniejszy w jego metodzie. Zostawia ślady, ale tylko takie, które chce. Które przewiduje. Niech psy mają za czym gonić. Niech się zmęczą. Niech mają nadzieję i niech ją tracą. Bo on wszystko przewidział. Gra nimi.
Morderca obserwuje setki… tysiące twarzy… Aż w końcu decyduje… Ten. On będzie następny. Przypadek. Generator zdarzeń losowych w jego głowie. Choć oczywiście nie do końca. Bo wybierał ofiary tak, żeby pasowały do układanki. W tym nie było przypadku. Ale ostatni impuls nim był. Kaprysem. Ślepym losem. Ten impuls, który podnosił mordercę z krzesła i łączył pajęczą nitką z kolejną ofiarą.
Do wzoru pasowało przecież tak wiele twarzy, ale na końcu to przypadek decydował, że dziś będzie to właśnie ten.
Morderca dopija ostatni łyk kawy. Kiedy odkłada filiżankę, przesuwa ją tak żeby uszko było równoległe do łyżeczki na tym samym spodku. Dopiero wtedy zaczyna iść wmieszany w tłum za tym, którego wybrał.
Będzie go obserwował tak długo, aż podejmie decyzję, gdzie, kiedy i jak doprowadzi do konfrontacji. To może trwać dwa dni, trzy, nawet tydzień. Bez pochopnych, emocjonalnych działań. Musi być pewny. Bez niespodzianek. Czas nie był elementem układanki. Wzór był. Bez emocjonalnych, pochopnych działań.
Uspokoił oddech. Włączył w głowie muzykę. Mozart. Wesoła melodia.
Morderca odprowadza śledzonego mężczyznę aż do biurowca, w którym ten znika. Pozostaje blisko. Ale niewidoczny jak cień. Ofiara niczego nie podejrzewa. Ma niczego nie podejrzewać. Zrelaksowana po lunchu, wraca do pracy. Przez szklane drzwi widać, jak przechodzi przez elektroniczne bramki przy recepcji, używając magnetycznej karty. Wsiada do windy. Znika.
Morderca patrzy na zegarek. Do końca dnia pracy wybranego zostało cztery, pięć godzin. Tak przewiduje, oceniając po garniturze, piętrze, na którym zatrzymała się winda i charakterze biurowca. Przez krótką chwilę morderca zastanawia się, czy ofiara dojeżdża do pracy metrem. Nie… wyczuwa, że ten typ musi mieć dobre auto. I chętnie się nim chwali. Ale czy jego pozycja pozwala na parkowanie w podziemiach? Czy jednak któreś z miejsc parkingowych na zewnątrz?
Morderca nie chce wiedzieć wszystkiego o ofierze. Szczegóły życia wybranego są nieistotne. Koncentruje się tylko na tym, co pozwoli mu na jego łatwe przejęcie, gdy nadejdzie czas. Czyli plan dnia. Godziny. Rozkład zajęć. Adresy miejsc, które odwiedzał. Te rzeczy. Cała reszta, którą ofiara była, jest nieistotna. Całą resztę morderca dopowie sam. Dopisze to, kim ofiara ma się stać. Stworzy ją tak, jak chce. Na swój obraz i podobieństwo?ROZDZIAŁ 9
9
Wrzucił drobne do skarbonki w kształcie tyłka. Otworzył bezalkoholowego zombeera i upił duży łyk.
Po pracy…
Fiodor nie znał się na innej pracy. Nie pamiętał już czasów, kiedy nie był policjantem. Pracujesz „od do”. Fajrant. Wracasz do domu i jesteś innym człowiekiem? Wszystko, co związane z czynnościami służbowymi, zostawiasz w firmie? Może tak się da? Reset. Druga twarz w domu. Dla bliskich. Dla siebie. Może tak się da…
Ale Gralecki tak nie umiał. Dopóki nie ma rozwiązania śledztwa, ono przez cały czas w nim siedzi. Miele się. W głowie. I głębiej. Świadomie i podświadomie. Trybiki się kręcą. Miliony komórek mózgowych jak miliony rąk dopasowują kawałki zagadki. Na wszystkie sposoby zestawiają je ze sobą, aż ukaże się wzór. Aż wszystko zaskoczy na swoim miejscu. Mrowisko nieskończonych myśli. A po zakończeniu jednej sprawy… pojawia się nowa. Nowe śledztwo. Bo zło nie ma końca.
Fiodor nie umiał zostawić pracy za biurkiem w firmie. Czy któryś z jego kolegów potrafił?
I jeszcze to, że nie da się babrać w brudzie i się nie ubrudzić. Nie da się walczyć z demonami, nie stając się demonem w jakiejś części. Nie nasiąkając ich złem. Jeżeli patrzysz w otchłań, otchłań zagląda w ciebie. Lata służby. Niezliczone gwałty, napady, morderstwa… Ból, krzywda, krew, niesprawiedliwość… Najpodlejsze, co w człowieku jest… Da się z tym żyć. Ale nie da się na to uodpornić.
Obrazy z miejsc zbrodni. Chłód prosektorium. Smród. Krzyk. Płacz. Dowody rzeczowe. Przesłuchania. Procesy. Kłamstwa. Jeszcze gorsza od nich prawda.
Wszystko gromadziło się w człowieku. Jak karaluchy. Kiedy raz się zalęgną w twojej duszy, już się ich nie pozbędziesz. Robactwo, którego nie jesteś świadomy. Kiedy zapalasz światło, natychmiast czmychają. Chowają się w zakamarkach mózgu. I głębiej, gdzie nie docierają myśli. Ale tylko zamknij oczy, chwila nieuwagi i ciemność w tobie się rusza. Drga nieokreślonymi kształtami. Szepcze sylaby nie do wyartykułowania przez człowieka. Spoza zrozumiałego świata. Dźwięki, które mogą wydać tylko ocierające się o siebie chitynowe pancerzyki. Mrowie. Ohydne okruchy. Odpryski ciemności. Tego wszystkiego, co chciałoby się zapomnieć. A nie można.
Gral leżał na plecach. W powietrzu sączyła się muzyka – Miles Davis _So what_. Ironia tytułu dobrze pasowała do jego wewnętrznych rozterek. „No i co?”.
Łóżko w sypialni było duże, ale nogi i tak zwisały mu bezwładnie, zgięte w kolanach. Usiadł na jego skraju. I opadł do tyłu, rozrzucając ręce na boki. Gapił się w sufit. Równie dobrze mógł mieć zamknięte oczy, bo patrzył przez ściany w przestrzeń swojego zamyślenia. Świat docierał do niego zupełnie innymi zmysłami.
Jakby się rozpłynął. Rozprysnął na atomy i wsiąkł w ściany, w beton całego budynku. Przeniknął całą jego przestrzeń mieszkalną i wspólną. Fizycznie wręcz odczuwał masę bloku. Ciężar ścian, podłóg, kondygnacji, fundamentów, dachu. Był w mieszkaniach, które go otaczały. Przeszywały go szmery rozmów. Niewypowiadane odgłosy życia. Trzaski. Szelesty. Pojękiwania rur. Szumy mechaniczne i elektryczne. Kroki. Czuł się tym przepełniony. Nasączony. Nie rozpoznawał szczegółów. Tylko energię całego domu. Jak przestrzenny, nie z tego wymiaru, obraz z kamery termowizyjnej. Nieokreślone kształty. Nieokreślone barwy. Ostrzejsze kolory tam, gdzie cieplej. Bledsze – tam, gdzie zimniej. A to przecież nie były nawet kolory, tylko nieokreślone wrażenia.
I przede wszystkim nie ciepło i zimno. Tylko brud i sekrety. Ciemna strona ludzi. Gral przenikał przestrzeń taką kamerą. Przez chwilę przyjemne nierzeczywiste uczucie zrobiło się przykre. Był wszędzie. Podglądał wszystko. A widział tylko ułomności. Złość. Zawiść. Kłamstwo. Schowane za zamkniętymi drzwiami. Zabarykadowane ścianami. Pozornie nieobecne. A on tym teraz nasiąkał. Bezradny, że tak jest. Że taki jest w sumie świat.
Gwałtownie odetchnął. Wyrwał się z tego. Wypłynął na powierzchnię, pod którą tonął. Łapczywie cieszył się powietrzem. Było późno. Ciemno. Wstał lekko otumaniony. Amelii nie było. A powinna być już kilka godzin temu.ROZDZIAŁ 14
14
Była.
Kiedy otworzył drzwi mieszkania, usłyszał prysznic. Maltańczyk wyrwał mu się z rąk i połknęła go ciemność. On przez chwilę stał przed tą czarną bryłą wnętrza w świetle klatki schodowej, aż też wszedł. Uciął blask zamknięciem drzwi.
Oczy przyzwyczaiły się do mroku. Z łazienki sączyła się słaba poświata. Z najmniejszej żarówki, która miała nie więcej siły wobec ciemności niż świeczka. Tylko tyle, żeby Amelia widziała, co robi.
Siedziała skulona w wannie. Z kolanami podciągniętymi pod brodę. Prawie naga, w samych majtkach i koszulce. Przemoczona.
Przytwierdzona do ściany słuchawka prysznica wylewała ukrop jednostajnym deszczem. Siekła strumieniem po ciele Amelii. Dudniła na białej emalii. Igiełki wody moczyły podłogę. Kłęby pary rozmazywały obraz, ale Fiodor wiedział, że to, co się dzieje, jest realne. Prawdziwe. To nie pierwszy raz.
Amelia szlochała spazmatycznie. Przemoczone włosy mieszały się ze strugami wody, jakby też były płynne. Łzy mieszały się z makijażem i strugami wody tak, że cała twarz kobiety była jak strumień. Strumień żalu i cierpienia.
Automatycznym ruchem dźgała się igłą po nogach. Głębsze i płytsze nakłucia. Każde bolesne. Niektóre do krwi, która rozwadniała się pod prysznicem i spływała do sitka ściekowego czerwonawymi nitkami. Fiodorowi stanęła przed oczami wanna w mieszkaniu antykwariusza. Wyobraźnia w rozbłysku wyświetliła obraz zakrwawionego trupa w wannie. Wzdrygnął się i skupił na narzeczonej.
Amelia zadawała sobie ból. Karała się. Żeby mieć powód do płaczu. Żeby mieć powód do cierpienia. Żeby się usprawiedliwić, że nie jest szczęśliwa. Dziobała się tą igłą. Robiła sobie rany. Drżące palce, w których trzymała igłę, krwawiły. Bo ta bardziej tępa końcówka też była wystarczająco ostra.
Słowa nie miały teraz najmniejszego sensu. Żadne. I czy kiedykolwiek słowa mogły coś zmienić?
Najdelikatniej zamknął jej dłoń w swojej. Tę, która ciągle starała się zadawać ból. Unieruchomił ją, a wtedy się szarpnęła. Ale walka słabła, gdy tylko uniósł lekko jej kruche ciało i przytulił. Spazmy płaczu, drgania przeszyły go. Przejął od ukochanej część dreszczy. Prysznic przemoczył go natychmiast. I oboje rozpływali się w mokrym cieple. Sklejeni. Dwa organizmy w jeden. Amelia uspokajała się, przylegając do muskularnego męskiego ciała. Pewnego. Stałego. Jak skała. Utęskniony brzeg. Mężczyzna dający poczucie bezpieczeństwa. Archetypy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki