Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szczepionka śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
7 września 2022
Ebook
24,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szczepionka śmierci - ebook

Czy trzeba bać się kolejnej pandemii i szczepić się przed nowym wariantem ,,hiszpanki", która w 1918 r. zabiła 40 mln. ludzi? Kiedy w laboratorium trwają prace nad szczepionką przeciwko grypie, znienacka wpada tam banda ,,ekologów", która bestialsko morduje jednego z zatrudnionych w nim naukowców. Dr Steven Dunbar próbuje ustalić przyczyny zabójstwa w tajnym instytucie i wyjaśnić, co tak naprawdę tam planowano. Gdy w jego otoczeniu giną kolejni ludzie, hipoteza o pracach nad rekonstrukcją szczepu ,,hiszpanki" staje się coraz bardziej prawdopodobna. ,,Szczepionka" to szósty z thrillerów o śledztwach dra Dunbara, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności serii. Jeśli lubisz mrożące krew w żyłach intrygi w thrillerach medycznych i pasjonuje cię tematyka broni biologicznej, ,,Szczepionka śmierci" na pewno trafi w twój gust czytelniczy.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-284-3821-3
Rozmiar pliku: 444 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

_W roku 1918 prawie czterdzieści milionów ludzi zmarło z powodu choroby, która obiegła cały świat – to więcej, niż pochłonęła Wielka Wojna, i więcej, niż zmarło podczas epidemii dżumy, która przeszła przez Europę w XIV wieku. Ludzie ci umierali na wyjątkowo ostrą postać zapalenia płuc. Ich płuca wypełniały się krwią i śluzem, w końcu nie mogli oddychać i dosłownie topili się we własnych wydzielinach. W Stanach Zjednoczonych chorowała jedna czwarta wszystkich mieszkańców, a ofiar śmiertelnych było tyle, że w niektórych rejonach zabrakło trumien i grabarzy. Kraj ogarnęła panika, zakazano nawet podróżowania między miastami bez specjalnego zezwolenia. Epidemia sprawiła, że średnia długość życia w Stanach Zjednoczonych zmniejszyła się o dziesięć lat. Tą chorobą była grypa._

_Szacuje się, że pandemia grypy z lat 1918–1919 dotknęła jedną piątą światowej populacji. Jej rozprzestrzenianie się przyspieszył powrót do domów żołnierzy z wojny w Europie. Połowa amerykańskich żołnierzy pochowanych na Starym Kontynencie nie poległa w walce, lecz zmarła na grypę._

_Wielką pandemię grypy pamiętają już tylko nieliczni, ale sama choroba jest tak powszechna jak zwykłe przeziębienie. Ludzie często mylą te dwa wirusy, zwłaszcza ci, którzy chcą usprawiedliwić nieobecność w pracy – „grypa” brzmi przecież poważniej niż „przeziębienie”._

_Wzrost zachorowań na grypę obserwujemy każdej zimy, a chociaż nie jest ona uważana za chorobę śmiertelną (chyba że zachoruje ktoś bardzo osłabiony lub stary), może dokonać takich samych spustoszeń jak prawie sto lat temu. Wirus grypy jest bowiem mistrzem kamuflażu: ciągle zmienia swoją strukturę białkową, co sprawia, że system odpornościowy człowieka staje się ruchomym celem. W niektórych latach wirus jest bardziej niebezpieczny niż w innych. Lata 1957 i 1968 były szczególnie fatalne, chociaż wypadają blado w porównaniu z liczbą ofiar szczepu z roku 1918._

_Ostatnio okazało się, że istnieje możliwość zrekonstruowania tego szczepu z materiału biologicznego uzyskanego z zachowanych tkanek żołnierzy, którzy zmarli na grypę po powrocie z I wojny światowej. Według zwolenników podjęcia takich działań badania nad zrekonstruowanym wirusem pozwoliłyby lepiej zrozumieć jego naturę. Przeciwnicy z kolei argumentują, że powoływanie go do życia tylko po to, by zbadać, jak działa, jest skrajną nieodpowiedzialnością._

_Toczy się też spór dotyczący zagrożenia związanego z prowadzeniem eksperymentów nad tak niebezpiecznym wirusem. Szczególny niepokój budzi propozycja obniżenia wymaganego poziomu zabezpieczeń z BL-4 (najwyższy poziom zagrożenia, gdy pracownicy muszą wkładać szczelne skafandry okrywające całe ciało) do BL-3, który dopuszcza korzystanie z częściowych skafandrów. Argument przeciwników obniżenia poziomu zabezpieczeń jest prosty: gdyby pracownik laboratorium zaraził się wirusem i wyniósł go poza chronione pomieszczenia, choroba rozprzestrzeniłaby się jak pożar, tak jest zakaźna. Skoro środki transportu z roku 1918 pozwoliły wirusowi dotrzeć w każdy zakątek świata; o ile szybciej przenosiłyby się w XXI wieku? Gdy dżin uwolni się już z butelki, musi nastąpić globalna katastrofa._

_Istnienie szczepu z 1918 roku – nawet jeśli znajduje się on w starannie strzeżonych laboratoriach – stwarza też ryzyko ataku terrorystycznego. Ten wirus byłby straszną bronią w rękach fanatyków. Pandemia grypy zakłóciłaby funkcjonowanie całego cywilizowanego świata._

_Grypa – tak jak wszystkie infekcje wirusowe – to choroba, której łatwiej zapobiegać, niż ją leczyć. Leki antywirusowe nadal pozostają we wstępnej fazie badań, a antybiotyki są bezużyteczne w walce z wirusami. Wprawdzie często przepisuje się je chorym z infekcją wirusową, ale tylko w celu ochrony organizmu przed wtórnym zakażeniem bakteryjnym, które mogłoby spowodować komplikacje, na przykład zapalenie oskrzeli albo paciorkowcowe zapalenie gardła. W walce z chorobami wirusowymi jedyną bronią człowieka jest troskliwa opieka i przeciwciała obecne w jego systemie immunologicznym._

_A najlepsza ochrona przed wirusami to szczepionki, które przyczyniły się do likwidacji wielu zabójczych kiedyś chorób, takich jak ospa wietrzna czy polio. Jednak wirus grypy stale się zmienia, toteż szczepionka niszcząca szczep ubiegłoroczny może okazać się bezużyteczna wobec obecnego szczepu. Autorytety medyczne co roku muszą decydować, które szczepy włączyć do szczepionki przeznaczonej na następną zimę. Decyzje te zapadają na początku roku, gdyż proces produkcji szczepionki jest długotrwały. Wybrane szczepy bakterii (zazwyczaj trzy) hoduje się w zapłodnionych kurzych jajach – w około dziewięćdziesięciu milionów – przez kilka miesięcy, a potem przetwarza się i umieszcza w fiolkach, by zaszczepić od dwunastu do trzydziestu milionów osób. Po mniej więcej tygodniu od podania szczepionki limfocyty B i T ludzkiego układu odpornościowego są gotowe do walki z wirusem – jeżeli naukowcy właściwie dobrali szczepy._

_Niezależnie od znaczenia badań szczepu z 1918 roku, wynika z nich jedno: pod względem genetycznym prawie nie różni się on od wirusa ptasiej grypy, który w ostatnich latach szerzy spustoszeniewśród ptactwa południowo-wschodniej Azji. Wysunięto nawet hipotezę, że wirus z 1918 roku był rezultatem mutacji szczepu ptasiej grypy, co pozwoliło mu na przekroczenie bariery gatunkowej. Prowadzone obecnie badania potwierdziły, że bariera gatunkowa nie stanowi dostatecznej przeszkody, by zapobiec przeniesieniu się tego wirusa na człowieka; znane są przypadki ptasiej grypy wśród ludzi. Wielu naukowców uważa, że ponowna pandemia grypy jest nieuchronna i pozostaje tylko kwestią czasu. Ostrzegają, że należy podjąć wszelkie wysiłki, by temu zapobiec._

_Naukowcy mogą się różnić w wielu kwestiach związanych z wirusem grypy, ale wszyscy są zgodni, że czas nie działa na naszą korzyść. Skuteczna szczepionka to jedyna obrona przed groźbą kolejnej pandemii – nieważne, czy wywoła ją naturalna mutacja szczepu ludzkiego, genetyczna odmiana szczepu ptasiej grypy czy też czyjeś celowe działanie. Problem polega na tym, że produkcja szczepionki przeciwko grypie to przedsięwzięcie drogie i ryzykowne nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach. Nie ma pewności, że odtworzony szczep z roku 1918 będzie chronił przed odmianą wirusa, która się w końcu pojawi. Najmniejsze zmiany antygenowe w budowie wirusa mogą uczynić szczepionkę bezużyteczną._

_Co gorsza, może się zdarzyć, że w czasie długotrwałego procesu produkcji szczepionki wystąpią problemy. Jeśli nie uda się ich szybko rozwiązać, zabraknie i czasu, i środków, by zacząć wszystko od nowa. Dla firmy oznacza to gigantyczne straty, bez szans na rekompensatę._

_W październiku 2004 roku liverpoolski Chirion, jeden z głównych dostawców szczepionek przeciwko grypie, miał problem ze skażeniem bakteryjnym szczepionki przygotowywanej na nadchodzącą zimę. Pomimo wysiłków nie udało się go wyeliminować i władze brytyjskie zmuszono do cofnięcia firmie licencji. Czterdzieści milionów ampułek musiało zostać zniszczonych._

_Chirion był jednym z zaledwie dwóch producentów, z którymi amerykański Federalny Urząd do spraw Żywności i Leków podpisał kontrakt na dostawę szczepionki przeciwko grypie. Stany Zjednoczone cierpiały więc na jej poważny niedobór zimą na przełomie lat 2004 i 2005. Problem ten stał się nawet elementem kampanii prezydenckiej senatora Johna Kerry’ego, który oskarżał George’a W. Busha o niedostateczną ochronę najsłabszych obywateli społeczeństwa. Jak na ironię, rząd brytyjski wydał licencję na szczepionkę sześciu koncernom, więc w Wielkiej Brytanii jej brak nie był aż tak dotkliwy._

_Właśnie te wydarzenia stały się kanwą tej powieści._

_Ken McClure_1

Norfolk, Wielka Brytania

październik 2004 roku

Wiesz co? Obsadzenie ogrodu bukami było najgłupszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiłem. – David Elwood zdjął kalosze przed kuchennymi drzwiami. – Pół życia marnuję na grabienie liści. Co miesiąc mamy tu jesień!

– Wiem, kochanie – odpowiedziała jego żona Mary. Słyszała to już nie po raz pierwszy. – Usiądź sobie i poczytaj gazetę, a ja zrobię kanapki. Z serem czy z boczkiem?

– Z boczkiem, skarbie. Trzeba było zasadzić drzewa iglaste, jak każdy rozsądny człowiek… Ale facet w centrum ogrodniczym zapewniał mnie, że ten gatunek buczyny nie zrzuca liści. „Będzie pan miał śliczne złote liście przez całą zimę”, powiedział. Nie raczył tylko wspomnieć, że będę stał po kolana w ślicznych złotych liściach od października do maja…

Mary uśmiechnęła się pod nosem, gdy David, marudząc, ruszył do salonu. Podobały jej się buki, tak jak zresztą wszystko w tym wiejskim domku w Norfolk, do którego przeprowadzili się sześć lat temu, gdy mąż przeszedł na emeryturę. Wiedziała, że mimo narzekań on też go lubi. Ogród dawał mu zajęcie – i bardzo dobrze, bo dzięki temu nie musiał mierzyć się z faktem, że w zasadzie nie ma wiele do roboty. Trochę narzekał – właściwie ciągle narzekał – ale porządkowanie ogrodu i drobne naprawy przy domu sprawiły, że miał cel w życiu. To było ważne, bo jako emerytowany wykładowca inżynierii elektrycznej nie miał innych zainteresowań ani hobby. Ona mogła czytać albo dziergać na drutach, ale David od października, gdy kończył się sezon gry w kręgle, nie miał co robić.

– Kawa czy herbata? – zawołała.

– Poproszę herbatę.

Mary położyła na ruszcie sześć plasterków boczku, ustawiła temperaturę na maksimum i rozkroiła trzy bułki – dwie dla Davida, jedną dla siebie. Była na diecie, ale gdy przychodziło wybierać między podpiekanym boczkiem a niskotłuszczowym serkiem topionym, przynajmniej w niedzielę dieta robiła się mniej restrykcyjna. Posmarowała bułki masłem i nastawiła czajnik. Czekając, aż woda się zagotuje, wrzuciła do imbryka dwie torebki herbaty i patrzyła na ogród. Zadrżała, gdy jesienne słońce przysłoniła chmura i chłodny wietrzyk wpadł przez otwarte okno.

Wychyliła się, żeby je zamknąć. Nagle ciemna postać przesłoniła jej widok i silna owłosiona ręka chwyciła ją za ramię. Mary krzyknęła z bólu.

Jej krzyk został zduszony przez drugą rękę, która złapała ją z tyłu za szyję i cisnęła głowę o parapet. Uderzenie ogłuszyło ją, ale nie straciła przytomności; osuwając się na podłogę, była świadoma, że boczek w piekarniku zaczyna skwierczeć. Okulary spadły jej z nosa, widziała tylko niewyraźną czarną postać, która zdążyła już wspiąć się przez okno i okładała ją pięściami, skrzecząc przeraźliwie.

– David! – zdołała krzyknąć, nim spadł na nią kolejny deszcz ciosów. Nagle zobaczyła z bliska zęby tego czegoś, co ją atakowało: wielkie, żółte i ostre. Przerażona, skuliła się na podłodze. Próbowała wołać męża, ale głos uwiązł jej w gardle.

Niespodziewanie stwór stracił zainteresowanie jej osobą i się odwrócił. Zdawało się, że zafascynował go skwierczący boczek. Mary ostrożnie wyciągnęła rękę i odnalazła okulary.

– David! – zawołała, widząc, że w kuchni stoi wielka małpa. Zwierzę zignorowało ją: próbowało dobrać się do boczku.

– Co, do jasnej… – David Elwood zaniemówił, gdy zobaczył skuloną na podłodze zakrwawioną żonę i małpę, która piszczała z bólu, sparzywszy łapę o piekarnik.

– Won stąd! – wrzasnął, kiedy rozjuszone bólem zwierzę zaczę ło skakać po kuchni, rozrzucając garnki i patelnie.

Zamachnął się, ale małpa wskoczyła na wysoką półkę i odwróciła się, szczerząc na niego kły.

– Uważaj – krzyknęła Mary. – Chyba jest wściekła!

– Uciekaj stąd – powiedział David, przesuwając się ostrożnie między żonę a zwierzę. – Uciekaj i dzwoń po policję.

Mary przeczołgała się po podłodze i sięgnęła do klamki, dokładnie w chwili gdy małpa rzuciła się na Davida i zatopiła mu zęby w ramieniu. Oboje padli na podłogę i zaczęli tarzać się po kuchni. Wyglądali jak wirujący kłąb futra, kończyn i krwi.

Mary wypadła do przedpokoju, ale nie zadzwoniła na policję. Złapała parasol i wróciła do kuchni, żeby pomóc mężowi. Otworzyła szeroko okno i zaczęła tłuc zwierzę po grzbiecie rączką parasola.

– Wynoś się stąd! – krzyczała. – Won z naszego domu! Słyszysz? Wynocha, parszywy bydlaku. Won!

Małpa odwróciła się, by zaatakować Mary, ale silne uderzenie parasolem w pysk rzuciło ją na podłogę. Poderwała się, wskoczyła na parapet i z wrzaskiem wypadła przez otwarte okno. Przebiegła przez trawnik i po chwili zniknęła w zaroślach.

Mary podeszła do męża. Miał obficie krwawiącą ranę na ramieniu i liczne zadrapania na twarzy.

– Nieźle oberwałeś, kotku – powiedziała, przytulając go. – Chodź, musisz się obmyć.

– Dzwoniłaś na policję?

– Nie… nie miałam czasu.

Spojrzał na żonę i się uśmiechnął.

– Jasne. – Uścisnął jej rękę. – Oboje powinniśmy się ogarnąć. Kto to mówił, że w Norfolk nic się nie dzieje?

– Zdaje się, że ty – odparła drżącym głosem. Wstała i popatrzyła na ramię Davida. – To musi obejrzeć lekarz. Pewnie nie obejdzie się bez zastrzyku przeciwtężcowego. Żadne z nas nie powinno teraz prowadzić. Wezwę karetkę.

– Co takiego? – usłyszała Mary w słuchawce.

– To była małpa, duża – wyjaśniła cierpliwie. – Weszła przez okno, gdy robiłam lunch.

– Oczywiście, proszę pani.

– Proszę ze mnie nie drwić – warknęła. – Nazywam się Mary Elwood, mieszkam w Bramley Cottage w Holt i nie mam zwyczaju robić głupich kawałów. Mój mąż i ja zostaliśmy zaatakowani przez małpę. Chcieliśmy to zgłosić policji i prosić o wezwanie karetki do mojego męża. Został pogryziony.

– Oczywiście, proszę pani.

Do trzeciej po południu policja w Norfolk miała jeszcze trzy zgłoszenia od osób, które widziały małpę, i żadnej informacji o zaginionym zwierzęciu.

Inspektor Frank Giles spojrzał na raporty.

– Widziano tę małpę o dwunastej dziesięć w Weybourne.

– Tak jest – potwierdził oficer dyżurny.

– A pięć po Elwoodowie ciągle walczyli z tym bydlęciem w Holt.

– Zgadza się.

– Nawet małpa jadąca ferrari nie dałaby rady znaleźć się w Weybourne w pięć minut.

– Nie dałaby.

– Więc jest ich więcej niż jedna. I nie ma żadnych zgłoszeń z zoo albo parków przyrody?

– Nie przyznają się do tego rodzaju zguby.

– I pewnie nic nie wiadomo, jakoby w okolicy pętał się Michael Jackson.

– Nie.

– To był żart, Morley.

– Tak jest, szefie.

– Masz jakiś pomysł?

– Niestety, nie… Chyba że jakiś cyrk przejeżdżał niedaleko…

– O ile wiem, w cyrkach od jakiegoś czasu nie ma zwierząt. – Giles pokręcił głową. – Fani poprawności politycznej już ich dopadli. Teraz podziwia się w cyrkach origami albo karciane sztuczki.

– Tak jest, szefie.

– Ale laboratoria… – W głowie Gilesa zaświtała pewna myśl. – Oni trzymają zwierzęta. Niedaleko jest instytut badawczy. – Wstał i podszedł do mapy na ścianie. – Tutaj, między Holt a Cromer, przy A-148. Nie pamiętam, jak się nazywa…

– Crick Institute.

– Tak, Crick Institute. Skontaktuj się z nimi i zapytaj, czy nie uciekły im jakieś małpy.

Giles ciągle studiował mapę, gdy Morley wrócił, by powiedzieć, że w instytucie nikt nie odbiera.

– Obijają się przy niedzieli, co? Na pewno mamy jakieś telefony alarmowe do ich nadzoru na wypadek pożaru i tak dalej. Zadzwoń pod któryś z nich.

– Mam powiedzieć, żeby sprawdzili swoje zwierzaki?

– Nie, powiedz, że spotkamy się z nimi przed instytutem. Pojedziemy tam. Ładna pogoda na przejażdżkę.

Sierżant Morley zwolnił na widok biegnącej ku nim i wymachującej rękami postaci.

– A to co znowu? – mruknął.

Giles opuścił szybę i biegnący mężczyzna zatrzymał się obok wozu. Jedną rękę oparł na dachu, a drugą przycisnął do piersi, jakby próbował złapać oddech.

– Spokojnie – powiedział Giles.

Mężczyzna pokazał palcem za siebie.

– Zaatakowali nas – wykrztusił. – Te oszołomy od praw zwierząt załatwiły nas na cacy. Sukinsyny!

– Nas?

– Instytut. Nazywam się Robert Smith. To do mnie dzwoniliście, ja mam klucze. Chociaż teraz nie są już do niczego potrzebne, bo drzwi są otwarte, okna powybijane, a wszystkie ściany upieprzone farbą. Sukinsyny.

Giles zaprosił Smitha do auta i wezwał przez radio posiłki. Morley skręcił na podjazd instytutu i podjechał pod same drzwi.

– Myślisz, że ciągle tu są? – zapytał inspektor.

– Nie, szefie. Patrzę tylko, czy nic się nie rusza w krzakach.

– Ja nie wchodziłem do środka – wtrącił Smith, oparłszy łokcie na przednich fotelach, między policjantami. – Wystarczył mi jeden rzut oka na budynek.

– Rozumiem – odparł Giles, przyglądając się zabudowaniom.

– Ale burdel – mruknął Morley.

– Co za bydlaki mogły to zrobić? – zastanawiał się Smith.

– Co robicie w tym instytucie? – spytał go Giles.

– Ja zajmuję się zwierzętami. Sprzątam klatki, doglądam karmienia…

– Więc był pan tu wcześniej?

– Nie, profesor Devon powiedział, że dziś wpadnie i nakarmi zwierzęta. Jego żona miała jechać na weekend do córki w Manchesterze, więc chciał popracować.

– To miło z jego strony – zauważył Morley.

– Profesor Devon to prawdziwy dżentelmen. Stara szkoła, wie pan, o czym mówię.

– Więc może ciągle jest w środku?

– Cholera, nie pomyślałem o tym – wykrzyknął Smith. – Może jest. Jeśli ci skurwiele…

– Niech pan wejdzie z nami. Tylko proszę niczego nie dotykać.

Smith zawahał się przy drzwiach.

– Nie wiem, czy powinniśmy tak wchodzić… Wie pan, oni tu pracują nad niebezpiecznymi sprawami… skafandry i maski, i w ogóle…

– Ma rację – ocenił Morley.

Giles przytaknął.

– Poczekajmy na grupę od zagrożeń biologicznych. A co z resztą ludzi, którzy mają klucze?

Morley zajrzał do notatnika.

– Pan Smith był pierwszy na liście…

– Bo mieszkam na samym początku podjazdu – wyjaśnił Smith. – Zwykle chodzi o alarm przeciwpożarowy, który lubi włączyć się bez powodu. W innych przypadkach dzwonię do profesora albo któregoś z naukowców, doktora Cleary’ego, doktora O’Briena, czasem do innego.

– Mam doktora Cleary’ego na liście – powiedział Morley.

– Zadzwoń do niego.

Morley zaczął wybierać numer, a Giles zwrócił się do Smitha.

– Czy można dostać się do gabinetu profesora Devona, nie przechodząc przez któreś z laboratoriów?

– Oczywiście, to zaraz przy głównym korytarzu, po lewej.

– Może więc zaryzykujemy – zasugerował Giles. – Na wypadek gdyby ciągle był w budynku.

– Cleary będzie tu za kwadrans, szefie.

Wysiedli z samochodu, przystanęli na chwilę, żeby przeczytać graffiti na ścianach, i stopami zgarnęli ze schodów kawałki potłuczonego szkła.

– Walt Disney ma się z czego tłumaczyć – skomentował Giles napisy wokół wejścia. – Te głąby chyba myślą, że zwierzęta żyją w spokoju i harmonii, recytując wesołe wierszyki.

– Zamiast rozrywać się na strzępy – wtrącił Morley.

– Dobór naturalny. Przetrwają tylko najszybsze, najsilniejsze, najbardziej bezlitosne.

– Natura rządzi kłem i pazurem – zacytował Morley.

Giles spojrzał na sierżanta z niejakim zdziwieniem.

– Nie wiedziałem, że jesteś fanem Kiplinga.

– Pamięta się co nieco ze szkoły.

– Fakt – przyznał Giles. – Mnie utkwiła w pamięci Christina Rosetti. „Ziemia twarda jak żelazo, woda jak głaz…” Przypomina mi się to za każdym razem, gdy idę zimą przez park… No to jak? Wchodzimy? Warto sprawdzić gabinet profesora, skoro czekamy na Cleary’ego. Upewnić się, że nie leży tam ranny. A przy okazji zorientujemy się, jaki pieprznik tym razem zrobiły te pojeby.

– Jeśli uważa pan, że to bezpieczne… – odparł Morley.

Giles wskazał otwarte drzwi i potłuczone szyby.

– To, co było w środku, i tak jest już na zewnątrz.

Hol zasłany był kawałkami szkła, pochodzącego głównie z rozbitej tablicy informacyjnej z nazwiskami pracowników i numerami pokoi. Ściany pokrywały czerwone napisy w stylu „Mordercy skurwiele” i „Zwierzęta też mają prawa”.

– Tu jest gabinet profesora. – Smith pokazał im drzwi.

Giles zapukał, a gdy zgodnie z przewidywaniami nie usłyszeli odpowiedzi, nacisnął klamkę i zajrzał do środka. Gabinet był pusty i wydawał się nienaruszony, chociaż panował w nim nieporządek: na biurku leżały sterty papierów i teczek.

– Wygląda na to, że profesora już nie było, gdy ci dranie weszli do środka – powiedział Smith.

– Mam taką nadzieję – odparł Giles. – Oglądanie demolki własnego laboratorium nie sprawiłoby mu frajdy.

– Pękłoby mu serce – przyznał Smith.

Odgłos kół na wysypanym grysem podjeździe obwieścił przybycie dwóch radiowozów. Za nimi wtoczył się wóz strażackiej grupy do walki z zagrożeniami biologicznymi. Giles zdał im relację z tego, co się stało, i zasugerował, żeby poczekali na Cleary’ego, który oceni stopień zagrożenia. Kilka minut później przez bramę przejechał zielony land rover. Wysiadł z niego wysoki trzydziestoparoletni blondyn.

– Nick Cleary – przedstawił się. – Ale bajzel!

– Trzeba przyznać, że nie ukrywali swoich poglądów. – Giles patrzył, jak Cleary czyta napisy na ścianach. – Pan Smith ostrzegł nas, że wchodzenie do środka może być ryzykowne. Sprawdziliśmy tylko gabinet profesora Devona, na wypadek gdyby ciągle tam był.

Cleary wyglądał na zaskoczonego.

– Profesor powiedział panu Smithowi, że przyjdzie dziś rano do laboratorium – wyjaśnił Giles.

– Ach, tak. Ale to nie dziwne. Ostatnio prawie stąd nie wychodzi.

– A jeśli chodzi o zagrożenie… – zaczął Giles.

– Pracujemy nad patogenetycznymi mikrobami – przerwał mu Cleary. – Wirusy przechowujemy w zamkniętej chłodni. Zamrożone w biolabie 3. Samo laboratorium jest zamknięte, drzwi są hermetyczne. Bakterie patogenetyczne są trzymane w liofilizowanych fiolkach w sejfie, także w tym laboratorium.

– A okna?

– W biolabie nie ma okien. To pomieszczenie wewnątrz budynku, powietrze jest tam filtrowane.

– Więc najpierw trzeba sprawdzić, czy drzwi są nienaruszone – powiedział Giles. – Może udzieli pan informacji na temat położenia laboratorium grupie od skażeń?

– Mogę iść z nimi – zaproponował Cleary.

– Musi pan pogadać z ich szefem.

– Dobrze.

– Ale zanim pan to zrobi, proszę mi wyjaśnić, o jakich zarazkach mówimy.

– Nie ma sensu się martwić, dopóki nie sprawdzimy, czy jest o co – odparł Cleary.

Giles skinął głową.

– W porządku. Ale jeśli okaże się, że naruszono którekolwiek z zabezpieczeń…

– Ludzie będą mieli prawo wiedzieć. Ma pan zupełną rację. Jeżeli jednak do tego doszło, i tak zajmie się tym ktoś inny.

– Racja – przyznał Giles. – Jeszcze jedna sprawa. Mieliśmy dziś kilka zgłoszeń dotyczących szwendających się po okolicy małp…

– Jezu. Wypuścili małpy?

– Uwolnili. Oni tak to nazywają. Może powie nam pan, jak zapobiec potencjalnemu zagrożeniu, jakie mogą stanowić?

– Ja nie korzystam z naczelnych, to było królestwo Tima Devona. O ile wiem, ostatnio nie prowadził żadnych eksperymentów na zwierzętach. Jest więc szansa, że to zdrowe małpy, co wcale nie znaczy, że nie są niebezpieczne. Mogą dotkliwie pokąsać.

– Jedna osoba już została pogryziona – powiedział Giles. – A czy według pana nie ma innego zagrożenia?

– Nie mogę być pewny, musiałbym zapytać Tima. Udało się panom z nim skontaktować?

– Nie. Sierżant Morley wciąż próbuje.

Cleary poszedł porozmawiać z szefem strażaków, a Giles odszukał Morleya.

– I jak? – zapytał.

– Ciągle nic.

– Cholera. Mam przeczucie, że powinniśmy włączyć alarm.

– Czemu?

– Żeby osłaniać nasze tyłki. Już widzę te tytuły: „Zwłoka policji naraziła okoliczną ludność na niebezpieczeństwo”.

– Myśli pan, że ta małpa była czymś zarażona?

– Problem w tym, że nie wiemy, a Devon jest chyba jedyną osobą, która mogłaby nam to powiedzieć.

– Będę próbował dalej.

– Poczekam, aż sprawdzą, czy w biolabie wszystko jest na miejscu. Ale nawet gdy laboratorium okaże się nietknięte, podniosę alarm, jeśli nie zdołamy się skontaktować z Devonem.

Giles i Morley wrócili do wozu.

– A co będzie, jeśli się okaże, że drzwi laboratorium są uszkodzone? – zapytał sierżant, patrząc na ludzi od usuwania skażeń, którzy właśnie robili ostatnie kontrole skafandrów. Po minucie jeden za drugim zniknęli we wnętrzu budynku.

Giles zauważył, że Cleary poszedł razem z nimi.

– To zależy, jakie zarazki tam trzymali – odpowiedział Morleyowi. – Niektóre wirusy są bardzo zaraźliwe, inne nie. Jedne są stabilne w powietrzu, drugie nie. Niektóre choroby łapie się, wdychając wirusa, inne rozwijają się w przewodzie pokarmowym. To wszystko musi być wzięte pod uwagę. Przynajmniej tak mówili na szkoleniach. Ja spadałbym jak najdalej stąd.

– Chyba nie pracowaliby tu nad czymś szczególnie niebezpiecznym… Ospa wietrzna, dżuma czy wąglik, wie pan.

– Nie ma sensu opracowywać szczepionek przeciwko nieszkodliwym wirusom – odparł Giles.

– Ale gdyby pracowali nad jakimiś niebezpiecznymi zarazkami, mieliby chyba lepszą ochronę. Ogrodzenia, strażnicy przy wejściach…

– To nie jest takie pewne.

– Więc może z tego wyniknąć jakiś koszmar?

– Powiedzmy, że naszą szansą uniknięcia koszmaru są nienaruszone zabezpieczenia biolabu i porządek w środku.

– Chyba zaraz się czegoś dowiemy. – Morley wskazał pierwszych członków ekipy wynurzających się z wejścia. Wysiedli z wozu.

Powiało optymizmem, gdy jeden z ludzi od skażeń machnął przecząco ręką w kierunku strażaków odpowiedzialnych za obsługę polowego prysznica i pomieszczenia odkażającego.

– Wygląda nieźle – odetchnął Morley.

Wszyscy z zespołu wyglądali na rozluźnionych; gdy zdejmowali hełmy, śmiali się i żartowali.

Giles podszedł do Nicka Cleary’ego.

– Nie przeszli przez drzwi BL-3. – Cleary uśmiechnął się szeroko. – W biolabie wszystko jest w porządku. Ale zrobili totalny bałagan wszędzie indziej. Powrót do normalności zajmie miesiące. Profesor Devon się odezwał?

– Jeszcze nie. Sprawdzał pan zwierzęta?

– Nie, pomyślałem, że przyjdziemy od razu do was i powiemy, jak wygląda sytuacja.

Giles pokiwał głową.

– Może zajrzymy teraz do pomieszczenia ze zwierzętami? Zobaczymy, których brakuje.

W skafandrze, ale bez hełmu, Cleary poprowadził ich korytarzem i schodami w dół, do pomieszczenia, w którym trzymano zwierzęta doświadczalne.

– Tu trzymamy myszy – powiedział Cleary, gdy podeszli do pierwszych drzwi. Zajrzał przez szklane okienko i zaklął.

Giles zerknął do środka. Zobaczył chaos. Kilka ustawionych jedna na drugiej klatek z myszami przewrócono, wypuszczając ich mieszkańców na podłogę. Myszy łaziły po wszystkim, zaglądały w każdą szparę, uwalane w mokrych trocinach i krwi ze skaleczeń powstałych od potłuczonych szklanych dozowników z wodą.

– Czy to spowoduje poważne komplikacje? – zapytał.

– Wszystkie trwające eksperymenty trafił szlag – odpowiedział Cleary. – Nie stwierdzimy, która mysz siedziała w której klatce.

Przeszli do pomieszczenia obok.

– To samo. Wszystkie świnki morskie są poza klatkami.

Na podłodze zasłanej karmą i trocinami Giles naliczył około trzydziestu świnek morskich. Wiele klatek było zdeformowanych od uderzeń o ściany. Kilka wyglądało, jakby ktoś po nich skakał, bo były niemal całkowicie spłaszczone.

– Ale żadnej nie wypuścili – zauważył.

– Na to wygląda – przyznał Cleary.

Giles i Morley odetchnęli z ulgą.2

Na ostatnich, lekko uchylonych drzwiach widniał napis „Naczelne”.

– Jezu – jęknął Cleary, gdy otworzył drzwi na oścież i wszedł do pomieszczenia. – Nie ma ani jednej.

Giles zwrócił uwagę, że zamek drzwi jest nieuszkodzony.

– Ile? – zapytał.

– Sześć. Tim mówił mi parę tygodni temu, że pomieszczenie dla naczelnych było pełne.

Pod każdą z dwóch przeciwległych ścian stały trzy duże klatki. Pięć było otwartych, tylko jedna, na samym końcu, pozostawała zamknięta. Z wyjątkiem szumu wentylatora w pomieszczeniu panowała absolutna cisza, ale w powietrzu ciągle unosił się zapach mieszkańców klatek.

– Nie możemy ryzykować – powiedział Giles do Cleary’ego, marszcząc nos. – Ogłoszę alarm.

– Nie wydaje mi się…

Cleary’emu w pół zdania przerwał Morley, który właśnie podszedł do klatki na końcu sali. To stamtąd dobiegł jego krzyk.

– Ożeż kurwa! Co, do…

Clary i Giles odwrócili się akurat w chwili, gdy sierżant zaczął wymiotować na podłogę. Biegiem rzucili się do zamkniętej klatki.

– Boże przenajświętszy – jęknął Giles.

Cleary zasłonił usta dłonią i się odwrócił.

W klatce „siedziały” nagie zwłoki mężczyzny, straszliwie okaleczone. Oczy wypalono mu jakimś płynem, który spływając, poparzył także policzki. W rękach trzymał tabliczkę z napisem nabazgranym koślawymi literami: „I jak wam się podoba?”

– Czy to profesor Devon? – zapytał Giles.

Cleary skinął głową, nie odrywając ręki od ust.

– Mógłby pan przejrzeć papiery profesora, żeby zorientować się, czym zostały zarażone te małpy? – zapytał Giles Cleary’ego, gdy czekali na zewnątrz na grupę dochodzeniowo-śledczą.

– Wolałbym tego nie robić – odparł Cleary. – Wiem, że profesor nie żyje, ale na niektóre jego prace nałożona była klauzula poufności, więc chyba nie powinienem grzebać w jego papierach…

– Musimy jak najszybciej ocenić ryzyko zagrożenia dla ludności – nalegał Giles. – Później zajmiemy się pozwoleniami.

– No dobrze – zgodził się Cleary. – Zrobię, co w mojej mocy. Ale, jak już mówiłem, jestem niemal pewien, że nie ma powodów do obaw.

– Nie wiecie, kto nad czym pracuje? – zdziwił się Giles.

– Jeszcze do niedawna wiedzieliśmy, ale gdy Tim zaangażował się w politykę, powiedział nam, że nie może już upubliczniać swoich eksperymentów. To nie miało nic wspólnego z żadną bronią biologiczną ani niczym takim – dodał szybko, widząc spojrzenia, jakie wymienili Giles i Morley. – Tima powołano do jakiejś rządowej komisji do spraw szczepionek. Warunkiem uczestnictwa w jej pracach było zachowanie tajemnicy służbowej, nawet wobec kolegów. Wiecie, jak rząd lubi tajemnice.

– Dobry sposób na trzymanie pod dywanem tego, co spieprzą – skomentował Giles.

– Cyniczna, ale bardzo trafna uwaga – uśmiechnął się Cleary. – Zacznę w gabinecie Tima. – Chciał wrócić do budynku, zatrzymał się jednak i popatrzył na inspektora. – Będzie pan pamiętał, że robiłem to na pana polecenie? Wie pan, jeśli przyjdą faceci w szarych garniturkach i zapytają, czemu grzebię w biurku szefa…

– Ma pan moje słowo – zapewnił Giles. – Jeśli jest ono coś warte – dodał pod nosem, patrząc, jak Cleary znika za drzwiami gabinetu.

Po chwili podszedł do niego Morley.

– Lokalne stacje nadały ostrzeżenia, żeby nie zbliżać się do małp, tylko natychmiast informować policję. Policja z Manchesteru odszukała żonę Devona i przekazała jej wiadomość.

Giles kiwnął głową.

– Więc możemy podać informację o morderstwie w wieczornych wiadomościach. Chcę dorwać tych skurwieli.

– Przepraszam za tamto w środku – mruknął Morley.

– Nigdy nie wstydź się takich reakcji – odpowiedział Giles. – Prawdziwy powód do zmartwienia będziesz miał wtedy, gdy zaczniesz patrzeć na takie rzeczy obojętnie.

Przerwał i poszedł do drzwi wejściowych, z których wychodziła właśnie policyjna patolog. Była w białym kombinezonie, a na szyi zwisała jej maska z gazy.

– No i jak, Madge? Nietypowa sprawa, prawda? – zagaił.

Doktor Marjorie Ryman się uśmiechnęła.

– Zwłaszcza po niedzielnym lunchu. Biedak, miał straszną śmierć.

– Przyczyna?

– Wbicie w serce dużej igły dożylnej poprzedzone torturami za pomocą skalpela i wybielacza.

– Dzięki, Madge. Nie będę cię cytował do czasu oficjalnych wyników sekcji.

– Wiem, Frank, dlatego jesteśmy przyjaciółmi.

Uwagę Gilesa zwrócił zielony rover 75 właśnie wjeżdżający na podjazd. Kierowca musiał mieć przepustkę, którą pokazał policjantowi przy bramie, ale inspektor nie domyślał się, kto to może być.

Z samochodu wysiadł mężczyzna w ciemnym, biznesowym garniturze i z walizką w ręku. Podszedł do grupy osób zebranych przy wejściu do instytutu.

– Kto tu dowodzi? – zapytał.

– Ja – odpowiedział Giles. – A kto pyta?

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: