- W empik go
Szczęście rodzinne - ebook
Szczęście rodzinne - ebook
Siedemnastoletnia Masza pogrąża się w bólu i rozpaczy po śmierci matki. Masza miała plany, miała marzenia, pragnęła wyjechać za granicę i oto wszystko raptem legło w gruzach. Mało tego – zostawszy bez matki, musiała się zaopiekować swoją młodszą siostrą. Jak się potoczą losy bohaterki powieści, młodej rosyjskiej dziewczyny z dobrego domu?… Tego można się będzie dowiedzieć po przeczytaniu książki. Zachęcamy!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-087-1 |
Rozmiar pliku: | 152 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Obie z młodszą siostrzyczką Sonią nosiłyśmy żałobę po matce, zmarłej w jesieni i spędzałyśmy tę całą zimę samotnie na wsi z Katią. Była ona naszą nauczycielką i przyjaciółką domu, wychowała nas; pamiętam ją od czasów, w których samą siebie zapamiętać mogę.
Zima wlokła się ponuro i smutno w naszym starym dworze Pokrowskim. Czas był chłodny i wietrzny, a wały śniegu sięgały powyżej okien; przez zamarzłe szyby przekradało się blade światło; to też siedziałyśmy w domu przez całą zimę. Odwiedzano nas też rzadko, a jeżeli się zjawił jaki gość, to wesołości nie dodawał. Każdy miał twarz smutną i współczującą, mówiono i stąpano cicho, jakby się obawiając kogoś zbudzić. Spoglądając na nas, a szczególniej na małą Sonię w czarnej sukience, wzdychano i płakano nieraz. Zewsząd wiało śmiercią. Pokój matki był zamknięty, ale coś mnie ciągnęło do tej pustej zimnej komnaty, ilekroć mijałam ją, idąc spać.
Miałam w tym czasie lat siedmnaście i właśnie tej zimy mama chciała przenieść się do miasta i w świat mnie wprowadzić. Strata matki była dla mnie ciosem ciężkim, jednak do żalu po niej przyłączył się inny: byłam młoda, ładna, co mi wszyscy mówili, a druga już zima schodziła mi na marne wśród wiejskiej ciszy. Przed jej końcem to uczucie tęsknoty, samotności i nudy owładnęło mnie z taką siłą, że nie wychodziłam, ze swego pokoju, nie otwierałam fortepianu i nie brałam książki do ręki. Jeżeli Katia namawiała mnie do jakiej roboty, odpowiadałam jej krótko: „Nie chcę, nie mogę”; a w głębi duszy coś mi mówiło: „Po co, kiedy tak daremnie ginie najlepsza część mego życia?” I na owo fatalne: po co? nie było innej odpowiedzi, nad łzy.
Mówiono mi, żem schudła i zbrzydła, ale i to nie robiło na mnie najmniejszego wrażenia. Po co? Dla kogo?... Zdawało mi się, że całe moje życie musi zejść wśród tej rozpaczliwej pustki i z tą nieutuloną tęsknotą, z której nie miałam ani siły, ani ochoty się otrząsnąć.
W końcu Katia zaniepokoiła się moim stanem, chciała wywieźć mnie zagranicę. Ale na podróż trzeba było pieniędzy, my zaś nie miałyśmy pojęcia, co nam po śmierci matki pozostało. To też z niecierpliwością oczekiwałyśmy opiekuna, który miał przyjechać lada dzień i rozejrzeć się w naszych interesach.
Opiekun przyjechał w marcu.
– No, chwała Bogu – rzekła do mnie Katia razu pewnego – gdy, jak zwykle, snułam się, jak cień, po domu. – Sergiusz Michałowicz przyjechał, już się dowiadywał o nas i ma być na obiedzie. Otrząśnij się trochę moja Maszo, bo cóż on o tobie pomyśli?
Sergiusz Michałowicz był naszym sąsiadem i przyjacielem ś. p. mego ojca. Cieszyłam się więc jego przyjazdem także ze względu, że od dziecka zżyłam się z uczuciem szacunku i przyjaźni dla naszego opiekuna.
Katia dobrze zgadła, że najprzykrzejby mi było pokazać się przed nim w złem świetle. A pomijając już to, żem go lubiła z przyzwyczajenia, jak wszyscy u nas w domu, zacząwszy od Kati i Soni, jego chrzestniaczki, aż do ostatniego fornala, był on dla mnie osobistością ważną, ze względu na pewne zdanie mojej matki. Oto powiedziała niegdyś: że takiego męża życzyłaby sobie dla mnie. Wówczas wydało mi się to bardzo dziwnem, a nawet niemiłem; bohater mój wyglądał zupełnie inaczej. Marzyłam o młodzieńcu bladym i melancholijnym. Sergiusz Michałowicz zaś był niemłody, wysoki, trochę otyły i zawsze wesół. Pomimo to, słowa matki głęboko zapadły mi w duszę i już przed sześciu laty, kiedy on jeszcze mówił mi „ty”, bawił się ze mną i przezywał fijołkiem, nieraz zapytywałam siebie z pewnym strachem, co pocznę, gdyby mu przyszła ochota ożenienia się ze mną. Widziałam przez okno, jak zajeżdżał w małych saneczkach i kiedy znikł za zakrętem, pośpieszyłam do salonu, chcąc udać, żem go nie oczekiwała; lecz gdym usłyszała suwanie nóg, donośny głos i kroki Kati w przedpokoju, nie wytrzymałam i wybiegłam na spotkanie. Stał, trzymając Katię za rękę i coś jej żywo opowiadał. Ujrzawszy mnie, zatrzymał się i chwilkę stał patrząc i nie witając się ze mną. Czułam, że rumienię się pod tem badawczem spojrzeniem.
– Czyż to doprawdy pani? – zawołał po swojemu obcesowo – Czyż można tak się zmienić, tak wyrosnąć? Gdzież się podział fijołek? Teraz z pani róża!
Wziął w swoją szeroką dłoń moją rękę i uścisnął ją tak mocno, że aż mnie zabolała, zdawało mi się, że ją pocałuje i lekko nagięłam się ku niemu, ale uścisnął ją raz jeszcze i spojrzał w oczy wesoło, po swojemu.
Sześć lat upłynęło, jakem go nie widziała. Zmienił się bardzo: postarzał, zczerniał i zapuścił brodę z którą mu nie było do twarzy, ale pozostała mu ta sama łatwość w obejściu, ten sam wyraz szlachetny na twarzy o rysach grubych, te same oczy rozumne i uśmiech łagodny, niby dziecięcy.
Po pięciu minutach czuliśmy w nim człowieka blizkiego nam wszystkim, nie wyłączając służby, która w szczególnej uprzejmości starała się wyrazić radość z jego przyjazdu. Sergiusz Michałowicz zachowywał się zupełnie inaczej, niż odwiedzający nas po śmierci matki sąsiedzi, którzy będąc u nas, milczeli i płakali. On przeciwnie był wesół, rozmowny i ani słowem nie wspominał o matce. Z początku ta obojętność ze strony takiego przyjaciela była mi przykrą, ale potem zrozumiałam, że to nie obojętność, lecz szczerość i byłam mu za nią wdzięczna. Wieczorem Katia zajęła swoje zwykłe miejsce przy samowarze, tak jak to za czasów mamy bywało, my z Sonią usiadłyśmy przy niej, a Sergiusz Michałowicz chodził, jak dawniej, po pokoju i ćmił stary ojcowski cybuszek, który mu Grzegorz odnalazł i przyniósł.
– Jak się człowiek zastanowi, ile strasznych zmian w tym domu! – wyrzekł! zatrzymując się nagle.
– Tak – odpowiedziała Katia z westchnieniem.
– Pani zapewne pamięta ojca? – zapytał mnie.
– Trochę – odrzekłam.
– A jakby wam też teraz dobrze było razem – oderwał się cicho i z zadumą. – Bardzo kochałem waszego ojca – ciągnął dalej, jeszcze ciszej; wydało mi się, że oczy jego zabłysły.
– A teraz w dodatku i ją Bóg zabrał – wyrzekła Katia – i w tej chwili pośpiesznie otuliła imbryk serwetą i rozpłakała się.
– Prawda, straszne zmiany w tym domu – powtórzył. – Pokaż-no Soniu zabawki – dodał po chwili i wyszedł z salonu.
Pełnemi łez oczyma, spojrzałam teraz na Katię.
– Oto prawdziwy przyjaciel – szepnęła.
I rzeczywiście, pod wpływem współczucia tego obcego, a tak dobrego człowieka, zrobiło mi się na duszy raźniej i weselej.
Posłałam mu herbatę do salonu, zkąd dolatywały odgłosy wesołej zabawy. Usiadł z Sonią przy fortepianie i jej małemi rączkami uderzał w klawisze.
– Maryo Aleksandrówno, proszę zagrać nam – zawołał.
Z radością słyszałam ton przyjacielsko-rozkazujący, z jakim zwracał się do mnie.
– Proszę mi to zagrać – mówił – otwierając zeszyt i wskazując na sonatę Bethovena, „Quasi una fantasia.” – Zobaczymy, jak też się pani uda – rzekł, biorąc szklankę i odchodząc w głąb pokoju. Sama nie wiem czemu, ale w stosunku do niego czułam, że wszelkie odmowy i wymówki byłyby śmiesznemi. Usiadłam do fortepianu, chociaż nie bez strachu przed krytyką, która mogła być surową, bo wiedziałam, że lubi muzykę i zna się na niej. „Sonata” odpowiadała nastrojowi, jaki w nas wzbudziła rozmowa, prowadzona przy stole, dlatego czułam, że zagrałam ją nieźle; lecz Scherza nie dał mi skończyć.
– Nie idzie pani; proszę lepiej dać pokój – rzekł, zbliżając się do mnie. – Pierwsza część wyszła wcale nieźle, zdaje mi się, że pani ma poczucie muzyki.
Ta wielce umiarkowana pochwała, tak mnie ucieszyła, że czułam, jak się rumienię. Nowością było dla mnie, że ten przyjaciel i rówieśnik mego ojca rozmawiał teraz ze mną nie tak, jak dawniej z dzieckiem, ale zupełnie poważnie. Katia zabrawszy Sonię, układała ją do snu. Zostaliśmy we dwoje.
Sergiusz Michałowicz zaczął mi opowiadać, jak się poprzyjaźnili z moim ojcem i jak za czasów, kiedym się jeszcze lalkami bawiła, oni wesoło czas spędzali. I po raz pierwszy w świetle słów jego ojciec mój wydał mi się innym, dobrym i miłym, jakim go dotąd nie znałam. Potem rozpytywał mnie o moje upodobania: o tem co myślę, co robię, co czytam i stosownie do odpowiedzi dawał mi rady. Obchodził się teraz ze mną nie jak dawny, wesoły żartowniś, ale jak rozumny i współczujący przyjaciel, dla którego odczuwałam mimowolny szacunek i sympatyę. Wypowiadałam choć nie bez pewnej obawy, każde swoje zdanie, bo szczerze chciałam zasłużyć na jego przychylność, którą posiadałam tylko za to, żem była córką swego ojca.
Katia, uśpiwszy Sonię, wróciła do nas i skarżyła mu się na mój stan apatyczny.
– Otóż macie, najważniejszej rzeczy nie zdradziła przedemną – rzekł, uśmiechając się i z wyrzutem kiwając głową w moją stronę.
– I o czem tu opowiadać – odrzekłam mu – a przytem to pewnie prędko minie. (Rzeczywiście zdawało mi się w tej chwili, że nietylko przeszła moja dawna rozpacz, ale że jej nigdy nie było).
– To źle nie umieć znosić samotności – rzekł znowu. – Czyż pani doprawdy już dorosła?
– Naturalnie, że dorosła – odpowiedziałam ze śmiechem.
– Nie, pusta panna, która po to tylko żyje, żeby się nią zachwycali, a jak będzie sama, to ją wszystko nudzi. Wszystko dla pozoru, nic dla siebie!
– Ładnego pan zdania o mnie – rzekłam, byle coś powiedzieć.
– Nie – przemówił po chwili milczenia; – nie byłaby pani podobną do ojca; w pani musi być coś poważniejszego.
I znowu pochlebiło i uradowało mnie jego badawcze, serdeczne spojrzenie. Dopiero teraz spostrzegłam w tej twarzy, tak wesołej na pozór, ów szczególny sposób patrzenia, z początku pogodny, potem coraz głębszy i trochę smutny.
– Pani nie powinna się nudzić i nie ma na to prawa – ciągnął dalej; – od czegoż książki, muzyka, którą pani rozumie, nauka i całe życie, do którego koniecznie trzeba się przygotować? Teraz czas najwłaściwszy, za rok już będzie zapóźno.
Rozmawiał ze mną, jak ojciec lub wuj; czułam, że się ciągle stara utrzymywać na równym ze mną poziomie. Obraziło mnie, że ma mnie za niższą od siebie, ale i cieszyło, że robi dla mnie to ustępstwo.
Koniec wieczoru przeszedł na omawianiu z Katią naszych interesów.
– No, a teraz do widzenia, drodzy przyjaciele – rzekł, wstając. Zbliżył się do mnie i wziął za rękę.
– Kiedyż się znowu zobaczymy? – spytała Katia.
– Na wiosnę – odpowiedział jej, nie wypuszczając mej ręki. Teraz jadę do Daniłówki (tak się nazywał nasz drugi majątek) uporządkuję tam interesy, wstąpię do Moskwy, a potem już się często będziemy widywali.
– Czemu pan na tak długo odjeżdża? – odezwałam się bardzo smutno. Zdawało mi się, że teraz codzień będę go widywała i znowu zdjął mnie strach, że mój dawny stan może wrócić. Ta myśl odbiła się zapewne na mojej twarzy.
– Tylko proszę więcej pracować i nie smucić się – rzekł mi Sergiusz Michałowicz, zbyt może chłodnym i suchym tonem. – Na wiosnę wyegzaminuję panią – dodał, spuszczając moją rękę i nie patrząc już na mnie.
Wyprowadziłyśmy go do przedpokoju. Zaczął się ubierać i żegnać pośpiesznie. I znowu unikał mego spojrzenia.
Czyżby sądził, że mi sprawia tak wielką radość, patrząc na mnie? Dobry to człowiek, ale nic więcej.
Swoją drogą długo jeszcze tego wieczora rozmawiałyśmy z Katią nie tyle o nim, ile o naszych planach na zimę i o najbliższem lecie. Nie przychodziło mi już na myśl owo straszne pytanie: „Po co?” Potrzeba życia dla szczęścia wydała mi się prostą, a tyle tego szczęścia uśmiechało się w przyszłości. Zdawało mi się, że nasz ponury dwór Pokrowski zajaśniał znowu światłem i zawrzał życiem.II.
Tymczasem nadeszła wiosna. Mój dawny smutek i tęsknota przeistoczyły się w jakieś wiosenne rozmarzenie, nieokreślone nadzieje i pragnienia. Choć czas miałam teraz zajęty, bo i czytałam, i grałam, i uczyłam Sonię, mimo to jednak często wychodziłam do ogrodu, godzinami błądząc sama po aleach, albo siedziałam na ławeczce, pogrążona w jakichś dziwnych marzeniach.
Czasami całe noce, a szczególniej księżycowe, spędzałam przy otwartem oknie, albo gdy już Katia usnęła, wykradałam się z domu na samotne spacery po ogrodzie, a raz zapędziłam się aż w pole.
Nie pamiętam już dziś tych nieuchwytnych obrazów, które wówczas moja wyobraźnia tworzyła tak bujnie. A nawet w chwilach, w których mi przychodzą na pamięć, nie mogę uwierzyć, że moje myśli, moje marzenia, tak były dziwne i tak dalekie od rzeczywistości.
Sergiusz Michałowicz powrócił ze swojej wycieczki w końcu maja.
Siedziałyśmy właśnie na werendzie. Ogród cały już tonął w świeżej zieleni; w bujnych zaroślach na dobre zagnieździły się słowiki, bzy stały, osypane kiściami liliowo białych pączków, a brzozowa alea lśniła złotawą siecią delikatnych listków na tle zachodzącego słońca. Werenda już pogrążyła się w chłodnych cieniach, a obfita rosa wieczorna występowała na trawę. Z dali i z pól dolatywały zamierające dźwięki dnia i tylko stary Nikon jeździł z beczką po drożynach ogrodu, a strugi wody z jego konewki czerniły ziemię koło okopanych krzaków malw i georgiń. Na werendzie stał przykryty białym obrusem stół z porozstawianemi na nim bułkami, ciastkami, śmietanką; przy błyszczącym samowarze siedziała Katia i pulchnemi rękoma przecierała filiżanki. Ja, tak jak wróciłam z kąpieli w szerokiej płóciennej bluzie i z mokremi okręconemi ręcznikiem włosami, stałam koło niej i nie mogąc doczekać się herbaty, z apetytem zajadałam chleb z gęstą śmietanką.
Pierwsza Katia zobaczyła go przez okno.
– Sergiusz Michałowicz – rzekła – a myśmy w tej chwili właśnie o panu mówiły.
Zerwałam się, aby pójść się przebrać, ale mnie we drzwiach zatrzymał.
– Cóż tam znowu za ceremonie na wsi – odezwał się patrząc na moją obwiązaną głowę: – przecie się pani nie wstydzi Grzegorza, a ja dla pani to samo, co Grzegorz.
Mnie się jednak zdawało, że w tej chwili właśnie przypatrywał mi się zupełnie inaczej, niż Grzegorz.
– Wrócę natychmiast – odparłam mu, odchodząc.
– No i cóż w tem złego, – rzucił za mną – że pani wygląda jak młoda wieśniaczka?
Jak on mi się dziwnie przyglądał, myślałam, przebierając się z pośpiechem, ale chwała Bogu, że już wrócił, przynajmniej będzie weselej. Spojrzałam raz jeszcze w lustro i z nieukrywanym pośpiechem i radością pobiegłam na werendę. Sergiusz Michałowicz ujrzawszy mnie, uśmiechnął się, ale zaczętej rozmowy nie przerywał; upewnił Katię, że nasze interesy są w wybornym stanie i że możemy wyjechać na zimę albo do Petersburga dla wychowania Soni, albo zagranicę.
– Żeby też pan mógł z nami pojechać, – odezwała się Katia – bo zagranicą będziemy się czuły, jak w lesie.
– O, chętniebym z wami naokoło świata pojechał – odrzekł na wpół seryo, na wpół żartem.
– No to jedźmy – rzekłam mu.
– A matka, a interesy? – odezwał się. – Zresztą nie oto chodzi; proszę mi lepiej opowiedzieć, jak zeszła zima. Czyżby pani znowu się nudziła?
Gdy mu opowiedziałam, że podczas jego nieobecności pracowałam i nie nudziłam się wcale, a Katia potwierdziła moje słowa, pochwalił mnie, jak dziecko, słowem i spojrzeniem. Czułam konieczność zwierzania się przed nim, jak na spowiedzi, nietylko ze swoich dobrych myśli i uczynków, ale i z takich, które wiedziałam, że mu nie będą się podobały.
Wieczór był bardzo piękny i chociaż zebrano ze stołu, zostaliśmy na werendzie, a rozmowa szła tak żywo, że nie spostrzegłam, jak stopniowo milkły i oddalały się wszelkie głosy ludzkie. Z oblanych rosą kwiatów unosił się czarujący aromat. Słowik wyciął kilka treli, ale spłoszony naszemi głosami, umilkł, znowu; gwiazdziste niebo zdawało się skłaniać ku ziemi.
Zauważyłam, że ściemniało, wtedy dopiero, gdy znęcony białością mojej chustki nietoperz, cicho wleciał pod płótno werendy i przestraszył mnie, zatrzepotawszy skrzydłami nad głową; miałam już krzyknąć, ale on równie cicho i szybko wymknął się i znikł w cieniach ogrodu.
– Jak ja lubię wasze Pokrowskie – odezwał się Sergiusz Michałowicz, zmieniając temat rozmowy; – całe życie gotówbym przesiedzieć na tej werendzie!
– Więc proszę siedzieć – rzekła Katia.
– Tak siedzieć – podchwycił – ale życie nie siedzi.
– Czemu się pan nie żeni? – zapytała Katia – Byłby pan doskonałym mężem.
– Właśnie dlatego, że lubię siedzieć? – odparł wesoło – Ej, Katarzyno Karolówno, nasz czas już minął. Na mnie dawno przestano patrzeć, jak na człowieka zdatnego do ożenku, a ja sam dawniej jeszcze przyszedłem do tego przekonania i dobrze mi z niem, doprawdy, dobrze.
Ton, jakim to mówił, wydał mi się nienaturalnym.
– A to piękna rzecz, mając trzydzieści sześć lat, tak się czuć starym – rzekła Katia.
– Oj! i bardzo starym: chce mi się tylko siedzieć, a do żenienia się trzeba zupełnie czego innego. Proszę ją o to zapytać – dodał zwracając się w moją stronę. – Takich trzeba żenić, a myśmy się tylko ich szczęściem cieszyć powinni.
W głosie jego dźwięczał ukrywany smutek, który nie uszedł mojej uwagi. Milczeliśmy czas pewien.
– Proszę sobie wyobrazić: – zaczął znowu – coby to było, żebym jakimś nieszczęśliwym trafem musiał się ożenić z siedmnastoletnią dziewczyną, ot chociażby z Maszą, z Maryą Aleksandrówną. Bardzo się cieszę, że mi się ten przykład nasunął: jest wyborny.
Zaśmiałam się, nie rozumiejąc, co mu się tak bardzo w tym przykładzie podobało i z czego się cieszy.
– Niech się pani przyzna z ręką na sercu, – rzekł do mnie – że uważałaby pani sobie za nieszczęście takie połączenie swego życia z życiem człowieka zestarzałego, któremu chce się tylko siedzieć, gdy pani tyle jeszcze oczekuje, tyle pragnie!
Uczułam się zakłopotaną i nie wiedząc, co odpowiedzieć, milczałam.
– Przecie ja się pani nie oświadczam, – rzekł z uśmiechem – ale proszę się przyznać, że nie o takim mężu pani marzy, chodząc wieczorami po alei i że mogłoby to być dla pani największem nieszczęściem.
– Nie nieszczęściem... – zaczęłam.
– Ale w każdym razie niczem dobrem – dokończył za mnie.
– Być może, ale ja się mogę mylić.
Nie dał mi znowu dokończyć.
– Jestem bardzo wdzięczny za tę szczerość i cieszę się, żeśmy ten przedmiot poruszyli, a przytem i dla mnie byłoby to tylko nieszczęściem – dodał.
– Z pana zawsze oryginał; nic się pan nie zmienił – wtrąciła Katia, odchodząc dla wydania jakiegoś rozporządzenia co do kolacyi.
Po odejściu Kati milczeliśmy długo, dokoła też panowała cisza, tylko słowik równo i spokojnie wyciągał swoje długie trele, zupełnie innym, nie tym i niepewnym drżącym głosem, co z wieczora. Gdzieś z głębokiego, dalekiego parowu po raz pierwszy odpowiedział mu drugi. Pierwszy zamilkł na chwilę, jakby się czemuś przysłuchując i zawodził znowu. Przez chwilę słychać było ciężkie stąpanie ogrodnika, który szedł drożyną ku uranżeryi, pod górą ktoś gwizdnął przeraźliwie i znowu wszystko umilkło. Poruszyło się płótno werendy, zaszeleściały liście, przypłynęła ku nam wonna fala powietrzna.
Przykrem mi było milczenie po tej rozmowie, która zaszła przed chwilą, ale nie wiedziałam, od czego zacząć.
Spojrzałam na niego i jego oczy padły na mnie.
– Jak miło żyć! – przemówił.
Westchnęłam, sama nie wiem czemu.
– No i cóż? – zapytał.
– Jak miło żyć! – powtórzyłam.
I znowu umilkliśmy, i znowu zrobiło mi się przykro. Żal mi było.....................