Szczęśliwe wyspy Oceanii - ebook
Szczęśliwe wyspy Oceanii - ebook
Paul Theroux, wybitny pisarz i słynny podróżnik, wyrusza na jedną ze swoich najbardziej egzotycznych i intrygujących wypraw. W chybotliwym kajaku-składaku odwiedza wyspy południowego Pacyfiku. Podróż rozpoczyna w Nowej Zelandii, a kończy tysiące kilometrów dalej – na rajskich Hawajach. Po drodze szuka krokodyli w aborygeńskim rezerwacie w Australii, stara się odkryć prawdę o legendarnym życiu seksualnym mieszkańców Trobriandów, szuka jaj nogali na Wyspach Salomona, bada kult cargo w Vanautu, w polinezyjskim Królestwie Tonga wybiera się na audiencję do króla Taufa’ahau Tupou IV, a na Vava’u próbuje wcielić w życie fantazje o Robinsonie Crusoe na bezludnej wyspie. Zanim dotrze do celu, zwiedza jeszcze Samoa, Tahiti, Markizy, Wyspy Cooka i Wyspę Wielkanocną…
Błyskotliwy, wnikliwy, dowcipny, czasem nieco zgryźliwy – Theroux po raz kolejny zachwyci i rozbawi swoich czytelników.
„Tylko Theroux mógł ukazać Pacyfik jako wszechświat, a leżące na nim wyspy jako gwiazdy krążące po jego orbitach. To ogromne źródło informacji nie tylko dla globtroterów, ale również dla czytelników, którzy pragną oderwać się od zachodniej rzeczywistości i poznać nieznany i odległy świat oceanicznych wyspiarzy.” „Kirkus Review”
„Theroux jak nikt inny czujnie wyłapuje absurdy otaczającej go rzeczywistości. W swojej najnowszej książce zabiera nas w miejsca, w których życie toczy się niczym w Stanach Zjednoczonych kilka dekad wcześniej.” „The Library Journal”
„Tę wciągającą lekturę bez wątpienia można uznać za najlepszą książkę podróżniczą, jaka wyszła spod pióra Theroux. Pełna wnikliwych obserwacji, przygód i historii niezwykłych ludzi, a wszystko opisane z dużą dozą charakterystycznej dla autora ironii.” „The Publishers Weekly”
„Theroux odwiedza miejsca, w które nikt z nas nie miałby odwagi się zapuścić. Niejednokrotnie dopływa małym kajakiem do którejś z oceanicznych wysp, nie wiedząc, czy tubylcy przywitają go serdecznie, czy też zechcą mu przyłożyć […]. Błyskotliwa, wciągająca i warta lektury książka.” „USA Today”
„Kapitalna mieszanka wnikliwej obserwacji rzeczywistości z wyważoną opinią na jej temat. Theroux pokazuje, że oceaniczne wyspy to nie tylko turystyczny raj i jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi, ale przede wszystkim świat pełen fascynujących historii.” „Newsday”
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-469-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Już w księgarniach:
Paul Theroux, Pociąg widmo do Gwiazdy Wschodu.
Szlakiem „Wielkiego bazaru kolejowego”
Colin Thubron, Po Syberii
Ted Conover, Szlaki człowieka. Podróże drogami świata
Colin Thubron, Utracone serce Azji
Hugh Thomson, Tequila Oil, czyli jak się zgubić w Meksyku
Paul Theroux, Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu
Wolfgang Büscher, Hartland. Pieszo przez Amerykę
John Gimlette, Dzikie wybrzeże. Podróż skrajem Ameryki Południowej
Colin Thubron, Cień Jedwabnego Szlaku
Rory Stewart, Między miejscami. Z psem przez Afganistan
Colin Thubron, Góra w Tybecie. Pielgrzymka na święty szczyt
Tony Anderson, Chleb i proch. Wędrówka przez góry Gruzji
John Gimlette, Teatr ryb. Podróże po Nowej Fundlandii i Labradorze
Hugh Thomson, Biała Skała. W głąb krainy Inków
Colin Thubron, Za murem. Podróż po Chinach
Paul Theroux, Jechałem Żelaznym Kogutem. Pociągiem przez Chiny
Paul Theroux, Ostatni pociąg do zona verde. Lądem z Kapsztadu do Angoli
Paul Theroux, Stary Ekspres Patagoński. Pociągiem przez Ameryki (wyd. 2)
Paul Theroux, Wielki bazar kolejowy. Pociągiem przez Azję (wyd. 2)Błogosław, Boże, wyspom życzliwym,
Gdzie nie przychodzi nakaz ni wezwanie;
Błogosław, Boże, Republikom sprawiedliwym,
Co dają człowiekowi mieszkanie…
Rudyard Kipling, The Broken Men
Nie jest za późno, moi przyjaciele,
By świata jeszcze innego poszukać.
Odwiążcie cumy, chwyćcie wiosła w ręce,
W rozkołysane bruzdy bijcie nimi,
Bo jest mą wolą aż na skraj Zachodu,
Aż tam, gdzie gwiazdy się kąpią, żeglować,
Póki nie umrę. Może nas pochłoną
Wiry głębokie, a może dotkniemy
Błogosławionych Wysp…
Alfred Tennyson, Ulisses, przeł. Z. Kubiakrozdział_pierwszy_
Nowa Zelandia: Kraj Długiej Białej Chmury
W angielszczyźnie brak słowa pożegnania na tak posępne okazje. Pewnego zimowego dnia w Londynie rozstałem się z żoną i obydwoje czuliśmy się podle, bo wyglądało na to, że to koniec naszego małżeństwa. W głowach kołatało się pytanie: „Co teraz?”. Rozdzierający smutek. Nie wyobrażałem sobie życia bez niej. Próbowałem się pocieszać, mówiąc sobie: „To właściwie tak, jak gdybym wyruszał w podróż”, bo przecież podróż, jeżeli nie pozbawia życia, to je przemienia, chociaż obawiałem się, że w trakcie tej podróży będę w istocie żył tylko w połowie.
Kiedy zostałem sam, z przyzwyczajenia spałem po lewej stronie łóżka i budząc się z pustką u boku, coraz boleśniej doświadczałem samotności. W końcu poczułem się tak okropnie, że uznałem, iż trzeba iść do lekarza.
– Ciśnienie krwi masz doskonałe – powiedziała pani doktor, u której stale się leczę – ale to mi się nie podoba.
Dotknęła przebarwienia na moim ramieniu. Użyła zwodniczo melodyjnej nazwy „melanoma”. Na dźwięk tego miana pomyślałem o Melanezji, Czarnych Wyspach. Ostatecznie lekarka wycięła czarne znamię, założyła cztery szwy i powiedziała, że da mi znać, jeżeli ten skrawek skóry, biopsja wielkości hors-d’œuvre, coś wykaże.
– To znaczy, jeżeli to złośliwe.
Dlaczego te okropieństwa mają takie ładne nazwy?
Licząc na to, że pokrzepią mnie swojskie widoki i odgłosy miejsca urodzenia, pojechałem do Bostonu, ale byłem zbyt przybity, żeby zostać. W domu bywa tak smutno. Pewnego dnia odebrałem widomość z Melbourne, w której pytano: „Czy miałby Pan czas i ochotę na trasę promocyjną po Nowej Zelandii i Australii?”. Każdy pretekst jest dobry, pomyślałem. Ruszyłem więc dalej, wziąwszy namiot, śpiwór i składany kajak. Zmierzałem na zachód, samolotem, przez Chicago, San Francisco do Honolulu, gdzie, żeby się rozweselić, zdjąłem wielki bandaż chroniący szwy na ramieniu i zastąpiłem go żółciutkimi przylepcami z pudełka opatrzonego wizerunkiem kota Garfielda.
Leciałem dalej, coraz dalej w Pacyfik, dumając o tym, że samoloty są właściwie jak siedmiomilowe buty. Jutro mogę wylądować w Nowej Zelandii albo na Wyspie Wielkanocnej. Mimo to Pacyfik jest ogromny. Stanowi połowę otwartych wód świata, zajmuje jedną trzecią powierzchni Ziemi.
To więcej niż ocean, właściwie wszechświat, a jego mapa wygląda jak fotografia nocnego nieba. Ten ogrom wody przypomina niebiosa, odwrócenie ziemi i nieba, tak że wydaje się kosmosem, bezmierną pustką, w której niewydarzone wysepki migoczą niczym gwiazdy, archipelagi zaś są układami słonecznymi, a Polinezja to najprawdziwsza galaktyka.
– Byłem wszędzie na Pacyfiku – pochwalił się mężczyzna siedzący obok mnie. Mieszkał w Kalifornii, na imię miał Hap. – Bora-Bora. Moora-Moora. Tora-Tora. Fudżi.
– Fidżi – powiedziała jego żona.
– I Haiti – dorzucił.
– Tahiti – poprawiła go znowu żona.
– O Boże – jęknął. – Johnston Island.
– Jak ona wygląda?
Ta złowroga wysepka, nad którą powiewa gwiaździsty sztandar, leży tysiąc trzysta kilometrów na zachód od Honolulu i kiedyś była poligonem doświadczalnym, gdzie dokonywano prób z bombą wodorową. Później wysepkę wykorzystywano do składowania odpadów radioaktywnych, gazów paraliżujących, a także bomb wodorowych. Stosunkowo niedawny wypadek spowodował radioaktywne skażenie części Johnston Island. Niewielu Amerykanów o tym słyszało. Antynuklearnie nastawieni Nowozelandczycy dobrze wiedzą, gdzie leży ta wysepka i dlaczego napawa ich przerażeniem.
– A kto powiedział, że wysiadłem z samolotu? – zapytał Hap.
– Należymy do Travelers’ Century Club – powiedziała jego żona. – Warunkiem członkostwa jest odwiedzenie co najmniej stu krajów.
– A co znaczy „odwiedzenie”? Przejście przez lotnisko? Spędzenie nocy? Nabawienie się biegunki?
– Od razu widać, że nie jest członkiem! – wesoło zawołał Hap.
Turysta nie wie, gdzie był – pomyślałem. – Podróżnik nie wie, dokąd zmierza.
Świtało, wąski pas ochrowego brzasku, stratosferyczny wschód słońca oznajmił nowy dzień, ale już pojutrze. Właśnie w tym rejonie Pacyfiku, na sto osiemdziesiątym południku zaczynają się dni świata. Kiedy wylądowaliśmy w Auckland, miałem wrażenie, jak gdybyśmy usiedli na dalekiej gwieździe.
– Co to? – zapytał inspektor z urzędu imigracji i spraw etnicznych, wskazując na wielkie brezentowe pokrowce.
– Łódka – odparłem. – Składana.
– A co panu jest w ramię? Mam nadzieję, że to niezaraźliwe.
„Być może rak”, chciałem powiedzieć, żeby przestał się uśmiechać.
– Witamy w Ne Zillen – powiedział spokojnie.
Była dziewiąta rano. O dziesiątej udzieliłem wywiadu („Czy pana powieść opowiada o prawdziwych ludziach?”), o jedenastej drugiego („Czy ta tak zwana powieść podobała się pana żonie?”), a w południe zapytano mnie:
– Jak się panu podoba Ne Zillen?
– Jestem tutaj od trzech godzin – odparłem.
– Och, śmiało.
Dobra, sami chcecie.
– To cudowny kraj, a właściwie archipelag, prawda? Nowozelandczycy na ogół chodzą w niewydarzonych kapeluszach. Często są brodaci, noszą podkolanówki. I swetry. Wznieśli okropnie dużo pomników upamiętniających wojnę.
Zaprowadzono mnie do sali balowej, gdzie wydano uroczysty obiad. Był to mój pierwszy posiłek od trzynastu godzin, ale żeby coś zjeść, musiałem wygłosić mowę. Tak, nie ma nic za darmo. Chcieli autobiografii, poczęstowałem ich chińską polityką.
Jeden ze słuchaczy zapytał:
– Czy pisze pan teraz nową książkę?
– Nie, ale chciałbym napisać o Pacyfiku – odpowiedziałem. – Może o migracjach. Jak to ludzie wędrują z wyspy na wyspę, zabierając ze sobą całą swoją kulturę, aż znajdą wyspę szczęśliwą, gdzie wszystko wypakowują, urządzając swoisty piknik, który będzie trwał do końca świata.
Wypowiedzenie tego na głos zabrzmiało jak obietnica, jak gdybym przyrzekał, że właśnie to zrobię. Potrzebowałem przyjaciela. Podróż stwarza idealną okazję do nawiązywania przyjaźni. Miejsce może nie było odpowiednie do dzielenia się tym spostrzeżeniem, ale Joseph Conrad w Tajnym agencie pisał: „czyż Alfred Wallace nie opowiada w swojej słynnej książce o Archipelagu Malajskim, jak to wśród mieszkańców Wysp Aru odkrył w pewnym starym, nagim dzikusie o skórze czarnej jak sadza osobliwe podobieństwo do kochanego przyjaciela w kraju?”.
Wyspy Aru leżą na południowy zachód od Nowej Gwinei, a wielki przyrodnik Wallace wyprawił się na nie w celu łowienia okazów rajskiego ptaka. I właśnie tam, jak pisał, jego uwagę zwrócił „zabawny staruszek, rozczulająco podobny do jednego z moich przyjaciół w kraju”.
Nic w tym zaskakującego. Rzecz naprawdę dziwna polega na tym, że to jedyne tego rodzaju zdarzenie opisane w całej książce. Mnie takie spotkania przytrafiają się ustawicznie. W Afryce, Indiach, Ameryce Południowej, Chinach i Tybecie stale natrafiałem na tubylców, na których widok rozdziawiałem gębę, bo tak przypominali mi kolegów z Roberts Junior High School, Medford High School i z Korpusu Pokoju. Od czasu do czasu spotykam nawet osoby podobne do moich bliskich.
Nagle zapragnąłem odwiedzić niesamowicie zielone i skąpane w słońcu wyspy Oceanii, gdzie nie dotarła nowoczesność, życie toczy się leniwie i gdzie można przysiąść pod drzewem na brzegu niebieskozielonej laguny, która zaprasza do wiosłowania. Duszę miałem zbolałą, serce rozdarte, czułem się samotny. Nie chciałem widzieć następnego wielkiego miasta. Pragnąłem oczyszczenia przez wodę i dzicz. Maorysi, którzy jakiś tysiąc lat temu przybyli do Nowej Zelandii z Tahiti przez Wyspy Cooka, nazywają Pacyfik Moana-Nui-o-Kiva, czyli Wielkim Morzem Błękitnego Nieba. Przypomniałem sobie rojenia z ubiegłej nocy, rojenia o Pacyfiku jako wszechświecie i o wyspach niczym gwiazdy w bezkresnej przestrzeni.
Auckland jest największym na świecie miejskim skupiskiem Polinezyjczyków. Równo połowa ludności miasta to smagli wyspiarze, a patrząc na nich, człowiek gotów pomyśleć, że wszyscy pochodzą z Krainy Grubasów. Wielu należy do gangów ulicznych o nazwach takich jak Mongrel Mob , Black Power Gang , Tongan Crypt Gang , United Island Gang i Sons of Samoa . A gdzie kobiety? Te, które widziałem, okazywały się brzuchatymi mężczyznami, czasem tak otyłymi, że chodząc, kolebały się na boki niczym pingwiny albo kaczki. Poszarzeli w chłodnym klimacie Nowej Zelandii. W nalanych twarzach oczy zrobiły się jak szparki, spojrzenia świdrujące. Nie wyobrażałem ich sobie wiosłujących w łodzi. Mniej więcej co dziesiąty był Maorysem, potomkiem ludzi, którzy przed dziesięcioma wiekami przypłynęli tu z Tahiti przez Wyspy Cooka i nazwali te ziemie Aotearoa, czyli Krajem Długiej Białej Chmury.
Powiadano, że na ogół są łagodni jak baranki, ale że wielu to prawdziwi zbóje. Każdy miał o nich swoją opinię. Powiadano, żebym tylko zobaczył uda niektórych. Żebym tylko zobaczył tatuaże. Powiadano, że Maorysi nie lubią pracować. W rzeczywistości nie są nawet Maorysami czystej krwi. To mieszańcy, półkrwi, nawet ćwierćkrwi, no i utrapieńcy, wichrzyciele. Tongijczyk to przeważnie zacny chłop, ale Samoańczyk staje się postrachem, kiedy idzie w tango. Na widok podpitego Samoańczyka najlepiej się odwrócić i zmykać. Fidżyjczycy? Spójrzmy prawdzie w oczy, to ludożercy, po prostu, a Hindusi są strasznie pracowici, tyrają jak woły. Mahometanie to inna sprawa. Przykro stwierdzić, ale to napaleni sodomici. A kobiety wyspiarzy to nimfomanki, skoro już o tym mowa. Chciałyby od rana do wieczora. Rotoruanie, Niuańczycy, mieszkańcy Wysp Cooka – o, przedziwna zbieranina, bez dwóch zdań. Niektórzy świetnie sobie radzą, jeżdżą szybkimi samochodami, mają ziemię i porządne domy. Ale pojedź pan na jedną z ich cholernych wysepek i spróbuj kupić kawałek ziemi, a zobaczysz pan, co się stanie. Roześmieją się panu w twarz.
Powiadano, że wyspiarze są religijni, że są hazardzistami i pijakami, że są oddani rodzinie, że żebrzą o zasiłki, że walczą między sobą, że są uchodźcami ekonomicznymi, że są łajdakami. W nocy odholują człowiekowi samochód, by zjawić się rano z żądaniem forsy za przyprowadzenie go z powrotem. Zajmują się wymuszeniami, ściągają haracz za ochronę, dopuszczają się rozbojów, wszczynają zamieszki na tle rasowym – i wszystko to w pastoralnej republice, gdzie na sławetnych łąkach puszcza bąki siedemdziesiąt milionów owiec.
Kiedy wszakże przybyłem do Nowej Zelandii, na pierwszych stronach gazet pisano nie o wojnach gangów wyspiarzy, lecz o premierze Davidzie Lange’u, który właśnie rzucił żonę dla asystentki piszącej mu przemówienia, panny Margaret Pope. „Matka potępia Lange’a”, głosiły nagłówki. „Matka premiera oświadcza, że żałuje, iż go urodziła…” Żona pana Lange’a, Naomi, wypłakiwała się w radiu i w telewizji, żądała poszanowania swych praw, groziła. Doprawdy przeszedł mnie zimny dreszcz, kiedy zapowiedziała, że wkrótce ogłosi tomik poezji.
Środki przekazu trąbiły o separacji i rozwodzie, świat drżał w posadach. Postrzygacze owiec wszczęli strajk. Żądali czterdziestu sześciu nowozelandzkich dolarów za każde ostrzyżone sto owiec.
Taszcząc ze sobą składany kajak, pojechałem do Wellington, gdzie facet, który przeprowadzał ze mną wywiad telewizyjny, chełpił się, że starsza pani Lange właśnie w jego programie powiedziała, że żałuje dnia, w którym urodziła syna, że małżeństwo to rzecz święta i że wyrzeka się łajdaka, który uciekł z ladacznicą. Czy mam coś do powiedzenia o tej sprawie?
Nie, odparłem, jestem tylko przejazdem.
Inny facet, którego spotkałem, stwierdził:
– No tak, cały ten Lange. W końcu ma domieszkę krwi maoryskiej.
Wprawdzie to fałsz, ale doskonale wyjaśnia, że Lange rzucił żonę.
W hotelu czytałem Życie seksualne dzikich. Kiedy chciałem zamówić posiłek do pokoju, facet z kuchni warknął:
– A złożył pan wczoraj zamówienie?
Zdziwiony rzekłem, że nie, po co?
– Obsługę do pokoju trzeba zamawiać dzień wcześniej – oznajmił.
Cóż to za sprowadzające do parteru miasto, pomyślałem. W Wellington pełno parterowych domów, za nimi nic, tylko parterowe domy i chatynki, a żaden z tych budynków nie wyrasta nad otaczające je drzewa, wobec czego z dystansu człowiek widzi same dachy, na ogół kryte brunatnoczerwoną blachą. Poza tym nagie wzgórza i wiatr tak mocny, że zdaje się obdarzony kształtem i masą. Ten wiatr szoruje ulice, chłoszcze grafitowe morze w porcie.
Czytałem Malinowskiego. Próbowałem wyobrażać sobie Wyspy Trobrianda. Zauważyłem, że w większości sklepów w Wellington sprzedawano wyposażenie kempingowe, więc dokupiłem trochę sprzętu. Siedząc w pokoju hotelowym, patrzyłem na składany kajak i czułem się podle. Martwiłem się nawet Davidem Lange’em. Może i ja skończę jako rozwodnik chory na raka. Używałem teraz opatrunków z pudełeczka z wizerunkiem Betty Boop. Pewnej nocy, nie mając nic lepszego do roboty, doprowadziłem do porządku ramię, a mianowicie odwinąwszy opatrunek, wyskubałem szwy za pomocą jednorazowego zestawu do usuwania nici chirurgicznych.
Według Malinowskiego u Trobriandczyków „formalności rozwodowe są równie proste jak i przy zawieraniu małżeństwa. Żona opuszcza dom męża, zabiera swój dobytek i przenosi się do chaty matki lub najbliższej krewnej w linii matki. Tam zamieszkuje, czekając na dalszy rozwój wypadków, a tymczasem korzysta z pełni swobody seksualnej”.
Nazajutrz pojechałem do Christchurch na Wyspie Południowej. Miasto sprawiało wrażenie wymuskanego i wymarłego, niczym południowe przedmieścia Londynu, które wyszydzałem w niedzielne poranki, gdy przejeżdżałem przez nie z dziećmi po drodze do Brighton, myśląc w duchu: oto angielska martwota w pełnej krasie, niewypowiedziana nuda, która wzbudza desperacką chęć ucieczki. Życie jest gdzie indziej, myślałem w Christchurch, ale bawiąc w tym czyśćcu, czułem się dziwnie i wracały wspomnienia. Gapiłem się na te straszliwe parterowe domki, na zakurzone żywopłoty, ukradkiem uchylane zasłony, aż w końcu wieczorem w Merivale za szybą California Fried Chicken Family Restaurant przy Papanui Road zobaczyłem czteroosobową rodzinę: ojca, matkę i dwóch synów, którzy w gorejącym świetle lamp ze smakiem pałaszowali kolację, żartowali, śmiali się głośno i na widok owej pełni rodzinnego szczęścia zalałem się łzami.
Nadal prawie każdy, kogo spotykałem, pytał:
– Jak się panu podoba Ne Zillen?
– Jest cudowna – odpowiadałem.
Wzruszali ramionami i zaprzeczali. Nowozelandczycy, dumni jak diabli z antynuklearnej polityki Davida Lange’a, wydali mi się ludźmi, których nie sposób skomplementować. Z iście kalwińską pokorą odrzucali wszelkie pochwały, a czynili to tak konsekwentnie, że zacząłem podejrzewać, iż tylko się droczą, wystawiając na próbę pomysłowość pochlebcy.
Kiedy pochwali się zadbane miasta, skrzywią się i powiedzą, że w gruncie rzeczy są bezładne. Kiedy powinszuje się im wysokich i ośnieżonych gór, odrzekną, że wasze są wyższe i bardziej śnieżne.
– Nowozelandczycy to zaiste fanatycy sportu dla zdrowia – rzekłem z podziwem, rozmawiając z pewnym facetem.
– To mit – stwierdził stanowczo. – Stan zdrowotny naszego narodu jest zatrważający. Straszne z nas grubasy.
Kiedy zachwycałem się dobrobytem, od razu ripostowali, że to pozory, a w rzeczywistości kraj ginie. Kiedy podziwiałem wielokulturowość Wyspy Północnej, mówili:
– Uuu, ale jakie mamy napięcia etniczne. Siedzimy na beczce prochu, tylko patrzeć, jak to wszystko piernicznie.
– Ale mówią, że u was jest o wiele lepiej niż w Australii.
– Jak cholera, tylko nie wiem, z której strony.
Nie dzieliłem się wszystkimi spostrzeżeniami. Zauważyłem, że na ogół noszą stare i niedopasowane ubrania, ale porządne buty. Używają siatek na zakupy. Zaopatrują się w sklepach o nazwach takich jak Skład Bławatny Clarka czy Skład Żelazny Edwina Mouldeya. Kultura przywodząca na myśl angielskie miasteczka nadmorskie z lat pięćdziesiątych XX wieku, istne Bexhill-on-the-Pacific, kultura życia pod dachem, zacisza domowego z osobliwie kolorowymi talerzami na gzymsie kominka (pamiątka z Cheddar Gorge), przysadzistymi fotelami i elektrycznym kominkiem wstawionym w dawne palenisko. Starsi nudni i przyzwoici, młodzi tyleż gorliwie, ile daremnie goniący za modą, a studenci – Kiwi aż po czubek żółtego dzioba – buntowniczo niechlujni i nieobyci. Tam i sam widzi się Maorysa, najczęściej za kasą sklepową. Właściciele chcą mieć takiego kasjera zapewne po to, żeby budził respekt samą posturą, ale ci w istocie zwaliści ludzie w ogóle nie wyglądają groźnie, bo rozpływają się w uśmiechach. Spośród mieszkańców Nowej Zelandii właśnie oni sprawiali na mnie wrażenie ludzi, którzy są naprawdę u siebie.
Pojechałem do Dunedin, miasta zimnego, ascetycznego i w gruncie rzeczy nędznego, gdzie na uniwersytecie zbudowanym w stylu będącym żałosną imitacją gotyku spotkałem się ze studentami.
– Są bardzo nieśmiali – uprzedzono mnie.
Czyżby? Wydali mi się głupi, zadufani w sobie i brudni. Poczułem się, jakbym zbłądził na kraj świata, a kiedy spojrzałem na mapę, okazało się, że to prawda. Znajdowałem się ledwie dwadzieścia stopni na północ od koła podbiegunowego południowego, a kiedy opuścimy południowy cypel Nowej Zelandii, następnym stworzeniem chodzącym w postawie wyprostowanej, które zobaczymy, będzie najpewniej pingwin cesarski.
Znowu w Christchurch, siedziałem w pokoju hotelowym gapiąc się na swoje stopy. Włączyłem nowozelandzką wersję This Is Your Life , odcinek poświęcony maoryskiemu piosenkarzowi w średnim wieku, a kiedy bohater po prostu się rozpłakał na widok rodziny wchodzącej do studio, tak mnie to przygnębiło, że prawie wysuszyłem minibarek. Hotel wybudowano w stylu imitującym architekturę Tudorów, miał więc fałszywe belkowania i wielodzielne okna. Pocieszał mnie tylko widok bagażu, łodzi, którą ze sobą taszczyłem, chociaż jeszcze jej nie użyłem.
Jaki jest ten Pacyfik? Na pożyczonym rowerze pojechałem jakieś osiem kilometrów nad Sumner Bay, gdzie niczym foki wylegiwali się surferzy, a zimne i czarniawe grzywacze okazały się za wielkie, abym mógł je pokonać moją łódką. Wiedziałem, że za wzgórzem jest inny port, a mianowicie Lyttelton. Ruszyłem stromą i krętą drogą i po godzinie dotarłem nad inną zatoczkę z wysokimi falami przyboju, ale nie było to Lyttelton, lecz Taylor’s Mistake.
W 1863 roku kapitan Taylor po opłynięciu świata sądził, że ma przed sobą Lyttelton, i nadział się na skałę, tracąc okręt. Ja też się pomyliłem. Wjechałem z powrotem na Port Hills i przez inne wzgórza dotarłem do Lyttelton Harbour, uroczego miasteczka z bezpiecznym portem, chińskimi sklepami i ładnymi domami. Stamtąd do Christchurch wiodła krótsza trasa, ale przez tunel pod wzgórzami, do którego nie wolno było wjeżdżać rowerem. Ociągając się z wyjazdem, krążyłem po miasteczku i minąłem zakrwawioną podpaskę, którą ktoś wyrzucił na ulicę. Ujrzawszy to obrzydlistwo, przysiągłem w duchu, że nigdy więcej tu nie wrócę.
Pedałując z mozołem, a chwilami pchając rower, wróciłem do Christchurch przez wzgórza, do cna zmordowany siedemdziesięciokilometrową jazdą i sfrustrowany, że nie znalazłem nieodległego od miasta miejsca nad Pacyfikiem, gdzie mógłbym powiosłować.
Zadzwoniłem do żony i pożaliłem się, jak to nic mi się nie układa. Obydwoje płakaliśmy. Jęknęła, że czuje się nieszczęśliwa. Powiedziałem to samo.
– Ale to dobrze, że się rozstaliśmy – dodała.
Na koniec żałośnie mnie poprosiła, żebym więcej nie dzwonił.
Powiedziała, że kiedy tak niespodzianie do niej dzwonię, dręczę ją i czuje się jak więzień, którego donkiszotowski strażnik poczęstował filiżanką herbaty. Ja wszakże byłem w stanie myśleć wyłącznie o sobie, jak samotnie, ze łzami w oczach pedałuję pod wiatr na rozklekotanym rowerze, wspinając się na strome wzgórza opodal Christchurch.
No i prawdopodobnie miałem raka. W obtłuczonym hotelu w stylu Tudorów spojrzałem znad Życia seksualnego dzikich i zauważyłem, że lokatorzy z sąsiedniego pokoju się wynieśli, zostawili otwarte drzwi i że w tych samych fotelach siedzą i śmieją się inni ludzie, którzy tamtych zastąpili. Właśnie takie jest życie! Przypływ przychodzi i odchodzi. Ludzie umierają, a ich miejsce zajmują inni, którzy nawet nie wiedzą, jak tamci się nazywali. Siadają w naszych fotelach, śpią w naszych łóżkach. A my przepadliśmy gdzieś na Pacyfiku – i już o nas nie pamiętają. „Ciekaw jestem, skąd to się wzięło”, mówi człowiek, który pisze przy naszym pięknym biurku.
Nazajutrz, w niedzielę, kiedy nadal czułem się zbolały, a w dodatku ogłupiony słoneczną pustką, obojętnością i niewyobrażalną wprost nudą samotnego przesiadywania przed grzejnikiem wentylatorowym w Merivale, wśród wytworów przywiezionej skądinąd kultury, reprodukowanej w domach zwanych, dajmy na to, Oakleigh na przedmieściach zwanych, dajmy na to, Ponsonby, domach starych, ciasnych, zapuszczonych, niewygodnych i podłych – przy czym najbardziej przygnębiający aspekt sytuacji polegał na tym, że sami Nowozelandczycy najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy z własnej lichoty – z wolna ogarnęło mnie poczucie nieszczęścia, jakie każe lokatorom nędznych pokoików hotelowych sprawdzić, czy zakrętka tubki pasty do zębów jest na swoim miejscu, czy krany są zakręcone, zanim popełnią samobójstwo, starając się nie zostawić po sobie za dużego bałaganu.
Zabierzcie mnie stąd! – krzyczałem w duchu. Pomyślałem, że pozostaje wyruszyć w dzicz.rozdział_czwarty_
Wędrówka w Woop Woop
Zapytajcie białego Australijczyka, czym jest wędrówka Aborygenów, a odpowie, że to kompletne wariactwo, nagłe porzucenie pracy albo nędznej chaty i marsz, gdzie oczy poniosą. Przymusowa ucieczka, napad szaleństwa, w którym człowiek goni za własnym ogonem. Ale czy to prawda?
Wróciwszy do Sydney, rozglądałem się za Aborygenami, żeby ich o to zapytać.
– Niech pan nie nazywa ich Absami – przestrzegano mnie, chociaż ani ich tak nie nazywałem, ani nie miałem zamiaru ich tak nazywać, a przestrzegali mnie ludzie, którzy prywatnie używali z dziesięciu, jeżeli nie więcej obelżywych określeń Aborygenów, choćby takich jak boong (brudas), bing (śmieć) i murky (czarnuch). Przyznam tylko, że ci bigoteryjni Australijczycy byli absolutnie bezstronni, bo per „brudas w butach” mówili o Japończykach, a per „jankeski brudas” o czarnych Amerykanach.
Poszukiwanie Aborygenów w Australii przypomina obserwowanie ptaków. Ptaki są wszędzie, ale tylko prawdziwi miłośnicy ptaków widzą je wyraźnie. Znawca ptaków ni stąd, ni zowąd pochyla się lekko, sztywnieje i szepce: „Bilbil ubogi”, a my widzimy tylko trzepoczące liście. W podobnym duchu, dokładając starań, dążąc do osiągnięcia wprawy, zacząłem wypatrywać Aborygenów. Nieraz kryli się pod eukaliptusami albo w półmroku. Często trwali nieruchomo, zwykle w cieniu, choćby w parku miejskim, prawie zawsze pod drzewem. Odkryłem, że jest ich wielu.
– Tacy biedni – głosi obiegowe powiedzonko – że zlizują farbę z płotu.
Może widzieli ich wszyscy, ale nawet jeżeli tak było, Australijczycy nie dawali tego poznać po sobie. Doszedłem do wniosku, że Aborygenów widzą tylko ci, którzy ich szukają. Niczym miłośnik ptaków skrzętnie notowałem swoje obserwacje.
W 1895 roku Mark Twain spędził w Australii przeszło miesiąc i ubolewał, że przez cały ten czas nie zobaczył kangura ani Aborygena.
„Widzieliśmy ptaki, ale żadnego kangura – pisał w jednym z rozdziałów poświęconych Australii w dzienniku podróży dookoła świata, zatytułowanym Following the Equator – żadnego emu, żadnego dziobaka, żadnego wykładowcy i żadnego tubylca. Kraj w rzeczy samej wydawał się pozbawiony dzikiej zwierzyny. Ale niewłaściwie użyłem słowa »tubylec«. W Australii odnosi się ono wyłącznie do urodzonych w tym kraju białych. Powinienem był rzec, że nie widzieliśmy żadnego Aborygena – ani jednego »czarnego brata«. Prawdę mówiąc, do dzisiaj nie widziałem Aborygena”.
Pod koniec podróży przez Australię Twain westchnął: „Przeszedłbym pięćdziesiąt kilometrów, żeby zobaczyć choćby wypchanego Aborygena”.
Odnosiłem wrażenie, że ci ludzie są nieosiągalni i nie ma na to rady. W La Perouse nad Zatoką Botaniczną niedaleko lotniska w Sydney wybudowano porządne osiedle dla Aborygenów. Pewnego dżdżystego popołudnia wybrałem się tam w towarzystwie mieszkańca stolicy Nowej Południowej Walii, który mi o tym osiedlu powiedział. Widzieliśmy ze sto domów z prefabrykatów, ciągnących się wzdłuż Elaroo Avenue do Adina Avenue i dalej aż do Goolagong Place. Bardzo niewielu mieszkańców było na dworze, spostrzegliśmy grupkę Aborygenów stojących przy motocyklach, ale na nasz widok dosiedli maszyn i z rykiem odjechali, ukazując rozgniewane lub może tylko zmarszczone od wiatru oblicza.
– To dziwni ludzie – stwierdził Tony, Włoch z pochodzenia. Był prawdziwym konusem, o jakich Australijczycy mawiają, że muszą stanąć na głowie, żeby wsadzić stopę w strzemię. Powiedział, że nie nienawidzi Aborygenów, ale że mu ich szkoda i ich nie rozumie. – Niczego nie naprawiają. Jeżeli coś się im popsuje, zostawiają to popsute. Jeżeli wybiją ząb, nie przychodzi im do głowy, żeby wstawić sobie nowy.
Rzeczywiście jakiś mroczny fatalizm otaczał wielu Aborygenów, których spotkałem. Czasem wydawali się przez to smutni, a czasem – niezniszczalni.
– Tu nie ma kłopotów – mówił Tony. – Inaczej niż w Redfern, gdzie tłuką się z policją.
Aborygenów z dzielnicy Redfern piętnowano jako strasznych niechlujów.
– Brudni jak świnie – mówili biali Australijczycy, choćby przybyli przed miesiącem Turcy albo osiedleni przed rokiem Sycylijczycy, albo napuszeni autochtoni szczycący się rodowodem sięgającym pierwszych skazańców, i na podstawie obserwacji zachowania tej garstki biedaków, którzy zeszli na psy w mieście, dokonywano uogólnień na temat wszystkich Aborygenów. Aborygeni wzbudzali litość lub obrzydzenie, wyzwalali agresję lub szyderstwo. Żartowano z nich, co czyniły zwłaszcza dzieci.
– Dlaczego w Redfern kubły na śmieci są szklane?
– Żeby Absi też mieli wystawy.
– Jak się nazywa Abs z patykiem w tyłku?
– Lód czekoladowy.
– Jak się nazywa Abs w limuzynie?
– Złodziej.
Każdy miał zdanie, nikt nie miał rozwiązania.
Próbowałem skontaktować się z Patrickiem White’em, największym żyjącym pisarzem australijskim, który głośno i stanowczo bronił praw Aborygenów. W powieści Wóz ognisty stworzył niezapomniany portret Aborygena Alfa Dubbo – jego wędrówki, jego przejmujących malowideł, jego zagubienia, szoku kulturowego, picia i męczeństwa. Co znaczy „wędrówka” jako nagła wyprawa donikąd, chciałem go zapytać. Co znaczy Walkabout, klasyczny film Nicolasa Roega, będący obok powieści pana White’a jedynym źródłem, z którego przedtem czerpałem wiedzę o Australii. Nie rozumiałem znaczenia tego słowa i pragnąłem porzucić białą Australię na rzecz owego bezludzia i pustkowia, którego symbolem jest Woop Woop. Czułem, że Patrick White mi pomoże. Z należną i właściwą podeszłemu wiekowi pewnością siebie wypowiadał się niemal na każdy temat.
– Nie spotkam się z Paulem Theroux. Jestem zbyt chory, żeby spotykać się z celebrytami – odpowiedział mieszkający na przedmieściach Sydney noblista.
Zmarł dwa dni później – skoro mowa o nagłych wyprawach donikąd – i do dzieła zabrali się autorzy nekrologów. Nic tak nie uwydatnia cech narodowych jak wygrana w uprawianej na całym świecie dyscyplinie sportu albo śmierć wybitnego obywatela. Autorzy nekrologów poniewierali trupa Patricka White’a od Maggoty Gully do Cootamundra. Praktycznie nic nie świadczyło o tym, że którykolwiek z nich naprawdę przeczytał chociaż jedną książkę zmarłego. Mściwi filistrzy z narodowej gazety Ruperta Murdocha „The Australian” na pierwszej stronie zamiast zdjęcia Patricka White’a zamieścili portret jego zaciekłego wroga A. D. Hope’a, a w kilku innych gazetach White’a przedstawiano jako uprzykrzonego starego pedzia.
Tak, powieści raczej nie miały znaczenia, a pamiętano mu wszystkie te straszne rzeczy, które mówił o Australii. Rzeczywiście, pod tym względem był niezrównany.
„Kiedy wróciłem do tego kraju – opowiadał pan White – jednym z najbardziej swojskich odgłosów, jakie mnie przywitały, był głośny chlupot australijskich bredni”.
W publicznym wystąpieniu nazwał premiera Boba Hawke’a „jednym z największych picerów w dziejach”, a jego fryzurę zaliczył do stylu „na kakadu”. Nie miał respektu dla brytyjskiej rodziny królewskiej, mówił o „królowej Elce” i „królewskich matołach”. Szydził z dame Joan Sutherland.
Niemniej 2 października 1990 roku, kiedy laureat Nagrody Nobla jeszcze stygł w trumnie w Centennial Park, La Stupenda (jak Sutherland nazwali Włosi) tryumfowała spowita serpentynami, jakie rzuca się w trakcie karnawałowej zabawy. Zachwycona publiczność puszczała serpentyny ze wszystkich rzędów widowni opery w Sydney, tak że postawna La Stupenda wyglądała wkrótce niczym fregata pod pełnymi żaglami. Odbierała owację po występie w Hugenotach Meyerbeera, przeraźliwej ramocie religijnej, którą ktoś żartem nazwał The Huge Nuts (czyli „Wielkimi jajami”). Stwierdziwszy, że zawsze czuła się dumna z tego, że jest Australijką, Sutherland zaśpiewała na bis Home! Sweet Home!, po czym oznajmiła, że nigdy więcej już nie zaśpiewa. Wkrótce wróciła do swej posiadłości w Szwajcarii. To tyle, jeżeli chodzi o nagłe zniknięcia w tamtym tygodniu.
Przypominając sobie szczegóły filmu Walkabout, wykorzystałem go jako swego rodzaju przewodnik po Sydney, a także po pustkowiu, ponieważ właśnie tak rozwija się fabuła tego filmu.
Żaden z ludzi poznanych przeze mnie w Australii – a i gdziekolwiek indziej – którzy widzieli Walkabout, nie zapomniał siły tego filmu ani nie przeczył, że był nim urzeczony. Po wejściu na ekrany w 1971 roku film szybko zniknął i nigdy nie wrócił do kin. Nigdzie w świecie nie pojawił się w wersji wideo. Nigdy nie pokazano go w telewizji. Stał się przedmiotem walk wewnętrznych w Hollywood i marnieje w posępnej i pełnej żółci otchłani sporów sądowych.
Niemniej ten film żyje w pamięci kinomanów, jest doniosłym tematem rozmów zaczynanych pytaniem: „A widziałeś…?”, i trwa w tradycji ustnej entuzjastów kina, ponieważ bardzo łatwo da się opowiedzieć jego fabułę. Ci, którzy widzieli Walkabout, zawsze opowiadają swoje ulubione sceny, choćby początek, w którym widzimy biały jak sól apartamentowiec z basenem na samym brzegu Port Jackson, potem obłędny piknik na pustyni, gdzie ojciec nieskutecznie usiłuje zabić dwoje dzieci, po czym popełnia samobójstwo przy płonącym volkswagenie; zrozpaczone dzieci w obliczu bezkresnej pustyni; dziewczyna (grana przez osiemnastoletnią Jenny Agutter) zdejmująca szkolny mundurek; ujęcie mrówki, która wydaje się ogromna w porównaniu z uchwyconymi w dalekim planie dziećmi; wszelkiego rodzaju inne stworzenia żyjące w dziczy, węże, jaszczurki, ptaki, chrząszcze, kangury, koala, wielbłądy; odkrycie wody pod drzewem sandałowca, po czym mordęga zamienia się w pielgrzymkę do raju, podczas gdy wszyscy pływają nago w stawach, które odkrywają w słonecznych oazach; niebezpieczna zabawa z nagimi dzikusami; zrujnowany dom i jego osobliwości; taniec owładniętego miłością Aborygena uwieńczony samobójstwem; dandysowaty wariat w wymarłym mieście wrzeszczący na dzieci: „Niczego nie dotykajcie!” – i żadnego ocalenia, uchwytnego zakończenia, tylko podszyty żalem powrót do białego apartamentowca z basenem (najwyraźniej kilka lat później).
I to właściwie wszystko, co jest w tym filmie, prócz uroku, który na mnie rzucił. W na pozór ascetyczny sposób ten film ogarnął całość Australii – prawie wszystkie typy pejzażu, niezrównane światło, pijaków i desperatów, wszelkie robactwo i wszystkie manie – od najpiękniejszego miasta w kraju po jego rude gorące serce. Dzieło sztuki, a zwłaszcza film lub powieść, przesycone umiłowaniem danego miejsca wchłania jego esencję i staje się sumą i wiecznym jego symbolem w wyobraźni.
Reżyser Nicolas Roeg jest niespokojnym duchem, który rozkoszuje się trudnościami i improwizacją związanymi z kręceniem filmu w terenie. Walkabout to jego zwycięstwo nad błotem, kurzem, deszczem, upałem, nieprzejezdnymi drogami i dezercjami członków ekipy.
– Kilku dostało świra w środku nocy i niszczyli sprzęt – opowiadał mi. – Nie wytrzymali odosobnienia. Jeden z najtwardszych elektryków zdezerterował. Kierownik planu sfiksował. Kucharz zwariował pewnej nocy, wymknął się i usiadł na krzesełku przy lotnisku polowym. Kręciliśmy na pustkowiu. Odleciał bez słowa. Bał się tych pustych przestworzy.
Moim zdaniem Walkabout zawiera esencję Australii, nawet owo osobliwe sztubackie poczucie humoru, które najsilniej dało o sobie znać w scenie w opuszczonym miasteczku górniczym, w kompletnej głuszy, gdzie został tylko jakiś pomyleniec, który w na wpół zrujnowanym domu, ubrany w fartuszek, prasuje spodnie.
– Nie pokazałem Ayers Rock – mówił Roeg. – Wszyscy tego oczekiwali. Pragnąłem zrobić film w australijskiej głuszy, w którym nie będzie Ayers Rock. Ale jest w nim wszystko inne.
W dodatku to pierwszy film fabularny, w którym jedną z głównych ról zagrał Aborygen. David Gulpilil nie miał przygotowania aktorskiego, a chyba nigdy przedtem nawet nie oglądał filmu. Miał jakieś siedemnaście lat i był tancerzem w rezerwacie Aborygenów gdzieś na północy, na Ziemi Arnhema.
Pragnąłem wejrzeć w aborygeńską Australię. Pójście szlakiem Walkabout, w Woop Woop – głuszę głusz – oznaczało wędrówkę w aborygeńskim sensie tego słowa, wyprawę na poszukiwanie starożytnych wizji i świętych miejsc.
Nietrudno znaleźć ogród botaniczny w Sydney, gdzie można usiąść pod tym rozłożystym drzewem, obok którego w jednej z początkowych scen chłopiec śpieszył ze szkoły ku Woolloomooloo. Trudniej wszakże zlokalizować dom chłopca, ów biały apartamentowiec z basenem na brzegu portu. Pamiętałem, że stał nad samą wodą i że w dali mignął Harbour Bridge, ale nie przypominałem sobie innych punktów orientacyjnych.
Sądząc, że ten apartamentowiec może się znajdować na końcu portu, popłynąłem promem do Manly i po drodze uważnie lustrowałem brzeg portu, najpierw południowy, a potem, w trakcie rejsu powrotnego, północny. Każdemu odwiedzającemu Sydney polecam rejs promem do Manly wkrótce po przyjeździe, bo to pozwala wyrobić sobie obraz ukształtowania terenu. Ten rejs jest dość długi i wcale niedrogi, a prowadzi przez cały port w Sydney, od Circular Quay do Manly – edwardiańskiego nadmorskiego miasteczka, pełnego palm i herbaciarni, które jest odwrócone tyłem do portu, a zwrócone ku pięknej zatoce oceanicznej z jej wspaniałymi falami.
Wymuskane wille w Manly noszą nazwy takie jak „Camelot” czy „Woodside”. Miasteczko nazwano na cześć jednego z pierwszych osadników, który uważał miejscowych Aborygenów za piękne okazy człowieczeństwa. Ale dzisiaj próżno szukać tam Aborygenów. Manly w sensie municypalnym jest kwintesencją australijskiego dobrobytu, symbolizowanego przez przytulną nadmorską willę z palmą w ogrodzie okolonym ligustrowym żywopłotem.
Tu i tam na plaży Manly zdychały delikatne meduzy, małe, błękitne, trzepoczące na piasku i tak cienkie, świetliste i pięknie ukształtowane, że wydawały mi się motkami chińskiego jedwabiu. Za nimi na falach ślizgali się chłopcy, co uznałem za obrazek jak najbardziej stosowny, ponieważ pierwszych ślizgów w Australii – naturalnych, a więc bez użycia deski – około 1890 roku dokonał właśnie tutaj pewien wyspiarz z Nowych Hebrydów. (Deska pojawiła się w Australii dopiero w 1915 roku, kiedy sposób jej używania zademonstrował wielki surfer hawajski i olimpijczyk w pływaniu Duke Kahanamoku).
Mieszkańcy Manly dojeżdżający do pracy w centrum mają to, co najlepsze w obydwu światach, więc zrozpaczony ojciec z Walkabout zapewne nie był jednym z nich. Przemierzyłem Manly wszerz i wzdłuż i nie znalazłem białego apartamentowca. Żadnego podobnego wieżowca nie spostrzegłem też w żadnej z zatoczek portu.
– To szukanie igły w stogu siana – powiedziała kobieta siedząca na ławce przy kei wśród kołyszących się żaglówek, z którą zagaiłem rozmowę pewnego dnia, gdy wypatrywałem apartamentowca bliżej centrum miasta.
Kobieta rozwinęła tę myśl. Przez dwadzieścia lat od czasu powstania filmu Sydney niebywale rozkwitło i się wzbogaciło. Mnóstwo w nim teraz stylowych wieżowców i basenów na brzegu morza. Tamten dom mógł zostać zburzony. Rzeczywiście, pomyślałem, inny swoisty aspekt filmu przenikniętego umiłowaniem pejzażu polega na tym, że taki film ucieleśnia epokę, która jest przeszłością.
Grahame Jennings, producent filmowy z Sydney, który pracował przy Walkabout, powiedział mi, że filmowy apartamentowiec znajdował się przy Yarmouth Point za Rushcutters Bay.
Taksówkarz, który mnie wiózł, był Kambodżaninem przybyłym wprawdzie do Australii jako uchodźca polityczny już przed sześciu laty („Pojechałbym gdziekolwiek z wyjątkiem Chin”), ale dopiero od niecałego roku prowadził. Długo się biedził, żeby zdać egzamin na prawo jazdy. Słabo znał ulice w Sydney. Przyznał, że nie bardzo się nadaje na taksówkarza. Australijscy pasażerowie nieraz go rugali.
– Wrzeszczą: „Ty cholerny matole!”, ale ja się tylko uśmiecham. Mam to gdzieś. To świetny kraj.
Włóczyłem się bocznymi uliczkami w porcie i kiedy szedłem długą Yarranabee Road, nagle zobaczyłem swojski wieżowiec, ten z filmu, trochę przebudowany, a u jego stóp na samym skraju zatoki zielononiebieski basen pływacki. Pogratulowałem sobie dobrej roboty detektywistycznej, ale pomyślałem też, jakie szczęście mają wszyscy ci, którzy mieszkają na obrzeżach portu w Sydney. Dzięki niebywale poszarpanej linii brzegowej to jeden z najwspanialszych terenów mieszkalnych na świecie.
Taksówkarz, który zabrał mnie z Rushcutters Bay, był emigrantem ekonomicznym z Pakistanu. Rozmawialiśmy o islamie, o podobieństwach między opowieściami starotestamentowymi o Józefie i Jonaszu i opowieściami koranicznymi o Jusufie i Junusie.
– Jeszcze nigdy nie miałem okazji rozmawiać z pasażerem o religii – powiedział taksówkarz, promieniejąc z zadowolenia.
Ale z mojej strony był to tylko wstęp, i to chytry. Przystąpiłem do rzeczy i zapytałem, czy słyszał o Salmanie Rushdiem.
– Salman Rushdie zasłużył na karę śmierci – wyrecytował z monotonnie śpiewnym akcentem pakistańskim.
– Nie zgadzam się z panem – stwierdziłem i pochyliłem się nieco w stronę kosmatych uszu kierowcy. – I nikt w tym uroczym i miłującym prawo kraju się z panem nie zgadza.
– Rushdie jest złym człowiekiem, diabłem, to miałem na myśli.
– A wie pan, dlaczego Australijczycy się z panem nie zgadzają?
Ciągle coś mamrotał, ale ucichł, gdy odpowiedziałem na to pytanie.
– Bo nie są fanatykami.
Kościste ręce taksówkarza zacisnęły się na kierownicy, a gdy wysiadałem, obrzucił mnie złym spojrzeniem.
– Walkabout wszedł na ekrany po cichu – opowiadał Grahame Jennings. – Zbierałem recenzje. Wśród trzydziestu kilku z całego świata negatywne były cztery. Trzy z tych czterech napisali krytycy australijscy.
– Australijczycy? Czemu? – zdziwiłem się.
– Syndrom wybujałego maku.
Mak, który wybujał nad inne. Tak, nawet podczas stosunkowo krótkiej wizyty w Australii człowiek niezawodnie usłyszy to śmieszne wyrażenie, które po prostu znaczy, że kiedy ktoś w jakikolwiek sposób się wybije, zawistni rodacy zadbają, żeby ze szczęścia nie przewróciło mu się w głowie. Używają nawet śmiesznego czasownika, tall-poppy, który oznacza przycinanie tych, którzy wyrośli nad innych. Tak oto Patrick White – chociaż dostał Nobla, a właściwie dlatego, że go dostał – spotykał się z pogardą i był traktowany jak pozbawiony znaczenia zgryźliwy stary pedzio. Ta okropna przywara narodowa sprawia, że wielu utalentowanych Australijczyków emigruje do krajów, gdzie są – przynajmniej według nich – należycie doceniani.
Jeden z krytyków pytał: „Co uprawnia tego cudzoziemca do robienia filmu o Australii?”.
„To śmieszne!”
Inny wytykał niezliczone jego zdaniem niekonsekwencje topograficzne i twierdził, że nie da się dotrzeć w dzicz, jadąc z Sydney.
Otóż da się. Może to zrobić zdesperowany alkoholik mieszkający przy Yarranabee Road, który zapakuje dzieci do samochodu, bo ma dosyć życia i chce zgładzić siebie i dzieci, i może to zrobić turysta odwiedzający Sydney, który zatęskni za otwartymi przestrzeniami i wynajmie samochód. W obydwu przypadkach pojedziemy George Street i przemierzymy miasto, kierując się na Parramattę. Jadąc przez niekończące się zagony wyprażonych słońcem parterowych domów, z których każdy ma swoje jaszczurki, swój wyschnięty żywopłot i lantanę o sobie właściwym zapachu (chociaż w tej okolicy cały skrub śmierdzi kotem), mijając wielkie sklepy dyskontowe, podłe hoteliki, budy z alkoholem, komisy samochodowe ozdobione łopoczącymi na wietrze tandetnymi chorągwiami, przemierzając Blacktown, a potem Emu Plains – skąd widać już pierwsze lesiste stoki Gór Błękitnych – zrozumiemy nutę obrzydzenia, która pobrzmiewa w głosie mieszkańców Sydney, gdy przez zaciśnięte zęby mamroczą o zachodnich przedmieściach.
Wspinając się serpentynami ku Katoombie, przemierzałem inne pejzaże, górzyste, chłodne, zielone, pocięte rozpadlinami i wąwozami, gdzie eukaliptusy ustąpiły przed sosnami. Za tymi wzgórzami zaczął się długi, łagodny zjazd ku Lithgow i już po parunastu kilometrach odniosłem wrażenie, że zaiste jestem „w krainie zachodzącego słońca”, jak nazywają tam głęboką prowincję. I rzeczywiście, opodal Wallerawang, po niespełna dwóch godzinach od wyjazdu z Sydney, zobaczyłem wymowny dowód tego, a mianowicie leżące na poboczu Great Western Highway brązowe truchło wielkiego kangura.
Dubbo, skąd być może pochodził Aborygen Alf, bohater Wozu ognistego, jest o dwie lub trzy godziny jazdy dalej, a Bourke o cztery lub pięć. Niemniej już tu na zachodzie Nowej Południowej Walii, choćby na rozstaju dróg, z których jedna wiedzie do Bourke, a druga do Wilcannii, można uznać, że osiągnęliśmy cel polegający na jednodniowej wyprawie z Sydney w autentyczną dzicz.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Przypisy
J. Conrad, Tajny agent, przeł. A. Glinczanka, Warszawa 1973, s. 134 .
B. Malinowski, Życie seksualne dzikich w północno-zachodniej Melanezji, przeł. A. Waligórski, J. Chałasiński, Warszawa 1957, s. 126.
21 lutego 1991 roku „Daily Telegraph Mirror” w Sydney donosił: „Pewna sędzia pokoju zbulwersowała policję, orzekając, że policjantów wolno nazywać »p........... pedałami« We wtorek sędzia Pat O’Shane uwolniła Geoffreya Allana Langhama, lat 43, od zarzutu używania obraźliwego języka. Urzędująca w Lismore na północnym wybrzeżu stanu pani O’Shane stwierdziła, że słowa »p......... pedały« nie są tak obraźliwe jak sformułowanie »straty uboczne«, które wojskowi odnoszą do niezamierzonych ofiar cywilnych. W minionym kwartale sędziowie pokoju w Nowej Południowej Walii orzekli, że wolno nazywać policjantów »świniami« i publicznie używać słowa »gówno«” .WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52
[email protected]
Wołowiec 2017
Wydanie I