Szczur. Farang znaczy białas - ebook
Szczur. Farang znaczy białas - ebook
Po sukcesie książki „12 x śmierć” Michał Pauli postanowił opisać swoje wcześniejsze podróże i późniejsze losy. Sam jest „niepokornym duchem”, a na swej życiowej drodze wielokrotnie spotykał jeszcze bardziej „niepokornych”. „Szczur” jest książką prawdziwą. O prawdziwych ludziach i ich prawdziwych losach. Pokazuje, że życie pisze najciekawsze scenariusze. Poznamy w niej między innymi: łódzkich prokuratorów, śliczne Tajki: Jaidee, Loy i Pukhi, K.A.S.Ę na początku kariery i K.A.S.Ę w roli francuskiego terrorysty, ukraińskich studentów i krymskich Tatarów, tajskiego wróżbitę Aku, Mohammada Rezę – uciekiniera z irańskiego więzienia, Kubę, Wojtka i Andrzeja – aktywistów Wolnych Konopii, Bielasa i innych łódzkich artystów, Orła – świetnego filmowca, który źle skończył, Kaia, Lyma i Wonga - tajsko-chińskich pokerowych oszustów, mistycznego Julka, Wikę córkę Autora.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63264-10-9 |
Rozmiar pliku: | 9,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ja również, jak zahipnotyzowany, dawałem się zagarnąć przez ten system. Dopiero sześć lat spędzonych na dnie tajskiego piekła pozwoliło mi przejrzeć na oczy. Musiałem zejść aż tak nisko, by przekonać się, że słowo Thai wcale nie oznacza „wolny”, jak to głoszą oficjalne strony ambasad. Skazańcy w Bang Kwang ^() nie mieli co do tego złudzeń. Prawdę znali również „wolni” Tajowie zamieszkujący królestwo Syjamu. I tylko turystom-obcokrajowcom powtarzano wciąż bajkę o mitycznej Krainie Uśmiechu.
Był jednak czas, gdy zgodziłbym się z tymi wymyślonymi na potrzeby propagandy sloganami. Czas ten ciągle żył w mojej głowie i nikt nie mógł mi go odebrać.
------------------------------------------------------------------------
^() Bang Kwang – męskie więzienie w Tajlandii, niedaleko Bangkoku.Fragmenty książki
Znałem już trochę Bangkok. Naciągaczy obu płci tu nie brakowało. Niełatwo jest później pozbyć się towarzystwa takich nowych znajomych. Zwłaszcza gdy okazuje się, że... nie do końca są kobietami. Dziewczyny z penisem w tym kraju to częste zjawisko. Powiedziałbym nawet – zbyt częste. Tajowie nazywają je kathoey lub po angielsku – ladyboy. To naród bardzo tolerancyjny w stosunku do „trzeciej płci”. Wierzą, że część ludzi przychodzi na świat jako faceci, choć czują się kobietami. Twierdzi się tutaj, że w poprzednich życiach musieli oni strasznie nabroić i teraz pokutują za swoje grzechy. Współczuje się im, toleruje, a nawet hołubi w wielu wypadkach. Pewna znajoma Tajka powiedziała mi, że bycie ladyboyem jest wręcz modne. Nawet tajskie linie lotnicze mają w swych szeregach transseksualne stewardesy, a Bangkok to miasto posiadające największy na świecie procent chirurgów plastycznych zmieniających płeć. Kathoey często potrafią wyglądać wyjątkowo atrakcyjnie. Zazwyczaj jednak zachowują „podwójną” naturę, a ciągła burza hormonów, którymi szprycują się na potęgę, powoduje, że bywają agresywni i nieobliczalni, zwłaszcza gdy poczują się odrzuceni. Jedynym znanym mi sposobem na odróżnienie ich od kobiet jest „jabłko Adama”. Ten drobny szczegół trudno przerobić, choć słyszałem, że tutejsi magicy i z tym dają już sobie radę.
Oliwkowe ciała trzech dziewczyn zakryte były białymi koszulkami i krótkimi spódniczkami w kolorze ciemnogranatowym. Strój urzędniczo-studencki. Wydało mi się niemożliwe, by w tak mało atrakcyjnych ciuchach czaiły się jakieś naciągaczki lub prostytutki. Poza tym dziewczyny lekkich obyczajów przychodzą tutaj dopiero wtedy, gdy zamkną się bary go-go, czyli mniej więcej po drugiej w nocy.
Uśmiechy Tajek ośmieliły mnie do zrobienia kroku dalej. Podszedłem do ich stolika i, składając rece jak do modlitwy, wykrztusiłem:
– Sawatdee krap^(). – Odpowiedziały tym samym, składając ręce podobnie jak ja w geście, który po tajsku nazywa się „łaj”.
– Oh, farang phuut Thai? – dodała jedna z dziewczyn, pytając w ten sposób, czy mówię po tajsku.
– No... English only – odpowiedziałem. Niestety, powitanie było jednym z nielicznych tajskich sformułowań, które znałem. Ze smutkiem pomyślałem, że na tym się pewnie skończy nasza rozmowa, gdy dziewczyny łamanym angielskim zaprosiły mnie, bym się przysiadł.
***
Położyłem dłonie na niskim podeście, przy którym guru siedział w pozycji lotosu. Schylił nisko głowę, opierając brodę na chudym torsie, gdzie wisiała intrygująca, wycyzelowana relikwia. Z jego ust znów wydobył się basowy ton brzmiący jak zaklęcie. Jaidee spytała mnie o datę urodzenia. Gdy tłumaczyła moje słowa starcowi, stawałem się coraz bardziej sceptyczny.
– Horoskop na dziś – pomyślałem. – Ale przynajmniej oprawa jest nieco lepsza niż u telewizyjnej wróżki – pocieszałem się, wiedząc, że będę musiał zapłacić za tę fanaberię.
Dziewczyny wpatrywały się z namaszczeniem w twarz przemawiającego starca, który zaczął przyglądać się moim dłoniom przez okrągłe szkło powiększające.
– Jesteś szczurem – tłumaczyła Jaidee. – Z wierzchu wydajesz się spokojny, ale w środku toczysz ze sobą nieustanną wojnę. Dużo oczekujesz od życia. Twoje pokrętne szczurze myślenie przynosi ci dużo szczęścia. Ale jako szczur musisz ciągle uważać na zastawione na ciebie pułapki... – Starzec przerwał i podniósł głowę. Spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem, odwracając się do Jaidee, i ponownie coś powiedział.
– Czy chcesz o coś spytać? – przetłumaczyła.
Zawahałem się chwilę. Pierwsze słowa Mr Aku trochę mnie zahipnotyzowały. Pomyślałem, jak bardzo uzależniające może być wysłuchiwanie w istocie tak bardzo ogólnikowych sekwencji i przypisywanie ich do własnego życia. Podobnie jak w kasynie, gdy stawiasz żetony na któryś z kolorów, oczekując wygranej. Im bardziej rozkładasz na części pierwsze swój los, tym bardziej staje się to wciągające. Jednak to nie uzależnienie było pułapką w tej grze. To wiara w rzuconą na chybił trafił przepowiednię mogła pobudzić umysł do jej urzeczywistnienia. A co, jeśli będzie ona niepomyślna? Przypomniałem sobie o mojej fascynacji Azją i życiem w Krung Thep. Czy będzie mnie na nie stać? Czy uda mi się znaleźć nową drogę?
– Czy Azja będzie moim drugim domem? – spytałem. Starzec, używając dużej lupy, znów przyjrzał się moim dłoniom.
– Widzę cię w dwóch światach. Tutaj i tam, skąd pochodzisz. Masz dwie linie życia – powiedział.
– Dwie linie życia? – spytałem, nie rozumiejąc związku.
– Twoje linie życia mówią, że nie znajdziesz dla siebie stałego miejsca. Ale też są twoją ochroną. Ważne, byś pamiętał, że jak każdy szczur musisz uważać na pułapki.
***
– Kapitan, żeglarz, doktor nauk medycznych Włodzimierz? – spytałem, żartując sobie z jego pełnej zadziwienia miny.
– Człowieku! – usłyszałem w odpowiedzi. Włodek na sekundę zastygł w zdziwieniu, by po chwili obrzucić mnie lawiną słów. Byłem mu wdzięczny za to, co zrobił sześć lat temu. Zbieg okoliczności sprawił, że mogłem mu wreszcie osobiście podziękować.
Pamiętałem, jak otworzyły się małe drzwiczki ciasnego, ciemnego pomieszczenia. Wewnątrz było tak gorąco, że z trudem łapałem w płuca resztki tlenu. Nawet otaczające mnie robactwo pochowało się gdzieś, by przeczekać do nocy, gdy temperatura trochę spadnie. Straciłem już rachubę, ile dni minęło, odkąd mnie tu zamknięto. Dwa, trzy? Jasny blask dziennego światła oślepił na chwilę moje przyzwyczajone już do ciemności oczy.
– Ma, ma, ma, farang! – rozległ się głos funkcyjnego namawiający mnie do wyjścia.
Jeśli zostałbym tam kilka dni dłużej, prawdopodobnie nie przeżyłbym tego. Później dowiedziałem się, co było powodem mojego przedwczesnego uwolnienia z małej metalowej puszki – moje dokumenty medyczne wraz z diagnozą napisaną właśnie przez Włodka.
Działo się to kilka miesięcy po moim aresztowaniu. W roku 2004, gdy znajomi dowiedzieli się o tym, co mnie spotkało, Włodek przekazał wspomniane dokumenty mojej rodzinie. W zawartych w nich informacjach znajdowało się również podejrzenie choroby nowotworowej. Papiery trafiły do ambasady i po kilku miesiącach proszenia i nagabywania urzędników udało się ich przekonać, by wysłano odpowiednią notkę wraz z dokumentacją do więzienia.
Informacja od lekarza diagnozującego chorobę nowotworową niespecjalnie wzruszyła władze więzienia. Dookoła codziennie umierali ludzie z powodu najróżniejszych schorzeń. Ale oficjalny list od ambasady to już była inna sprawa. Wysłano więc wiadomość do bloku numer sześć, gdzie właśnie spędzałem kilkudniowe wakacje w karcerze, z poleceniem, by przenieść mnie do bloku szpitalnego. Tak na wszelki wypadek, by nikt nie zarzucał im później niekompetencji. Tym sposobem udało mi się uniknąć śmierci w metalowej puszce, gdzie wykończyłyby mnie, jeśli nie upał, to robactwo.
– Włodek! Zdajesz sobie sprawę z tego, że uratowałeś mi życie?
***
Siedziałem z otwartymi ustami, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałem.
– Od tamtej pory zajmujesz się naprawą butów na ulicach Bangkoku? – zapytałem.
– Naprawianie butów to dla mnie rodzaj medytacji. Od momentu, gdy znalazłem się w Pakistanie, aż do dzisiaj upłynęło wiele czasu i wiele się wydarzyło. Może kiedyś ci o tym opowiem. A teraz napijmy się jeszcze piwa.
– Wybacz, ale jestem spłukany – odmówiłem. – Czekam właśnie na pieniądze.
– Spokojnie, Polaku, kupię ci piwo. Dziś miałem dobry dzień. Tak dobry, że mam ochotę wybrać się w jedno miejsce na Chinatown. Jeśli chcesz, to zabiorę cię ze sobą – zaproponował.
– Na Chinatown? Mieszkasz tam? – zainteresowałem się.
– Nie, mieszkam tu, niedaleko. Ale mam tam pewną sprawę do załatwienia.
– Mogę spytać, o jaką sprawę chodzi? – zagadnąłem z nadzieją na uzyskanie mniej enigmatycznych informacji.
– Mój przyjacielu – zaczął Reza – nie wiem, czy powinienem ci ufać, ale biorąc pod uwagę twoje upodobanie do gandzi, myślę, że mogę.
– Skąd wiesz o gandzi?
– Nie irytuj się. Widziałem cię palącego na dachu. Tak się składa, że mam okna vis-à-vis.
– No tak, mogłem się tego domyślić – skwitowałem. – W Bangkoku nic się nie da ukryć.
– Da się, da. Jeśli chcesz, pokażę ci nielegalną palarnię opium. – Po tych słowach Irańczyk rozejrzał się wokół, jakby chciał się upewnić, że nikt nie słyszał naszej rozmowy.
Opium kojarzyłem głównie z filmów made in Hong Kong. To miasto, które zawdzięcza swą finansową potęgę właśnie handlowi tym środkiem. Reszta mojej wiedzy była całkowicie encyklopedyczna: „Narkotyk znany od ponad siedmiu tysięcy lat. Dawniej używany najczęściej jako środek uśmierzający ból. Ma w sobie aż dwadzieścia pięć alkaloidów, a wśród nich morfinę”. Tyle mówiły książki.
***
Na Chinatown zawiózł nas autobus linii pięćset siedem. Wysiedliśmy w miejscu, gdzie mimo późnych godzin panował niesamowity tłok. Tak samo jak na Patpong, znajdował się tu nocny market i właśnie zaliczał swoje godziny szczytu. Można w nim było znaleźć wszystko, od jedzenia i kwiatów po podrabianą elektronikę, niby-markowe ciuchy czy pirackie płyty. Szedłem za prowadzącym mnie Rezą, przeciskając się przez tłum i przeklinając na każdym kroku. Skąd, do cholery, tyle ich się tu bierze po północy? Odpowiedź była prosta. Po co męczyć się, mając nad sobą bezlitosne słońce, skoro można dzień przespać i wyjść na zakupy nocą, gdy atmosfera jest zdecydowanie chłodniejsza?
Wreszcie skręciliśmy w wąską soi, gdzie nie było straganów i robiących zakupy mas ludzkich. Reza wspiął się po metalowych schodach, by w końcu stanąć przed drzwiami, gdzie paliły się dwa chińskie lampiony. Nacisnął kilka razy elektryczny dzwonek, przerwał i nacisnął ponownie. Musiał to być jakiś kod. Czekaliśmy długą chwilę, nim usłyszałem zgrzyt przekręcanego zamka. Za drzwiami stała starsza Chinka, ubrana w długi czerwony szlafrok z pięknie haftowanymi smokami. Na widok Rezy otworzyła drzwi szerzej, wpuszczając nas do środka. Wewnątrz znajdował się długi korytarz, którym dostaliśmy się do wypełnionego czerwonym światłem pomieszczenia. Na dużej kanapie siedziało kilka skąpo ubranych dziewczyn. Ich twarze i całe ciała były mocno upudrowane białym talkiem, co wzbudziło moje rozbawienie. Dziewczyny wyglądały, jakby zaraz miały się wybrać na Halloween. Ich silnie podkreślone oczy łypały na nas ciekawsko. Reza zamienił kilka niezrozumiałych dla mnie słów z mama-san, a ta otworzyła kolejne drzwi i poprowadziła nas w głąb budynku długim korytarzem. Pokój, do którego weszliśmy, był przedzielony kotarą, za którą leżały jedynie bambusowe maty. Usiedliśmy na jednej z nich.
– No i jesteśmy – oznajmił Reza, układając się wygodnie.
***
Julek nigdy nie był okazem zdrowia. Zwłaszcza odkąd przestał jeść. Teraz jednak przedstawiał sobą wyjątkowo mizerny obraz. Spotkaliśmy się kilka dni po tym, jak wypuszczono go z aresztu. Spędził tam ponad tydzień. Postawiono mu zarzut hodowli nielegalnych roślin, sztuk trzy, oraz posiadania równie nielegalnego suszu marihuany w ilości dwadzieścia pięć gramów. Próbowano mu też udowodnić sprzedaż narkotyku, ponieważ w domu znaleziono plastikowe torebki.
– To plastikowe torebki też już są w Polsce nielegalne?! – odpowiadał przesłuchującym go policjantom.
– Nie wykręcaj kota ogonem. Wykorzystywałeś je do przetrzymywania suszu, a to znaczy, że zostały użyte do popełnienia przestępstwa! – nagabywali.
– Jakiego przestępstwa? Łobuzy jedne! To wy mnie bezprawnie napadliście! To wy popełniliście przestępstwo! Nie znacie artykułu dwudziestego siódmego Kodeksu karnego? „Nie popełnia przestępstwa, kto działa w celu przeprowadzania eksperymentu poznawczego, medycznego, technicznego lub ekonomicznego, jeżeli spodziewana korzyść ma istotne znaczenie poznawcze, medyczne lub gospodarcze, a oczekiwane jej osiągnięcia, celowość oraz sposób przeprowadzania eksperymentu są zasadne w świetle aktualnego stanu wiedzy” – wyrecytował, wprawiając funkcjonariuszy w chwilowe osłupienie. Zapewne nie mieli jeszcze do czynienia z takim „krasnalem”.
– Te rośliny są właśnie częścią mojego eksperymentu – kontynuował Julek. – Razem z mamą palimy je w celach poznawczych i medycznych. A wam nic do tego, łobuzy!
– Co to znowu za eksperymenty?! To są narkotyki. Pewnie sprzedajesz je dzieciakom pod szkołą. Przyznaj się lepiej, łachudro, a dostaniesz łagodny wyrok.
– Powinniście się zająć lepiej łapaniem przestępców! A nie spokojnych ludzi okradać! Choćby z powodu łamania Deklaracji Praw Człowieka powinno się was ukarać za tę napaść. Artykuł osiemnasty mówi: „Każdy człowiek ma prawo do wolności myśli, sumienia i wyznania; prawo to obejmuje swobodę zmiany wyznania lub wiary oraz swobodę głoszenia swego wyznania lub wiary bądź indywidualnie, bądź wspólnie z innymi ludźmi, publicznie i prywatnie, poprzez nauczanie, praktykowanie, uprawianie kultu i przestrzeganie obyczajów” – popisywał się dalej. – Ja jestem koptem i mam prawo do swoich obrzędów.
– Kim jesteś, świrze?
------------------------------------------------------------------------
^() Sawatdee krap (tajski) – Dzień dobry.