- W empik go
Szczypce do kurczaków - ebook
Szczypce do kurczaków - ebook
NOWA KATEGORIA PROZY POLSKIEJ! Powieść satyryczna, powieść alegoryczna, powieść hybryda. Sześćdziesięcioletnia profesor, Aniela Amorowicz-Skurwiel, ćwierć wieku temu została porzucona […]. W akademickim świecie próbuje walczyć ze współczesnymi trendami i dążeniami do samorealizacji, samozaspakajania czy asertywności, które szeroko propaguje m.in. młody doktor Feminicjusz Asertywniak czy wybitna Lasencja Szprycha-Dorżnięcia’łko (kierownik Katedry Merkantylizmu Cielesnego)…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-957-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Zatem, czy człowiek naprawdę może porzucić drugiego człowieka, nie ponosząc żadnej odpowiedzialności za czyn, którego się dopuścił, a następnie przejść do porządku dziennego nad swoją nieumiejętnością budowania związku i bezrefleksyjną zdolnością do rujnowania go, kiedy już pierwsza faza (zakochanie) zaczyna nieubłagalnie wkraczać w etap odpowiedzialności? Może trzeba nam jakiegoś arbitralnego (w pozytywnym znaczeniu) gremium mędrców, zdolnych orzekać o winie takiego człowieka i wymierzać mu sprawiedliwą karę? Czas najwyższy uświadomić w końcu młodym ludziom, że miłość nie jest zjawiskiem tranzytowym, a relacja z drugim człowiekiem to nie zabawa najnowszym modelem iPhone’a…” — Amorowicz skończyła właśnie kolejny felieton, gdy srebrny poblask ziemskiego satelity wyłonił się niespodziewanie zza dębu w Smutnym Ogrodzie i odciągnął jej uwagę od monitora. Z właściwą sobie egzaltacją podeszła do tarasowych drzwi i doznała podobnego uczucia, co wczoraj: potworny strach obleciał kobietę od stóp do głów i owładnęło nią przekonanie, że poza pracą naukową zostało jej jeszcze coś, co koniecznie musi doprowadzić w swoim życiu do końca. To coś stawało się jednak coraz bardziej niepokojące, zaś Aniela Amorowicz, jak przystało na szanującą się panią profesor, za wszelką cenę musiała powstrzymać w sobie żądzę wymierzania sprawiedliwości. Przyjrzała się raz jeszcze krągłemu księżycowi, którego prawą krawędź poszarpał i zaorał bezceremonialnie stuletni dąb, po czym usiała przed sześćdziesięciocalową paletą LED, służącą do odtwarzania reklam i podprogowej indoktrynacji (tudzież do ubezwłasnowolniania mas i lansowania populistycznych haseł), po czym, dotknąwszy pilota, którego design przypominał obecnie smukły dżojstik do wibratora, włączyła peowskie media i… dzięki bogu akurat nie było żadnej reklamy!
Mimo iż wśród akademickiego gremium uchodziła za kobietę niebywale egzaltowaną, w tej chwili — wolna od znudzonych spojrzeń studentów pierwszego roku — podrapała się wulgarnie w kroczu, poderwała kieckę i podwinąwszy pod siebie nogi, usiadła w fotelu przed cyfrową paletą. Felieton skończyła na poły wstawiona i jak zawsze w takich chwilach — nim jeszcze podprogowa fala tefałenowskiej dezinformacji zdążyła na moment zdestabilizować jej szare komórki — usłyszała monolog starej papugi, której były mąż nie miał serca jej odbierać. „Skurwysyn! Przecież on w ogóle nie miał serca” — pomyślała Amorowicz, patrząc na to wredne ptaszysko.
— Amorrrowicz, Amorrrowicz, ty starrra krrrowo! Zostawił cię sto lat temu! Zostawił cię sto lat temu! Amorrrowicz pisze durrrne felietony! Amorrrowicz pisze durrrne felietony! Srrra winem wytrrrawnym! Amorrrowicz, ty starrra krrrowo! Ten chuj moczy dźwignię w smarrrach! Ten chuj moczy dźwignię w smarrrach!
Profesor chwyciła właśnie za płaski laczek i z impetem rzuciła nim w drucianą klatkę. Ptaszysko zaskrzeczało przeraźliwie i łomocząc skrzydłami, poturbowało się na własne życzenie.
— Stul pysk, cholerna wiedźmo! — wrzasnęła kobieta, kiedy w Tefałenie podpierający się łokciem o stół cwaniakowaty pan podawał właśnie najświeższego newsa:
— Kolejny przypadek gwałtownego zgonu w trakcie wykonywania obowiązków publicznych. Tym razem, wczesnym popołudniem, w warszawskim sądzie okręgowym na Żoliborzu, doszło między innymi do zatrzymania akcji serca u pięćdziesięcioletniej sędzi prowadzącej słynną sprawę Gambel Srolt. Podczas wydawania wyroku trzydziestu lat pozbawienia wolności dla Jacka Ściemniacza, wiceprezesa spółki, sędzia doznała gwałtownego paraliżu prawej połowy ciała, oddała pod siebie kał i ześliznęła się z fotela sędziowskiego, uderzając głową o posadzkę. Śmierć nastąpiła na skutek natychmiastowego pęknięcia czaszki i wycieku płynu mózgowo-rdzeniowego. Obecne na sali osoby utrzymują, że tuż przed zdarzeniem ukazał im się księżyc w pełni nad głową samej sędzi. To już kolejny przypadek gwałtownego zgonu w trakcie wykonywania obowiązków służbowych, na oczach dziesiątek ludzi, w trakcie którego świadkowie widzieli nad głowami ofiar światło do złudzenia przypominające księżyc. Policja próbuje ustalić, czy osoby, które poniosły śmierć w tych niecodziennych wydarzeniach, nie padły ofiarą seryjnego mordercy. Sprawą zajęła się również Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Ministerstwo Obrony Narodowej, bowiem — jak utrzymuje minister Antoni Dostojny — może chodzić o inwazję kosmitów z planety S.
Sędzia Jędza Bezduszna osierociła dwójkę dorosłych już dzieci, absolwentów prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim, oraz dwugłowego jamnika, o którym ostatnio rozpisywała się prasa brukowa przy okazji szeroko relacjonowanego rozwodu znanej sędzi. W kwietniu Jędza Bezduszna skończyłaby pięćdziesiąt jeden lat.
— Ale już nie skończy — spuentowała Aniela Amorowicz, dopijając butelkę otwartego wcześniej wina. — Ta wredna baba powinna wisieć za wargi sromowe na trzepaku pod śmietnikiem! — dodała, wykonując głową nieskoordynowane ruchy i machając butelczyną do szklanej ledowej palety.
— Zabił kurrrwę, zabił! Ten chuj moczy dźwignię w smarrrach!Rozdział 2
Profesor obudziła się tego dnia z silnym bólem głowy i zakwasem na drodze krzyżowej, promieniującym przez pośladek aż ku pachwinie i ściankom pochwy. Była biegła w dziedzinie etyki i psychologii relacji międzyludzkich, nie miała jednak szerszej wiedzy z zakresu medycyny, co skutecznie uniemożliwiało jej konstruktywną analizę dopadających ją ostatnimi czasy boleści. Gdyby mąż ją teraz wymasował w pewnych miejscach — tak jak to robił niegdyś co poniedziałek i czwartek — zapewne zakwasy puściłyby jak ręką odjął; teraz jednak była zdana na samą siebie.
W porannym pośpiechu włożyła drżącego przyjaciela odwrotną stroną do komina i po tym, jak niespodziewanie wystrzeliła zeń bateria paluszek, ostatecznie zagnieżdżając się chyba gdzieś w jajowodzie (Amorowicz próbowała ją od razu wyjąć szczypcami do kurczaków, jednak bezskutecznie), dała sobie spokój z poranną terapią przeciwbólową i z bolącym krzyżem zamówiła taksówkę. Na wykład nie musiała się szczególnie przygotowywać. Treść swoich dwudziestu trzech publikacji w formie książek miała w głowie jak amen w pacierzu.
Taksówka przyjechała po dziesięciu minutach. Kiedy profesor wsiadła do auta, przyuważyła, że kolejny raz trafił jej się ten sam nieuczesany kierowca z włosami w uszach, któremu jadaczka nie zamykała się ani na chwilę. Ledwo zdążyła zamknąć drzwi, gdy dobiegło ją przygłupawe…
— Widza, że bez noc zaś żeście co wypili?
Egzaltacja nakazała jej nie reagować: zresztą w jajowodzie, jak jej się zdawało, miała chyba paluszek, bo ból zamiast schodzić, nasilał się.
— Oglondołech wczora w nocy dziennik i widziołech, że zaś tyn ksiynżyc sie ukazoł tym ludziyom, co to staro syndzina widzieli, jak se obulyła na ziemio. Widzieliście to bez noc na Tyfałyni?
Amorowicz udawała, że próbuje coś wypatrzyć przez szybę przemieszczającej się taksówki, i niepomiernie zajęta jest czym innym niż śmierć Bezdusznej Jędzy.
— Jo się tymu nie dziwia. Jak mnie się ostatnio na hasioku ukazoł ksiynżyc, to mi Pon Bóczek wzion se do siebie staro oma, co na jesiyni by kończyli dziewindziesiunt osim lot. Do kouńca gorzołka se popijała na noc. Oba dwa — ona a starzik, co majom teroski sto trzi lata.
— Mam baterię w jajowodzie!
— Że co to godocie? Kaj co mocie?
— Już nic.Rozdział 4
Początek października był tego roku pełen soczystych promieni słońca, resztek poświaty po pełni księżyca, lekko już kolorowych liści na koronach drzew wokół wydziału i jakichś takich niespokojnych quasi huraganów, sprawiających, że — mimo hulającego słońca — temperatura nie przekraczała ośmiu stopni.
„A do tego ten wiatr, tak zdradliwy, i tak cholernie zimny” — irytowała się Amorowicz, wchodząc do auli, w której ta bezmyślna młodzież pootwierała wcześniej wszystkie okna, zupełnie jakby za tymi oknami rozciągała się upalna plaża naturystów. Nim Amorowicz zdążyła dobiec do okiennicy przy samej katedrze i zatrzasnąć ją z hukiem, przeciąg zaczesał jej włosy w tył, obnażył coraz to wyższe z wiekiem czoło, a na domiar złego do oka wleciał jej jakiś paproch w akompaniamencie wirusów, grzybów i bakterii, które wdarły się agresywnie prosto do lewej dziurki w nosie (prawą miała zatkaną przez polip). „No, pięknie!” — pomyślała. Teraz uwierało ją już nie tylko w jajowodzie.
— Na moich zajęciach nie otwiera się okien! — rzuciła nagle profesor do niskiego trójnożnego mikrofonu, stojącego na śmiesznej ambonie. — I nadmieniam, drodzy państwo, że to, przy czym stoję, to nie jest ambona, tylko katedra lub (państwo lubicie takie nowsze słówka) co najwyżej pulpit! — sprostowała po tym, jak kiedyś jeden ze studentów pierwszego roku zapytał ją, czy uczelnia nie szuka konserwatora mebli, bo „ambona, na której pani stoi, wymagałaby konserwacji impregnatem”…). — A teraz pozamyka pani tam z tyłu te okna, bo się tu wszyscy pochorujemy! — dodała do trójnożnego mikrofonu, rozłożyła teczkę, wyjęła z szuflady pudełko wielkości paczki papierosów z jakimś kabelkiem i klamrą, po czym podpięła kabelek do żakietu. Od teraz słychać ją było wyraźnie w całej auli:
— Moje nazwisko Aniela Hipochondria Amorowicz-Skurwiel. (To drugie nazwisko po mężu — tak wyszło… Używam pierwszego).
Z tyłu sali rozległ się nagły chichot, środkowe rzędy lekko się poruszyły, zaś w pierwszych — słuchacze udawali zainteresowanych, lecz w policzki napierało im od środka powietrze z zadymionych od fajek płuc. Rzędy były zajęte wybiórczo: w każdym po parę samotników lub jakaś para (wyglądały jak szczerbate szczęki), co któraś fila była zupełnie pusta, a przedostatnia — zawalona od przejścia do okna łańcuchem żujących gumę Irokezów w czarnych lub brązowych skórach — zapewne jakimś klanem anarchistów, którego do tej pory Amorowicz nigdy nie miała okazji gościć na swoich wykładach. Wśród spóźnialskich, w tym czasie wchodzących jeszcze do sali, profesor przyuważyła jakąś długonogą Lafiryndę z gołym tyłkiem (w spódniczce węższej nić jej pasek), przystojnego młodzieńca o pięknych dłoniach i smukłych paznokciach („Ach, te dłonie!” — mimo paprochu w oku, profesor od razu je przyuważyła) oraz jakiegoś Jołmena w spodniach zwisających do kolan („Ten to dopiero musi mieć wielką mosznę” — pomyślała uszczypliwie Amorowicz).
— W skrócie: profesor Amorowicz. Będę z państwem miała seminarium z etyki relacji miłosnej i mam nadzieję, że za jakieś cztery lata z większością z państwa będę mogła się ponownie spotkać na seminarium magisterskim. Państwo lubicie rozmawiać o miłości, prawda?…
Cisza.
Z tyłu sali Irokezy żują gumę, ale patrzą w Amorowicz jak w słup soli. Miny mają niewybredne, jakieś takie — bezpłciowe.
Cisza.
W środku sali Jołmen gra w „Fuck this girl” — ostatni krzyk mody wśród androidowych gier, gdzie Antonio Banderas musi zaliczyć jak największą ilość transek w jak najkrótszym czasie i bez kasy na koncie.
Cisza.
Z przodu sali Lafirynda jeszcze się nie do końca umalowała w domu, bo teraz smyra taką mini miotłą pod rzęsą, nastraszając ją do górnych granic, jakby na znak, że Amorowicz prawi jakieś farmazony, a rzęsy się temu dziwią.
Głośno.
— Buahahahahahaha! Kurwa! Jebać GKS! Jebać GKS!…
— No proszę! Mówiłam tam pani z tyłu, żeby pani zamknęła to okno! — poderwała się nagle Amorowicz. — Proszę je zamknąć raz a dobrze! No przecież słyszą państwo, co się dzieje. Proszę spojrzeć: przy samej uczelni — gimnazjum sobie zrobili.
— Hehe… To gimba, psze pani.
— Słucham?! — pyta profesor.
— No gimba. Kolesie z lekcji zwiali i jarają, bo tu taki z dredami marychę popycha…
I nagle Amorowicz zrozumiała, że już od kilku dobrych lat gimbę to ona ma przecież na swojej auli: mogłaby równie dobrze uczyć, jak się maluje rzęsy i zalicza transki w „Fuck this girl”, a to stado baranów byłoby święcie przekonane, że to etyka relacji miłosnej, zaś do kolokwium trzeba znać podstawy makijażu i gry na androidzie.
Nie mogła się jednak poddać. Musiała nie tylko zachować pozory, ale dołożyć wszelkich starań, by tym młodym ludziom przemycić choć ułamek propedeutyki relacji międzyludzkich albo zmusić do choćby najpłytszej refleksji, nim tefałenowska propaganda zdezinformuje te ich zdredziałe kaski i te irokezowe pióropusze.
Amorowicz poczuła ukłucie w podbrzuszu i subtelnie przemieściła się w miejsce, gdzie katedra zasłoniła ją od stóp do ramion. Złapała obiema rękami za brzegi pulpitu — co sprawiło, że z uwagi na swój wzrost przypominała trochę kaczkę z rozpierzchniętymi skrzydłami — niezręcznie uśmiechnęła się do audytorium i świadoma, że nikt nie usłyszy, delikatnie wypuściła gazy z odbytnicy. „Żenujący jest ten fragment prozy” — rzekła w myślach Amorowicz. „Tej prozy życia” — dodała i choćby miała teraz zrzędzić sobie a muzom, zdecydowała się przemówić merytorycznie. Zdredziałe kaski, irokezowe pióropusze, Lafirynda i Jołmen — wszyscy jak jeden mąż wpatrywali się właśnie w pooraną zmarszczkami twarz sześćdziesięcioletniej profesor, a ta prawiła o największych w jej mniemaniu wartościach:
— Zapewne czytali państwo w liceum jeden z wierszy Alexandra Hausa pod tytułem „Pojęcia szlachetne”?
Jołmen chyba wrócił wzrokiem do „Fuck this girl”, a Lafirynda słuchała jak zaczarowana.
— Otóż w trzyczęściowym utworze, który widzicie państwo teraz na rzutniku…
POJĘCIA SZLACHETNE
Szacunek
Szacunek w związku
to nienakazywanie drugiemu
człowiekowi, by wpasował się w
globalne wzorce!
Jeśli przyjęło się go
z kurzą klatką,
to nie zmusza się go do tułaczki
na siłownię.
Współzależność
Z szacunku wyrasta
współzależność w związku.
Zdrowa współzależność!
Lojalność
Lojalność to dziś Śpiąca Królewna.
Obudzić ją może tylko… (?)
— Książę z Bajki?
tylko… (?)
— Jezus Chrystus?
tylko… (?)
— Pocałunek?
Szacunek! Prawdziwy szacunek,
do tego, którego się oswoiło!
…autor próbuje wywołać do tablicy trzy kluczowe pojęcia, na które powinno się zwrócić szczególną uwagę, jeśli pragniemy, by nasza relacja z drugim człowiekiem była udana, i jeśli marzymy o tym, by nasz partner pozostał z nami do samego końca… Musimy sobie przede wszystkim najpierw postawić pytanie, czym jest właściwie szacunek do naszego partnera, czym jest tak zwana współzależność w związku i czym jest albo czym powinna być lojalność… Proszę, może pani… — profesor wskazała dłonią na siedzącą w pierwszej ławce Lafiryndę, gdy ni stąd ni zowąd na auli rozległ się niebywale głośny dźwięk najnowszego samsunga galaxy w odsłonie jednego z najambitniejszych utworów muzycznych XXI wieku. Śpiewała znamienita polska śpiewaczka operowa, Kłoda Robaczywa, w utworze „Dwa grajki”.
Jeden z Irokezów podniósł się z krzesła i pomachał grającym samsungiem w kierunku katedry.
— Pani profesor, ja na chwilkę do toalety! — po czym przerwał gwałtownie koncert Robaczywej, przyłożył płaskie pudełko do ucha i zasłaniając nieudolnie ręką swój otwór gębowy, wykrzyczał: — Daj mi już spokój, kobieto! Nawet na wykładzie musisz do mnie dzwonić?! Nie wrócę do ciebie!… Czekaj, tylko wyjdę do kibla…
Z samsunga Jołmena wydobyło się w tym czasie głośne: „You’re a lucky man! Game over!”, okraszone jakimiś świstami, dzwonkami, skrzekami i muzyczką rodem z Dzikiego Zachodu, a zaraz potem młodzieniec z długą moszną obrócił się — niejako nafaszerowany ADHD — do jakiegoś ugrzecznionego chłopca, który siedział tuż za jego plecami, szturchnął go po bratersku i z wymalowanym na zębach szczenięcym uśmiechem, od ucha do ucha, szepnął:
— Kuźwa, stary, trzy i pół tysiąca punktów. Piąty etap, ziomek. Czaisz to?
I kiedy Amorowicz, doskonale już zaznajomiona z podobnymi występami, uparcie i konsekwentnie kontynuowała wykład, z każdym kwadransem zacne gremium studenckie (o jakże to uprzejme z ich strony, że raczyli oni zaszczycić Amorowicz swoim ciałem na wykładzie) oddawało się coraz bardziej własnym sprawunkom, zasypiało, wybudzało się, patrzyło, słuchało, myślało… (zaraz — myśleć, to na pewno nie myślało) — więc kiedy tak letargowało mniej lub bardziej samozachowawczo, do auli wrócił Irokez z toalety, usiadł w przedostatnim rzędzie, schował samsunga i nagle stało się coś, co wszystkim zmroziło krew w żyłach. Oto bowiem nad głową Irokeza ukazał się… księżyc w pełni…
Nim jeszcze księżyc w pełni ukazał się był nad głową Irokeza, profesor Amorowicz doświadczyła krępującej sytuacji. Podniecona bowiem niezmiernie swoim rutynowym akademickim występem, przechadzała się energicznie wzdłuż auli, gdy w pewnym momencie o mało się nie wywróciła, zahaczając o coś butem. O coś, co pierwsze zahaczyło o metalowy łącznik na schodkach wzdłuż audytorium i mogło stać się przyczyną tragedii.
— Proszę pani!… — zawołał wówczas młodzieniec o pięknych dłoniach, tuż po tym jak Amorowicz udało się jednak zachować twarz i spokojnie dotrzeć za katedrę. — Coś pani wypadło z kieszeni!… — Nieopierzony przystojniak, któremu na imię było Przecudowniś, nie zastanawiając się ani przez chwilę, natychmiast schylił się po zgubę, podniósł ją z ziemi i… nagle dało się zauważyć na jego twarzy taki grymas, jakby ktoś włożył mu do tej pięknej buzi całą główkę cytryny i wcale nie miał zamiaru wyciągać jej stamtąd szczypcami do kurczaków.
Student schodzi schodkami w dół auli i czuje, jak te jego piękne, anielskie paluszki ze smukłymi paznokciami trzymają coś obślizgłego. To coś ma chyba trochę taki zapach, jaki unosi się w domu jego babci z nad morza, gdy dziadek wraca z połowów. Niepojęte, co to może być. Woli się nawet temu nie przyglądać, jednak dziwi go fakt, że to coś o specyficznym zapachu jest dość twarde i szorstkie. Jakby zakrętka z butelki… Podchodzi do katedry i daje zgubę Amorowicz.
— A co to? — pyta zdziwiona Aniela. — To moje? — pyta jeszcze bardziej zdziwiona.
— Tak — odpowiada zawstydzony Przecudowniś i jego anielskie kwadratowe dłonie o smukłych paznokciach dotykają wyschniętej dłoni Amorowicz, kiedy ta — rozanielona na wskroś — w jednej chwili czerwieni się i uświadamia sobie, że teraz to ona trzyma w dłoni zakrętkę od dziurki na baterie do jej drżącego przyjaciela.Rozdział 5
„Zatem, czy człowiek naprawdę może porzucić drugiego człowieka, nie ponosząc żadnej odpowiedzialności za czyn, którego się dopuścił, a następnie przejść do porządku dziennego nad swoją nieumiejętnością budowania związku i bezrefleksyjną zdolnością do rujnowania go, kiedy już pierwsza faza (zakochanie) zaczyna nieubłagalnie wkraczać w etap odpowiedzialności? Może trzeba nam jakiegoś arbitralnego (w pozytywnym znaczeniu) gremium mędrców, zdolnych orzekać o winie takiego człowieka i wymierzać mu sprawiedliwą karę? Czas najwyższy uświadomić w końcu młodym ludziom, że miłość nie jest zjawiskiem tranzytowym, a relacja z drugim człowiekiem to nie zabawa najnowszym modelem iPhone’a…” — profesor doczytywała właśnie końcówkę wczoraj spłodzonego felietonu, gdy srebrny poblask ziemskiego satelity wyłonił się znów niespodziewanie zza dębu w Smutnym Ogrodzie i kazał jej podejść do tarasowych drzwi. Doznała podobnego uczucia co wczoraj: otóż jeszcze bardziej potworny strach obleciał kobietę od stóp do głów i owładnęło nią przekonanie, że poza pracą naukową faktycznie zostało jej jeszcze coś, co koniecznie musi doprowadzić w swoim życiu do końca. To coś stawało się jednak coraz bardziej niepokojące, zaś Aniela Amorowicz, jak przystało na szanującą się panią profesor, za wszelką cenę musiała powstrzymać w sobie żądzę wymierzania sprawiedliwości. Przyjrzała się więc raz jeszcze krągłemu księżycowi, którego prawą krawędź poszarpał i zaorał znów stuletni dąb, po czym usiała przed sześćdziesięciocalową paletę LED, służącą do odtwarzania reklam i podprogowej indoktrynacji (tudzież do ubezwłasnowolniania mas i lansowania populistycznych haseł), po czym, dotknąwszy pilota, którego design przypominał obecnie smukły dżojstik do wibratora, włączyła peowskie media i… dzięki bogu akurat nie było żadnej reklamy!
Mimo iż wśród akademickiego gremium uchodziła za kobietę niebywale egzaltowaną, w tej chwili wolna od znudzonych spojrzeń studentów pierwszego roku, podrapała się wulgarnie w kroczu, poderwała kieckę i podwinąwszy pod siebie nogi, usiadła w fotelu przed cyfrową paletą. Skończyła czytać na poły wstawiona i jak zawsze w takich chwilach — nim jeszcze podprogowa fala tefałenowskiej dezinformacji zdążyła na moment zdestabilizować jej szare komórki — usłyszała monolog starej papugi, którą były mąż nie miał serca jej odbierać. „Skurwysyn! Przecież on w ogóle nie miał serca” — pomyślała Amorowicz, patrząc na to wredne ptaszysko.
— Amorrrowicz, Amorrrowicz, ty starrra krrrowo! Zostawił cię sto lat temu! Zostawił cię sto lat temu! Amorrrowicz, czyta durrrne felietony! Amorrrowicz, czyta durrrne felietony! Wibrrratorrr wsadza w cipsko! Wibrrratorrr wsadza w cipsko i nie umie wyjąć szczypcami do kurrrczaków! Szczypcami do kurrrczaków! Amorrrowicz, ty starrra krrrowo! Ten chuj moczy dźwignię w smarrrach! Ten chuj moczy dźwignię w smarrrach!
Profesor chwyciła znowu za płaski laczek i z impetem rzuciła nim w drucianą klatkę. Ptaszysko zaskrzeczało przeraźliwie i łomocząc skrzydłami, poturbowało się na własne życzenie.
— Zaraz ci ten wibrator do dupy wsadzę! — wrzasnęła kobieta, kiedy w Tefałenie podpierający się łokciem o stół cwaniakowaty pan podawał właśnie najświeższego newsa:
— Kolejny przypadek gwałtownego zgonu w tajemniczych okolicznościach. Tym razem, w godzinach porannych, na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Śląskiego, doszło między innymi do zatrzymania akcji serca u dziewiętnastoletniego studenta biorącego udział w wykładzie u słynnej profesor Anieli Amorowicz, prekursorki nauk o relacjach miłosnych. W ostatnich minutach wykładu młody student doznał gwałtownego paraliżu prawej strony ciała, oddał pod siebie kał, a następnie wyrzuciło go z ławki, w której siedział, na odległość kilku metrów, tarmosząc nim po ziemi tuż pod nogami prowadzącej wykład przy ambonie… przepraszam: przy katedrze. Śmierć nastąpiła najprawdopodobniej na skutek natychmiastowego pęknięcia czaszki i wycieku płynu mózgowo-rdzeniowego. Obecne na auli osoby utrzymują, że tuż przed zdarzeniem ukazał im się księżyc w pełni nad głową młodego mężczyzny. Niepokoi fakt, że podobna sytuacja miała miejsce zaledwie dwadzieścia kilka godzin wcześniej, a dodatkowo na oczach dziesiątek ludzi, którzy widzieli nad głową ofiary światło do złudzenia przypominające księżyc. Świadkom udało się tym razem zarejestrować zdarzenie, jednakże na nagraniu nie widać, jakoby jakikolwiek księżyc zawisł uprzednio nad ofiarą. W tej chwili pokazujemy państwu materiał filmowy z miejsca tragedii. Uprzedzamy, że nagranie zawiera drastyczne sceny.
Amorowicz nie mogła na to po raz kolejny patrzeć. Zamknęła oczy i dopiła szybko resztę wina.
— Niewątpliwie, szanowni państwo, mamy tutaj niechybnie do czynienia z inwazją kosmitów z planety S. Pozwolę sobie wysunąć supozycję, iż najprawdopodobniej miał miejsce wybuch na planecie S, za który odpowiedzialność ponosi Federacja Rosyjska. Co do tego nie ma, drodzy państwo, żadnych wątpliwości — profesor patrzyła znowu w ledową platformę, gdy minister Antoni Dostojny wypowiadał się dostojnie przed kamerą.
— Irokez Asertywny, który dzisiejszego przedpołudnia poniósł tragiczną śmierć na auli Uniwersytetu Śląskiego, w kwietniu skończyłby dwadzieścia lat — ciągnął prezenter.
— Ta… Ale już nie skończy — spuentowała Aniela Amorowicz, kładąc butelkę po winie na podłodze. — Ten dzieciak powinien wisieć za napletek na trzepaku pod śmietnikiem! — dodała, wykonując głową nieskoordynowane ruchy, uprzednio beknąwszy swobodnie barytonem.
— To Wielki Barrrtek! To Wielki Barrrtek! Ten chuj moczy dźwignię w smarrrach!
— Ta… Strachu się dzisiaj najadłam i szok przeżyłam… Wielki Bartek. — W głowie Amorowicz szumiało, kręciło się, bujało; w jamie ustnej — śmierdziało.
Zasnęła.
— To Wielki Barrrtek! To Wielki Barrrtek! Idź do niego! Idź!Rozdział 6
Jak to jest możliwe, że zakrętka od dziurki na baterię do drżącego przyjaciela ostała się we wnętrzu Amorowicz — kobieta nie potrafi pojąć. Była święcie przekonana, że w środku ugrzęzła jedynie bateria, a tu takie zaskoczenie. Co w takim razie z baterią? Przecież gdy wyjęła urządzenie z komina i zorientowała się, że coś jest nie tak, widziała, że w środku pałąka brakuje jednego z dwóch paluszków. Przecież nie wypadł do wanny — no, chyba że spłukała go strumieniem gorącej wody z prysznicowego szlaucha, którym zawsze po masażach przemywała srom.
Cokolwiek się stało w trakcie ostatniego aktu samozaspakajania, i tak nie warte było tak wnikliwej analizy, co ostatnie wydarzenie w czasie wykładu. Wczorajszej nocy profesor zmuszona była wypić aż całą butelczynę, by poradzić sobie jakoś z gwałtownym szokiem i pierwszymi migawkami traumy, których kiełkujące ziarno nie tak łatwo będzie wyplewić z podświadomości. Amorowicz uczestniczyła wczoraj w czymś, co do tej pory być może i śniło jej się w trakcie nienajlżejszych koszmarów, jednak — w czymś, czego z pewnością nie dało się tak łatwo wytłumaczyć.
Odeszła teraz do tarasowych drzwi, zerkających wprost na stary dąb w Smutnym Ogrodzie (ogród nazwała tak, gdy Rzucariusz Skurwiel wyznał jej niespełna tydzień po romantycznej kolacji pod dębem, że już jej nie kocha), przypomniała sobie przy okazji, że ten przytłaczający ją widok dębu obecnie wysysa z jej budżetu jakieś półtora tysiąca miesięcznie (dom pod hipoteką — remont kosztował; Rzucariusz nie miał serca jej go odbierać), i zapytała — nieco retorycznie — starej papugi:
— Powiedz mi, ty paskudne ptaszysko: Kim jest Wielki Bartek?
Czytelnik zapewne wyczuwa w tej chwili absurdalność nakreślanej przeze mnie sceny i albo śmieje się rozbawiony jej metafizycznym ujęciem, albo z politowaniem kręci głową i rzuca dziełem w kąt. Jeśli uczynił właśnie to drugie, to — hola, hola! — niech nie będzie tak gwałtowny w swojej ocenie, powstrzyma się i pozwoli mi wytłumaczyć się przed nim: mawiają przecież, że tak jak nie chwali się dnia przed zachodem słońca — tak nie ocenia się nocy przed nastaniem dnia. Mawiają albo nie?… Tak czy inaczej — jakkolwiek byśmy dziwili się zachowaniu profesor — naturalnym jest przecież, że człowiek w chwilach konsternacji i niezrozumienia rzeczywistości odwołuje się do erudycji i nadzwyczajnej intuicji swojej papugi (Państwo macie papugę?) i prosi ją o wyjawienie prawdy o świecie. Zasadne jest więc w tym ujęciu szukanie odpowiedzi na pytanie, dlaczego ubiegłej nocy papuga, której imienia jeszcze Czytelnik nie zna, sugeruje Amorowicz udać się do niejakiego Bartka…
— Kim jest Wielki Bartek? — powtarza Amorowicz i stuka w drucianą klatkę, by ptaszysko zareagowało.
Papuga, której imię dane właśnie będzie Czytelnikowi poznać, odwraca się do Amorowicz dziobem, patrzy w nią, jeszcze bliżej patrzy, wbija w nią obrzydliwie wybałuszone przez naturę ślepia i…
— Ebofilia nie wie! Ebofilia będzie wiedziała, jak księżyc pojawi się nad głową doktorrra! Nad głową doktorrra!
— To jak się już Ebofilia dowie, to niech łaskawie raczy mi zrobić sprawozdanie przez długie „rrr” — rzuciła profesor i z fochem na ustach odstąpiła od przesłuchania.
Bolała ja piczka.
Między bogiem a prawdą, kłuło ją wzdłuż pachwiny, od macicy aż po udo, ale przecież nie będzie już więcej grzebać tam w środku żadnymi narzędziami, bo kto wie, czy nie narobi sobie jeszcze większych spustoszeń. Musi to jakoś wytrzymać. Może bateria się rozpuści? Daj, boże!
***
— Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje! — egzaltuje się doktor Asertywniak kilka dni później, stojąc za katedrą, w sali, do której oczywiście wpada pełno radosnych promyków słońca, sprawiających, że w mózgu Feminicjusza Asertywniaka wydziela się dopamina z serotoniną. Razem z „fallopsyną” tworzą one w jego głowie istny koktajl Mołotowa, który wybucha za każdym razem, gdy Asertywniak jedzie na narybek do sąsiedniego województwa. A jeździ głównie wtedy, gdy jest słońce, bo głównie wtedy nachodzi go straszna ochota na zaspokojenie.
Jest dokładnie pięć po ósmej i rozpoczął się właśnie wykład z asertywności stosowanej trzydziestoletniego doktora Feminicjusza Asertywniaka, bratanka dziekana Wydziału Psychologii i geja pełną gębą i pełną du… (przepraszam).
Zgromadzona w auli młodzież uczestniczy w wykładzie po raz pierwszy w tym roku i zarazem po raz pierwszy w swoim bogatym i wartościowym dotąd życiu. Nie stroniąc od pewnej uszczypliwości, warto by w tym miejscu nadmienić, że owa młodzież już w gimnazjum była bardzo asertywna i umiała bezrefleksyjnie wyartykułować kategoryczne „nie” (właściwie to umiała chyba najlepiej), a mimo to przyszła dziś w komplecie (cały pierwszy rok!) na spektakl, w jakim za chwilę miał zagrać ekscentryczny i teatralnie nienaturalny doktorek umiejący — ach, jakże umiejący! — odmawiać i jasno wyrażać swoje zdanie, bo…
— …mój stryj tu jest dziekaaanem, proszęęę paaaństwa…
Ósma dziesięć. Za chwilę Czytelnik będzie mógł z ogromną atencją wysłuchać, co pan doktor ma do powiedzenia w zakresie relacji z drugim człowiekiem i w temacie umiejętnego pozbywania się tegoż człowieka (eufemistycznie rzecz ujmując: „odmawiania”, „wycofywania się”). Doktor zaczyna właśnie rozwijać wątek i podkreśla, że istotą zdrowych relacji z drugim człowiekiem jest umiejętne powiedzenie mu „nie”, a jeśli trzeba — „zachowawcze wycofanie się”. Utrzymuje, że u podstaw takiego zdrowego zachowania („postępowania” — powiada) leży wartość nadrzędna, jaką jest sam człowiek (znaczy ten, który mówi „nie” i „zachowawczo wycofuje się” — gwoli sprostowania, jeśliśmy nie do końca zrozumieli skrót myślowy sprawnego językowo doktora; Czytelnik wolałby teraz nie widzieć i nie słyszeć, w jaki sposób doktor przekazuje tę wiedzę: ręce roztańczone, biodra rozkręcone, nadgarstki jak przed grą na pianinie latają w powietrzu, grawitacja ich nie obejmuje). „Przez tę wartość nadrzędną, jaką jest sam człowiek, rozumiemy samego człowieka, to znaczy — nas samych, bo zrozumieć musimy, że my, jako my sami, jesteśmy najważniejsi w życiu dla nas samych i nikt za nas, znaczy — za nas samych, tak ważny dla nas nie będzie… jak my sami”.
Czytelnik może teraz zobaczyć, jak część studentów wgapia się z niedowierzaniem w Asertywniaka, ryzykując, że do otwartych ze zdziwienia ust wleci im jakaś uniwersytecka mucha (jakie to szczęście, że wśród tych studentów są jeszcze tacy, co rokują!…). Zachowanie studentów nazwać należy tak zwaną — zbiorową konsternacją.
Widzi teraz Czytelnik, jak Asertywniak rozpostarł górne kończyny niczym chrześcijański kapłan i zerka na tłum. Głowę wysunął lekko do przodu. Lekko — bo być może zwątpił i wystraszył się, że ktoś uderzy go jajkiem, a w głowie miał przecież nie byle jaki mózg.
— No co?! Czego państwo nieee rozumieeecie?
Widzi teraz Czytelnik, że niewiele widzi, bo studenci ani „be”, ani „me”, ani „kukuryku”. Scena pozostaje bez zmian. Wobec tak mało wyrazistej sceny, Czytelnik nie może za wiele oczekiwać od relacjonującego, zatem relacjonujący rezygnuje z tak zwanej wszechwiedzącej narracji i pozwala Czytelnikowi bezpośrednio przyjrzeć się słowom samego Asertywniaka:
— No dobrze — Asertywniak wywija nadgarstkami. — Powiedzmy, że jak jakiś koleś podejdzie do mnie i zaproponuje mi seks — (studenci nagle nastraszają uszy jeszcze bardziej niż przy miałkiej konsternacji) — to ja mu mówię: „Sorry, kolo, ale aktualnie mam faceta. Zgłoś się, jak będę go zmieniał; tak za rok, ale tego to ci nie powiem jeszcze na sto procent, ziomek”…
Aula jakby utonęła w ciszy i skupieniu. Wykład wymagał przecież sakramentalnego wręcz nastroju…
— Albo inny przykład: koleś po dwóch latach już mnie nie kręci (no bo, sorry, stary, nic nie trwa wiecznie!) i mówię mu, że musimy się rozejść. Oczywiście mówię to, jak przystało na cywilizowanych ludzi XXI wieku, a on mi zaczyna z płaczem, pada do kolan (jakieś esy-frazesy, lamenty, chuj-wie-co, kurwa, na kolację zaprasza…) — przepraszam państwa za tę wstawkę, ale sami rozumiecie — no to ja co robię? — pyta Asertywniak, jak ostatni przygłup, ostatnie dno, a nie żaden doktor. — No ja mu mówię: „Wypad, koleś! Wypad! No czego ty nie rozumiesz?! Żegnaj, Gienia, świat się zmienia! Sorry, Kaczory! Widzisz, że nam nie wychodzi! No sorry. To koniec!” — krzyczy podniecony swą mądrością Asertywniak i widzi, jak studenci wybałuszają na niego oczy. Na auli: cisza i skupienie — jak przed paroma minutami.
— Albo inny przykład — Asertywniak nakręcił się już jak podniecony zegar, nie bardzo mając pojęcie, jak szybko upływał mu czas… — Koleś ma dość laski, bo mu co chwilę zrzędzi o odpowiedzialności, no więc: co powinien zrobić? Co? — zapytuje asertywnie samego siebie. — No spakować szmaty i wio od laski, bo laska wywiera na nim presję, a kolo czuje się jak w klatce… Rozumieją państwo? Rozumiecie? Jak w klatce kolo się czuje, bo mu baba cały czas dziurę w brzuchu wierci o odpowiedzialności, o małżeństwie, o dzieciach… A może kolo nie chce mieć dzieci?
— Ale o tym chyba się wcześniej rozmawia?… — przerwał nagle Przecudowniś. Asertywniakowi aż gruchnęło wsierdziem, osierdziem i… chyba miłosierdziem, bo na chwilę zmiękł, spojrzawszy na Przecudownisia, zwolnił tempa i…
— Oj, no… Niby tak, ale wieee pan, jak to jest… — wsierdzie chyba pompowało mu właśnie krew do żołędzi. — Zdarza się, że kobieta i mężczyzna, wie pan, nie zawsze sobie to wszystko na początku wyjaśniaaają… — Jejku, jejku, jaki zachowawczy, jaki subtelny, jejku, jejku!… (to chyba ćwierkały ptaszki za oknem; na pewno nie ja-narrator).
— Tylko, jak można nie rozmawiać o tak istotnych sprawach? Jak można sobie tego nie wyjaśnić? — Przecudowniś najwyraźniej nie potrafił się pogodzić z tezą o normalności nieprowadzenia tak kluczowych dialogów, kiedy jest się w związku.
— Nie ma w tym nic nienormalnego, że nie rozmawiamy od razu o wszystkim i nie afiszujemy się ze swoimi potrzebami — Asertywniakowi świeciły się oczy, gdy zwracał się teraz bezpośrednio do Przecudownisia („Zajebiste usta! Odjebany koleś na maksa przez matkę naturę!”). — Wie pan, jak to jest — szczerzył wyszczotkowane wybielaczem zęby. — Przykładowo, ja też bym peeewnie panu na początku nie powiedział, że lubię sobie zmienić kolesia po paru latach, gdybym widział, że pan z tych, co to aż po grób i takie tam… No a wszystkiego trzeba przecież w życiu spróbować — uśmiechnął się kokieteryjnie. — A w ogóle, to jaaak panu na imieeę?… Bo mnie Feminicjusz…
Aula wybuchła śmiechem.
— No, dooobrze, dooobrze — doktor pomachał łapkami, jak pianista tuż przed wielką uwerturą. — Wróćmy do tematu — polecił i pstryknął jakimś pilotem w kierunku swojego laptopa, po czym na ścianie za jego plecami pojawił się tekst.
— Proszę popaaatrzeć. — Obrzydlistwo: wywinął tym „popatrzeć” zupełnie jak obrażona na cały świat aktorka na scenie ekscentrycznego teatru. — Mamy tu przed sobą jeden z wierszy tego piewcy wielkiej miłości, Alexandra Haaausa (czytaliście państwo jego wierszydła w szkole średniej?), w którym nawet taki apologeta jak Haus mówi, że trzeba korzystać z życia i nie zaprzątać sobie dekla pierdołami. O, może pan przeczyta, panie… Jak pan ma w końcu na imię?
Aula znów się roześmiała.
— Przecudowniś — odparł student, a gdy — co prawda zaskoczony sugestią Asertywniaka — zaczął recytować wiersz, wszyscy natychmiast spoważnieli i zastygli w niebywałym skupieniu: Przecudowniś miał bowiem nie tylko przecudowny głos, ale przy tym głos tak kojący i tak inny od skrzekliwego i burleskowego głosu Feminicjusza Asertywniaka…
ANTYWIERSZ IV
ZBIOROWA MĄDROŚĆ O MIŁOŚCI
najpierw pozwól sobie na żałobę
nie leż długo w łóżku,
wyjdź do ludzi,
idź do kina
zadbaj o siebie:
kup sobie jakiś nowy ciuch,
idź na siłownię,
do kosmetyczki —
zobaczysz, to w
końcu
minie
pamiętaj:
indywidualizm, globalizm
i wsiebiewpatrzenizm
samorozwojizm
i noworelacjonizm
Nauczycielu, to jest wiersz?
To popłuczyny, kochany Noe —
tyle samo warte, co
zbiorowa mądrość…
Przecudowniś skończył. Gdzieś w tylnej ławce na sali, wysoko w ostatnich rzędach, rudowłosa Cizia Migdałowa-Szybkoręka, dziewiętnastoletnia, świeżo upieczona małżonka czterdziestoletniego Laskacza Szybkorękiego, poczuła, że na siedzisku ma dziwnie mokro. Z przodu Lafirynda też miała dziwnie mokro… Czyżby padało?
— O! I właśnie o to mi chodziło. Pięknie pan to przeczytał! — egzaltował się wyemancypowany Asertywniak. — Czyli nie żadne lamenty, ochy-achy czy co tam jeszcze, tylko odpowiadamy prosto w twarz: „Spoko, stary, spadaj, jak nie chcesz”; kupujemy sobie nowy ciuch, wio do kina, jakiś manicuuure, w przerwie na lunch sesja z botoksem (nie boli, polecam, napraaawdę polecam) i już kręcimy się na nowo . Ładnie pan to przeczytał. Poważnie. Ma pan baaardzo piękny głos…
Przecudowniś chyba poczuł się trochę zażenowany, lecz bynajmniej nie dlatego, że Asertywniak ewidentnie go podrywał (To „ewidentnie” to wy lubicie, młodzieży, używać, co? Lubicie?), ale ponieważ okazał się być na wskroś „tępą, przegiętą ciotą”.
— Dziękuję panu, tyle że problem w tym, panie doktorze, że Haus nie nawołuje w tym wierszu do samorealizacji po porzuceniu przez drugiego człowieka, ale kpi z tej samorealizacji. Nie widzi pan, że to, o czym mówi, nazywa ostatecznie „popłuczynami”? A nawet formę nadaje wierszowi taką, by rzeczywiście wyglądał jak popłuczyny.
— O! — podskoczył Asertywniak. — Pan pewnie od polonistów. Poeta, pewnie! Piękna apaszka na szyi, widzę…
Asertywniak chyba trochę się zmieszał. Zwątpił we własne IQ, zrozumiał najwidoczniej, że nic nie zrozumiał z wiersza tego miłosnego apologety Hausa, po czym przyjrzał się ostatnim wersom utworu raz jeszcze, przerzucił następnie wzrok na audytorium i zauważył ze zdziwieniem, że na twarzach studentów zagościło nagle niezrozumiałe przerażenie: patrzyli w jego kierunku zupełnie tak, jakby zobaczyli zjawę.
— No co? Co państwo tak na mnie patrzycie? –spytał i jakiś dziwny strach go obleciał w okamgnieniu. — No przecież można się chyba pomylić? No heeeloł…
Siedzący z tyłu sali Irokezy gwałtownie wysunęli z pod siebie krzesła, dało się słyszeć głośne szurnięcia metalowych nóg o posadzkę, trzaski drewnianych oparć o ścianę (aula była jeszcze z tych, co od dziesiątek lat nie widziały remontu) i Asertywniak zobaczył, ja ostatnie rzędy w popłochu opuszczają salę.
— Zaraz, zaraz!… Co się dzieje?! Jeszcze nie skończyłem! — krzyczał młody doktor, nieświadomy, że za to życie właśnie z nim kończy…
— Księżyc! Boże, to ten księżyc!!! — zaczęła wrzeszczeć kompulsywnie Lafirynda i wybiegać z ławki, przy akompaniamencie pisków i wrzasków pozostałych dziewcząt.
— O, kurwa! Ja pierdolę!!! — wykrzyczał jakiś rozhisteryzowany student i uciekając w popłochu, poturbował Cizisławę Migdałową-Szybkoręką: przewrócił ją, nadepnął na głowę, wyleciał jak poparzony z sali, i kiedy Cizia Migdałowa-Szybkoręka próbowała się podnieść (z wrzaskiem i piskiem na ustach), pociemniało nagle za oknem, księżyc rozjaśnił całą aulę i Asertywniakiem gruchnęło o sufit, jakby z siłą bomby wodorowej. Krew rozbryznęła się wówczas po twarzach uciekających studentów, zatrzasnęły się drzwi do auli, trzasnęło otwartymi okiennicami i już tylko wrzask i płacz tych, którym nie udało się zawczasu wydostać, wykładał asertywność stosowaną tak przejrzyście i tak czytelnie, że każdy ze słuchaczy mógł być pewny, że egzamin z życia zda z zamkniętymi oczami.
Po tym wydarzeniu dziekan Asertywniak zawiesił zajęcia do końca października i pogrążono się w wielkiej żałobie, histerii i strachu.
I tak nastał listopad.Rozdział 7
Sprawy zaszły już zdecydowanie za daleko. Ponieważ upławy nasilały się z każdą godziną do tego stopnia, że przejechawszy palcem wzdłuż pachwin i przyłożywszy kciuki do nosa, dało się wyczuć lekką woń parmezanu, Amorowicz odwołała dziś pierwsze listopadowe zajęcia (po przerwie) i swoim fiatem 125p — którego mąż oczywiście nie miał serca jej odbierać — urządziła sobie natychmiastową wycieczkę do przychodni. Była szybsza niż pogotowie. W mig znalazła się na miejscu, wysiadła całkiem sprawnie z niezniszczalnego wozu, pogrzebała kilka sekund kluczykiem w drzwiach, szarpnęła, sprawdziła, czy zamknięte, szarpnęła jeszcze raz; światła nie zamrugały, auto nie zawyło, szyba została lekko niedomknięta, a Amorowicz w ułamku sekundy już stała w rejestracji przed jakąś niemrawą panią, której zapewne marzyły się wakacje z księciem na białym koniu.
— Do doktor Umiejewicz — dodała Amorowicz, przywitawszy się uprzednio grzecznie.
— Doktor Prawa Umiejewicz jest na urlopie, pani profesor — odparła Marzycielka Księciowicz-Białokoniowa.
— O jejku, jejku… — profesor splotła dłonie i podparła się nimi o podbródek: uruchomiła natychmiast, skądinąd przychodzący jej z łatwością, proces jednoczesnego myślenia i zamartwiania się. — To co my teraz zrobimy? — spytała, zupełnie jakby obie miały coś teraz razem robić…
— Doktor Kłamczucha przyjmuje jeszcze godzinę. Może do niej panią zapiszę?
— A co to za pani doktor? — dopytała Amorowicz z nutą nieufności w głosie.
— Lewa Kłamczucha, pediatra-ginekolog i geodeta-patomorfolog. Podobno wszechstronna. Jakiś czas temu pracowała w Rządzie, ale niech mnie pani nie pyta, co tam robiła, bo pani nie powiem.
— No, pani Białokoniowa, mnie pani nie powie? Ile my się znamy, pani Marzytko?
— Nie o to się rozchodzi, pani Anielko, że nie chcę powiedzieć. Ona po prostu ma wyczyszczoną kartotekę. Jedyne, co słyszałam, to to, że co jakiś czas jeździ do Federacji Rosyjskiej asystować przy sekcjach zwłok, jak jest jakaś katastrofa wiertnicza. Podobno dobra: ziemię przekopuje na głębokość pół metra, i wszystko przesiewa. By wydostać ciało, podobnież nawet wierci w skałach…
Amorowicz poczuła chyba konsternację i jakieś takie niedopasowanie do rzeczywistości. Spojrzała, czy nikt nie słucha.
— Pani Marzytko, ale żeby patomorfolog… — zrobiła niewyraźną minę.
— I przy okazji pediatra i ginekolog, pani profesor. Przypuszczam, że jest tak dobra jak doktor Umiejewicz.
Profesor nachyliła się w kierunku Białokoniowej:
— Jest pani pewna?
— Pewna.
— Wyciąga? — Amorowicz ścisza głos.
— Wyciąga. Te panie są już któryś raz w tym miesiącu. Co chwilę mają coś nowego do wyjęcia. — Wskazuje na siedzące w poczekalni niemrawe kobiety.
— Delikatna?
I tutaj Białokoniowa marszczy usta i stare czoło. Kręci głową.
— No właśnie nie. Ale podobno jak chwyci, to wyciąga wszystko.
— A pokazuje, co wyjęła?
I tutaj Białokoniowa znowu marszczy usta i stare czoło i jeszcze nozdrza robią jej się większe.
— No właśnie nie. Ale podobno od razu wyrzuca do niszczarki.
— Do czego?
— Kierownik mówi, że przytaszczyła ze sobą jakąś niszczarkę z Rządu.
Amorowicz sprawiała wrażenie lekko skonfundowanej. Zamyśliła się przez chwilę, a przypomniawszy sobie (zwróćcie uwagę na ten staromodny imiesłów przysłówkowy uprzedni), że po przejechaniu palcem w pachwinie i przyłożeniu go do nosa daje się wyczuć zapach parmezanu, postawiła wszystko na jedną kartę i postanowiła zaryzykować. „Niech mi ta Lewa Kłamczucha zrobi wreszcie z tym porządek, nim do końca przeklnę tego mojego Rzucariusza” — rzekła do samej siebie Amorowicz, a w kilkanaście minut później siedziała już w gabinecie Kłamczuchy z nogami uniesionymi w górę, ceremonialnie zawieszonymi na jakichś dwóch metalowych pałąkach. Srom miała rozdarty od wschodu na zachód (i od północy na południe), bo Kłamczucha rzeczywiście okazywała się być mało delikatna.
Kiść słonecznych promieni wpadła niespodziewanie do wnętrza gabinetu i jak na zawołanie upadła prosto na rozdarty komin Amorowicz. Kłamczucha aż podskoczyła z radości: srom miała teraz jak na oświetlonej scenie.
— Nie spinać pośladków! Rozluźnić! Ładnie nam słoneczko przyświeciło…
— Widzi pani tę baterię, pani doktor? — spytała Amorowicz, czując, jak łupie jej serce. — „Tyle nerwów, Boże Święty, tyle nerwów”.
— Jeszcze nic nie widzę, proszę pani — odparła Kłamczucha, a lewy kącik ust spadał jej jakoś tak dziwnie w dół, gdy generowała akustycznie swoją odpowiedź. — Nie spinać pośladków!
Gdy kiść słońca nagle rozbryznęła się nad kominem profesor i nie pozostało po niej ani śladu, lekarka, zapewne zawiedziona, że scena już nie bryzga światłem, podała miejscowo sól fizjologiczną i rzekła (lewy kącik ust upadł jej znowu jakoś tak dziwnie w dół):
— Ponieważ u pani nic nie widać na pierwszy rzut oka, muszę rzucić okiem na ujście jajowodu. Dałam pani miejscowe znieczulenie. Za trzy minuty zadziała, a pani w tym czasie się rozluźni…
Amorowicz leży jak kłoda z dwoma krzywymi konarami do góry i patrzy w sufit na chyba czterdziestowatową żarówkę. Światło jest tak mętne i ospałe, że profesor obawia się o swój wzrok — za bardzo musi go wytężać, by kontury przedmiotów nie zlewały jej się i by miały odpowiednią ostrość. Czeka aż zdrętwieją jej najpierw może uda, potem pewnie wargi, potem łechtaczka, następnie cały srom i w końcu podbrzusze. Czeka niecierpliwie. Nic się jednak nie raczy dziać. Jak wszystko czuła, tak wszystko czuje. Łypie podejrzliwie wzrokiem na Kłamczuchę.
— O, i już zaczęło działać — oznajmia lekarka w imieniu Amorowicz, gdy tej ostatniej odbiera mowę z niedowierzania, że też ta krzywousta baba wie lepiej od niej samej, kiedy i czy już zaczęło działać. Amorowicz tak bardzo oniemiała z wrażenia, że nawet nie zauważyła, jak lekarka gwałtownym ruchem wjechała jej laparoskopem najpewniej pod sam jajowód. Uświadomiła to sobie dopiero, gdy poczuła przeszywające ukłucie od ud do przełyku, pisnęła, zaciskając implanty, zsikała się i wtedy — przerażona podwójnie — usłyszała, że nie ma w środku żadnej baterii.
— Nie ma pani żadnej baterii, proszę pani. Na głębokość pół metra pani wjechałam i nic takiego u pani nie widać na pierwszy rzut oka. Te kłucia z tej strony to może być kamica. Nie ma pani czasem kamieni w lewej nerce?
Amorowicz zdołała wydusić z siebie jedno zdanie, cedząc je w zasadzie przez zęby: raz to z bólu, dwa — z sarkazmu albo ze złości:
— To pani rzuci okiem do tego drugiego jajowodu!
Lekarka szarpnęła endoskopem, wywinęła nim w środku („Nie spinać pośladków! Rozluźnić!”), jakby pchnęła z całej siły z drugiej strony („Nie ruszać się! Pieczołowicie badam!”), Amorowicz nieomal już mdlała ze strachu, a Kłamczucha — przyuważywszy, że słońce zaczyna zakradać się znowu do gabinetu, tym razem warknęła:
— No i teraz, jak mam włączony monitor, to ono mi tu wychodzi. Widzi pani? I jak ja mam na to rzucić okiem? — kiść słońca ukazała się orkiestralnie na monitorze i kompletnie przesłoniła swym rozbłyskiem obraz z laparoskopu.
— Wyjdę na zewnątrz i spuszczę rolety — rzuciła nagle ginekolog i… wyszła, zostawiając Amorowicz z endoskopem w rozwartym sromie. Wtem nagle słońce zeszło ze sceny, w gabinecie poszarzało, dało się przyuważyć mdławe i przygnębiające światło żarówki na suficie (gabinet Kłamczuchy miał tylko jedno małe okienko dość wysoko osadzone) i oczom Amorowicz ukazał się na monitorze obraz jakości HD, na którym drugie skrzypce grała błona śluzowa (Amorowicz obejrzała kiedyś sporo filmików na YouTube), zaś pierwsze — napis „Zelmer” i chyba „Made in China”.
— Jasny gwint! — wrzasnęła profesor, gdy niespodziewanie otwarto drzwi gabinetu i Lewa Kłamczucha wygenerowała krzywym kącikiem ust:
— No widzi pani? Właśnie zaszło. — Spojrzała w monitor, zmrużyła oczy, kiwnęła głową i też wrzasnęła: — No tak! Kolejna, co robi grilla nie tam, gdzie trzeba!
I dało się zauważyć w tej dziwadłowatej scenie, jak obie kobiety z wybałuszonymi oczyma wgapiają się, jak na zatrzymanym filmie w niemym kinie, w końcówkę szczypców do kurczaków.
— Co wy macie z tymi szczypcami do kurczaków? — zapytała beznamiętnie Kłamczucha.