- W empik go
Szefowa wszystkich szefów - ebook
Szefowa wszystkich szefów - ebook
Marek pracuje jako przedstawiciel handlowy. Zarabia sporo, ale nie na tyle dużo, by pozwolić sobie na wszystko. Zaczyna doskwierać mu poczucie, że choć dobiega trzydziestki – nie odniósł sukcesu, nie ma nawet własnego mieszkania, a czas przecież biegnie tak nieubłaganie.
Nadchodzi jednak dzień, gdy na skutek splotu wydarzeń Marek doznaje olśnienia. Znajduje sposób, by w szybkim tempie zdobyć to, o czym wcześniej marzył – a nawet więcej! Dużo więcej! Pieniądze, respekt, władzę. Trzeba się tylko wyrwać z systemu. Założyć mafię. I zostać szefem. Tym głównym, którego wszyscy się słuchają, przed którym drżą i który kręci światem.
Plan, może i naiwny, a jednak znajdują się chętni. Najpierw koledzy z pracy, owładnięci myślą zdobycia szybkiej kasy, potem znajomi znajomych. W magazynie, na tyłach manufaktury, powstaje tajne miejsce spotkań. Organizacja rusza. I wtedy pojawia się kobieta…
W tej komedii nie znajdziecie krwawych porachunków, spektakularnych pościgów ani nawet strzelaniny. To komedia ANTYsensacyjna. Uprzejmie prosimy nie brać przykładu z bohaterów!
Polecamy także inną książkę z serii Komedie ANTY: "Zgodne małżeństwo".
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67173-55-1 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wiem, co mi odbiło, że na imprezie firmowej podszedłem do narzeczonej prezesa i wyznałem jej miłość. To było spontaniczne. Patrzyłem na nią, gdy stała samotnie, sącząc leniwie drinka. Miałem wrażenie, że jest smutna. To akurat mnie nie dziwiło, bo przecież trudno być zadowolonym, gdy ma się za faceta łysiejącego, otyłego, wątpliwej urody i w dodatku starszego o trzydzieści lat rozwodnika z bagażem życiowych doświadczeń.
Ona była młoda, miała jakieś dwadzieścia sześć lat, może dwadzieścia osiem – tyle co ja. I była ładna. Miała piękną twarz, czasem zbyt krzykliwie umalowaną, ale nadal ładną, z wąskimi delikatnymi ustami, które częściej układały się w kreskę niż uśmiech, co zwracało moją uwagę i pozwalało snuć domysły.
Była drobnej postury, ale bardzo zgrabna. I nosiła ubrania, które podkreślały wszystkie zalety figury.
Wiedziałem, że ma na imię Julka, chyba od Julii albo od Julity. Borcuch mówił na nią „Myszko”.
Nie pasowali do siebie. Wyobrażałem sobie, że ona bardzo się z nim męczy. Że sama nie wie, dlaczego z nim jest. Może dręczył ją brak wiary w siebie i dlatego zadowoliła się naszym prezesem, będącym już u schyłku życia. Wiekowo nie był aż tak stary, w końcu pięćdziesiąt sześć lat to dla niektórych dopiero środek, a nawet początek, ale Borcuch wyglądał na schorowanego. Miał bladą twarz i podkrążone oczy. Z powodu nadwagi, a zapewne też wielu innych chorób, których się tylko domyślałem – cukrzycy, nadciśnienia – puchły mu nogi i dłonie. Czasem odnosiło się wrażenie, że za chwilę pęknie. Nie było w nim dawnej energii, nawet gdy znajdował się przy narzeczonej. Wyraźnie uchodziło z niego życie. Obstawiałem więc, że długo już gość nie pociągnie.
A mogła mieć każdego. Z jej urodą, a nawet z tym dzieckiem, które miała z kimś innym, mogłaby znaleźć sobie odpowiedniego – młodego, energicznego, przystojnego – faceta, chociażby mnie.
Było mi jej żal, że musi spędzać czas z tym dziadem. O tym, że spędza z nim czas także w łóżku, wolałem w ogóle nie myśleć. Czasem, gdy pojawiał mi się w głowie taki niechciany obraz, wyobrażałem sobie, że ona podczas seksu z Borcuchem zamyka oczy i myśli o kimś przystojniejszym, na przykład o mnie.
Nie wiem wprawdzie, czy w ogóle mnie kojarzyła, bo przecież nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Patrzyłem na nią dotąd tylko zza swojego biurka, kiedy przychodziła czasem do firmy, w porze lunchu i razem z Borcuchem szli na obiad do restauracji.
Kiedy więc zobaczyłem ją na tej imprezie, najpierw w towarzystwie Borcucha i ich znajomych, a później samą, pomyślałem, że to moja szansa. Albo że to jej szansa. Albo że to szansa dla nas obojga. Właściwie nie wiem, co sobie pomyślałem, bo nie przyglądałem się własnym myślom. Po prostu podszedłem do niej, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja. Może myślałem, że ona na to czeka? Może wyobrażałem sobie, że jestem niczym ten książę na rumaku, który wyrwie ją z rąk smoka? Nie mam pojęcia, co mną wtedy powodowało. Nie byłem nawet przecież pijany, ledwie napoczęte drugie piwo nie dawało oznak upojenia. Trzymałem się pewnie i choć przez moment błysnęła myśl, że może prezes w tym czasie wróci i nie zdążymy uciec, nim zdzieli mnie w twarz, to nie bałem się takiego scenariusza. Nawet widmo ewentualnej utraty pracy nie było dla mnie przeszkodą.
Podszedłem z lekkim uśmiechem. Spojrzała na mnie bez szczególnego zainteresowania, jej oczy nie wyrażały dosłownie nic, a usta miała jak zwykle ułożone w neutralną kreskę.
– Dobry wieczór – przywitałem się zmysłowym głosem.
Ona tylko skinęła głową, po czym odwróciła wzrok, wypatrując koleżanek lub narzeczonego.
– Dobry wieczór – powtórzyłem. – Piękny wieczór. Nie taki piękny jak ty... – Zawahałem się, czy wypada zwracać się do niej po imieniu, ale przecież byliśmy w podobnym wieku.
– Słucham? – spytała, patrząc teraz na mnie. Udało mi się jednak zwrócić jej uwagę.
– Powiedziałem, że wieczór jest piękny. Ale byłby piękniejszy, gdybyśmy stąd uciekli. Zakochałem się w tobie, nie mogę przestać o tobie myśleć – wyszeptałem, nachylając się ku niej.
O mało nie zakrztusiła się drinkiem. Potem spojrzała na mnie z góry. Nie wiem, jak to możliwe, bo przecież była o głowę niższa. A jednak miałem wrażenie, że jest ponad mną i patrzy na mnie z góry. W jej wzroku było coś niepokojącego.
– Za wysokie progi jak na twoje nogi – wycedziła zdumiewająco lekko, a przy tym z taką pewnością siebie, jakby nie miała co do swoich słów żadnych, ale to żadnych wątpliwości.
Wtedy przyszły jej dwie koleżanki. Zainteresowały się, kim jestem, a ona coś tam im odpowiedziała, chyba że jestem nikim i że podbijam do niej, że jestem jakiś chyba wariat. Śmiały się, niemal zanosiły się tym śmiechem. Pytały, z czym do ludzi, i to pytanie chyba skierowane było do mnie.
Ale ledwo cokolwiek słyszałem. Tylko ten śmiech.
Nazwała mnie nikim. NIKIM?
Kurwa mać. Ja pierdolę.
A ten łysy oblech to niby jest ktoś? Bo jest prezesem?
Kiedy wracałem do swojego stolika, niemal na oślep, ogłuszony fatalną reakcją tych kobiet, starałem się trzymać pion. To znaczy szedłem prosto, ale wewnątrz czułem się przygięty, niemal znokautowany. Jakbym dostał pięścią w brzuch.
W połowie drogi, gdy mijałem kolegę z działu produkcji, jednego z tych typków, którzy nawet na imprezy firmowe przychodzą w roboczych bluzach, zauważyłem, że na mnie spojrzał. Po prostu uniósł wzrok i spojrzał. Zwyczajnie, przelotnie, jak na przechodzącego obok. Ale mnie to tak wkurwiło, że podskoczyłem do niego, chwyciłem za tę bluzę i miałem ochotę mu przywalić. Opanowałem się jednak.
– Pierdol się – wycedziłem wprost do jego ucha.
Był przerażony, niemal słyszałem, jak bije mu serce. Patrzył na mnie oczami jak spodki.
– O co ci chodzi, stary? – spytał.
Ale ze mnie już trochę zeszło to ciśnienie. Poluzowałem uścisk.
Nagle poczułem, jak ktoś mnie łapie za marynarkę.
– Masz problem, frajerze? – Usłyszałem agresywny głos za plecami.
To byli koledzy tamtego, wszyscy z działu produkcji, w takich samych bluzach, trochę już podchmieleni. Ale waleczni. Mimo że jeden w okularach.
Rozejrzałem się za własnymi kolegami. Stali nieopodal, wpatrując się w nas z ciekawością. Żaden się nie ruszył, żeby mi pomóc.
– Szukasz zaczepki? – dopytywał jeden z tych z produkcji. – To dawaj, dawaj, pokaż, co potrafisz. – Zaczął podskakiwać i wysuwać ręce zwinięte w pięści jak bokser.
– Nie szukam zaczepki – wyjaśniłem, starając się, żeby mój głos brzmiał teraz spokojnie. Co tu dużo gadać, nie miałem z nimi szans, a nie chciałem wzbudzać sensacji wśród gości i niedoszłej ukochanej.
– Przeproś kolegę, leszczu – nakazał okularnik.
– Przepraszam – wydukałem i spuściłem wzrok. Chciałem odejść, ulotnić się, zniknąć.
Naprawdę nie wiem, co mi strzeliło, żeby podrywać narzeczoną szefa, a wkrótce potem nawrzucać koledze z działu produkcji.
To nie był mój najlepszy wieczór.
A jednak jeden z tych, które dzięki splotom różnych wydarzeń potrafią wpłynąć na resztę życia.
**
Czułem niesmak. Do siebie i do świata. Za to, jak ten świat mnie dziś potraktował. I za to, jak ja potraktowałem siebie. Czułem niesmak do wszystkich kobiet, wciąż w uszach brzmiał mi śmiech Julki i jej koleżanek. Wciąż dźwięczało mi w uszach słowo „NIKT”. Byłem dla nich nikim.
Powinienem jakoś się odwinąć, coś powiedzieć. Coś, co poszłoby im w pięty. Ale nie umiałem, zawstydziły mnie. Nie tak miał się potoczyć ten wieczór. Zabrakło mi pewności siebie. Uważam się za lepszego od Borcucha, a jednak podskórnie wyczułem, że nie mam z nim szans. Dla nich byłem nikim, randomem z działu handlowego, uderzającym do narzeczonej prezesa.
Czułem też niesmak z powodu niepodjęcia rękawicy. Okularnik, drobny i nieco już zawiany, wyzwał mnie na pojedynek. A ja stchórzyłem. Bo czułem się niepewnie. Bo on, choć drobny i niepozorny, był jednak waleczny i miał obok siebie kolegów. Moi kumple patrzyli tylko. Jakby byli w kinie, brakowało im tylko popcornu.
Spytałem później, dlaczego mnie nie wsparli. Powiedzieli, że wzięli tę sytuację za żart. Bo kto normalny ryzykowałby bijatykę na imprezie firmowej, pod okiem prezesa, przecież to mogłoby skończyć się zwolnieniem z pracy, a w tych czasach niełatwo o nową. A kredyty każdy ma.
No tak, więc znów prezes górą. Jak król. Nawet kumple sprzedaliby mnie przy pierwszej okazji. Albo daliby mnie zabić okularnikowi. Bo praca.
Kuźwa. Co za świat.
Wyszedłem stamtąd, choć impreza dopiero się rozkręcała i właśnie podali gulasz. Byłem głodny, bo te kanapeczki, które serwowano o dwudziestej jako starter, były beznadziejnie małe i wszyscy czekali na prawdziwe żarcie. Dochodziła dwudziesta druga. Ten gulasz zaplanowano aż tak późno chyba z oszczędności. Może prezes miał nadzieję, że większość gości się wykruszy i mało kto zje, ale wszyscy zostali. Poza mną.
Zdecydowałem się wracać do domu piechotą. Chciałem ochłonąć, a ruch zawsze dobrze mi robił. Poza tym z Saskiej Kępy, gdzie odbywała się impreza – do Śródmieścia, gdzie wynajmowałem mieszkanie, nie było daleko. Czterdzieści minut, może godzina. Wystarczyło przejść przez most i potem skręcić na Powiśle. Miałem nadzieję, że po szybkim marszu i dotlenieniu mózgu chłodnym, choć prawie już majowym powietrzem mój umysł nieco się uspokoi i wpłyną do niego jaśniejsze myśli.
Szedłem energicznie, a zarazem niespiesznie, wdychając powietrze nosem, a wydychając ustami. Ta metoda podobno jest najbardziej skuteczna na stres. Miasto jeszcze nie spało, wciąż jeździły tramwaje i autobusy. Spacerowiczów jednak o tej porze było już zdecydowanie mniej. Przez most szedłem sam, co było trochę zdumiewające, biorąc pod uwagę fakt, że pod mostem tętniło życie. Młodzież chyba już czuła majówkę, rozpalano pierwsze ogniska i – mimo chłodu – zabawa na nadwiślańskich plażach trwała w najlepsze.
Ale most był wyludniony. Tutaj zbyt wiało dla pieszych. Ja też żałowałem, że nie mam czapki ani kaptura. Uszy marzły jak zimą.
Byłem już niemal w połowie. Oddychałem miarowo, skoncentrowany na oddechu. Trochę zmęczony, bo takie oddychanie wcale nie jest swobodne. Przystanąłem więc, żeby dać płucom odpocząć. Pode mną czarna toń, nade mną niewidoczne gwiazdy. Po bokach gdzieniegdzie skrzące się ogniska, a w oddali światła miasta. Być może byłby to przyjemny widok, ale nie dziś, kiedy uszy niemal mi zamarzły. Rozważałem nawet, czy nie wsiąść do ostatniego tramwaju.
Nagle mój wzrok zarejestrował coś nietypowego. Świadomość jeszcze nie potrafiła rozszyfrować tego obrazu, ale w głębi poczułem niepokój.
To był mężczyzna.
Zauważyłem go kątem oka. Jakieś cztery metry z prawej. Zerknąłem ponownie.
Stał i – podobnie jak ja – patrzył w wodę.
Tyle że on stał po drugiej stronie barierki.
Kurwa!
W tej chwili nie czułem już uszu, jakby odmarzły. Całe ciało mi się rozgrzało, chyba adrenaliną. Serce zaczęło mocniej bić.
O kurde, kurde! Co mam robić? Po cholerę, szedłem przez ten most, teraz muszę podjąć decyzję.
Facet to się odchylał, to wracał do pozycji, jakby niezdecydowany. Albo jakby odliczał do skoku.
Trzymał się barierki i wyglądał trochę jak Batman, tak mi się skojarzyło, chociaż nie miał żadnego dziwacznego stroju, był w garniturze. Elegancik.
W pierwszym odruchu chciałem spytać, czy mu nie zimno. Potem myśli zaczęły napływać mi jak oszalałe. Co robić w takiej sytuacji, jak go powstrzymać? Krzyknąć: „Nie skacz! Każdy problem jest do rozwiązania!”. A jeśli on widzi to inaczej? Cholera jasna, mogłem zostać w tym klubie!
Mam mu zrobić wykład o wartości życia? Ale nie jestem przecież psychologiem.
Odchylał się i wracał – jak dziecko cierpiące na chorobę sierocą. Bujanie, bujanie.
Może powinienem iść dalej, udać, że go nie widziałem? Niech się tak buja sam.
A jeśli skoczy? To skoczy. Mnie przecież nic do tego.
Ale stałem jak sparaliżowany. Cholerny most. Pusty. Ostatni tramwaj przejechał.
Z czeluści wspomnień wydobyły się nagle nauki z jakiegoś handlowego szkolenia. Przykuć uwagę. Trzeba przykuć uwagę. Włożyć stopę w drzwi, potem już pójdzie.
Gość odchylał się coraz mocniej, kątem oka widziałem, że jego dłonie już prawie odklejają się od barierki.
– Niech pan stąd nie skacze! Tu nie można! Jest zakaz! – krzyknąłem, ale nie za głośno, żeby go nie wystraszyć. Mój głos był jednak zdecydowany i stanowczy.
Facet spojrzał na mnie, zdziwiony.
– Ale co nie można? – spytał.
– Skakać. Jest zakaz.
– Zakaz skakania do Wisły? – Przekrzywił głowę. Mocniej chwycił się barierki.
Brawo ja! Poszedłem za ciosem.
– Z tego mostu nie można. Nie słyszał pan?
– Nie.
– Jest zakaz. Już od roku! Stąd prąd niesie aż pod Płock, a tam Wisła zakręca, tworzy rozwidlenie i ciała zatrzymują się na wysepce. Władze Płocka wystosowały apel do władz stolicy o zakaz, bo miały dość uprzątania warszawskich trupów.
– Co pan opowiada? – zdziwił się.
Wiem, durna historia, ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy, a to przynajmniej ściągnęło jego uwagę. Zainteresował się. Naprawdę na mnie patrzył. I przestał się odchylać w stronę rzeki.
– Dziwne, że pan nie słyszał – powiedziałem nieco już spokojniej, robiąc jednocześnie mały krok w jego kierunku. Maleńki, posuwisty, niemal niezauważalny, by go nie wystraszyć.
– A z tamtego można skakać? – spytał, pokazując brodą most Łazienkowski.
– Tak, tam można. Tam jest mielizna. Pozwalają skakać, bo ciało daleko nie odpłynie, w tamtym miejscu Warszawa sprząta – wyjaśniłem, starając się, żeby mój głos brzmiał pewnie. Miałem nadzieję, że tym sposobem kupię czas. Jeśli facet zdecyduje się na skok z innego mostu, będzie potrzebował się tam przemieścić, w tym czasie zawiadomię odpowiednie służby. Grać na czas, grać na czas – powtarzałem w myślach.
Pokręcił głową, wpatrując się w most Łazienkowski. W tym czasie zrobiłem kolejny posuwisty kroczek.
– Przecież to głupota – stwierdził. – Abstrakcja. Absurd.
– A bo to jedna w tym kraju? – przyznałem.
– A jeśli jednak skoczę stąd? To co?
– Kara. Grzywna. Olbrzymia.
Kolejny kroczek. Byłem już prawie dwa metry od niego.
– Grzywna dla nieboszczyka? – spytał przytomnie.
– Dla rodziny. Przecież ciało zostanie zidentyfikowane. Z pewnością ma pan dokumenty.
– Ach! – krzyknął, wyszarpując lewą dłonią portfel z kieszeni marynarki. Odrzucił go na ulicę.
– I tak zidentyfikują – powiedziałem. – Poza tym... – Przybrałem miękki ton, bardziej życzliwy, robiąc jednocześnie następny posuwisty mały krok. – Po co skakać?
– Jestem zmęczony – wyszeptał, niemal bezgłośnie, ale usłyszałem.
– Może dziś czuje się pan nie najlepiej, ale jutro... Jutro też jest dzień – pocieszyłem. – Jutro będzie lepiej.
– Jutro... – parsknął. Spojrzał na mnie litościwie. – Zapamiętaj, młody człowieku. Dziś jest wczorajszym jutrem.
Nie ogarnąłem. To było za trudne w tym momencie. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, dlatego po prostu dobiegłem do niego i chwyciłem za ramiona.
Ale on wtedy skoczył. Wyśliznął mi się z rąk.
– Ja pierdolę – syknąłem, podążając wzrokiem w dół. Nawet nie usłyszałem plasku. Nic. Byłem tak przejęty, że mój mózg na chwilę chyba się wyłączył.
Przebiegłem na drugą stronę mostu, co wcale nie było takie proste, zważywszy na przejeżdżające samochody i tory tramwajowe. Wychyliłem się, ale nic nie dostrzegłem w ciemnej toni rzeki.
Nie wiedziałem, co robić.
Nagle mój wzrok padł na portfel rzucony przez faceta na ulicę i na nim się skoncentrowałem. Nie wiem dlaczego, po prostu chciałem go ocalić, przynajmniej tę rzecz. No dobra, po cichu liczyłem, że jest tam gotówka. Facet nie wyglądał na biednego.
Rzuciłem się na ten portfel, ryzykując życiem, bo leżał dokładnie na środku jezdni prowadzącej do Śródmieścia. Ledwie go podniosłem i odbiegłem na chodnik, zadzwonił mój telefon. Odruchowo, zupełnie bezmyślnie odebrałem połączenie. Mamusia.
Mama zawsze kazała nazywać się „mamusią”, według niej takie określenie wykazywało między nami silniejszy związek, niż gdybym nazywał ją po prostu „mamą”. Oczywiście takie nazewnictwo było bardziej pod sąsiadów niż faktycznie odzwierciedlało naszą bliskość. Żeby się jednak z nią nie spierać, zgadzałem się na to i mówiłem do niej „mamusiu”. Była wtedy szczęśliwa i mogła się chwalić, że syn zwraca się do niej w ten sposób. A sąsiadki piały z zachwytu i pytały: „Wandziu, jak tego dokonałaś?”. I mama, pardon, mamusia, tłumaczyła, że mówię tak do niej z miłości.
Jasne.
Przymusiła mnie. Wychowała mnie jak psa Pawłowa. Kiedy pytałem: „Mamo, zrobisz mi kanapki?”, udawała, że nie słyszy. Dopiero kiedy zmieniałem formę na: „Mamusiu, zrobisz mi kanapki?”, reagowała. Czasem korciło mnie, żeby samemu sobie robić te kanapki, na złość jej, żeby nie musieć mamusiować, ale samodzielnie zrobione nie byłyby pewnie tak smaczne. Mamusiowałem więc, żeby dostać jedzenie, kieszonkowe, czyste ubrania.
Dopiero gdy przeprowadziłem się do Warszawy i kilku kolegów, słysząc moją rozmowę telefoniczną z „mamusią”, uśmiechnęło się znacząco pod nosem, zaprzestałem mamusiowania w miejscach publicznych. Mama oczywiście obrażała się wtedy, wmawiając mi, że Warszawa ma na mnie zły wpływ. Cały czas powtarzała, że muszę uważać, by nie wpaść w złe towarzystwo. Bała się, żebym nie zaprzepaścił całej tej pracy, jaką wykonałem, by stać się „kimś”. Bo dla rodziców i ich sąsiadów byłem „kimś”. Jako jedyny bowiem spośród kolegów z podwórka skończyłem studia, dostałem pracę i nawet dysponowałem samochodem służbowym.
Dla siebie jednak nie byłem „kimś”. Dla siebie byłem nikim, szczególnie dziś, gdy nie dość, że zostałem upokorzony na imprezie, to jeszcze nie udało mi się uratować człowieka przed skokiem. Byłem nikim.
– Halo! – krzyknąłem do słuchawki niezbyt miłym tonem.
– Wybacz, że o tej porze, synku – kajała się mama... mamusia. – Ale właśnie się z ojcem zastanawiamy, czy wybierasz się do nas na majówkę? Bo chcielibyśmy wyjechać, właśnie rozmawiamy, bo dzwoniła ciocia Krysia i zaprosiła nas, to znaczy mnie i ojca. Ale jeśli chcesz przyjechać...
– Gość rzucił się z mostu. Na moich oczach. Kuźwa.
– Jaki gość? Gdzie jesteś, synku? – zaniepokoiła się mama.
– Z imprezy wracam, piechotą. Mostem szedłem i on tam stał. Za barierką. Muszę chyba zadzwonić po policję? Karetkę? Straż pożarną? Nie wiem. Nie wiem, cholera jasna. Rzucił się. Do Wisły.
– O mój Boże! – krzyknęła mama. – Słyszysz, Włodziu? – zawołała ojca.
– Przeżył? – dopytywał ojciec.
– Nie wiem. Chyba nie. Na pewno nie... – stwierdziłem.
– Nigdzie nie dzwoń! – zakomenderował tata. – Będą cię ciągać po komisariatach, żyć nie dadzą. Facetowi już nie pomożesz. Skoczył to skoczył.
– Tata ma rację, idź stamtąd. Co za okropne miasto! Ale nie wracaj piechotą, zamów taksówkę.
– Żadnej taksówki – wciął się tata. – To mafia. Zedrą z niego, obwiozą przez pół Warszawy, słyszałem o takich.
– Już takich nie ma – przypomniałem.
– Ooo, uważaj, żebyś się nie pomylił. Wszędzie są. I tylko czyhają, wiem, co mówię. Zobaczy, że jesteś zaaferowany i może straciłeś czujność, i nakręci na ten swój liczniczek dodatkowe stówki. Już ja ich znam, mafia!
Mafia. Ojciec wszędzie widział mafię. Odkąd pamiętam, nazywał tak większość grup zawodowych i społecznych, do których on nie należał. Takie postrzeganie pogłębiło mu się, kiedy leżał w szpitalu po wypadku, któremu uległ w pracy. Lekarze – biała mafia czyhali wtedy podobno, żeby go szybko oskórować, wyjąć przydatne narządy, które można byłoby komuś opchnąć. Ale się nie dał. Ponoć cudem, bo było blisko.
Kiedy w tamtym czasie chodziłem do apteki, żeby mu wykupić lekarstwa, a nie wszystkie były refundowane, nazywał farmaceutów mafią w fartuchach. Była też mafia sądownicza, kasta, która nie przyznała mu odpowiednio wysokiego odszkodowania. Ojca nie stać było na dobrego prawnika, w przeciwieństwie do firmy ubezpieczeniowej, która dysponowała profesjonalistami w tej dziedzinie. Rekinami, którzy przekonali sąd, że wypadek po części był ojca winą, skoro sam wybrał sobie taki zawód, czyli był stolarzem i sam sobie tę rękę uciął. Mafia prawnicza, niech ich chuj trzaśnie – mówił ojciec wściekły.
I miał rację. Z pieniędzy, które dostał, nie był w stanie nas utrzymać, a trudno o pracę w zawodzie stolarza, kiedy się nie ma ręki.
Dobrze, że mama pracowała, inaczej byłoby krucho. Ojciec wprawdzie po pewnym czasie znalazł nową pracę – w telemarketingu, do którego nie potrzebował dłoni. Nie znosił jednak tej roboty, nienawidził jej. Jako były stolarz nie posiadał kompetencji do komunikacji z ludźmi. Bywało, że puszczały mu nerwy przy tej słuchawce, ale zaciskał zęby, żeby zarobić parę złotych. Swoich szefów nazywał oczywiście mafią, wyzyskiwaczami. Bardziej jednak nienawidził rozmówców, patałachów – jak zwykł o nich mówić, kiedy nie miał zamówień. Zdarzało się, że i im dawał wykłady na temat mafii, a konkretnie – mafijnego działania sklepów stacjonarnych, co czasem (choć rzadko) przynosiło efekt i wpadało mu zamówienie na te garnki, które sprzedawał.
W szerokiej gamie mafiosów znajdowali się także księża – czarna mafia lub mafia w sutannach, jak mówił, dlatego nie pozwolił na pomoc, której chciał mu udzielić nasz proboszcz i zatrudnić go, nawet bez tej ręki, jako pomocnika na plebanii – w ramach dodatkowego zajęcia w weekendy.
Była też mafia samochodowa, bo nikt ojcu nie chciał opuścić ceny za auto, które sobie upatrzył, przystosowane do jego nowego trybu życia.
Było wokoło mnóstwo różnych mafii, które według ojca żerowały na zwykłych ludziach, wzbogacając się ich kosztem. I zawsze mieli lepiej niż on – który miał pod górkę.
Nie znosił mafii. Ale też chyba skrycie ją podziwiał. Pamiętam, że za dzieciaka oglądałem razem z nim Ojca chrzestnego – wszystkie części, Człowieka z blizną, Donnie Brasco, a potem nawet Rodzinę Soprano. Śledził losy bohaterów z zapartym tchem i zwykł powtarzać wtedy: „Patrz, synu, to są prawdziwi mężczyźni. A rodzina jest najważniejsza”.
– Więc przyjedziesz do nas na majówkę? – dopytywała mama. Ledwie ją słyszałem, tak byłem owładnięty myślami o tym, co robić. Zadzwonić na policję lub po pogotowie czy odpuścić?
– Kiedy majówka? – spytałem po dłuższej chwili, gdy zaniepokoiła się, że nie odpowiadam.
– Za tydzień.
– Nie, to raczej nie – odparłem odruchowo, bo przecież nie miałem żadnych planów na za tydzień. – Może jednak wezwę policję? Może go uratują?
– No jeśli masz czas na przesłuchania, to sobie dzwoń – powiedział tata gdzieś w tle. – Ale sam zobaczysz, ta policyjna mafia szybko ze świadka zrobi z ciebie oskarżonego, żeby im się statystyki zgadzały – zawyrokował.
– A, to nie – przyznałem, przyspieszając kroku. – To jednak nie dzwonię.
Byłem już niemal na końcu mostu. Przeanalizowałem błyskawicznie, że przez te trzy minuty gość zdążył zachłysnąć się wodą, zamarznąć lub pójść na dno. Nie było sensu wzywać służb, bo przecież zanim by go odnaleźli, upłynęłoby pewnie kolejne kilka godzin, po których może nawet dopłynąłby już z nurtem do Płocka.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Książki Aleksandry Tyl
Miłość wyczytana z nut
•
Aleja Bzów
•
Szczęście pachnie bzem
•
Magiczne lato
•
Karmelowa jesień
•
Anielska zima
•
Szalona wiosna
•
Wschody i zachody słońca
•
Leo! Znowu ty? Niecny plan
•
Leo! Znowu ty? Byle do przodu
•
Zgodne małżeństwo
•
Ostatnia podróż
.
POWIEŚCI OBYCZAJOWE, KRYMINAŁY, THRILLERY
WCIĄGAJĄCE I NIEBANALNE
ZACZYTAJ SIĘ!
www.prozami.pl
Księgarnia wysyłkowa
www.literaturainspiruje.pl