Szelma i inne opowieści przyziemne - ebook
Szelma i inne opowieści przyziemne - ebook
Najnowsza książka Elżbiety Isakiewicz, to zbiór literackich miniatur z pogranicza epiki i liryki, czyli miejsca w literaturze, gdzie autorka – znana reporterka i prozatorka, od dekad regularna czytelniczka poezji – czuje się u siebie. W Szelmie i innych opowieściach przyziemnych autorka chwyta historie, które przynosi jej los, ludzie, książki, a potem opowiada je po swojemu. A „po swojemu” w wypadku Isakiewicz, przedstawiającej się jako „miłośniczka kotów, Czechowa, dobrego wina i wysokich obcasów”, oznacza niezwykle osobiście, czyli tak że fabuła opowieści staje się równie ważna jak smak, zapach, kolor czy mgnienie słońca między liśćmi.
Szelmę…tworzy kilkadziesiąt tekstów o objętości od pięciu zdań do trzech stron maszynopisu.
Spis treści
Szelma
Zwykłego dnia
Swetry
Rola
Chłopak
Stukot
Oplątwy-tillandsie
Punkt
Dziurka
Chwila
Konduktor
Czułość
Pacjent
Święta
Przepadłość
Lekcja polskiego
Stragan
Ukąszenie
Odsłona czerni
Handlarka
Pokuta
W południe
Płot
Odgłos
Melonik
Idący
W podróży
O popędliwości
Puzderko
Rękawiczki
Flecista
Władca
Duch
Wycinka
W metrze
Obcy
Ogród
Dyrygent
Woda
Czysty
Parasolnik
Winnica
Metoda
Burza
Czekając
Album
W kamieniach
Przestroga
Na obrzeżach
W Tucholi
Oko w oko
Wirus się nie huśta
Kozy
O surowym korzeniu
Życzenie
Światło
Kwarantanna
Wydarzenie
Dziwadła
Nocny stróż
Tam
W poprzek
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-235-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy przyprowadziła Szczepana do najstarszego brata, ten złapał się za głowę:
– Durnaś.
A Szelma na to:
– Możem durna, ale to moja durność, moja sprawa.
W rodzinie, wcześnie osieroconej, rządzili bracia. Siostry usługiwały im w czujnej ciszy jak motyle u progu krótkiego lata, jak robotnice zasilane wewnątrzgatunkowym, mrówczym kodem poddania. O Szelmie, najpóźniej urodzonej, mówili „stuknięta”, bo zbierała kolorowe szkiełka. Poniewierały się w przydrożnych rowach, na polnych ugorach, na wzniesieniach osłaniających horyzont przed naporem monotonii, co wypełniała płaski krajobraz i ludzkie siedliska zmętniałym światłem utrudzenia. Tylko te szkiełka, zwłaszcza w skwarze, w rozedrganych krztynach powietrza, kusząco lśniły barwami niby ułomki z jakiegoś potłuczonego nieba.
Jednego razu, przed zachodem, szuka Szelma szkiełek na miedzy, wśród zielska, a z naprzeciwka idzie Szczepan w czapce na bakier. Kroczy chodem niskim, kaczym, rozkołysanym, zatrzymuje się, kuca przy niej.
– A po co ci, dziewczyno, te szkiełka?
Wzruszyła ramionami. Więcej nie pytał. Przyjęła jego oświadczyny ze złości na najstarszego brata. Ślub był bezweselny, jedna z sióstr zgodziła się na świadka.
Nic jej w tym Szczepanie nie pasowało: ani ten chód kaczy, ani sposób, w jaki się golił, ani jak chrapał i przy jedzeniu mlaskał, ani nawet materiał na spódnicę, co jej kupił na dożynki. Ale dni toczyły się w koleinach sezonów, w mdławych tutejszych światłach. Kiedyś, na przednówku, zerka Szelma przez okno, obierając na placki kartofle. Na podwórzu Szczepan kręci się wokół starej, rozlazłej szopy – coś tam przyklepuje, coś podcina, mierzy, a tu dach jak nie runie z trzaskiem, hukiem, ze zgrozą pomieszaną z kurzem, z siłą rozjątrzoną, wściekłą, składając komórkę niczym kartonowe pudło, miękko. A spod rumowiska wydobywa się jęk Szczepana, przyduszony, zmięty:
– Szelma, ciemno mi.
Wzbiły się wysoko spłoszone gołębie, łuna zachodu na czerwono omaściła ich upierzenie, połówka kartofla poturlała się po kuchennym stole, spadła. A gdyby tak zamknąć oczy – pomyślała – i wszystko skończyć: małżeństwo, codzienną mitręgę, sny nawet we śnie nieznajdujące wytchnienia, i będzie jak dawniej: tylko ona i szkiełka.
Zawodzenie od szopy słabnie, urywa się, kruszeje. Raptem Szelma podrywa się, biegnie, kaszle – pył powalonej drewutni wdziera się do gardła, nozdrzy – jakiś gwóźdź ociera się o stopę, Szelma schyla się i unosi, ledwie zachowując równowagę, ciężką, pokiereszowaną płachtę drzwi, pod którymi lament już umilkł. Dostrzega głowę Szczepana; w posklejanych krwią włosach utkwiły drzazgi.
Opuścił szpital po tygodniu i życie wróciło na tory. Z tą różnicą, że jej nadwyrężony od podźwignięcia kręgosłup nie był już tak giętki. Umierali kolejno bracia Szelmy; wiosną siostry nosiły im na groby żonkile i bratki, jesienią astry. W końcu umarł Szczepan, po bożemu, w łóżku, na poduszkach.
– Szelma – szepnął, otworzył do dalszego ciągu usta, ale one były już nieme jak na fotografiach albo odwróconych lustrach.
Wkrótce osada zmieniła się w przedmieścia: na wzniesieniach wyrosły budynki, a gliniaste drogi wylano asfaltem, i z czasem trudniej znajdowała szkiełka. Gromadziła je w słoikach, blaszanych pudełkach. Zanurzała w nich dłonie, przesypywała jak piasek. Niekiedy kaleczyła przy tym palce. Rzadko przykładała plaster, zlizywała krople krwi.ZWYKŁEGO DNIA
Franciszek zrobił Marcelinie buty. Sznurowane, z grubą karbowaną podeszwą, żeby nie ślizgały się po lodzie i stawiały opór grawitacji w trakcie wspinaczek, z niewielkim, lecz wyrazistym obcasem.
– Jestem kobietą – przypomniała, wyjaśniając, jaki powinien mieć kształt. Buty czyściła oliwą, polerowała flanelą. Latem podeszwy nabierały zielonego odcienia – nabiegały sokiem alpejskich traw.
Marcelina podarowała Franciszkowi książkę, kupioną od wędrownego bukinisty na jarmarku w Sion, stolicy kantonu Valais, niedaleko ich wioski. Odkąd z jej pomocą nauczył się czytać, po zapadnięciu zmroku siadywał przy naftowej lampie, łaszącej się do liter miękkim, drżącym płomieniem. Wypijał szklankę czerwonego wina, którego grona rodziły się w małych winnicach, przed zmierzchem schodzących w złotej szacie ze zboczy ku dolinie Rodanu. („Tutejsza ludność – podają kroniki – w winie jest rozmiłowana”). Książka była o wielkich bitwach i generałach.
Piętnastego sierpnia 1942 roku szczyty wstały wyraziste, drapieżne. W domu Marceliny i Franciszka Dumolin, nauczycielki i szewca (– Każdego mogła mieć – gderały tutejsze kumochy), piski, marudzenia, pokrzykiwania, śmiechy ich siedmiorga zasmarkanych, krwistych dzieci stapiają się z odymioną wonią smażonych kartofli, które pichci pomagająca w gospodarstwie ciotka.
– Entliczek, pentliczek, czerwony stoliczek – nuci, podskakując, czteroletnia dziewczynka.
Marcelina zamiata ganek.
– Trzeba wydoić krowy. – W jej głosie pobrzmiewa coś falującego i spokojnego jak w śpiewie przypływu. Krowy pasą się na hali, w nieckowatym zakolu przełęczy, za którą wzrasta lodowiec Les Diablerets.
– Tak, już czas. – Franciszek i Marcelina wymieniają spojrzenia, przez chwilę stoją nieruchomo, a może to tylko wrażenie wywołane snopem jaskrawego światła, które wymknąwszy się spiętrzonej chmurze, spłynęło na tych dwoje niczym reflektor w ostatniej teatralnej scenie. („Tutejszą ludność – potwierdzają archiwalia – wyróżnia upodobanie do wszelkiego rodzaju przedstawień; jasełka i szopki angażują zarówno szacownych przedstawicieli kantonu, jak i pasterzy”).
– Poszli wydoić krowy. – Wersję tę, zaświadczoną przez ciotkę, powielą następne pokolenia.
Czteroletnia dziewczynka nie zapamięta oddalających się rodziców, jedynie płacz ciotki, skrywany, bezgłośny, gdy po zmierzchu zaganiała dzieciarnię do łóżek, i białą żarzącą się gwiazdę, która uderzała o szybę małego, nieosłoniętego okna izby na pięterku.
– Ciotka miewała przeczucia, nazywali ją Kasandrą – przyznaje dziś stara czteroletnia dziewczynka. („Duszę tutejszej ludności – sugerują urzędowe źródła – nawiedzały mamidła i rozmaite mary; wierzono na przykład, że lodowiec Les Diablerets zamieszkują diabły”).
Siedemdziesiąt pięć lat po tym, jak Marcelina i Franciszek opuścili dom – gdy patrzyło się z ganku, ich sylwetki to zanikały, to wyłaniały się na nierównościach terenu, a Marcelina uniosła dłonie ku niebu i wykonała taneczny obrót, zaś Franciszek bił jej brawo – konserwator kolejki linowej ośrodka narciarskiego Les Diablerets nieco w bok od głównego szlaku napotkał w śniegu zadziwiające, czerniejące wybrzuszenie. Na posterunku policji zeznał, że odkrył zmumifikowane ciała kobiety i mężczyzny, leżące razem, w dobrze zachowanych ubraniach. Wkrótce służby dokopały się jeszcze plecaka, butelki po winie i książki. Zwrócono uwagę na wyśmienity stan kobiecych butów, sznurowanych, z wyrzeźbionymi obcasami. Według śledczych para, wędrując gdzieś między Valois i Bernem, prawdopodobnie osunęła się w szczelinę.
Stara czteroletnia dziewczynka międli w palcach różową chusteczkę. W każdą rocznicę zniknięcia rodziców wspinała się na lodowiec z kilkorgiem rodzeństwa, żeby wznosić wyższe od Alp modły. Czuło się tam ciepłe, pełne oddechy, zdrowe tętna, jakąś obecność trwałego, wyzwolonego szczęścia. Różowa chusteczka w pomarszczonych dłoniach ma białe koronkowe obrzeża.