- W empik go
Szepcz do mnie więcej - ebook
Szepcz do mnie więcej - ebook
Lena dostaje dom w spadku po ciotce uznanej przez rodzinę za wariatkę. Wbrew najbliższym wybiera się do Tyńca. Znajduje pracę i postanawia wyremontować podupadły budynek. Porządkując mieszkanie, znajduje pamiętnik właścicielki. Dowiaduje się, że prawda o ciotce jest inna niż przekazywali jej rodzice. Życie w nowym miejscu komplikuje dodatkowo spotkany przypadkiem na cmentarzu przystojny, choć gburowaty brunet. Czy Lena poradzi sobie z rewolucją we własnym życiu? Jak potoczy się znajomość z miejscowym policjantem? I jak wpłynie na jej życie sekret rodziców?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67787-30-7 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JAKUB
Dźwięk telefonu wyrywa mnie z płytkiego snu. Klepię ręką w kanapę, na oślep szukając komórki, ale nigdzie jej nie ma. Raptownie się schylam, by zerknąć na podłogę, skąd wciąż głośno rozbrzmiewa charakterystyczny sygnał. Leży na ziemi, a ekran wyświetla napis, który w ciągu ostatniego roku miałem okazję często oglądać.
Centrum Onkologii w Krakowie.
Serce podchodzi mi do gardła, kiedy patrzę na wiszący na ścianie zegar. Jest druga w nocy. Sięgam po telefon, a kiedy próbuję odebrać połączenie, zauważam, jak bardzo drżą mi palce. Przykładam słuchawkę do ucha.
– Jakub Lincner przy telefonie. Co się dzieje? – wyduszam z siebie jednym tchem.
– Panie Jakubie, proszę przyjechać. I proszę się pospieszyć – słyszę po drugiej stronie rzeczowy głos pielęgniarki.
Nie odpowiadam. Telefon wypada mi z ręki. Paraliżujący strach na moment zupełnie mnie obezwładnia. Siedzę bez żadnego ruchu, wlepiając zaszklony wzrok w rozmazane lampki na choince. Słowa, które przed momentem padły, wciąż odbijają się echem, a pulsujący ból w głowie coraz mocniej daje o sobie znać.
Zrywam się, nie zważając na to, co mam na sobie. Wcale nie szykowałem się do snu, zasnąłem w tym, w czym chodziłem za dnia. Nie chciałem tutaj być. Sam. W domu. Miałem siedzieć teraz w szpitalu. Błagałem pielęgniarki, by pozwoliły mi zostać, ale odesłały mnie. Przyszedł lekarz i przekonał mnie, że muszę odpocząć. Zapytał, ile nocy bez zmrużenia oka mam już na koncie. Nie byłem w stanie udzielić mu odpowiedzi.
Zabieram z haczyka klucze i wychodzę. Chociaż na dworze panuje mróz, w cienkiej koszuli wcale nie jest mi zimno. Nie odczuwam żadnych emocji poza lękiem, który pochłania wszystkie moje myśli. Działam jak maszyna, automatycznie wykonując kolejne niezbędne czynności.
Po chwili mknę ulicami. Tyniec o tej porze zwyczajnie śpi. Puste drogi tworzą tunel, który przemierzam z zawrotną prędkością. Wokół słychać tylko donośny ryk silnika mojego auta. Czas zaczął rozdawać karty. Mam nadzieję, że będzie dla mnie łaskawy.
Piętnaście minut później wjeżdżam na ulicę Garncarską i parkuję przed szpitalem. Wysiadając z samochodu, przecieram oczy. Ola nie może widzieć mnie w takim stanie. Muszę się trzymać. Dlaczego z naszej dwójki to ona okazuje się tą silniejszą? Powinienem być jej oparciem, tymczasem to ona wciąż zdaje się mnie pocieszać.
Czuję się podle. Nie tak miało być. Kiedy widzę, jak bardzo cierpi, pękam. Zwykle kłamię, że wychodzę ze szpitalnej sali, żeby porozmawiać w ważnej sprawie służbowej i daję upust emocjom. Za ścianą, kiedy mnie nie widzi i kiedy na chwilę opuszczam oddział, po prostu się rozklejam. Ryczę jak ostatni frajer.
Wchodzę do szpitala i idę w stronę schodów. Nie czekam na windę. Łudzę się, że ruch pozwoli mi choć w minimalnym stopniu rozładować napięcie. Ale to wszystko na nic. Otwarte drzwi oddziału świadczą o tym, że najwyraźniej już na mnie czekają. Widzę ciągnący się przede mną opustoszały korytarz.
Palący ból gardła sprawia, że nie potrafię przełknąć śliny. Przystaję na moment i łapię się za czoło. Mój umysł szaleje. Zachowuję się irracjonalnie, jakby czekanie miało mi w czymś pomóc. Mięśnie dygoczą, koszula lepi mi się do ciała. Wyglądam jak ostatni menel, ale w tym momencie, do diabła, to wszystko nie ma żadnego znaczenia.
– Pan Jakub. Dobrze, że już pan jest – zza biurka w recepcji wychyla się jedna ze znajomych pielęgniarek. Podchodzi do mnie bliżej. – Oddech pani Oli jest już bardzo płytki. Przed chwilą był u niej lekarz. – Nie dodaje nic więcej. Idzie w stronę pobliskiej sali, a ja po prostu ruszam za nią. Kiedy przekracza próg pomieszczenia, odwraca się w moim kierunku. Czuję na sobie jej współczujący wzrok. Jakby chciała mi coś powiedzieć. Tymczasem milczy, stając obok łóżka Oli. Nieznacznie kiwa głową, spoglądając na moją nieruchomo leżącą żonę. Podpiętą do aparatury kontrolującej funkcje życiowe. Zaciskam powieki i próbuję uporać się z widokiem, do którego wciąż nie potrafię przywyknąć. Łatwiej mi, kiedy jestem przy niej cały czas. Kiedy siedzę na drewnianym krześle obok łóżka i trzymam ją za rękę. Kiedy patrzę na podkrążone brązowe oczy i kiedy głaszczę jej głowę, na której wcale nie tak dawno rosły kruczoczarne, gęste włosy. Teraz nie ma tam nic. A ona i tak wciąż jest dla mnie najpiękniejszą kobietą na ziemi.
Jednak ilekroć wychodzę chociażby na parę godzin i tracę ją z widoku, mój mózg zaczyna wypierać te wszystkie obrazy. Powrót na nowo otwiera wszystkie rany.
Zaciskam zęby. Siadam na skrawku szpitalnego łóżka i biorę Olę za dłoń. Jest niemalże bezwładna. Głaszczę ją, a potem przysuwam ku swojej twarzy i składam na niej pocałunek. Nie reaguje. To nic. Wiele razy już nie reagowała na mój dotyk. Czasami jest zbyt zmęczona, by się odezwać.
Jestem przerażony. Permanentnie od dwóch lat, od diagnozy. Czerniak. Potem przerzuty do kości. Immunoterapia, radioterapia, w końcu leczenie paliatywne. Jeszcze jakiś czas temu sądziłem, że można przezwyciężyć każdy rodzaj lęku. A jednak życie pokazało mi, że może być inaczej. Lęk przed utratą ukochanej osoby tylko przybiera na sile.
Zerkam na pielęgniarkę. Zostawia nas samych.
Oprócz stałej pracy aparatu wydającego z siebie rytmiczny sygnał, wokół panuje kompletna cisza.
– Jestem, kochanie – szepczę, ściskając jej dłoń. Przysuwam się bliżej twarzy Oli. Chcę się odezwać. Chcę jej coś powiedzieć. Wiele razy mówiłem do niej, kiedy spała. Ale teraz nagle zabrakło mi słów. Duszę w sobie rozpacz. Cholerne słabości, które tylko mącą. – Przystroiłem choinkę. Tak, jak chciałaś – mówię, walcząc z drżeniem głosu. Obiecałem jej, że to zrobię. Obiecałem jej też, że wróci do domu i oceni moją pracę. Nabieram powietrza w płuca. Przytrzymuję je na chwilę. Nie daję rady. Nie potrafię. Dlaczego musimy przez to przechodzić? Za co? Za jakie grzechy? Przecież chcieliśmy tylko normalnie żyć. – Pewnie zrobiłabyś to lepiej. Jestem pewien, że będziesz miała sporo zastrzeżeń – dodaję. – Ale nigdy nie byłem w tym dobry, przecież wiesz. Zresztą pamiętasz, co opowiadała ci moja mama. Kiedyś tak przystroiliśmy z siostrą choinkę, że tego nie wytrzymała, złamała się i po prostu na nas poleciała. – Próbuję odwrócić myśli, wracając do zdarzenia z dzieciństwa. Wszystkie bombki, jakie były w pudełku, ulokowaliśmy z przodu. Z tyłu drzewko było kompletnie gołe, więc prawa fizyki dały o sobie znać.
Z ust Oli wydobywa się jakiś głos. Nachylam się. Sine wargi poruszają się. Jakby coś do mnie mówiła.
– Kuba. Kuba... – ledwo słyszalnie wypowiada moje imię. Widzę, z jakim trudem jej to przychodzi.
Serce zaczyna łomotać mi jeszcze szybciej. Choć miałem wrażenie, że już prędzej się nie da.
– Jestem, Oluś. Będę tu przez cały czas. – Wierzchem palców dotykam jej policzka. – Leż sobie spokojnie. Nie wysilaj się. Porozmawiamy jutro, kiedy będziesz silniejsza.
Marszczy czoło. Z bólu. Widzę, jak potworne cierpienie przysparza jej nawet mały ruch. Odwraca się w moją stronę i na parę sekund otwiera oczy. Jakby chciała się upewnić, czy to na pewno ja.
– Tak bardzo się boję – wydusza z siebie. Kącik jej ust unosi się w górę. Z oka wypływa łza, która szybko wsiąka w poduszkę. Przecieram kciukiem wilgotny szlak na jej skórze.
– Nie ma się czego bać – szepczę, próbując ją uspokoić. Patrzę na jej twarz. Wciąż jest tak bardzo piękna. Wyczerpana walką z chorobą, wycieńczona do granic możliwości, a jednak wciąż tak jedwabiście gładka.
– Jutra nie będzie – dodaje.
Opuszczam głowę. Zaciskam oczy. Wstrząsa mną szloch. Nie potrafię go opanować. W życiu nauczyłem się wielu rzeczy, ale nikt nigdy nie przygotował mnie na coś takiego. Nie jestem gotów, by ją pożegnać. Nie wiem, jak miałbym bez niej żyć.
– Co ty mówisz, Olka – ściskam ją za rękę. Milknę, by na nowo zebrać siły. – Nie pozwolę ci odejść. Przecież nie możesz mnie tutaj tak zostawić.
Nie odpowiada.
Godzinę później przychodzi lekarz.
Dwie godziny później przychodzi jeszcze raz. I stwierdza zgon.DWA LATA WCZEŚNIEJ
LENA
Siedzę przy wielkim drewnianym biurku i wgapiam się w okrągłą twarz typa siedzącego dokładnie naprzeciwko mnie. Notariusza, gwoli ścisłości. I zastanawiam się, do licha, cóż takiego właśnie do mnie gada?
– Maryla Karolina Sarnicka oświadcza, że do całego spadku, jaki po niej pozostanie, jako jedyną spadkobierczynię powołuje Lenę Marczuk, córkę Stanisława i Krystyny, urodzoną 18 września 1999 roku w Krakowie, zamieszkałą w Ciechocinku – wąsaty facet odczytuje jakieś papiery. Wciąż nie dociera do mnie sens wypowiadanych przez niego słów. Jakiego spadku? W jakim Krakowie? O czym on chrzani?
Mam wrażenie, że to wcale mnie nie dotyczy. Ale nie mogę zaprzeczyć, że w akcie notarialnym, który mam przed nosem, pojawia się dokładnie moje imię. Moje. Z moją datą urodzenia. To nie może być zwyczajny zbieg okoliczności.
– Przepraszam – przerywam mu, a jego mina świadczy o tym, że nie jest z tego zadowolony. – Mógłby mi pan po prostu po ludzku wyjaśnić, co to wszystko oznacza?
Wzdycha pokazowo. Odkłada dokument na blat, opiera łokcie na biurku i pochyla się w moją stronę. Kręci głową, chyba zapobiegawczo, w razie gdyby poprzedni gest zbyt słabo wyraził jego zgorszenie. Zdążyłam się domyślić, że ma mnie dość.
– Niejaka ciotka Maryla, dziewczyno, zapisała ci w testamencie swój dom.
Dębieję.
Szczęka dosłownie opada mi na to drewniane, rzeźbione, masywne cacko, przy którym siedzę. Nie wierzę w to, co słyszę.
Opieram plecy o krzesło, analizując sytuację.
Zapisała mi swój dom? Prawdziwy dom?
Jak to możliwe? Przecież wcale jej nie znałam. Mama od lat nie utrzymywała z nią kontaktu. Nie odwiedzaliśmy się, bo dzielił nas spory dystans. Choć miałam wrażenie, że od zawsze był dla mamy wygodną wymówką. Jak mantrę powtarzała mi jedno i to samo. I tylko to na temat ciotki zdążyłam zapamiętać. Że Maryla Sarnicka była zwykłą wariatką.
***
– Mówiłam ci, że to wariatka – mama kręci się dookoła stołu, co rusz zerkając na akt notarialny, który przyniosłam do domu. Jakby był jakimś wyrokiem.
– Była, mamo – poprawiam ją. Wstyd przyznać, ale nawet nie wiedziałam, że nie żyje. Nikt nas o tym nie poinformował. Zresztą rodzice z pewnością i tak nie zdecydowaliby się pojechać na pogrzeb. Po pierwsze, ojciec ma już sześćdziesiąt lat. Boi się jeździć autem poza granice miasta. Mam wrażenie, że to nie jest kwestia umiejętności, ale strach, który siedzi wyłącznie w jego głowie. Mama jest od niego rok młodsza. I nie ma prawa jazdy. Jestem ich jedynym dzieckiem. Jak widać, chyba długo wyczekiwanym. W zasadzie sama mogłabym ich zawieźć. Moglibyśmy też pojechać pociągiem albo autobusem. Opcji jest wiele. Ale reakcja matki wyraźnie świadczy o tym, że nawet po śmierci ciotki nie zamierza złagodzić tonu. I uczestnictwo w pogrzebie byłoby dla niej skaraniem boskim. A ja? Teraz już sama nie wiem. Tego, co się stało, chyba nikt z nas kompletnie się nie spodziewał.
– Nieważne – burczy pod nosem. – Tylko problemów nam przysporzyła. Znowu – matka nie potrafi się uspokoić. Wiadomość o testamencie ciotki rozstroiła ją chyba tysiąckroć bardziej niż wiadomość o jej śmierci. – Stara, nikomu niepotrzebna rudera – komentuje. – Chciała się pozbyć problemu, to tobie zapisała.
– Twoja ojcowizna, mamo – patrzę na nią i zastanawiam się, jak to możliwe, że nie ma żadnego sentymentu do miejsca, w którym się wychowała. Nie wiem, czy potrafiłabym się tak stuprocentowo odciąć od przeszłości i zacząć wszystko od zera. Przecież każdy z nas chce mieć jakieś poczucie przynależności i rodzinnych korzeni. Ubolewam, że nie miałam okazji poznać swoich dziadków, bo prawie wszyscy odeszli, zanim się urodziłam. Babcia ze strony matki ponoć niedługo potem. Do ciotki, po opowieściach mamy, szczerze powiedziawszy, jakoś nigdy mnie nie ciągnęło. Po prostu dla mnie nie istniała. Aż do dziś.
– Wiesz, że możesz się tego zrzec. – Matka staje przede mną z rękami założonymi pod boki. W ogóle nie reaguje na to, co przed chwilą powiedziałam.
– A dlaczego miałabym to robić? – Wzruszam ramionami.
– Przecież na tym majątku mogą ciążyć jakieś długi. Bóg jeden wie, jakich głupot za życia nawywijała jeszcze Maryla. Kredytów ci trzeba? – piekli się na mnie, jakbym już podjęła ostateczną decyzję.
– Nie ma żadnych długów. Ciotka pozostawiła po sobie trochę oszczędności.
– Trochę? – Podnosi brew.
– Trzydzieści tysięcy. To spora suma, biorąc pod uwagę, że musiała sama utrzymywać dom. Chyba nie była aż tak głupia, jak o niej mówiłaś. – Wiem, że to stwierdzenie wywoła piekło.
– Nic o niej nie wiesz – parska nerwowo. Podchodzi do kuchennego blatu i zaczyna chować do szafki talerze, które przed całą tą rozmową zdążyła wyjąć ze zmywarki. Zastanawiam się, czy w ten sposób zakończyła temat, czy to dopiero początek. Podnoszę do ust szklankę z kawą i wypijam ostatni łyk. Patrzę na komórkę i widzę, że dokładnie za półtorej godziny muszę się zjawić w salonie fryzjerskim. Staram się tam o uczciwy etat, a to renomowana firma i zależy mi na tej robocie. – I co zamierzasz zrobić? – Odwraca się w moją stronę. Chyba trochę ochłonęła, co daje w końcu warunki do kontynuowania normalnej rozmowy. Choć prawdę mówiąc, kontakt ostatnio słabo nam się klei. Duża różnica wieku, jaka nas dzieli, gdzieś tam zdaje się za bardzo mącić. Kiedyś zazdrościłam moim rówieśniczkom, że ich młodsze matki podzielały ich gusta i pozwalały na robienie rzeczy, które dla mnie pozostawały nieosiągalne.
– Mamo, szczerze powiedziawszy, wciąż jestem w szoku. Nie wiem, co zrobię. Chyba najpierw po prostu tam pojadę. Chciałabym to zobaczyć. – Nigdy wcześniej nie byłam w Krakowie. Nawet na szkolnych wycieczkach. Zawsze jeździliśmy tylko do Gdańska, Torunia czy najdalej do Warszawy.
Twarz matki zastyga w bezruchu. Wygląda, jakby zobaczyła ducha, a przecież patrzy tylko na mnie. Trochę zaczyna mnie to niepokoić.
– No pewnie! Jeszcze się tam przeprowadź! – rzuca z pretensją i macha rękami na boki. Z jednej strony rozumiem jej strach, że może mnie utracić. Kilka lat temu skutecznie odciągała mnie od pomysłu pójścia na studia, a tak marzyłam o dziennikarstwie. Twierdziła, że nie stać nas na mieszkanie w akademiku, a dojazdy zrujnowałyby nasz budżet. Zamiast liceum wybrałam więc pobliskie technikum fryzjerskie. Choć nigdy nie wydawało mi się, że jesteśmy jakoś szczególnie biedni. Ojciec pracował w zajezdni, matka w sklepie. Byliśmy średniozamożną, przeciętną rodziną. Z biegiem czasu zrozumiałam, że wcale nie chodziło o pieniądze. Zresztą, nasze miasto wcale nie leży na końcu świata. Chodziło o lęk przed utratą. Matka wciąż nie potrafiła przeciąć przysłowiowej pępowiny. Mogłam spełniać swoje marzenia, a jednak zamiast głosu rozsądku posłuchałam jej. Ale kiedy ktoś każdego dnia buczy nad uchem, że coś się nie uda, człowiek zaczyna w to wierzyć. Uwierzyłam, że wyuczony zawód będzie dla mnie lepszy niż wieczne dokształcanie się.
– Wybacz mamo, z całym szacunkiem, czy naprawdę myślisz, że całe życie zamierzam spędzić w jakimś mieście dla podstarzałych emerytów? Przecież nic tutaj nie ma! – Wstałam od stołu. – Ciechocinek na pewno nie jest spełnieniem moich marzeń. I nie powiedziałam wcale, że zamierzam się przeprowadzić! – Mam dość wiecznych, bezpodstawnych pretensji z jej strony. – Zastanów się, co mówisz!
Mój ostry ton jest czymś, czego najwyraźniej się nie spodziewała. Mama przenosi wzrok na ojca, który siedzi na kanapie w salonie i przysłuchuje się naszej rozmowie. Niby z bezpiecznej odległości, a jednak biernie w tym wszystkim uczestniczy. Prawie zapomniałam, że tutaj jest.
– Odezwij się, Staszek – próbuje wciągnąć go do rozmowy. – Mógłbyś też się jakoś do tego odnieść. – Jest zła, że musi go nakłaniać. Zresztą, nie pierwszy raz. Ojciec zawsze miał znacznie spokojniejszy temperament niż ona. Jego milczenie jeszcze bardziej rozsierdza matkę. – Pewnie! Ty jak zawsze wolisz siedzieć cicho – wyciera ręce w ścierkę i ciska nią w stojący przede mną stół. Zdejmuje przez głowę wysłużony granatowy fartuch, a potem opuszcza pomieszczenie. Kilka sekund później słychać głośny trzask łazienkowych drzwi. Jestem przekonana, że usłyszeli go także kilka pięter niżej.TERAZ
LENA
Trę zapałką lekko wilgotną draskę, aż w końcu udaje mi się wzniecić płomień. Podpalam knot wystający ze znicza, a potem nakładam pokrywkę i stawiam lampkę na zbitej ziemi uformowanej na kształt prostokąta. Na tynieckim cmentarzu położonym przy ulicy Benedyktyńskiej jest wręcz kolorowo od zniczy gęsto zaścielających nagrobne płyty. W końcu mamy drugiego listopada. Dookoła wciąż krzątają się ludzie, którzy najwyraźniej przyszli tutaj odwiedzić swoich bliskich.
Zaciskam dłonie w piąstki i wkładam je do kieszeni płaszcza. Czuję, jak ziębną mi palce. Aura nie sprzyja pozytywnemu nastrojowi. Zachmurzone niebo i delikatna mżawka podkreślają depresyjny wymiar tych dni. Już chyba wolałabym siarczysty mróz i grubą warstwę śniegu, przynajmniej na duszy zrobiłoby się weselej. Tęsknię za taką prawdziwą zimą. Choć z drugiej strony nie powinnam próbować przywoływać jej na siłę. Gdyby w tym momencie nadeszła, jazda na drugi koniec Polski z pewnością nie przyszłaby mi tak łatwo.
Zerkam na czarną tabliczkę przymocowaną do drewnianego krzyża stojącego dokładnie naprzeciwko mnie. „Maryla Sarnicka”.Odczytując w myślach imię ciotki, czuję, jak kolejny raz przechodzi mnie dreszcz. Wciąż nie mogę uwierzyć, że tutaj stoję. Potrzebowałam czasu, by w końcu podjąć jedną z najodważniejszych decyzji w moim życiu i nie jest nią tylko wyprawa na tutejszy cmentarz. Zabrałam ze sobą klucze do domu Maryli. Bo choć na wiele sposobów próbowałam wmówić sobie, że chyba nie warto babrać się w przeszłości, ciotka, jakakolwiek była, chciała mi coś po sobie pozostawić. Zupełnie mnie nie znała. Mogła mieć żal do nas, że jej nie odwiedzaliśmy. Mogła być sfrustrowana i zła. A jednak zdecydowała się podarować swój dom właśnie mnie.
Pod imieniem wypisanym na tabliczce widnieje data jej urodzin oraz data śmierci. Wszystko wskazuje, że była pięć lat młodsza od mojej matki. Zmarła przedwcześnie. Ponoć od przedawkowania jakichś leków psychotropowych. Nie wiem, czy to rzetelna informacja, czy tylko domysł moich rodziców. Tak mi powiedzieli.
Zastanawiam się, jak wyglądała. Widziałam ją tylko na starych zdjęciach, jeszcze jako bardzo młodą dziewczynę. Były z moją mamą bardzo do siebie podobne.
Wyjmuję ręce z kieszeni, zdejmuję torebkę z ramienia i grzebię w niej w poszukiwaniu czapki. Może nie jest szczególnie twarzowa, ale już czuję, że zatoki dają mi o sobie znać. Stawiam na głos rozsądku i wciągam ją na głowę.
Jeszcze przez chwilę dumam. O wszystkim i o niczym. Trochę tak, jakbym na siłę odwlekała moment pojechania w drugie docelowe miejsce, które muszę w Tyńcu odwiedzić. Zwyczajnie tchórzę, kiedy jestem już tak bardzo blisko. Nikogo tutaj nie znam i zupełnie nie wiem, czego się spodziewać. Dom stoi pusty od dwóch lat. Prawdopodobnie dostatecznie splądrowany przez jakichś złodziei. Może zdążył się już zawalić.
Przesadzam.
Robię znak krzyża i odchodzę, choć dopiero po chwili uświadamiam sobie, że przecież nad grobem nie wyszeptałam ani jednego słowa modlitwy. Ta cała sytuacja odbiera mi zdolność racjonalnego myślenia. Trudno. Lawirując pomiędzy grobami, próbuję zachować równowagę. Wyjmuję klucze i mknę w stronę swojego samochodu. Kiedy przechodzę przez cmentarną bramę, odwracam głowę, by zerknąć na zawieszoną na murze inskrypcję, która wcześniej, kiedy tu wchodziłam, rzuciła mi się w oczy. Mrużę powieki, by dojrzeć datę wyrytą w kamieniu. Rok tysiąc osiemset któryś... Czas zdążył zatrzeć jedną z cyfr. Ciekawe, czy to rok założenia cmentarza, czy coś zupełnie innego. Lubię takie informacje i choć dla wielu pozostają niewidoczne, ja przywiązuję do nich wagę. Ruszam z miejsca, kompletnie rozkojarzona.
– O Boże! – wyrywa mi się z ust, kiedy zderzam się z czymś twardym. A właściwie nie z czymś, a z kimś.
– Mogłabyś uważać, jak chodzisz – słyszę mrukliwy ton. Kładę rękę na piersi, bo zdążyłam przestraszyć się nie na żarty. Podnoszę głowę, by przenieść wzrok z płaszcza jakiegoś faceta wyżej, prosto na jego twarz.
– Bardzo pana przepraszam – dukam wciąż oszołomiona. Chcę coś dodać. Jednak kiedy udaje mi się wreszcie zerknąć prosto w ciemne, zagniewane oczy, które uważnie mi się przyglądają, na moment dosłownie odbiera mi mowę. Przeszywa mnie dziwny dreszcz. Ten człowiek musi być niewiele starszy ode mnie. Tymczasem piekli się jak starszy pan, którego o mało co nie zadeptałam na śmierć. Wiem, że byłam nieuważna, ale ten gość przesadza. Wydaje się być naprawdę bojowo nastawiony.
Milczy, a ja doprawdy nie wiem, jak powinnam się zachować. Wygładzam ręką płaszcz, choć wcale tego nie potrzebuje. Próbuję zająć czymś ręce.
– Errect. Anno Domini 1816 – mówi, a ja przez moment mam wrażenie, że ktoś z naszej dwójki najwyraźniej postradał zmysły. Co to za język? Oszalał? Dopiero po chwili orientuję się, że wskazuje na kamienną tabliczkę, której tak uważnie się przyglądałam. A więc musiał to zauważyć. Właśnie odczytał jej napis. – I następnym razem patrz do przodu, kiedy zamierzasz już ruszyć. Zanim wejdziesz komuś pod auto – dodaje oschle, po czym mija mnie i odchodzi.
Odwracam się na pięcie. Chcę krzyknąć za nim, że przecież nie jestem jeszcze na drodze. I że mogę paść na kolana, by prosić cholerną jego mość o przebaczenie, bo mogłam niechcący pobrudzić jego nieskazitelny czarny płaszcz swoim pudrem. Ale ostatecznie tego nie robię. Odpuszczam, bo to nie miejsce na takie słowne przepychanki. Stygnę, biorąc kilka głębokich wdechów, aż w końcu tracę mężczyznę z widoku.
Łatwo zauważyć, że należący do Krakowa Tyniec ma swój urok, nawet o tej porze roku. A stary klasztor, o którym już wcześniej czytałam, wygląda naprawdę majestatycznie. Położony w malowniczym miejscu, tuż przy jakimś zalewie, latem z pewnością prezentuje się jeszcze okazalej. Mogę to sobie wyobrazić.
Tymczasem w tym momencie zjeżdżam z głównej drogi i zgodnie ze wskazówkami nawigacji kieruję się w stronę wąskiej, niewyasfaltowanej uliczki. Trafiam na jakieś totalne zadupie. Pomiędzy drewnianymi chałupami, spośród których najwyraźniej jedna będzie należała do mnie, nie widać żadnego życia. Żadnego ruchu. Chociaż trudno się dziwić, że ludziom w taką pogodę raczej nie chce się wystawiać nosa poza drzwi.
Zerkam na ekran komórki, która jednoznacznie wskazuje, że właśnie dotarłam do celu. Przenoszę więc wzrok na drewniany płot, na którym wisi odręcznie zapisana tabliczka z numerem domu. Dokładnie tym, którego szukałam. Czterdzieści sześć. I ani o jedną cyferkę więcej. Parkuję maksymalnie blisko furtki, by nie torować drogi, choć wszystko wskazuje, że moja chałupa to ostatnia posiadłość przy tej uliczce i raczej nikt nie będzie próbował dostać się dalej. Na pierwszy rzut oka za domem jest już tylko niewielki las. Nigdzie nie widzę wjazdowej bramy, choć być może wcale jej tutaj nie ma. Jezu. Nic nie wiem. Dziwnie się czuję. Gaszę silnik, nabieram powietrza w płuca i wysiadam.
Murowany budynek z drewnianymi wykończeniami sprawia dość upiorne wrażenie. Stare okna pamiętają jeszcze chyba czasy samego Kazimierza Wielkiego. No pięknie...To skansen, a nie dom. Z niemodną ażurową werandą. W dodatku oplecioną bluszczem. Szczerze powiedziawszy, sądziłam, że o tej porze roku wszystko co zielone zdążyło obumrzeć i stracić liście. Tymczasem bluszcz wygląda całkiem zdrowo. Może jest sztuczny?
Przełykam ślinę. Staję kilka metrów przed drzwiami i zaprzeczam sama sobie, że ciarki na rękach są tylko wytworem mojej wyobraźni. Niczego się nie boję. Nic się nie dzieje...
Szlag by to trafił!
Nie oszukam sama siebie. Co ja tu w ogóle robię? Może powinnam zawrócić i przyjechać tutaj z którąś ze swoich znajomych. Jestem pewna, że dałyby się namówić.
Z drugiej strony, szkoda mojego czasu. Kraków nie leży rzut beretem od Ciechocinka.
Odwracam się i drętwieję. Dosłownie.
Co to ma być?
Z sąsiedniego podwórka, bez żadnego skrępowana, wpatruje się we mnie jakiś starszy pan. Ma na sobie niebieską kraciastą koszulę, szelki i brązowy kaszkiet. Opiera się o balustradę przymocowaną do schodów, jakbym była jakimś okazem godnym miana pomnika. Widzi, że go dostrzegam, a jednak nie przestaje się gapić. Nie odwraca się nawet na chwilę, namolnie przyglądając się temu, co zamierzam zrobić.
– Dzień dobry – wołam, podnosząc rękę. Czuję się nieswojo.
Kiwa do mnie ręką, jednak najwyraźniej wciąż nie zamierza odpowiedzieć. Może jest niemową? Prostuje się i wspina po schodach. Powoli wraca do swojego domu. Dziwny typ. Sprawił, że jakoś nierówno załomotało mi serce.
Zerkam na drzwi domu ciotki. Raz kozie śmierć. Wchodzę na werandę, wkładam do zamka klucz, przekręcam go i naciskam klamkę. Ustępuje.
Drewniane wiekowe skrzydło otwiera się bez charakterystycznego zgrzytania, którego, nie wiedzieć czemu, po prostu się spodziewałam.
Robię krok do przodu i od razu uderza mnie zapach wilgoci. W końcu przez długi czas nikt tych murów nie ogrzewał. Szczerze powiedziawszy, sama o ogrzewaniu wiem tyle co nic. W bloku, w którym mieszkamy, ktoś po prostu robi to za nas.
Tymczasem podłoga, po której idę, nie ma nic wspólnego ze starym, zapadającym się parkietem. Wnętrze nijak pasuje do tego, co zobaczyłam z zewnątrz. Panele mające nie więcej niż parę lat prowadzą mnie do wielkiej otwartej przestrzeni. Rozglądam się dookoła, a moje serce wali chyba milion razy na sekundę. Zachowuję się ostrożnie, mknąc niemalże na palcach. Jest cicho jak makiem zasiał. Jakbym za chwilę miała kogoś tutaj spotkać. Przecież nie jestem intruzem. To mój dom. I z pewnością nikogo poza mną tutaj nie ma.
– Mój dom – choć te słowa ciężko przechodzą mi przez usta, po prostu je wypowiadam.
Jestem w salonie. Zerkam na ścianę, na której wisi wielki obraz przedstawiający czerwoną różę, która od razu rzuca mi się w oczy. Zaczynam się rozglądać. Przestrzenny pokój wygląda całkiem zwyczajnie. Normalnie. Z ładną kanapą, drewnianą ławą do picia kawy i stojącym na szafce płaskim telewizorem. Co prawda niedużym, ale nowoczesnym.
Ciotka miała nie najgorszy gust. Przejeżdżam ręką po siedzisku. Kiedyś musiała tutaj odpoczywać. Chciałabym móc sobie ją wyobrazić, ale nie mam żadnego punktu odniesienia. Choć pewnie i na starsze lata wyglądem najbliżej było jej do mojej matki. Podchodzę do fotela. Na oparciu wisi jakiś materiał. Podnoszę go i widzę, że to sweter. Został tutaj, kiedy jej samej nie ma już w domu od przeszło dwóch lat. Na stole leży pilot. Pewnie kładąc go tutaj, nie wiedziała, że robi to ostatni raz.
To niezwykłe. Trochę przerażające.
Przez moment mam wrażenie, że czuję jej obecność. Odwracam się, by uspokoić własną wyobraźnię. Ale przecież życie to nie film, a powracające duchy zmarłych są zarezerwowane tylko dla horrorów wyświetlanych na szklanym ekranie.
Idę w stronę kolejnego pomieszczenia. Wewnątrz panuje półmrok, bo pomimo całkiem wczesnej pory niebo staje się coraz ciemniejsze, ledwo zaczyna mijać południe. Uroki listopadowej pogody. Klikam na włącznik światła, ale pomieszczenie się nie rozświetla. Pewnie poszła żarówka albo zwyczajnie odcięto już prąd. W zasadzie to logiczne, biorąc pod uwagę, że przez dwa lata nikt nie opłacał rachunków.
Trafiam do kuchni. Na stole pokrytym haftowaną serwetą stoją dwie puste szklanki. Zerkam do nich, zachowując bezpieczny dystans. Są porośnięte pleśnią. Wzdrygam się. A więc ciotka musiała kogoś tutaj gościć. Odsunięte daleko od stołu taborety wyglądają tak, jakby ktoś przed chwilą z nich wstał i zapomniał zasunąć je z powrotem. Po prawej stronie piętrzy się zaś stos garnków ułożonych od największego do najmniejszego. Być może nie zmieściły się w szafkach. A może po prostu ciotka nie zdążyła ich posprzątać.
Słyszę trzask. Jakby zgrzytnięcie. Na moment staję jak wryta, zastanawiając się, czy mi się nie zdawało. Przez chwilę słyszę tylko mój przyspieszony oddech. Ogarnia mnie strach. Wokół panuje kompletna cisza, ale po chwili zgrzytnięcie się powtarza. Cholera jasna! Może to myszy. Albo szczury. Zaczynam panikować.
Ale to nie myszy.
To jakieś kroki.
Wstrząsa mną nieprzyjemny dreszcz i mam wrażenie, że dosłownie każdy włosek na moim ciele właśnie staje dęba. Zastanawiam się, czy nie zasłonić oczu, bo nagle na powrót staję się dzieckiem. Zamiast tego odwracam się i próbuję stłumić jęk.
– Matko święta! – krzyczę, kiedy w progu kuchni dostrzegam jakąś postać.
Mężczyzna w niebieskiej koszuli, dokładnie ten sam, który parę minut temu stał na schodach, teraz znajduje się nie dalej niż trzy metry ode mnie.
Kręci mi się w głowie i po raz pierwszy od dawna jestem tak bardzo przerażona. W całym swoim życiu chyba nigdy nie byłam mocniej.
Jak on tutaj wszedł?
No tak. Nie zamknęłam drzwi.
– Widzę, żem panią przestraszył. – Mija parę sekund, nim w końcu się odzywa. – Józef – wyciąga dłoń i podchodzi bliżej. Witam się z nim, zastanawiając się, co tu do licha robi? – A panienka, jeźli mnie pamięć nie myli, to musi być ta Lena.
Zamurowuje mnie. Skąd ten facet zna moje imię? Boże, co się tutaj dzieje? Próbuję połączyć jakieś fakty, ale nic mądrego nie przychodzi mi do głowy. Z tego co kojarzę, nie mieliśmy w Tyńcu więcej krewnych. Była tylko ciotka.
Mam mętlik w głowie.
– Skąd pan wie, jak się nazywam? – pytam.
Macha ręką.
– A świętej pamięci Maryla powiedziała mi kiedyś: pamiętaj Józek, łona się tu prędzej czy później zjawi. No i jest – uśmiecha się, prezentując wybrakowane uzębienie. – A co będziemy tak stać. Chodźże do nas na herbatę z wkładką. Rozgrzeje, a i humor poprawi. Bo w taką pogodę to trzeba się jakoś wspomagać.
Waham się, ale z jego twarzy bije szczerość. Im dłużej na niego patrzę, tym wydaje się mniej straszny niż wcześniej.
– Nie chcę sprawiać problemu. – Mimo wszystko próbuję się jakoś wykręcić.
– A jaki to problem – macha ręką. – Powiem Baśce, żeby zagotowała wodę. Porozmawiasz z moją córką, łona będzie może trochę starsza od ciebie. – Jego ostatni argument wydaje się całkiem przekonujący. Mężczyzna, znaczy pan Józef, rozgląda się dookoła. W końcu cofa się i wchodzi do salonu. Idę prosto za nim. – Tyle czasu – wzdycha, jakby za moment miał się rozkleić. Opuszcza głowę. Domyślam się, że śmierć ciotki dotknęła go zdecydowanie bardziej niż mnie. Musieli dobrze się znać. Mężczyzna wydaje się smutny. Zamyślony. Jakby zapomniał, że wciąż na niego patrzę. W końcu się reflektuje. – No to nic. Będziemy czekać. Przyjdźże zaraz do nas – dodaje i odchodzi, nie czekając na moją ostateczną odpowiedź.
Chyba nie mam wyjścia.
Co prawda, nie przyjechałam tutaj zdobywać nowych znajomych, ale ciepła herbata może i dobrze mi zrobi? Szukam plusów całej sytuacji, choć oprócz rozgrzewającego napoju nie znajduję żadnego więcej.
Może nie będzie tak źle. Facet starał się być gościnny. Raczej nie wypada mi go wystawić.
Pięć minut później wchodzę na schody prowadzące do jego domu.
I wychodzę z niego trzy godziny później. W tak świetnym humorze, w jakim już dawno nie byłam.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------