Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szepcz do mnie więcej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szepcz do mnie więcej - ebook

Lena dostaje dom w spadku po ciotce uznanej przez rodzinę za wariatkę. Wbrew najbliższym wybiera się do Tyńca. Znajduje pracę i postanawia wyremontować podupadły budynek. Porządkując mieszkanie, znajduje pamiętnik właścicielki. Dowiaduje się, że prawda o ciotce jest inna niż przekazywali jej rodzice. Życie w nowym miejscu komplikuje dodatkowo spotkany przypadkiem na cmentarzu przystojny, choć gburowaty brunet. Czy Lena poradzi sobie z rewolucją we własnym życiu? Jak potoczy się znajomość z miejscowym policjantem? I jak wpłynie na jej życie sekret rodziców?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67787-30-7
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TRZY LATA WCZE­ŚNIEJ

JA­KUB

Dźwięk te­le­fonu wy­rywa mnie z płyt­kiego snu. Kle­pię ręką w ka­napę, na oślep szu­ka­jąc ko­mórki, ale ni­g­dzie jej nie ma. Rap­tow­nie się schy­lam, by zer­k­nąć na pod­łogę, skąd wciąż gło­śno roz­brzmiewa cha­rak­te­ry­styczny sy­gnał. Leży na ziemi, a ekran wy­świe­tla na­pis, który w ciągu ostat­niego roku mia­łem oka­zję czę­sto oglą­dać.

Cen­trum On­ko­lo­gii w Kra­ko­wie.

Serce pod­cho­dzi mi do gar­dła, kiedy pa­trzę na wi­szący na ścia­nie ze­gar. Jest druga w nocy. Się­gam po te­le­fon, a kiedy pró­buję ode­brać po­łą­cze­nie, za­uwa­żam, jak bar­dzo drżą mi palce. Przy­kła­dam słu­chawkę do ucha.

– Ja­kub Linc­ner przy te­le­fo­nie. Co się dzieje? – wy­du­szam z sie­bie jed­nym tchem.

– Pa­nie Ja­ku­bie, pro­szę przy­je­chać. I pro­szę się po­spie­szyć – sły­szę po dru­giej stro­nie rze­czowy głos pie­lę­gniarki.

Nie od­po­wia­dam. Te­le­fon wy­pada mi z ręki. Pa­ra­li­żu­jący strach na mo­ment zu­peł­nie mnie obez­wład­nia. Sie­dzę bez żad­nego ru­chu, wle­pia­jąc za­szklony wzrok w roz­ma­zane lampki na cho­ince. Słowa, które przed mo­men­tem pa­dły, wciąż od­bi­jają się echem, a pul­su­jący ból w gło­wie co­raz moc­niej daje o so­bie znać.

Zry­wam się, nie zwa­ża­jąc na to, co mam na so­bie. Wcale nie szy­ko­wa­łem się do snu, za­sną­łem w tym, w czym cho­dzi­łem za dnia. Nie chcia­łem tu­taj być. Sam. W domu. Mia­łem sie­dzieć te­raz w szpi­talu. Bła­ga­łem pie­lę­gniarki, by po­zwo­liły mi zo­stać, ale ode­słały mnie. Przy­szedł le­karz i prze­ko­nał mnie, że mu­szę od­po­cząć. Za­py­tał, ile nocy bez zmru­że­nia oka mam już na kon­cie. Nie by­łem w sta­nie udzie­lić mu od­po­wie­dzi.

Za­bie­ram z ha­czyka klu­cze i wy­cho­dzę. Cho­ciaż na dwo­rze pa­nuje mróz, w cien­kiej ko­szuli wcale nie jest mi zimno. Nie od­czu­wam żad­nych emo­cji poza lę­kiem, który po­chła­nia wszyst­kie moje my­śli. Dzia­łam jak ma­szyna, au­to­ma­tycz­nie wy­ko­nu­jąc ko­lejne nie­zbędne czyn­no­ści.

Po chwili mknę uli­cami. Ty­niec o tej po­rze zwy­czaj­nie śpi. Pu­ste drogi two­rzą tu­nel, który prze­mie­rzam z za­wrotną pręd­ko­ścią. Wo­kół sły­chać tylko do­no­śny ryk sil­nika mo­jego auta. Czas za­czął roz­da­wać karty. Mam na­dzieję, że bę­dzie dla mnie ła­skawy.

Pięt­na­ście mi­nut póź­niej wjeż­dżam na ulicę Garn­car­ską i par­kuję przed szpi­ta­lem. Wy­sia­da­jąc z sa­mo­chodu, prze­cie­ram oczy. Ola nie może wi­dzieć mnie w ta­kim sta­nie. Mu­szę się trzy­mać. Dla­czego z na­szej dwójki to ona oka­zuje się tą sil­niej­szą? Po­wi­nie­nem być jej opar­ciem, tym­cza­sem to ona wciąż zdaje się mnie po­cie­szać.

Czuję się podle. Nie tak miało być. Kiedy wi­dzę, jak bar­dzo cierpi, pę­kam. Zwy­kle kła­mię, że wy­cho­dzę ze szpi­tal­nej sali, żeby po­roz­ma­wiać w waż­nej spra­wie służ­bo­wej i daję upust emo­cjom. Za ścianą, kiedy mnie nie wi­dzi i kiedy na chwilę opusz­czam od­dział, po pro­stu się roz­kle­jam. Ry­czę jak ostatni fra­jer.

Wcho­dzę do szpi­tala i idę w stronę scho­dów. Nie cze­kam na windę. Łu­dzę się, że ruch po­zwoli mi choć w mi­ni­mal­nym stop­niu roz­ła­do­wać na­pię­cie. Ale to wszystko na nic. Otwarte drzwi od­działu świad­czą o tym, że naj­wy­raź­niej już na mnie cze­kają. Wi­dzę cią­gnący się przede mną opu­sto­szały ko­ry­tarz.

Pa­lący ból gar­dła spra­wia, że nie po­tra­fię prze­łknąć śliny. Przy­staję na mo­ment i ła­pię się za czoło. Mój umysł sza­leje. Za­cho­wuję się ir­ra­cjo­nal­nie, jakby cze­ka­nie miało mi w czymś po­móc. Mię­śnie dy­go­czą, ko­szula lepi mi się do ciała. Wy­glą­dam jak ostatni me­nel, ale w tym mo­men­cie, do dia­bła, to wszystko nie ma żad­nego zna­cze­nia.

– Pan Ja­kub. Do­brze, że już pan jest – zza biurka w re­cep­cji wy­chyla się jedna ze zna­jo­mych pie­lę­gnia­rek. Pod­cho­dzi do mnie bli­żej. – Od­dech pani Oli jest już bar­dzo płytki. Przed chwilą był u niej le­karz. – Nie do­daje nic wię­cej. Idzie w stronę po­bli­skiej sali, a ja po pro­stu ru­szam za nią. Kiedy prze­kra­cza próg po­miesz­cze­nia, od­wraca się w moim kie­runku. Czuję na so­bie jej współ­czu­jący wzrok. Jakby chciała mi coś po­wie­dzieć. Tym­cza­sem mil­czy, sta­jąc obok łóżka Oli. Nie­znacz­nie kiwa głową, spo­glą­da­jąc na moją nie­ru­chomo le­żącą żonę. Pod­piętą do apa­ra­tury kon­tro­lu­ją­cej funk­cje ży­ciowe. Za­ci­skam po­wieki i pró­buję upo­rać się z wi­do­kiem, do któ­rego wciąż nie po­tra­fię przy­wyk­nąć. Ła­twiej mi, kiedy je­stem przy niej cały czas. Kiedy sie­dzę na drew­nia­nym krze­śle obok łóżka i trzy­mam ją za rękę. Kiedy pa­trzę na pod­krą­żone brą­zowe oczy i kiedy głasz­czę jej głowę, na któ­rej wcale nie tak dawno ro­sły kru­czo­czarne, gę­ste włosy. Te­raz nie ma tam nic. A ona i tak wciąż jest dla mnie naj­pięk­niej­szą ko­bietą na ziemi.

Jed­nak ile­kroć wy­cho­dzę cho­ciażby na parę go­dzin i tracę ją z wi­doku, mój mózg za­czyna wy­pie­rać te wszyst­kie ob­razy. Po­wrót na nowo otwiera wszyst­kie rany.

Za­ci­skam zęby. Sia­dam na skrawku szpi­tal­nego łóżka i biorę Olę za dłoń. Jest nie­malże bez­władna. Głasz­czę ją, a po­tem przy­su­wam ku swo­jej twa­rzy i skła­dam na niej po­ca­łu­nek. Nie re­aguje. To nic. Wiele razy już nie re­ago­wała na mój do­tyk. Cza­sami jest zbyt zmę­czona, by się ode­zwać.

Je­stem prze­ra­żony. Per­ma­nent­nie od dwóch lat, od dia­gnozy. Czer­niak. Po­tem prze­rzuty do ko­ści. Im­mu­no­te­ra­pia, ra­dio­te­ra­pia, w końcu le­cze­nie pa­lia­tywne. Jesz­cze ja­kiś czas temu są­dzi­łem, że można prze­zwy­cię­żyć każdy ro­dzaj lęku. A jed­nak ży­cie po­ka­zało mi, że może być ina­czej. Lęk przed utratą uko­cha­nej osoby tylko przy­biera na sile.

Zer­kam na pie­lę­gniarkę. Zo­sta­wia nas sa­mych.

Oprócz sta­łej pracy apa­ratu wy­da­ją­cego z sie­bie ryt­miczny sy­gnał, wo­kół pa­nuje kom­pletna ci­sza.

– Je­stem, ko­cha­nie – szep­czę, ści­ska­jąc jej dłoń. Przy­su­wam się bli­żej twa­rzy Oli. Chcę się ode­zwać. Chcę jej coś po­wie­dzieć. Wiele razy mó­wi­łem do niej, kiedy spała. Ale te­raz na­gle za­bra­kło mi słów. Du­szę w so­bie roz­pacz. Cho­lerne sła­bo­ści, które tylko mącą. – Przy­stro­iłem cho­inkę. Tak, jak chcia­łaś – mó­wię, wal­cząc z drże­niem głosu. Obie­ca­łem jej, że to zro­bię. Obie­ca­łem jej też, że wróci do domu i oceni moją pracę. Na­bie­ram po­wie­trza w płuca. Przy­trzy­muję je na chwilę. Nie daję rady. Nie po­tra­fię. Dla­czego mu­simy przez to prze­cho­dzić? Za co? Za ja­kie grze­chy? Prze­cież chcie­li­śmy tylko nor­mal­nie żyć. – Pew­nie zro­bi­ła­byś to le­piej. Je­stem pe­wien, że bę­dziesz miała sporo za­strze­żeń – do­daję. – Ale ni­gdy nie by­łem w tym do­bry, prze­cież wiesz. Zresztą pa­mię­tasz, co opo­wia­dała ci moja mama. Kie­dyś tak przy­stro­ili­śmy z sio­strą cho­inkę, że tego nie wy­trzy­mała, zła­mała się i po pro­stu na nas po­le­ciała. – Pró­buję od­wró­cić my­śli, wra­ca­jąc do zda­rze­nia z dzie­ciń­stwa. Wszyst­kie bombki, ja­kie były w pu­dełku, ulo­ko­wa­li­śmy z przodu. Z tyłu drzewko było kom­plet­nie gołe, więc prawa fi­zyki dały o so­bie znać.

Z ust Oli wy­do­bywa się ja­kiś głos. Na­chy­lam się. Sine wargi po­ru­szają się. Jakby coś do mnie mó­wiła.

– Kuba. Kuba... – le­dwo sły­szal­nie wy­po­wiada moje imię. Wi­dzę, z ja­kim tru­dem jej to przy­cho­dzi.

Serce za­czyna ło­mo­tać mi jesz­cze szyb­ciej. Choć mia­łem wra­że­nie, że już prę­dzej się nie da.

– Je­stem, Oluś. Będę tu przez cały czas. – Wierz­chem pal­ców do­ty­kam jej po­liczka. – Leż so­bie spo­koj­nie. Nie wy­si­laj się. Po­roz­ma­wiamy ju­tro, kiedy bę­dziesz sil­niej­sza.

Marsz­czy czoło. Z bólu. Wi­dzę, jak po­tworne cier­pie­nie przy­spa­rza jej na­wet mały ruch. Od­wraca się w moją stronę i na parę se­kund otwiera oczy. Jakby chciała się upew­nić, czy to na pewno ja.

– Tak bar­dzo się boję – wy­du­sza z sie­bie. Ką­cik jej ust unosi się w górę. Z oka wy­pływa łza, która szybko wsiąka w po­duszkę. Prze­cie­ram kciu­kiem wil­gotny szlak na jej skó­rze.

– Nie ma się czego bać – szep­czę, pró­bu­jąc ją uspo­koić. Pa­trzę na jej twarz. Wciąż jest tak bar­dzo piękna. Wy­czer­pana walką z cho­robą, wy­cień­czona do gra­nic moż­li­wo­ści, a jed­nak wciąż tak je­dwa­bi­ście gładka.

– Ju­tra nie bę­dzie – do­daje.

Opusz­czam głowę. Za­ci­skam oczy. Wstrząsa mną szloch. Nie po­tra­fię go opa­no­wać. W ży­ciu na­uczy­łem się wielu rze­czy, ale nikt ni­gdy nie przy­go­to­wał mnie na coś ta­kiego. Nie je­stem go­tów, by ją po­że­gnać. Nie wiem, jak miał­bym bez niej żyć.

– Co ty mó­wisz, Olka – ści­skam ją za rękę. Milknę, by na nowo ze­brać siły. – Nie po­zwolę ci odejść. Prze­cież nie mo­żesz mnie tu­taj tak zo­sta­wić.

Nie od­po­wiada.

Go­dzinę póź­niej przy­cho­dzi le­karz.

Dwie go­dziny póź­niej przy­cho­dzi jesz­cze raz. I stwier­dza zgon.DWA LATA WCZE­ŚNIEJ

LENA

Sie­dzę przy wiel­kim drew­nia­nym biurku i wga­piam się w okrą­głą twarz typa sie­dzą­cego do­kład­nie na­prze­ciwko mnie. No­ta­riu­sza, gwoli ści­sło­ści. I za­sta­na­wiam się, do li­cha, cóż ta­kiego wła­śnie do mnie gada?

– Ma­ryla Ka­ro­lina Sar­nicka oświad­cza, że do ca­łego spadku, jaki po niej po­zo­sta­nie, jako je­dyną spad­ko­bier­czy­nię po­wo­łuje Lenę Mar­czuk, córkę Sta­ni­sława i Kry­styny, uro­dzoną 18 wrze­śnia 1999 roku w Kra­ko­wie, za­miesz­kałą w Cie­cho­cinku – wą­saty fa­cet od­czy­tuje ja­kieś pa­piery. Wciąż nie do­ciera do mnie sens wy­po­wia­da­nych przez niego słów. Ja­kiego spadku? W ja­kim Kra­ko­wie? O czym on chrzani?

Mam wra­że­nie, że to wcale mnie nie do­ty­czy. Ale nie mogę za­prze­czyć, że w ak­cie no­ta­rial­nym, który mam przed no­sem, po­ja­wia się do­kład­nie moje imię. Moje. Z moją datą uro­dze­nia. To nie może być zwy­czajny zbieg oko­licz­no­ści.

– Prze­pra­szam – prze­ry­wam mu, a jego mina świad­czy o tym, że nie jest z tego za­do­wo­lony. – Mógłby mi pan po pro­stu po ludzku wy­ja­śnić, co to wszystko ozna­cza?

Wzdy­cha po­ka­zowo. Od­kłada do­ku­ment na blat, opiera łok­cie na biurku i po­chyla się w moją stronę. Kręci głową, chyba za­po­bie­gaw­czo, w ra­zie gdyby po­przedni gest zbyt słabo wy­ra­ził jego zgor­sze­nie. Zdą­ży­łam się do­my­ślić, że ma mnie dość.

– Nie­jaka ciotka Ma­ryla, dziew­czyno, za­pi­sała ci w te­sta­men­cie swój dom.

Dę­bieję.

Szczęka do­słow­nie opada mi na to drew­niane, rzeź­bione, ma­sywne cacko, przy któ­rym sie­dzę. Nie wie­rzę w to, co sły­szę.

Opie­ram plecy o krze­sło, ana­li­zu­jąc sy­tu­ację.

Za­pi­sała mi swój dom? Praw­dziwy dom?

Jak to moż­liwe? Prze­cież wcale jej nie zna­łam. Mama od lat nie utrzy­my­wała z nią kon­taktu. Nie od­wie­dza­li­śmy się, bo dzie­lił nas spory dy­stans. Choć mia­łam wra­że­nie, że od za­wsze był dla mamy wy­godną wy­mówką. Jak man­trę po­wta­rzała mi jedno i to samo. I tylko to na te­mat ciotki zdą­ży­łam za­pa­mię­tać. Że Ma­ryla Sar­nicka była zwy­kłą wa­riatką.

***

– Mó­wi­łam ci, że to wa­riatka – mama kręci się do­okoła stołu, co rusz zer­ka­jąc na akt no­ta­rialny, który przy­nio­słam do domu. Jakby był ja­kimś wy­ro­kiem.

– Była, mamo – po­pra­wiam ją. Wstyd przy­znać, ale na­wet nie wie­dzia­łam, że nie żyje. Nikt nas o tym nie po­in­for­mo­wał. Zresztą ro­dzice z pew­no­ścią i tak nie zde­cy­do­wa­liby się po­je­chać na po­grzeb. Po pierw­sze, oj­ciec ma już sześć­dzie­siąt lat. Boi się jeź­dzić au­tem poza gra­nice mia­sta. Mam wra­że­nie, że to nie jest kwe­stia umie­jęt­no­ści, ale strach, który sie­dzi wy­łącz­nie w jego gło­wie. Mama jest od niego rok młod­sza. I nie ma prawa jazdy. Je­stem ich je­dy­nym dziec­kiem. Jak wi­dać, chyba długo wy­cze­ki­wa­nym. W za­sa­dzie sama mo­gła­bym ich za­wieźć. Mo­gli­by­śmy też po­je­chać po­cią­giem albo au­to­bu­sem. Opcji jest wiele. Ale re­ak­cja matki wy­raź­nie świad­czy o tym, że na­wet po śmierci ciotki nie za­mie­rza zła­go­dzić tonu. I uczest­nic­two w po­grze­bie by­łoby dla niej ska­ra­niem bo­skim. A ja? Te­raz już sama nie wiem. Tego, co się stało, chyba nikt z nas kom­plet­nie się nie spo­dzie­wał.

– Nie­ważne – bur­czy pod no­sem. – Tylko pro­ble­mów nam przy­spo­rzyła. Znowu – matka nie po­trafi się uspo­koić. Wia­do­mość o te­sta­men­cie ciotki roz­stro­iła ją chyba ty­siąc­kroć bar­dziej niż wia­do­mość o jej śmierci. – Stara, ni­komu nie­po­trzebna ru­dera – ko­men­tuje. – Chciała się po­zbyć pro­blemu, to to­bie za­pi­sała.

– Twoja oj­co­wi­zna, mamo – pa­trzę na nią i za­sta­na­wiam się, jak to moż­liwe, że nie ma żad­nego sen­ty­mentu do miej­sca, w któ­rym się wy­cho­wała. Nie wiem, czy po­tra­fi­ła­bym się tak stu­pro­cen­towo od­ciąć od prze­szło­ści i za­cząć wszystko od zera. Prze­cież każdy z nas chce mieć ja­kieś po­czu­cie przy­na­leż­no­ści i ro­dzin­nych ko­rzeni. Ubo­le­wam, że nie mia­łam oka­zji po­znać swo­ich dziad­ków, bo pra­wie wszy­scy ode­szli, za­nim się uro­dzi­łam. Bab­cia ze strony matki po­noć nie­długo po­tem. Do ciotki, po opo­wie­ściach mamy, szcze­rze po­wie­dziaw­szy, ja­koś ni­gdy mnie nie cią­gnęło. Po pro­stu dla mnie nie ist­niała. Aż do dziś.

– Wiesz, że mo­żesz się tego zrzec. – Matka staje przede mną z rę­kami za­ło­żo­nymi pod boki. W ogóle nie re­aguje na to, co przed chwilą po­wie­dzia­łam.

– A dla­czego mia­ła­bym to ro­bić? – Wzru­szam ra­mio­nami.

– Prze­cież na tym ma­jątku mogą cią­żyć ja­kieś długi. Bóg je­den wie, ja­kich głu­pot za ży­cia na­wy­wi­jała jesz­cze Ma­ryla. Kre­dy­tów ci trzeba? – pie­kli się na mnie, jak­bym już pod­jęła osta­teczną de­cy­zję.

– Nie ma żad­nych dłu­gów. Ciotka po­zo­sta­wiła po so­bie tro­chę oszczęd­no­ści.

– Tro­chę? – Pod­nosi brew.

– Trzy­dzie­ści ty­sięcy. To spora suma, bio­rąc pod uwagę, że mu­siała sama utrzy­my­wać dom. Chyba nie była aż tak głu­pia, jak o niej mó­wi­łaś. – Wiem, że to stwier­dze­nie wy­woła pie­kło.

– Nic o niej nie wiesz – par­ska ner­wowo. Pod­cho­dzi do ku­chen­nego blatu i za­czyna cho­wać do szafki ta­le­rze, które przed całą tą roz­mową zdą­żyła wy­jąć ze zmy­warki. Za­sta­na­wiam się, czy w ten spo­sób za­koń­czyła te­mat, czy to do­piero po­czą­tek. Pod­no­szę do ust szklankę z kawą i wy­pi­jam ostatni łyk. Pa­trzę na ko­mórkę i wi­dzę, że do­kład­nie za pół­to­rej go­dziny mu­szę się zja­wić w sa­lo­nie fry­zjer­skim. Sta­ram się tam o uczciwy etat, a to re­no­mo­wana firma i za­leży mi na tej ro­bo­cie. – I co za­mie­rzasz zro­bić? – Od­wraca się w moją stronę. Chyba tro­chę ochło­nęła, co daje w końcu wa­runki do kon­ty­nu­owa­nia nor­mal­nej roz­mowy. Choć prawdę mó­wiąc, kon­takt ostat­nio słabo nam się klei. Duża róż­nica wieku, jaka nas dzieli, gdzieś tam zdaje się za bar­dzo mą­cić. Kie­dyś za­zdro­ści­łam moim ró­wie­śnicz­kom, że ich młod­sze matki po­dzie­lały ich gu­sta i po­zwa­lały na ro­bie­nie rze­czy, które dla mnie po­zo­sta­wały nie­osią­galne.

– Mamo, szcze­rze po­wie­dziaw­szy, wciąż je­stem w szoku. Nie wiem, co zro­bię. Chyba naj­pierw po pro­stu tam po­jadę. Chcia­ła­bym to zo­ba­czyć. – Ni­gdy wcze­śniej nie by­łam w Kra­ko­wie. Na­wet na szkol­nych wy­ciecz­kach. Za­wsze jeź­dzi­li­śmy tylko do Gdań­ska, To­ru­nia czy naj­da­lej do War­szawy.

Twarz matki za­styga w bez­ru­chu. Wy­gląda, jakby zo­ba­czyła du­cha, a prze­cież pa­trzy tylko na mnie. Tro­chę za­czyna mnie to nie­po­koić.

– No pew­nie! Jesz­cze się tam prze­pro­wadź! – rzuca z pre­ten­sją i ma­cha rę­kami na boki. Z jed­nej strony ro­zu­miem jej strach, że może mnie utra­cić. Kilka lat temu sku­tecz­nie od­cią­gała mnie od po­my­słu pój­ścia na stu­dia, a tak ma­rzy­łam o dzien­ni­kar­stwie. Twier­dziła, że nie stać nas na miesz­ka­nie w aka­de­miku, a do­jazdy zruj­no­wa­łyby nasz bu­dżet. Za­miast li­ceum wy­bra­łam więc po­bli­skie tech­ni­kum fry­zjer­skie. Choć ni­gdy nie wy­da­wało mi się, że je­ste­śmy ja­koś szcze­gól­nie biedni. Oj­ciec pra­co­wał w za­jezdni, matka w skle­pie. By­li­śmy śred­nio­za­możną, prze­ciętną ro­dziną. Z bie­giem czasu zro­zu­mia­łam, że wcale nie cho­dziło o pie­nią­dze. Zresztą, na­sze mia­sto wcale nie leży na końcu świata. Cho­dziło o lęk przed utratą. Matka wciąż nie po­tra­fiła prze­ciąć przy­sło­wio­wej pę­po­winy. Mo­głam speł­niać swoje ma­rze­nia, a jed­nak za­miast głosu roz­sądku po­słu­cha­łam jej. Ale kiedy ktoś każ­dego dnia bu­czy nad uchem, że coś się nie uda, czło­wiek za­czyna w to wie­rzyć. Uwie­rzy­łam, że wy­uczony za­wód bę­dzie dla mnie lep­szy niż wieczne do­kształ­ca­nie się.

– Wy­bacz mamo, z ca­łym sza­cun­kiem, czy na­prawdę my­ślisz, że całe ży­cie za­mie­rzam spę­dzić w ja­kimś mie­ście dla pod­sta­rza­łych eme­ry­tów? Prze­cież nic tu­taj nie ma! – Wsta­łam od stołu. – Cie­cho­ci­nek na pewno nie jest speł­nie­niem mo­ich ma­rzeń. I nie po­wie­dzia­łam wcale, że za­mie­rzam się prze­pro­wa­dzić! – Mam dość wiecz­nych, bez­pod­staw­nych pre­ten­sji z jej strony. – Za­sta­nów się, co mó­wisz!

Mój ostry ton jest czymś, czego naj­wy­raź­niej się nie spo­dzie­wała. Mama prze­nosi wzrok na ojca, który sie­dzi na ka­na­pie w sa­lo­nie i przy­słu­chuje się na­szej roz­mo­wie. Niby z bez­piecz­nej od­le­gło­ści, a jed­nak bier­nie w tym wszyst­kim uczest­ni­czy. Pra­wie za­po­mnia­łam, że tu­taj jest.

– Ode­zwij się, Sta­szek – pró­buje wcią­gnąć go do roz­mowy. – Mógł­byś też się ja­koś do tego od­nieść. – Jest zła, że musi go na­kła­niać. Zresztą, nie pierw­szy raz. Oj­ciec za­wsze miał znacz­nie spo­koj­niej­szy tem­pe­ra­ment niż ona. Jego mil­cze­nie jesz­cze bar­dziej roz­sier­dza matkę. – Pew­nie! Ty jak za­wsze wo­lisz sie­dzieć ci­cho – wy­ciera ręce w ścierkę i ci­ska nią w sto­jący przede mną stół. Zdej­muje przez głowę wy­słu­żony gra­na­towy far­tuch, a po­tem opusz­cza po­miesz­cze­nie. Kilka se­kund póź­niej sły­chać gło­śny trzask ła­zien­ko­wych drzwi. Je­stem prze­ko­nana, że usły­szeli go także kilka pię­ter ni­żej.TE­RAZ

LENA

Trę za­pałką lekko wil­gotną dra­skę, aż w końcu udaje mi się wznie­cić pło­mień. Pod­pa­lam knot wy­sta­jący ze zni­cza, a po­tem na­kła­dam po­krywkę i sta­wiam lampkę na zbi­tej ziemi ufor­mo­wa­nej na kształt pro­sto­kąta. Na ty­niec­kim cmen­ta­rzu po­ło­żo­nym przy ulicy Be­ne­dyk­tyń­skiej jest wręcz ko­lo­rowo od zni­czy gę­sto za­ście­la­ją­cych na­grobne płyty. W końcu mamy dru­giego li­sto­pada. Do­okoła wciąż krzą­tają się lu­dzie, któ­rzy naj­wy­raź­niej przy­szli tu­taj od­wie­dzić swo­ich bli­skich.

Za­ci­skam dło­nie w piąstki i wkła­dam je do kie­szeni płasz­cza. Czuję, jak ziębną mi palce. Aura nie sprzyja po­zy­tyw­nemu na­stro­jowi. Za­chmu­rzone niebo i de­li­katna mżawka pod­kre­ślają de­pre­syjny wy­miar tych dni. Już chyba wo­la­ła­bym siar­czy­sty mróz i grubą war­stwę śniegu, przy­naj­mniej na du­szy zro­bi­łoby się we­se­lej. Tę­sk­nię za taką praw­dziwą zimą. Choć z dru­giej strony nie po­win­nam pró­bo­wać przy­wo­ły­wać jej na siłę. Gdyby w tym mo­men­cie na­de­szła, jazda na drugi ko­niec Pol­ski z pew­no­ścią nie przy­szłaby mi tak ła­two.

Zer­kam na czarną ta­bliczkę przy­mo­co­waną do drew­nia­nego krzyża sto­ją­cego do­kład­nie na­prze­ciwko mnie. „Ma­ryla Sar­nicka”.Od­czy­tu­jąc w my­ślach imię ciotki, czuję, jak ko­lejny raz prze­cho­dzi mnie dreszcz. Wciąż nie mogę uwie­rzyć, że tu­taj stoję. Po­trze­bo­wa­łam czasu, by w końcu pod­jąć jedną z naj­od­waż­niej­szych de­cy­zji w moim ży­ciu i nie jest nią tylko wy­prawa na tu­tej­szy cmen­tarz. Za­bra­łam ze sobą klu­cze do domu Ma­ryli. Bo choć na wiele spo­so­bów pró­bo­wa­łam wmó­wić so­bie, że chyba nie warto ba­brać się w prze­szło­ści, ciotka, ja­ka­kol­wiek była, chciała mi coś po so­bie po­zo­sta­wić. Zu­peł­nie mnie nie znała. Mo­gła mieć żal do nas, że jej nie od­wie­dza­li­śmy. Mo­gła być sfru­stro­wana i zła. A jed­nak zde­cy­do­wała się po­da­ro­wać swój dom wła­śnie mnie.

Pod imie­niem wy­pi­sa­nym na ta­bliczce wid­nieje data jej uro­dzin oraz data śmierci. Wszystko wska­zuje, że była pięć lat młod­sza od mo­jej matki. Zmarła przed­wcze­śnie. Po­noć od przedaw­ko­wa­nia ja­kichś le­ków psy­cho­tro­po­wych. Nie wiem, czy to rze­telna in­for­ma­cja, czy tylko do­mysł mo­ich ro­dzi­ców. Tak mi po­wie­dzieli.

Za­sta­na­wiam się, jak wy­glą­dała. Wi­dzia­łam ją tylko na sta­rych zdję­ciach, jesz­cze jako bar­dzo młodą dziew­czynę. Były z moją mamą bar­dzo do sie­bie po­dobne.

Wyj­muję ręce z kie­szeni, zdej­muję to­rebkę z ra­mie­nia i grze­bię w niej w po­szu­ki­wa­niu czapki. Może nie jest szcze­gól­nie twa­rzowa, ale już czuję, że za­toki dają mi o so­bie znać. Sta­wiam na głos roz­sądku i wcią­gam ją na głowę.

Jesz­cze przez chwilę du­mam. O wszyst­kim i o ni­czym. Tro­chę tak, jak­bym na siłę od­wle­kała mo­ment po­je­cha­nia w dru­gie do­ce­lowe miej­sce, które mu­szę w Tyńcu od­wie­dzić. Zwy­czaj­nie tchó­rzę, kiedy je­stem już tak bar­dzo bli­sko. Ni­kogo tu­taj nie znam i zu­peł­nie nie wiem, czego się spo­dzie­wać. Dom stoi pu­sty od dwóch lat. Praw­do­po­dob­nie do­sta­tecz­nie splą­dro­wany przez ja­kichś zło­dziei. Może zdą­żył się już za­wa­lić.

Prze­sa­dzam.

Ro­bię znak krzyża i od­cho­dzę, choć do­piero po chwili uświa­da­miam so­bie, że prze­cież nad gro­bem nie wy­szep­ta­łam ani jed­nego słowa mo­dli­twy. Ta cała sy­tu­acja od­biera mi zdol­ność ra­cjo­nal­nego my­śle­nia. Trudno. La­wi­ru­jąc po­mię­dzy gro­bami, pró­buję za­cho­wać rów­no­wagę. Wyj­muję klu­cze i mknę w stronę swo­jego sa­mo­chodu. Kiedy prze­cho­dzę przez cmen­tarną bramę, od­wra­cam głowę, by zer­k­nąć na za­wie­szoną na mu­rze in­skryp­cję, która wcze­śniej, kiedy tu wcho­dzi­łam, rzu­ciła mi się w oczy. Mrużę po­wieki, by doj­rzeć datę wy­rytą w ka­mie­niu. Rok ty­siąc osiem­set któ­ryś... Czas zdą­żył za­trzeć jedną z cyfr. Cie­kawe, czy to rok za­ło­że­nia cmen­ta­rza, czy coś zu­peł­nie in­nego. Lu­bię ta­kie in­for­ma­cje i choć dla wielu po­zo­stają nie­wi­doczne, ja przy­wią­zuję do nich wagę. Ru­szam z miej­sca, kom­plet­nie roz­ko­ja­rzona.

– O Boże! – wy­rywa mi się z ust, kiedy zde­rzam się z czymś twar­dym. A wła­ści­wie nie z czymś, a z kimś.

– Mo­gła­byś uwa­żać, jak cho­dzisz – sły­szę mru­kliwy ton. Kładę rękę na piersi, bo zdą­ży­łam prze­stra­szyć się nie na żarty. Pod­no­szę głowę, by prze­nieść wzrok z płasz­cza ja­kie­goś fa­ceta wy­żej, pro­sto na jego twarz.

– Bar­dzo pana prze­pra­szam – du­kam wciąż oszo­ło­miona. Chcę coś do­dać. Jed­nak kiedy udaje mi się wresz­cie zer­k­nąć pro­sto w ciemne, za­gnie­wane oczy, które uważ­nie mi się przy­glą­dają, na mo­ment do­słow­nie od­biera mi mowę. Prze­szywa mnie dziwny dreszcz. Ten czło­wiek musi być nie­wiele star­szy ode mnie. Tym­cza­sem pie­kli się jak star­szy pan, któ­rego o mało co nie za­dep­ta­łam na śmierć. Wiem, że by­łam nie­uważna, ale ten gość prze­sa­dza. Wy­daje się być na­prawdę bo­jowo na­sta­wiony.

Mil­czy, a ja do­prawdy nie wiem, jak po­win­nam się za­cho­wać. Wy­gła­dzam ręką płaszcz, choć wcale tego nie po­trze­buje. Pró­buję za­jąć czymś ręce.

– Er­rect. Anno Do­mini 1816 – mówi, a ja przez mo­ment mam wra­że­nie, że ktoś z na­szej dwójki naj­wy­raź­niej po­stra­dał zmy­sły. Co to za ję­zyk? Osza­lał? Do­piero po chwili orien­tuję się, że wska­zuje na ka­mienną ta­bliczkę, któ­rej tak uważ­nie się przy­glą­da­łam. A więc mu­siał to za­uwa­żyć. Wła­śnie od­czy­tał jej na­pis. – I na­stęp­nym ra­zem patrz do przodu, kiedy za­mie­rzasz już ru­szyć. Za­nim wej­dziesz ko­muś pod auto – do­daje oschle, po czym mija mnie i od­cho­dzi.

Od­wra­cam się na pię­cie. Chcę krzyk­nąć za nim, że prze­cież nie je­stem jesz­cze na dro­dze. I że mogę paść na ko­lana, by pro­sić cho­lerną jego mość o prze­ba­cze­nie, bo mo­głam nie­chcący po­bru­dzić jego nie­ska­zi­telny czarny płaszcz swoim pu­drem. Ale osta­tecz­nie tego nie ro­bię. Od­pusz­czam, bo to nie miej­sce na ta­kie słowne prze­py­chanki. Sty­gnę, bio­rąc kilka głę­bo­kich wde­chów, aż w końcu tracę męż­czy­znę z wi­doku.

Ła­two za­uwa­żyć, że na­le­żący do Kra­kowa Ty­niec ma swój urok, na­wet o tej po­rze roku. A stary klasz­tor, o któ­rym już wcze­śniej czy­ta­łam, wy­gląda na­prawdę ma­je­sta­tycz­nie. Po­ło­żony w ma­low­ni­czym miej­scu, tuż przy ja­kimś za­le­wie, la­tem z pew­no­ścią pre­zen­tuje się jesz­cze oka­za­lej. Mogę to so­bie wy­obra­zić.

Tym­cza­sem w tym mo­men­cie zjeż­dżam z głów­nej drogi i zgod­nie ze wska­zów­kami na­wi­ga­cji kie­ruję się w stronę wą­skiej, nie­wy­as­fal­to­wa­nej uliczki. Tra­fiam na ja­kieś to­talne za­du­pie. Po­mię­dzy drew­nia­nymi cha­łu­pami, spo­śród któ­rych naj­wy­raź­niej jedna bę­dzie na­le­żała do mnie, nie wi­dać żad­nego ży­cia. Żad­nego ru­chu. Cho­ciaż trudno się dzi­wić, że lu­dziom w taką po­godę ra­czej nie chce się wy­sta­wiać nosa poza drzwi.

Zer­kam na ekran ko­mórki, która jed­no­znacz­nie wska­zuje, że wła­śnie do­tar­łam do celu. Prze­no­szę więc wzrok na drew­niany płot, na któ­rym wisi od­ręcz­nie za­pi­sana ta­bliczka z nu­me­rem domu. Do­kład­nie tym, któ­rego szu­ka­łam. Czter­dzie­ści sześć. I ani o jedną cy­ferkę wię­cej. Par­kuję mak­sy­mal­nie bli­sko furtki, by nie to­ro­wać drogi, choć wszystko wska­zuje, że moja cha­łupa to ostat­nia po­sia­dłość przy tej uliczce i ra­czej nikt nie bę­dzie pró­bo­wał do­stać się da­lej. Na pierw­szy rzut oka za do­mem jest już tylko nie­wielki las. Ni­g­dzie nie wi­dzę wjaz­do­wej bramy, choć być może wcale jej tu­taj nie ma. Jezu. Nic nie wiem. Dziw­nie się czuję. Ga­szę sil­nik, na­bie­ram po­wie­trza w płuca i wy­sia­dam.

Mu­ro­wany bu­dy­nek z drew­nia­nymi wy­koń­cze­niami spra­wia dość upiorne wra­że­nie. Stare okna pa­mię­tają jesz­cze chyba czasy sa­mego Ka­zi­mie­rza Wiel­kiego. No pięk­nie...To skan­sen, a nie dom. Z nie­modną ażu­rową we­randą. W do­datku ople­cioną blusz­czem. Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, są­dzi­łam, że o tej po­rze roku wszystko co zie­lone zdą­żyło ob­umrzeć i stra­cić li­ście. Tym­cza­sem bluszcz wy­gląda cał­kiem zdrowo. Może jest sztuczny?

Prze­ły­kam ślinę. Staję kilka me­trów przed drzwiami i za­prze­czam sama so­bie, że ciarki na rę­kach są tylko wy­two­rem mo­jej wy­obraźni. Ni­czego się nie boję. Nic się nie dzieje...

Szlag by to tra­fił!

Nie oszu­kam sama sie­bie. Co ja tu w ogóle ro­bię? Może po­win­nam za­wró­cić i przy­je­chać tu­taj z któ­rąś ze swo­ich zna­jo­mych. Je­stem pewna, że da­łyby się na­mó­wić.

Z dru­giej strony, szkoda mo­jego czasu. Kra­ków nie leży rzut be­re­tem od Cie­cho­cinka.

Od­wra­cam się i drę­twieję. Do­słow­nie.

Co to ma być?

Z są­sied­niego po­dwórka, bez żad­nego skrę­po­wana, wpa­truje się we mnie ja­kiś star­szy pan. Ma na so­bie nie­bie­ską kra­cia­stą ko­szulę, szelki i brą­zowy kasz­kiet. Opiera się o ba­lu­stradę przy­mo­co­waną do scho­dów, jak­bym była ja­kimś oka­zem god­nym miana po­mnika. Wi­dzi, że go do­strze­gam, a jed­nak nie prze­staje się ga­pić. Nie od­wraca się na­wet na chwilę, na­mol­nie przy­glą­da­jąc się temu, co za­mie­rzam zro­bić.

– Dzień do­bry – wo­łam, pod­no­sząc rękę. Czuję się nie­swojo.

Kiwa do mnie ręką, jed­nak naj­wy­raź­niej wciąż nie za­mie­rza od­po­wie­dzieć. Może jest nie­mową? Pro­stuje się i wspina po scho­dach. Po­woli wraca do swo­jego domu. Dziwny typ. Spra­wił, że ja­koś nie­równo za­ło­mo­tało mi serce.

Zer­kam na drzwi domu ciotki. Raz ko­zie śmierć. Wcho­dzę na we­randę, wkła­dam do zamka klucz, prze­krę­cam go i na­ci­skam klamkę. Ustę­puje.

Drew­niane wie­kowe skrzy­dło otwiera się bez cha­rak­te­ry­stycz­nego zgrzy­ta­nia, któ­rego, nie wie­dzieć czemu, po pro­stu się spo­dzie­wa­łam.

Ro­bię krok do przodu i od razu ude­rza mnie za­pach wil­goci. W końcu przez długi czas nikt tych mu­rów nie ogrze­wał. Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, sama o ogrze­wa­niu wiem tyle co nic. W bloku, w któ­rym miesz­kamy, ktoś po pro­stu robi to za nas.

Tym­cza­sem pod­łoga, po któ­rej idę, nie ma nic wspól­nego ze sta­rym, za­pa­da­ją­cym się par­kie­tem. Wnę­trze ni­jak pa­suje do tego, co zo­ba­czy­łam z ze­wnątrz. Pa­nele ma­jące nie wię­cej niż parę lat pro­wa­dzą mnie do wiel­kiej otwar­tej prze­strzeni. Roz­glą­dam się do­okoła, a moje serce wali chyba mi­lion razy na se­kundę. Za­cho­wuję się ostroż­nie, mknąc nie­malże na pal­cach. Jest ci­cho jak ma­kiem za­siał. Jak­bym za chwilę miała ko­goś tu­taj spo­tkać. Prze­cież nie je­stem in­tru­zem. To mój dom. I z pew­no­ścią ni­kogo poza mną tu­taj nie ma.

– Mój dom – choć te słowa ciężko prze­cho­dzą mi przez usta, po pro­stu je wy­po­wia­dam.

Je­stem w sa­lo­nie. Zer­kam na ścianę, na któ­rej wisi wielki ob­raz przed­sta­wia­jący czer­woną różę, która od razu rzuca mi się w oczy. Za­czy­nam się roz­glą­dać. Prze­strzenny po­kój wy­gląda cał­kiem zwy­czaj­nie. Nor­mal­nie. Z ładną ka­napą, drew­nianą ławą do pi­cia kawy i sto­ją­cym na szafce pła­skim te­le­wi­zo­rem. Co prawda nie­du­żym, ale no­wo­cze­snym.

Ciotka miała nie naj­gor­szy gust. Prze­jeż­dżam ręką po sie­dzi­sku. Kie­dyś mu­siała tu­taj od­po­czy­wać. Chcia­ła­bym móc so­bie ją wy­obra­zić, ale nie mam żad­nego punktu od­nie­sie­nia. Choć pew­nie i na star­sze lata wy­glą­dem naj­bli­żej było jej do mo­jej matki. Pod­cho­dzę do fo­tela. Na opar­ciu wisi ja­kiś ma­te­riał. Pod­no­szę go i wi­dzę, że to swe­ter. Zo­stał tu­taj, kiedy jej sa­mej nie ma już w domu od prze­szło dwóch lat. Na stole leży pi­lot. Pew­nie kła­dąc go tu­taj, nie wie­działa, że robi to ostatni raz.

To nie­zwy­kłe. Tro­chę prze­ra­ża­jące.

Przez mo­ment mam wra­że­nie, że czuję jej obec­ność. Od­wra­cam się, by uspo­koić wła­sną wy­obraź­nię. Ale prze­cież ży­cie to nie film, a po­wra­ca­jące du­chy zmar­łych są za­re­zer­wo­wane tylko dla hor­ro­rów wy­świe­tla­nych na szkla­nym ekra­nie.

Idę w stronę ko­lej­nego po­miesz­cze­nia. We­wnątrz pa­nuje pół­mrok, bo po­mimo cał­kiem wcze­snej pory niebo staje się co­raz ciem­niej­sze, le­dwo za­czyna mi­jać po­łu­dnie. Uroki li­sto­pa­do­wej po­gody. Kli­kam na włącz­nik świa­tła, ale po­miesz­cze­nie się nie roz­świe­tla. Pew­nie po­szła ża­rówka albo zwy­czaj­nie od­cięto już prąd. W za­sa­dzie to lo­giczne, bio­rąc pod uwagę, że przez dwa lata nikt nie opła­cał ra­chun­ków.

Tra­fiam do kuchni. Na stole po­kry­tym ha­fto­waną ser­wetą stoją dwie pu­ste szklanki. Zer­kam do nich, za­cho­wu­jąc bez­pieczny dy­stans. Są po­ro­śnięte ple­śnią. Wzdry­gam się. A więc ciotka mu­siała ko­goś tu­taj go­ścić. Od­su­nięte da­leko od stołu ta­bo­rety wy­glą­dają tak, jakby ktoś przed chwilą z nich wstał i za­po­mniał za­su­nąć je z po­wro­tem. Po pra­wej stro­nie pię­trzy się zaś stos garn­ków uło­żo­nych od naj­więk­szego do naj­mniej­szego. Być może nie zmie­ściły się w szaf­kach. A może po pro­stu ciotka nie zdą­żyła ich po­sprzą­tać.

Sły­szę trzask. Jakby zgrzyt­nię­cie. Na mo­ment staję jak wryta, za­sta­na­wia­jąc się, czy mi się nie zda­wało. Przez chwilę sły­szę tylko mój przy­spie­szony od­dech. Ogar­nia mnie strach. Wo­kół pa­nuje kom­pletna ci­sza, ale po chwili zgrzyt­nię­cie się po­wta­rza. Cho­lera ja­sna! Może to my­szy. Albo szczury. Za­czy­nam pa­ni­ko­wać.

Ale to nie my­szy.

To ja­kieś kroki.

Wstrząsa mną nie­przy­jemny dreszcz i mam wra­że­nie, że do­słow­nie każdy wło­sek na moim ciele wła­śnie staje dęba. Za­sta­na­wiam się, czy nie za­sło­nić oczu, bo na­gle na po­wrót staję się dziec­kiem. Za­miast tego od­wra­cam się i pró­buję stłu­mić jęk.

– Matko święta! – krzy­czę, kiedy w progu kuchni do­strze­gam ja­kąś po­stać.

Męż­czy­zna w nie­bie­skiej ko­szuli, do­kład­nie ten sam, który parę mi­nut temu stał na scho­dach, te­raz znaj­duje się nie da­lej niż trzy me­try ode mnie.

Kręci mi się w gło­wie i po raz pierw­szy od dawna je­stem tak bar­dzo prze­ra­żona. W ca­łym swoim ży­ciu chyba ni­gdy nie by­łam moc­niej.

Jak on tu­taj wszedł?

No tak. Nie za­mknę­łam drzwi.

– Wi­dzę, żem pa­nią prze­stra­szył. – Mija parę se­kund, nim w końcu się od­zywa. – Jó­zef – wy­ciąga dłoń i pod­cho­dzi bli­żej. Wi­tam się z nim, za­sta­na­wia­jąc się, co tu do li­cha robi? – A pa­nienka, jeźli mnie pa­mięć nie myli, to musi być ta Lena.

Za­mu­ro­wuje mnie. Skąd ten fa­cet zna moje imię? Boże, co się tu­taj dzieje? Pró­buję po­łą­czyć ja­kieś fakty, ale nic mą­drego nie przy­cho­dzi mi do głowy. Z tego co ko­ja­rzę, nie mie­li­śmy w Tyńcu wię­cej krew­nych. Była tylko ciotka.

Mam mę­tlik w gło­wie.

– Skąd pan wie, jak się na­zy­wam? – py­tam.

Ma­cha ręką.

– A świę­tej pa­mięci Ma­ryla po­wie­działa mi kie­dyś: pa­mię­taj Jó­zek, łona się tu prę­dzej czy póź­niej zjawi. No i jest – uśmie­cha się, pre­zen­tu­jąc wy­bra­ko­wane uzę­bie­nie. – A co bę­dziemy tak stać. Chodźże do nas na her­batę z wkładką. Roz­grzeje, a i hu­mor po­prawi. Bo w taką po­godę to trzeba się ja­koś wspo­ma­gać.

Wa­ham się, ale z jego twa­rzy bije szcze­rość. Im dłu­żej na niego pa­trzę, tym wy­daje się mniej straszny niż wcze­śniej.

– Nie chcę spra­wiać pro­blemu. – Mimo wszystko pró­buję się ja­koś wy­krę­cić.

– A jaki to pro­blem – ma­cha ręką. – Po­wiem Ba­śce, żeby za­go­to­wała wodę. Po­roz­ma­wiasz z moją córką, łona bę­dzie może tro­chę star­sza od cie­bie. – Jego ostatni ar­gu­ment wy­daje się cał­kiem prze­ko­nu­jący. Męż­czy­zna, zna­czy pan Jó­zef, roz­gląda się do­okoła. W końcu cofa się i wcho­dzi do sa­lonu. Idę pro­sto za nim. – Tyle czasu – wzdy­cha, jakby za mo­ment miał się roz­kleić. Opusz­cza głowę. Do­my­ślam się, że śmierć ciotki do­tknęła go zde­cy­do­wa­nie bar­dziej niż mnie. Mu­sieli do­brze się znać. Męż­czy­zna wy­daje się smutny. Za­my­ślony. Jakby za­po­mniał, że wciąż na niego pa­trzę. W końcu się re­flek­tuje. – No to nic. Bę­dziemy cze­kać. Przyjdźże za­raz do nas – do­daje i od­cho­dzi, nie cze­ka­jąc na moją osta­teczną od­po­wiedź.

Chyba nie mam wyj­ścia.

Co prawda, nie przy­je­cha­łam tu­taj zdo­by­wać no­wych zna­jo­mych, ale cie­pła her­bata może i do­brze mi zrobi? Szu­kam plu­sów ca­łej sy­tu­acji, choć oprócz roz­grze­wa­ją­cego na­poju nie znaj­duję żad­nego wię­cej.

Może nie bę­dzie tak źle. Fa­cet sta­rał się być go­ścinny. Ra­czej nie wy­pada mi go wy­sta­wić.

Pięć mi­nut póź­niej wcho­dzę na schody pro­wa­dzące do jego domu.

I wy­cho­dzę z niego trzy go­dziny póź­niej. W tak świet­nym hu­mo­rze, w ja­kim już dawno nie by­łam.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: