- W empik go
Szept lawendowego ogrodu - ebook
Szept lawendowego ogrodu - ebook
Rosetta wychowuje się na dziewiczych plażach wyspy Texel. Jej ojciec, rybak z dziada pradziada, traktuje dziewczynkę oschle i surowo, ale zawsze może ona liczyć na ciepło i zrozumienie ze strony troskliwej matki. W swojej kuchni Cosima uczy córki kreatywności i ciekawości świata. Życie rodziny Dussenów zmienia się jednak diametralnie, kiedy kuter ojca nie wraca do macierzystego portu.
Pozbawiona środków do życia Cosima najmuje się jako gospodyni domowa w pięknej willi jednej z zamożnych mieszkanek nadmorskiego miasteczka. Załamana z powodu przeprowadzki Rosetta stroni od ludzi, najczęściej chowając się przed światem w lawendowym ogrodzie na tyłach domu. Nie podejrzewa nawet, iż przypadkowe spotkanie z pewnym rudowłosym chłopakiem sprawi, że rozkwitnie, odkrywając w sobie pasję do gotowania. Jednak ich rozpisana na symfonię aromatów i smaków znajomość wystawiona zostaje na próbę, kiedy Nikodem postanawia wrócić do Polski. W końcu dziewczyna, mimo obaw podążając za podszeptami serca, decyduje się wyruszyć w nieznane. U kresu podróży czekają na nią stęsknione ramiona ukochanego i jego zyskująca coraz większą popularność restauracja.
Rosetta szybko uczy się egotycznej codzienności. Jej ulubionymi przyprawami stają się cząber i tymianek, ziołem – mięta, a marzeniem – serwowanie szczęścia przyprawionego ukochaną lawendą. Uwielbia się śmiać, łamać konwenanse, kocha masło i… ludzi. Czy dzięki humorowi i ciepłu kobiety z dalekiej krainy restauracja, mimo przeciwności losu, pozostanie miejscem, do którego mieszkańcy miasteczka przychodzą nie tylko zjeść, ale również nakarmić duszę i uleczyć złamane serce? Jaki wpływ na toczące się sielsko i leniwie dni w Polsce będą miały sekrety z holenderskiej przeszłości? Jedno jest pewne – kuszący aromat lawendy, miłość i pasja będą w tej pełnej humoru, wzruszeń i rodzinnych perypetii opowieści sekretnymi składnikami idealnie skomponowanego życia.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8364-018-1 |
Rozmiar pliku: | 648 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy wspominam przeszłość, moje myśli natychmiast przesiąkają zapachami dawnych przeżyć. Zapamiętane smaki nigdy mnie nie zawodzą, to one przywołują we mnie odlegle obrazy i ciągle żywe emocje. Karmię się nimi i żyję po to, żeby odtwarzać je jak zdartą płytę z ukochaną piosenką z młodości. Wystarczy zamknąć oczy, a wehikuł czasu przenosi mnie do świata, którego już nie ma. Do chwili, kiedy… spadłeś mi z nieba.
Tak naprawdę połączyło nas podobne podejście do jedzenia. Umiłowanie prostoty, prawdziwego smaku i szczerości w gotowaniu. Brak tolerancji dla fascynacji zbędnymi fajerwerkami. Tak samo zachwycał nas jedzony na plaży podpłomyk, jak kolacja w ekskluzywnej restauracji, o ile tylko poruszyły w nas wrażliwe struny, wzbudziły emocje, oczarowały podniebienie i serce.
Stoję już od dobrych kilkunastu minut przed wejściem do jednej z najlepszych restauracji w miasteczku. Kamienną fasadę budynku oplata zaborczo krwawoczerwone pnącze. Barbaresco w południowym Piemoncie nie liczy więcej niż kilkuset mieszkańców. Trafiłam tu, pokonując w tumanach kurzu krętą drogę, wijącą się malowniczo wśród rozrzuconych po wzgórzach winnic. Moją trasę wyznaczała wieża, znacząca w oddali niebo strzelistymi blankami. Przywitały mnie kamienne domy tonące w kwiatach, splątane labirynty miniaturowych uliczek i uśmiechnięty staruszek, który na ostatniej prostej wskazał mi drogę. Na dźwięk twojego nazwiska zbudził się z małomiasteczkowego letargu i potakując z ukontentowaniem głową, zaczął żywo gestykulować. Molto buono – powtarzał, klepiąc się po brzuchu, i cmokał z zadowoleniem, rozciągając usta w bezzębnym uśmiechu.
Nie wierzę, że w końcu tutaj jestem. Sława twojej restauracji wykracza zdecydowanie poza mury tego miejsca. Przyjeżdżają do niej smakosze z najdalszych zakątków regionu. Na najpopularniejszych platformach internetowych z kulinarnymi recenzjami z całego kraju zbiera najwyższe oceny. Nie mogło być inaczej. Czuję rozpierającą moje piersi dumę, pomimo że nie widzieliśmy się od kilkunastu lat. Jednak myślałam o tobie każdego dnia. I w każdej sekundzie życia życzyłam ci jak najlepiej. Z twoją pasją do kuchni, miłością do gotowania i z kulinarną intuicją godną najsłynniejszych szefów kuchni zasłużyłeś na laury.
Zawsze i we wszystkim musiałeś być prymusem. Nawet jedząc najtańsze frytki ze smażalni w naszej nadmorskiej mieścinie, podane na zatłuszczonym talerzyku, robiłeś to z taką klasą, jakbyś miał przed oczami wykwintne danie podane na porcelanowym serwisie w najdroższej paryskiej restauracji. Tej ze śnieżnobiałymi sofami, kryształowymi żyrandolami i lustrzanym wykończeniem. Pomimo tego nie miałeś w sobie nic ze snoba. Prostota jest najbardziej wykwintna, pamiętasz? Śmialiśmy się zawsze z wyszukanych dań i wymyślnych nazw, które często skrywały bylejakość i sztampę. Dworowaliśmy z tych wszystkich gwiazdek Michelina, z napompowanych ego miernych odtwórców ogranych przepisów, z kołtuństwa ocen szacownego jury, które można sobie przecież kupić. Wszyscy o tym wiedzą… Dla ciebie najważniejsi byli goście, prawdziwi ludzie i błogość pojawiająca się na ich twarzach, kiedy z każdym kolejnym kęsem zanurzali się w kulinarnym raju, do którego to właśnie ty ich zaprosiłeś. Karmimy ciało i duszę – tak zawsze powtarzaliśmy. Nie zależało ci na splendorze. Ty chciałeś po prostu uszczęśliwiać innych. Dlatego nie dziwi mnie, że nie pasowała ci posada szefa kuchni w najbardziej renomowanych europejskich i światowych stolicach, w enklawach dla bogaczy. Traktowaliby cię jak trofeum podnoszące ich prestiż. Każdy chciał cię mieć w swoim zespole. A ty… chciałeś mieć wolność. I po prostu gotować.
Za taflą szkła dostrzegam okrągłe stoliki, obrusy, ciemną boazerię i dużo zieleni. Jestem pewna, że kiedy wejdę do środka, moich uszu dobiegnie ciepły dźwięk saksofonu. Lubiłeś podkreślać, że dobra muzyka potęguje zapachy. Komponowałeś je na talerzach w swojej kuchni, słuchając amsterdamskiej orkiestry jazzowej, a potem polskiego bluesa w naszej tawernie w Wiciach. Tam, gdzie pokochałam cię najmocniej. Wysokie nuty kojarzyły ci się z ostrym, wyrazistym smakiem, a lżejsze aromaty należały do niskich tonów. Obiecałeś mi wtedy, że pojedziemy kiedyś do gdańskiej filharmonii… Ta moja przeklęta pamięć! Nie mam pojęcia, o czym czytałam dziś w porannej gazecie, ale doskonale wiem, co jedliśmy na nasze pierwsze wspólne śniadanie. Schowaliśmy się wtedy przed wiatrem w grajdołku pomiędzy wydmami. Piasek wdzierał się w dekolt mojej sukienki i w twoje włosy. Trzymałeś w dłoniach ciepłe zawiniątko pachnące oliwą i solą.
– To focaccia, kochanie. Spróbuj – powiedziałeś miękko, a ja posłusznie rozchyliłam usta.
Po chwili poczułam na języku tłusty miękki kawałek ciasta.
– A teraz podkręcimy ten smak. – Uśmiechnąłeś się zawadiacko i wyciągnąłeś z kieszeni podartego swetra lśniący pomidor.
Rozgryzłam go niespiesznie. Był słodki, soczysty. Czerwony sok spłynął po moich palcach. Zamknęłam oczy, z trudem tłumiąc westchnienie.
– Dobre? Nie odpowiadaj. Przecież widzę, że marszczysz nos. Robisz to zawsze na kilka sekund przed prośbą o dokładkę.
Czułym gestem odgarnąłeś pasmo orzechowych włosów z mojego policzka. Przybliżyłam usta do twoich warg. Były szorstkie od drobinek piasku i pachniały lawendą. Lepka nuta miodu i ciut goryczki. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten smak stanie się symbolem naszego słodko-gorzkiego życia.
– Na dzisiaj wystarczy, Różyczko – szepnąłeś.
Różyczko… Dopiero po kilku latach spędzonych w Polsce nauczyłam się wymawiać poprawnie tę zbitkę szeleszczących spółgłosek. Wcześniej to imię brzmiało w moich ustach bardziej jak Rozecka.
– Gdybym zabrał więcej ciasta, chef zorientowałby się, że zwinąłem je ze stolnicy – ciągnąłeś. – Pilnuje mnie ostatnio bardziej niż zwykle. Może któryś z jego kuchennych szpiegów na mnie doniósł?
– Jeszcze chwilkę, proszę…
Przewróciłam się na plecy i rozrzuciłam szeroko ramiona. Nad moją głową rozpościerała się błękitna płachta nieba. Niczym gigantyczny obrus rozścielony na stole świata. Stole, przy którym było miejsce tylko dla nas.
– Obiecaj mi, że cokolwiek się wydarzy, zawsze będziemy pamiętać o tym skradzionym śniadaniu – poprosiłam.
– Jak bym mógł o tym zapomnieć? Poza tym przed nami jeszcze tysiące takich śniadań. Jak nie tutaj, to gdzie indziej. Masz w to wierzyć, słyszysz? Obiecaj mi, że zawsze będziesz w nas wierzyć.
Ja dotrzymałam słowa. Dlaczego w takim razie ty w nas zwątpiłeś?
Za moimi plecami ktoś odchrząknął niecierpliwie. Ten odgłos wdarł się nieproszony do moich wspomnień. Niechętnie otworzyłam oczy, po czym odsunęłam się na bok, patrząc przepraszająco na młodą parę, ubraną zdecydowanie zbyt krzykliwie jak na mój gust. Szepcząc coś, weszli do restauracji. Przez kilka sekund słyszałam radosny gwar dobiegający zza otwartych drzwi, a potem znowu nastała cisza.
Nie mogę uwierzyć, że już za chwilę opowiem ci o tym, o czym milczeliśmy przez te wszystkie lata. Nie wiem tylko, czy starczy nam czasu. Za nami jest go zdecydowanie więcej niż tego, który jeszcze nam został. Ale to nieważne. Z resztek też da się przygotować niezłe danie.
Poprawiłam niecierpliwym ruchem wpadające do oczu kosmyki. Nie czułam strachu, raczej podekscytowanie. Czy bardzo się zmieniłeś? Czy zobaczę w twoich oczach tamtego mężczyznę, którym pozostałeś w moich wspomnieniach? Nigdy nie trzymałam się reguł, nie kalkulowałam, nie umiałam iść na skróty. Byłam jak pstrąg, który musi płynąć pod prąd, żeby móc oddychać. Dzięki temu czasem zyskiwałam, ale częściej dostawałam baty. Ciągle mam po nich blizny…
Widzę zarys swojej postaci odbijający się w szybie w drzwiach. Nie włożyłam żadnej z moich eleganckich sukienek, które spakowałam do walizki. Nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle je ze sobą wzięłam. Najchętniej powłóczyłabym się teraz po miasteczku odziana w stare portki i powyciągany kardigan. Ukryłabym w jego kieszeniach małe pomarszczone jabłka zerwane z przydrożnego drzewa. W Wiciach też tak robię. Czasem je podgryzam, ale najczęściej rozdaję owoce miejscowej dzieciarni. Większość z nich krzywi się po rozgryzieniu jabłka. Nie są przyzwyczajeni do cierpkiego smaku. Ja znam go aż za dobrze. Jest jak okolica, w której przyszło mi dorastać. Gorzka, ciemna i błotnista. Ale tylko na początku. Bo czy jest coś piękniejszego niż słońce z trudem wspinające się po ciasnym horyzoncie nad Morzem Wattowym?
No już, Różo! Koniec tego ględzenia. Nadeszła w końcu pora, żeby pchnąć drzwi. Drzwi do przeszłości. Choć mam nadzieję, że odnajdę tutaj również swoją przyszłość. Wystarczająco długo na nią czekałam.
Wsunęłam się do wąskiego korytarzyka i momentalnie wciągnęłam w nozdrza obezwładniające zapachy mięty, rozmarynu i tymianku, łączące się ze słodkawą lawendową nutą.
– A więc nie zapomniałeś…
Na barem wisiały podświetlone ledami esy-floresy układające się w nazwę twojej restauracji…
Mia Rosa
Moja Róża.
Wraz z napływającymi do oczu łzami poczułam pewność, że od teraz już wszystko się ułoży. Na szczęście nie usłyszałam wtedy zdradzieckiego chichotu losu. On już wiedział to, o czym ja nie miałam jeszcze pojęcia.„Co w Wiciach piszczy. Wiadomości lokalne zebrane przez Irenę Kozan” 7 kwietnia 2023
Hurra! Luśka, krowa Heńka Macana, w końcu się ocieliła! Dumny Heniek, mając w głębokim poważaniu zasady savoir-vivre’u, poinformował redakcję gazety o tym doniosłym fakcie za piętnaście druga w nocy. Nie zważając na skandalicznie późną porę, zabębnił bezceremonialnie w okna mojego domu i nieco bełkotliwym tonem obwieścił wiekopomną nowinę. W jego głosie pobrzmiewała duma, jakby co najmniej to on sam został ojcem. W całym województwie panuje niż demograficzny, dlatego staram się zrozumieć, że cztery dodatkowe racice w ziemskim inwentarzu warte są zrywania mnie półprzytomną z pościeli.
Cielak dostał na imię Jarosław. Rozanielony Heniek twierdzi, że to na cześć jednego z członków rady miejskiej z Darłowa, który uwielbia duszoną wołowinę na maśle. Po prawdzie to nie wiem, co tak naprawdę jada na obiad radny Jarosław, ale znając Henryka, dogłębnie zbadał sprawę. Sam jest jaroszem, bo przecież ojciec nie może zjadać własnych dzieci. Po narodzinach syna, pardon, cielaka, trzy dni świętował kalmusówką, aż w końcu sąsiedzi zaczęli wierzgać i straszyć go posterunkowym. Heniek potulnie zaprzestał więc nadmiernej konsumpcji i – o ile mi wiadomo – ojcowskie obowiązki starannie w oborze wypełnia.
Z rzeczy lżejszych i niewymagających brutalnych pobudek w środku nocy… Truskawkowy sorbet Helenki Wieczorek wygrał konkurs zorganizowany przez koło gospodyń wiejskich Dziarskie Fartuchy z Rusinowa. Podobno deser wywołał sensację wśród wszystkich członkiń szacownego jury. Nie obyło się bez kontrowersji, jakoby Helenka sprowadzała na lokalny kulinarny grunt zachodnie nowinki, a tymczasem, jak twierdzi anonimowe źródło, nie ma jak rodzime wypieki. Ot chociażby poczciwy orzechowiec na miodzie drahimskim. Przypominam, że takie zaściankowe myślenie nigdy nie wprowadzi nas na dobre do Europy. Co innego sorbet, a co innego orzechowiec. Gdzie Rzym, a gdzie Krym! A o tym, że zamiast w Europie jesteśmy jeszcze w ciemnych kazamatach, niech świadczy fakt, że po zakończeniu głosowania pucharek z truskawkowym zwycięzcą w tajemniczych okolicznościach zniknął ze stołu. Głównym podejrzanym jest Osiłek, rudy kocur Wiesi Jungowskiej, chociaż ona oburzona twierdzi, że jej podopieczny nie jada mrożonych owoców i w ogóle wyprasza sobie te pomówienia. Śledztwo jest w toku, ale zważywszy na brak materiału dowodowego, obawiam się, że rozwiązanie zagadki może być znacznie utrudnione.
Przypominam, że datki na urodzinowy tort dla proboszcza Eugeniusza Bochenka zbieramy w sobotę tuż przy wejściu do kościoła.
Wasza lokalna rybitwa,
Irena Kozan
PS Zarządzona w ubiegły weekend zbiórka karmelków z lukrecją zostaje przeniesiona na najbliższy piątek (o siódmej rano przy budce ze śledziami Jurka Sokolnika). Bądźcie punktualni i hojni. Skąpstwo nie popłaca, jak mawia jedenaste przykazanie. Nie ma takiego przykazania? To już jest! Przynajmniej na potrzeby naszej akcji.
Tawerna Zielona Łyżka stała w centralnym miejscu bulwaru w maleńkich nadmorskich Wiciach. Poza sezonem osada liczyła sześćdziesięciu pięciu mieszkańców. W lecie ta liczba rosła w zastraszającym tempie, ale miejscowi nie narzekali. W końcu większość tubylców utrzymywała się z wakacyjnego zarobku. Wicie nie były wprawdzie tak popularne, jak pobliskie Darłowo czy Dąbki, osada przyciągała raczej amatorów spokojnego wypoczynku bez tłoku i kłótni o parawany. Brzeg morza był tam piaszczysty, pokryty drobnymi kamykami i dosyć odludny. Od wioski oddzielało go pasmo wydm, porośnięte sosnowym lasem. Dodatkową atrakcją było pobliskie jezioro Kopań, gdzie swoją przystań mieli wielbiciele surfingu i żeglarstwa. Można było tutaj do woli łowić, szczególnie sandacze i okonie. Stali letnicy doskonale wiedzieli, że jeżeli chcą wieczorem usmażyć na grillu własnoręcznie złowioną rybkę, muszą zasięgnąć porady emerytowanego rybaka Heńka Macana. Miał on w swojej szopie najróżniejsze rodzaje wędek i chętnie udostępniał je wczasowiczom za symboliczne kilka złotych.
Zielona Łyżka przy ulicy Morskiej należała do Róży Abramowicz. Tawerna nie była jedynie miejscem, gdzie można było dobrze zjeść. Ludzi przyciągały tam przede wszystkim charyzma i ciepło właścicielki, pół Holenderki, pół Włoszki, która wychodząc za mąż za Polaka, znalazła swoje miejsce na ziemi właśnie nad Bałtykiem. Kto raz spróbował specjałów pani Abramowicz, już zawsze tam wracał.
Róża karmiła swoich gości nie tylko rybami i owocami morza, ale przede wszystkim najlepszymi na całym Wybrzeżu daniami włoskiej kuchni. W tawernie nie było stałej, sztywnej karty dań. Właścicielka kochała produkty sezonowe i wykorzystywała je do swoich kulinarnych wariacji. Wychodziła z założenia, że dobra restauracja jest jak dom, w którym codziennie gotuje się świeże obiady. Wsłuchiwała się w słowa swoich gości, potrafiła z nimi rozmawiać i spełniać ich zachcianki. Dlatego w Zielonej Łyżce nikt nigdy nie narzekał, że musi czekać na jakieś danie. W tawernie Róży czas mijał wolniej, a ludzie dostrzegali piękno prostej zasady – nie warto się spieszyć. Bo pośpiech przybliża nas do końca. Końca wakacji, weekendu, miłego wieczoru, randki czy spotkania z ludźmi, których kochamy. A nie warto czekać na koniec.
Ocienione wyblakłymi od słońca markizami okna restauracji skrywały przytulne wnętrze na dziesięć stolików. Kiedy przychodziło więcej gości, miejscowi sami donosili brakujące meble z własnych domów. Helenka Wieczorek pożyczała swoje czerwone siedziska, Jurek Sokolnik przecierał blaty stolików, jeszcze po swojej mamie, która przy wydmach sprzedawała na nich naszyjniki z bursztynu, a najlepsza przyjaciółka Róży, Irena Kozan, dźwigała pięknie wyprasowane obrusy obrębione koronką. Bo jakże tak siedzieć przy stoliku bez obrusa, jak jacyś barbarzyńcy? Nie godzi się!
***
Tego wieczoru uliczki miasteczka świeciły pustkami. Morze było wyjątkowo spokojne, gdzieniegdzie słychać było pokrzykiwania krążących nad wodą rybitw i uderzające miarowo o brzeg fale. Sezon urlopowy zaczynał się w Wiciach za dwa miesiące. W osadzie pojawili się, co prawda, pierwsi turyści, ale koczowali po drugiej stronie wioski, przy jeziorze. Nawet popularny wśród miejscowych wielbicieli lokalnych trunków bar Barkasik zamknął już swoje podwoje. Co najdziwniejsze, okna Zielonej Łyżki również były ciemne. O tej porze rozświetlało je zwykle ciepłe światło stojących na parapetach lamp. Nawet jeżeli minęła już godzina otwarcia restauracji, nikt nie zamykał tutaj drzwi na klucz. Każdy zbłąkany wędrowiec mógł wejść w każdej chwili na miseczkę gorącej zupy rybnej lub kawałek świeżego ciasta z owocami. W razie gdyby goście mieli wyjątkowo duże apetyty, w szafce w wielkim słoju ukryto cantuccini, włoskie migdałowe ciasteczka wypiekane na miejscu. Róża obiecywała, że każdy, kto zgadnie, ile ciasteczek jest w środku, dostanie nagrodę. Tak to się już zwyczajowo utarło, że nikt nie miał prawa wyjść z tawerny o pustym żołądku. Ta zasada obowiązywała w tym miejscu od kilku dekad.
Nagle w sielską wieczorną ciszę wdarł się podniesiony kobiecy głos. Siedzące na krawężniku koty pod wodzą rudego zawadiaki Osiłka zerwały się w popłochu i popędziły w głąb ulicy, zamiatając ogonami zalegający na chodniku piach.
– Irena, na litość pańską! Skąd te tony cukierków na zapleczu?
W otwartych drzwiach tawerny stała Róża. Jak zwykle wyglądała jak spod igły, z fryzurą, która elegancko unosiła jej siwe włosy, oraz w nienagannie odprasowanej lnianej sukni. Miała czekoladowe oczy, pomalowane krwistoczerwoną pomadką pełne usta i orli nos.
– To jakieś żarty! Co ja mam teraz z tym wszystkim zrobić? – jęknęła. – Pięć worków! Doskonale wiesz, że nie cierpię lukrecji! Irka, mówię do ciebie! Nie udawaj głuchej, przecież sama mi powiedziałaś, że zainstalowałaś przedwczoraj nowy aparat w uszach!
Róża Abramowicz doskonale mówiła po polsku, choć czasem zabawnie przekręcała wyrazy i tworzyła własne słowne konstrukcje. Przepadali za nimi wszyscy goście i przyjaciele tawerny.
– I po co te krzyki, na Neptuna? – mruknęła Irena Kozan, gmerając przy lewym uchu ukrytym w burzy loków w odcieniu burgundu, które frywolnie odpadały na jej biust.
W przeciwieństwie do Róży od lat farbowała włosy na krzykliwe kolory, twierdząc, że starość zaczyna się od głowy. Według Ireny każda kobieta powinna w pewnym wieku ustalić, ile ma lat, i już się tego trzymać. Ona sama czuła się na nie więcej niż czterdzieści. Miała dziś na sobie ukochany welurowy dres i adidasy z błękitnymi sznurówkami. Prawie nigdy ich nie zawiązywała, co ogromnie denerwowało Różę.
– Nie krzyczę! Przywołuję cię do porządku! – odparła przyjaciółka. Cechował ją holenderski pragmatyzm i nieco przytłumiony włoski temperament.
– Wielkie mecyje! – prychnęła Irena. – Jeszcze ktoś usłyszy i pomyśli, że się kłócimy! Na stare lata zrobiłaś się strasznie ciekawska. W jakim celu zaglądasz do drewutni? I to akurat wtedy, kiedy postanowiłam ukryć tam swoje łupy?
– A nie mogłaś ich schować u siebie? Delikatnie przypominam, że masz ogromny dom! I jeszcze większy ogród!
– I wścibską sąsiadkę. – Irena przewróciła oczami. – Wiesia Jungowska zaraz by się dobrała do wszystkich worków i zasypałaby mnie gradem pytań, po co mi tyle lukrecji. Już nie wspominając o jej kocie, który wywęszy nawet truchło z epoki Tutanchamona! Teorie spiskowe Wiesi sprowadziłyby mi niechybnie na kark policję z Darłowa! Wylądowałabym w kryminale z podejrzeniem produkcji karmelkowych dragów!
– I to jest bardzo dobre pytanie… – przytomnie zauważyła Róża. – Po co ci tyle lukrecji? Tylko nie próbuj jak zwykle szachraić!
– To nie twoja sprawa! – mruknęła bez przekonania Irena.
– Owszem, jak najbardziej moja, ponieważ ta podejrzana kontrabanda została ukryta na moim terenie! Ostrzegam cię! Nie chcę jej tutaj! Nie cierpię tego zapachu, i doskonale o tym wiesz! – Wzdrygnęła się.
– A skąd pomysł, że lukrecja jest dla ciebie? – obruszyła się ponownie Irena. – Tak to jest, jak człowiek ma w sobie za dużo empatii. Zamiast laurów dostaje cięgi. A podobno urodziłaś się w Holandii! To u was narodowy przysmak, więc nie rozumiem, czemu kręcisz nosem.
– Nigdy nie kręcę nosem, co najwyżej nim kicham. Nie zmieniaj tematu, Irena! Bo zamiast kolacji dostaniesz przypalone resztki – zagroziła Róża. – O co chodzi w tej szaradzie?
Irena fuknęła jak rozzłoszczona kotka.
– Chciałam w ramach czynu społecznego wyprodukować na większą skalę olejki eteryczne – wyznała w końcu. – Lukrecja pomaga na wszelkie choroby układu oddechowego. Pensjonariusze Jesiennego Liścia w Jarosławcu narzekają na uporczywy kaszel… więc wymyśliłam tę akcję i ogłosiłam ją w swojej rubryce w gazecie. Ale sama przyznaję, nie spodziewałam się takiego odzewu. Zważywszy, że ostatnia inicjatywa, ta z pieczeniem cytrynowych babeczek na Wielkanoc, zakończyła się fiaskiem. Zgłosił się tylko Jurek Sokolnik, i w dodatku przyniósł zakalec.
– Na Boga, przecież olejków eterycznych nie produkuje się z cukierków! – Róża złapała się za głowę. – Czy ty nigdy nie zmądrzejesz? Dlaczego nie zapytałaś mnie o radę, tylko zrobiłaś to po swojemu?
Irena nie słuchała już swojej przyjaciółki. Bezskutecznie próbowała przypiąć rower do stojaka.
– Do cholery, nie dość, że jestem już głucha, to jeszcze ślepa! – sarknęła, szarpiąc niecierpliwie zacinającą się kłódkę. – Czy naprawdę nie można zorganizować na głównej ulicy w Wiciach jakiejś dodatkowej lampy? W tej ciemnicy trudno dostrzec czubek własnego nosa, a co dopiero mówić o środkach lokomocji.
Jak zwykle w obliczu niewygodnych tematów Irka sprytnie umiała odwrócić kota ogonem.
– Już tak nie pomstuj na cały świat. – Róża roześmiała się w końcu.
Nie umiała długo się gniewać na przyjaciółkę, która pomimo tylu lat na liczniku ciągle miała pstro w głowie. Dlatego postanowiła nie wracać do nieszczęsnej akcji z lukrecją. Jakoś się jej pozbędzie!
– Przecież wiesz, że poza sezonem gmina wyłącza lampy – dodała. – Wszechobecne oszczędności! Według radnych wystarczą dwie latarnie, na początku i na końcu ulicy. Zielona Łyżka znajduje się w środku – objaśniała cierpliwie.
– Doprawdy? Dziękuję za te szczegóły topograficzne! Wyobraź sobie, że po prawie siedemdziesięciu latach kręcenia się po okolicy zdążyłam zauważyć lokalizację twojej tawerny – rzuciła złośliwie Irena.
To przekomarzanie się należało do ich codziennego rytuału. Jeżeli obie panie wzajemnie sobie nie dogryzały, oznaczało to, że albo są na siebie śmiertelnie obrażone, albo chore.
– No zostawże już ten biedny rower i chodź ze mną. Zabezpieczasz go, jakby był wart krocie. Przecież nikt nawet nie spojrzy na to wiekowe truchło – powiedziała pojednawczo Róża. – Ugotowałam ci coś pysznego – dodała podstępnie, znając gargantuiczny apetyt Irki.
– W końcu mówisz z sensem! – Irena pomruczała jeszcze chwilę pod nosem, ukryła kłódkę w czeluściach dresu i podreptała za przyjaciółką.
Zaraz po przekroczeniu progu tawerny wciągnęła z lubością w nozdrza znajomy zapach przypraw. Dzisiejszego wieczoru dominowały tymianek, liść laurowy i bazylia. Na wszystkich parapetach tłoczyły się doniczki z fioletowym kwieciem. W Zielonej Łyżce lawenda królowała w większości dań. Róża najchętniej dodawała ją do kruchego maślanego ciasta. Pasowały do tego filiżanka rumiankowej herbaty lub kieliszek chłodnego białego wina. Miłość do masła i lawendy była tutaj znakiem rozpoznawczym. Róża lubiła też rozsypywać zasuszone płatki pod obrusami, dzięki temu tkanina pachniała lekko drzewnym, słodkim aromatem.
– Dlaczego nikogo nie ma? – Irka rozejrzała się zdumiona po pustym wnętrzu. – Tak mi się wydawało, że coś podejrzanie cicho u ciebie. A gdzie dziewczyny?
– Wysłałam je do domu. Od kilku tygodni nie miały wolnego. I dzięki temu możemy spokojnie porozmawiać – odpowiedziała wymijająco. – Tak jak przed laty, kiedy jeszcze nie miałam w Polsce tylu znajomych. Mówiono na nas Różyczka i Irenka. Wiecznie głodne młode mężatki, których nie było stać na porządny obiad w knajpie w Darłowie.
– Nie pamiętam, jak się poznałyśmy, ale na pewno towarzyszyło nam przy tym jedzenie. – Irena mlasnęła na potwierdzenie. – Z dużym prawdopodobieństwem były to twoje legendarne kluski marchwiowe skąpane w szałwiowym maśle. Dosmaczałaś je bez umiaru parmezanem, bo w końcu życie bez parmezanu nie ma sensu!
– Ja przypominam sobie, jak stałyśmy z przyklejonymi do szyby nosami, marząc o bulionie z kury, który serwowano gościom w najlepszej wówczas restauracji w okolicy. Wydawało nam się wtedy, że za jej progiem znajduje się świat smaków, do którego nigdy nie będziemy mieć dostępu.
– Mówisz o tej mordowni w centrum? Jak to z wiekiem zmienia się perspektywa! – Skrzywiła się. – Smród zjełczałego masła, puste butelki po piwsku i góry brudnych garnków, oblepionych pierzem z dopiero co zarżniętego kurczaka. Z wierzchu wszystko wydaje się piękne… Jak się nazywała ta knajpa? – Zmarszczyła czoło. Jej twarz przypominała teraz zasuszoną morelę.
– Cesarska. – Róża się roześmiała. – Serwowano w niej typowo polską kuchnię. Boże, jak ja wtedy tęskniłam za Holandią! Cały czas szukałam we wszystkich daniach zapamiętanych z Egmond przypraw: gałki muszkatołowej, imbiru i goździków. A czekało na mnie tyle nowych smaków. Dopiero w Polsce poznałam jałowiec, chrzan i cząber. Wielka szkoda, że nie mogłam się najeść zapachem. Na samym początku byliśmy z Nikodemem biedni jak szczury katedralne.
– Chyba myszy kościelne! – Irka zachichotała. – Ale od czego miałyśmy wyobraźnię? Układałyśmy w myślach wykwintne menu z szampanem i mulami, a potem kończyło się na zwykłej kiełbasie z musztardą sarepską.
Róża uśmiechnęła się ciepło.
– Po dziś dzień wolę kiełbasę od muli. Choć umiem je przyrządzać jak nikt inny w okolicy. Prawie tak dobrze jak Niko…
Irena zerknęła na przyjaciółkę uważnie. Od dawna się nie zdarzało, żeby Róża tak często wspominała Nikodema. Obie umilkły na moment, pogrążone w swoich myślach.
– Ostrzegam cię! – Irena odezwała się pierwsza. – Nie przywołuj już przeszłości, bo się rozkleję i zacznę beczeć – zagroziła. – Nie chcę tracić energii na łzy, kiedy jestem piekielnie głodna. Wołałabym dostać solidny stek niż te twoje przypowieści.
– Tak tylko mówisz. Wiem, że za nimi przepadasz!
– Nie wracajmy do tego, co było. Jesteśmy już stare, nie możemy oglądać się wstecz. Wtedy łatwiej jest dostrzec, jak niewiele nam już zostało.
Róża nie odpowiedziała. Pociągnęła przyjaciółkę za rękę i przeszły do wysprzątanej na błysk kuchni. Na płycie pyrkotał żeliwny garnek, tuż obok czekały dwa przybrane bazylią głębokie talerze. Wszędzie stały pękate butelki z najlepszej jakości oliwą i doniczki z ziołami.
Róża energicznie chwyciła wiszący na oparciu krzesła fartuch i zawiązała go ciasno w talii.
– Tym razem nie zaserwuję ci steka – oznajmiła. – Przygotowałam niespodziankę. Prosto z Toskanii – dodała i uniosła pokrywkę garnka. W środku coś smakowicie zabulgotało.
– Specjalnie dla mnie? Jestem wzruszona. A powinnaś wiedzieć, że o ile mnie pamięć nie myli, ostatni raz szlochałam przy krojeniu cebuli na stypie Józefa. Nawiasem mówiąc, jeszcze nigdy nie była tak drobno posiekana!
– Przecież tłumaczyłam ci, co robić, żeby uniknąć łzawienia! Musisz położyć mały kawałek cebuli na ciemieniu.
– I zrujnować sobie fryzurę? W życiu! A poza tym ja chciałam płakać, Różyczko. Musiałam jakoś udawać przed światem wdowią rozpacz, bo, jak sama wiesz, Józek był ostatnim draniem. Nie mogłam oficjalnie się cieszyć na pogrzebie własnego męża, ale po ceremonii z radości skakałam po naszym małżeńskim łożu. Ale dosyć już o nim… – Pociągnęła nosem. – Czuję bazylię. Całą górę bazylii! Co to za zupa? – Pochyliła się nisko nad garnkiem i z lubością przymknęła oczy.
– Uważaj, bo się oparzysz – zażartowała Róża. – To pappa. Pomidory, cebula, czosnek i suchy chleb. Został mi prawie cały bochenek, a, jak wiesz, nie cierpię niczego marnować. Teraz muszę ją tylko dobrze zamieszać, żeby nie pozostały w środku grudki pieczywa.
– Mogę mlaskać? I wzdychać? I siorbać?
– Jak najbardziej. W Chinach wszelakie odgłosy fizjologiczne to największa nagroda dla gospodarza i dowód, że bardzo nam smakowało jego danie. A teraz, z łaski swojej, zadbaj o wystrój. I zapal świece. Zapałki są w górnej szufladzie kredensu.
Róża przyjrzała się z satysfakcją gęstej zupie w kolorze sukienki andaluzyjskiej tancerki flamenco. Jej mamma lubiła mawiać, że kuchnia jest jak warsztat tkacki. Przyprawy są wełną, a smaki – krosnami. Właśnie utkała kolejny gobelin w kolekcji Zielonej Łyżki.
– Mruczysz nad tym garnkiem, jakbyś miała za chwilę podać królewskie danie. A to przecież zwykła pomidorówka – rzuciła Irena.
– To nie jest zwykła pomidorówka. To miłość na talerzu. Znasz moją zasadę. Karmię nią tych, których kocham.
– Wiem, czarownico. Chociaż, tak po prawdzie, powinnam być na ciebie zła. Gdyby nie ta miłość, byłabym zwiewną nimfą, a tak to jestem gruba. Nawet w łóżku nie mogę się już obrócić na drugi bok bez stękania.
– Łżesz jak pies! – Róża pogroziła jej palcem. – Doskonale wiesz, że wyglądasz rewelacyjnie. Jesteś cienka jak makaron. Poza tym metryka to tylko liczby, a nie stan ducha. Zapamiętaj, tylko przy stole się nie starzejemy. Tutaj wiek nie ma żadnego znaczenia. Deserek przed czy po uczcie? – Mrugnęła figlarnie. – W końcu kto powiedział, że mamy trzymać się reguł? – Potrząsnęła znacząco wielkim słojem z ciasteczkami.
Roześmiały się obie głośno. Ileż to już było za nimi wspólnych wieczorów pełnych radości i cantuccini, które przed włożeniem do ust lubiły zanurzyć w winie?
Róża zgasiła ogień pod garnkiem i zaczęła nalewać zupę do talerzy. Jak zwykle wykonywała wiele czynności jednocześnie, tak jakby dysponowała kilkoma dodatkowymi parami rąk. Skubnęła kilka listków pietruszki i hojnie skropiła parujące danie oliwą. Irena w tym czasie niecierpliwie stukała łyżką o blat stołu. Lubiła obserwować przyjaciółkę w kuchni. Róża chyba nie zdawała sobie nawet z tego sprawy, ale za każdym razem, kiedy przyprawiała jakieś danie, wyglądała jak czarodziejka.
– No co tak na mnie patrzysz? – zapytała cicho. Siateczka drobnych zmarszczek otaczała jej piękne oczy o barwie czekolady.
– Już dawno powinnaś się do tego przyzwyczaić, droga przyjaciółko. Patrzę na ciebie tak samo już od tylu lat. Z podziwem i niedowierzaniem, że tak długo ze mną wytrzymałaś. I będę patrzeć już zawsze.
– Tylko nie stukaj tak przy tym tą łyżką, bardzo cię proszę. Stół to nie bęben. Poza tym na wszystko się zgodzę. A teraz w końcu zaczynajmy, bo nie ma nic gorszego niż zimna zupa.
Pomimo lekkiego tonu pomiędzy kobietami dało się wyczuć dziwne napięcie. Jakby oczekiwanie na to, co już za chwilę nieuchronnie się wydarzy…
Róża jadła powoli, smakując każdy kęs, Irena chłeptała pospiesznie, przy każdym łyku przewracając z zachwytem oczami. Na stole płonęły świece. Ich ciepłe światło odbijało się w ciemnej szybie. Z radia na zapleczu dochodziła cicha muzyka.
Róża nagle odłożyła łyżkę, policzyła w myślach do dziesięciu i ujęła ciepłą dłoń przyjaciółki. Irena spojrzała na nią pytająco.
– Zanim wyliżesz talerz do czysta… chciałam ci coś powiedzieć.
– Wiedziałam! Nie przewidziałaś dokładki! W takim razie musisz mi oddać swoją porcję. Inaczej nie odezwę się do ciebie do końca życia!
– I to ma być kara? – Uśmiechnęła się łagodnie i mocniej zacisnęła palce na drobnych nadgarstkach Irki. – Nagotowałam zupy jak dla pułku wojska. Nie musisz się niczego obawiać, mój ty żarłoku.
– To o co chodzi? Wyduś to z siebie wreszcie.
Róża wzięła głęboki oddech.
– Nikodem chce się ze mną zobaczyć – powiedziała szybko. – Przedwczoraj dostałam od niego list. Był jakiś dziwny, niepokojący…
Irena otworzyła szeroko usta, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo ktoś nagle zastukał do drzwi. Róża spojrzała zaskoczona w kierunku wejścia. Zza futryny wychynęła siwa głowa Heńka Macana.
– Różyczko kochana, ja wiem, że mnie tu być nie powinno, a jednak jestem… – wymamrotał, wstydliwie międląc płócienną czapkę w spracowanych dłoniach. – W chałupie w lodówce tylko światło znalazłem, ryby coś dzisiaj nie brały, łapserdaki jedne, to żem w buty wskoczył i na promenadę naszą się wybrał, coby tylko poniuchać, czy rączki szanownej Różyczki pyszności jakichś nie gotują! Kiszki starego człowieka głośniej marsza grają i nijak ich uciszyć nie można! Cóż poradzisz?
– U mnie to samo! – Zza jego pleców dobiegł głos jak zwykle eleganckiej Marysi Kazaneckiej.
Była emerytowaną nauczycielką. Lubowała się w kwiecistych podomkach i rzucających się w oczy błyskotkach. Jej uszy, szyja i dłonie wyglądały, jakby za moment miały się poddać pod naporem ciężkiej złotej biżuterii. Marysia trochę zadzierała nosa, uważając się za lepszą od innych wicianek, ponieważ kiedyś spotkała się oko w oko z samą Wisławą Szymborską, która skomplementowała jej jedwabny szalik.
– My też jesteśmy bardzo głodne, nasza kochana Różyczko! – odezwały się kolejno Helenka Wieczorek i Wiesia Jungowska.
Były nierozłączne od ponad sześćdziesięciu lat i zawsze ubierały się identycznie. Najczęściej w szerokie spodnie i kolorystycznie dopasowane koszule. Helenka nosiła do nich skórzane baleriny, a Wiesia trampki.
– Ludwik Majcher też tu idzie – szepnęła konspiracyjnie Marysia. – Ale jakby co, ja niczego nie powiedziałam! – Położyła palec na ustach.
– Więcej was matka nie miała? – burknęła rozeźlona Irena. – Czy naprawdę akurat dzisiaj nie mogliście zjeść czegoś w domu? Ale mogłam się tego spodziewać. Rano w kuchni upuściłam widelec na podłogę, a to niechybnie oznacza wizytę jakiegoś głodomora!
Była zła jak osa, bo to całe towarzystwo przerwało jej rozmowę z Różą w kulminacyjnym punkcie.
– Cicho, już cicho, zrzędo! – śmiejąc się, uspokajała przyjaciółkę właścicielka tawerny. – Pogadamy później – wymamrotała jej do ucha, po czym krzyknęła do tłoczących się w progu gości: – Chodźcie, kochani, zapraszam wszystkich! Mam dla was zupę! A i coś słodkiego się znajdzie! Wyobraźcie sobie, że mam schowane na zapleczu ciasto. – Zerwała się z krzesła i serdecznym gestem objęła stojące najbliżej Wiesię i Helenkę. – Jest przepyszne, wilgotne dzięki mojemu sekretnemu naparowi z lawendy.
– Mogłam się tego spodziewać – westchnęła ciężko Irena.
Żeby porozmawiać sam na sam, musiałyby się ukryć na samym szczycie latarni morskiej w Jarosławcu. Ale kto wie, może i tam by je znaleźli. Po tylu latach powinna się już przyzwyczaić, że jej przyjaciółka przyciągała do siebie ludzi. Działała jak plaster łagodzący ich samotność, troski i smutki. Od kiedy pojawiła się w Wiciach, Zielona Łyżka nigdy nie świeciła pustkami. I może właśnie dlatego tawerna przetrwała niejedną życiową nawałnicę jej właścicielki. Róża nie była nastawiona wyłącznie na zysk, po prostu chciała karmić ludzi…
Czyżby ta tajemnicza wiadomość od Nikodema miała za chwilę rozpętać kolejną burzę w jej poukładanym od jakiegoś czasu życiu? Odpowiedź na to pytanie miała nadejść już wkrótce.