- promocja
- W empik go
Szeptucha. Na ołtarzu ciszy - ebook
Szeptucha. Na ołtarzu ciszy - ebook
We wsi Łowce rodzi się dziewczynka, Nawoja. Szybko okazuje się, że różni się od pozostałych mieszkańców nie tylko niezwykłą urodą, ale posiada też nadludzki dar. Poznaje tajemnice wieśniaków, które niekoniecznie mają ujrzeć światło dzienne i z dziecięcej naiwności, zdradza je ogółowi.
Mieszkańcy wsi zaczynają podejrzewać, że jest opętana. Stawiają rodzicom ultimatum: albo oddadzą Nawojkę na nauki do miejscowej szeptuchy Akaszy, albo muszą ją zabić…
Autorka oprowadza czytelnika po wielokulturowym, XVII-wiecznym Nowogródku, zagląda do okien szlacheckich pałaców i pod strzechy wiejskich chat. Błąka się po dzikich lasach, bezdrożach i bagniskach. Demony, gusła, sekrety zielarstwa, magia, miłość i śmierć…
Gdzie leżą granice naszego pojmowania i czy ma z tym związek jakikolwiek Bóg? Czy natura to wróg, czy przyjaciel i jak bardzo jesteśmy jej podporządkowani? Czy warto żyć w zgodzie z własnymi przekonaniami. Gdzie są granice konsekwencji, jakie człowiek jest gotowy za to ponieść?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83296-07-4 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Jurgis, skocz no po wodę, ale to żwawo, bo zaraz krew zaschnie i już jej nie zmyjemy – powiedziała stanowczo starsza kobieta ze spiętymi w kok szarymi włosami, ubrana w tego samego koloru długą suknię.
– No idę, idę. – Wysoki mężczyzna z wyraźną nadwagą wstał niechętnie i nałożył czapkę na głowę.
– Pośpiesz się, bo sam to będziesz wycierał, leniu jeden! – komenderowała zdenerwowana, starając się zmyć z desek przysychające ślady lepkiej cieczy.
– Nie krzycz na mnie! Dzieciaka jakiegoś mogłaś wysłać, sekutnico jedna, a nie żebym ja, stary chłop, przy porodzie musiał pomagać.
– A ty co niby, kobiety w życiu nie widziałeś? Przecie dzieciaka żadnego nie zawołam, bo to by dopiero było gadania. – Ana po raz pierwszy tego wieczoru roześmiała się, choć nie było jej wcale do śmiechu, bo dziecko ustawiło się tak, że za nic nie chciało opuścić bezpiecznego schronienia.
– A gdzie ojciec? Lepiej, żeby się nie upił, bo może być potrzebny, jeśli, no wiesz...
– Przestań, stary durniu! U mnie się takie rzeczy nie dzieją. Jak mówię, że urodzi, to urodzi! – wrzasnęła akuszerka, a mężczyzna pośpiesznie opuścił izbę, mrucząc coś pod nosem.
Kobieta pochyliła się nad rodzącą, która wyraźnie cierpiała, a jej brzuch falował w nienaturalny sposób. Dziecko ułożyło się w poprzek i wierciło niemiłosiernie, szukając wygodnej pozycji. Ana pogładziła ją po rozpalonym czole i spokojnie – a widać było, że to dla niej nie pierwszyzna – delikatnymi ruchami dłoni, przez powłoki brzuszne, zaczęła układać dziecko główką do wyjścia. Położnica poddawała się temu cierpliwie, choć czasami ból był tak silny, że wydawała głośne jęki.
– Ciii, wytrzymaj, maleńka, jeszcze trochę. Dzielna jesteś, wytrzymaj, urodzisz piękne dziecko, zobaczysz.
– Już nie mogę, nie dam rady, zabijcie mnie, nie urodzę – mówiła z trudem młoda.
– Nie poddamy się tak łatwo. To mądre maleństwo, wie, że ten świat paskudny, to i się na niego nie pcha jak inne. – Ana ustawiała kolejno rączki, nóżki i główkę.
– Zabijcie mnie, błagam, niech dziecko przeżyje!
– Oboje przeżyjecie! – powiedziała stanowczo gospodyni, a na siennik przykryty białym płótnem wypłynęła z pochwy położnicy mętna, żółtawa ciecz pękniętego pęcherza płodowego.
– Co się stało? Ratuj moje dziecko, przestało się ruszać!
– Jurgis, dawaj szybko laudanum! – wrzasnęła Ana, biorąc w ręce brzytwę, a następnie wrzucając ją do wrzątku.
– A ty co, zmysły postradałaś?! Nie rób tego, bo umrze! – mówił przerażony Jurgis, pojąc leżącą nalewką z wina i opium.
– Nie umrze, żadna mi jeszcze nie umarła! Niech przeżyje chociaż dziecko, ale ratować trzeba oboje! – Akuszerka, mówiąc to, wyciągnęła warzęchą brzytwę z gotującej się wody i zdecydowanym ruchem przecięła brzuch ciężarnej od pępka w dół, do spojenia łonowego.
– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego! – Mężczyzna wybałuszał oczy, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.
Ana wyjęła dziecko i odcięła pępowinę. Z niepokojem patrzyła na zasinione ciałko, nie wydawało z siebie żadnego dźwięku. Klepnęła kilka razy po pośladkach noworodka, który nagle zaczął głośno płakać.
– No jesteś, maleńka. Wreszcie do nas dotarłaś! – mówiła wyraźnie z siebie zadowolona Ana i owinąwszy dziecko w koc, podała mężowi.
– A co z nią? Umarła? – zapytał, bojąc się odpowiedzi.
– Żyje, ale zobaczymy, na ile jest silna! – Kobieta pociągnęła za resztę pępowiny i wydobyła z ciała rodzącej pozostające w macicy łożysko wyglądające jak krowi placek.
– Biedna młódka, nawet swojej kruszynki nie zobaczy!
– Coś ty taki marudny się zrobił? Może nie zobaczy, a może zobaczy, jak Bóg da! Podaj mi lepiej nici i tę dużą igłę ze stołu!
– Chyba nie chcesz jej tym...
– Chcę, stary durniu, a ty mi w tym pomożesz. Połóż dziecko na podłodze, a sam mi tu przytrzymaj brzuch, żebym mogła dobrze go pozszywać!
– Mężczyzna zbladł, ale posłuchał i podszedł do łoża.
– Ręce umyj, to nie chlew. Przed wigilią myjesz, a to też Boże Narodzenie, bo w każdym dziecku Bóg do nas przychodzi!
– Ale po co? Przecież zaraz je pobrudzę – przybliżył dwie krawędzie rozcięcia.
– Bo ja ci mówię, że tak trzeba! – powiedziała Ana i sprawnymi ruchami starannie zszyła skórę, co spowodowało, że jej małżonek o mało nie zemdlał. Następnie posmarowała zszytą ranę łojem zajęczym i przykryła całość czystą lnianą szmatką. – Dużo krwi straciła. Teraz wszystko w rękach Boga! – Usiadła na skraju leżyska i drżącymi rękami otarła pot z czoła.
Kilka minut później do izby zajrzał młodszy, jasnowłosy mężczyzna, z przerażeniem w oczach.
– I co? Co z nimi? To chłopak? – zapytał podekscytowany.
– Dziewczynka. Duża i silna. Przeżyje!
– A Olga? Co z nią? – Jego głos drżał.
– Módl się, kochany, tylko to nam teraz zostało. Nie chciała ona łatwo dziecka nam oddać. Dużo krwi straciła. Leży jak umrzyk blada, ale dycha jeszcze.
– Dzięki Bogu, bo ja już chyba bez niej to żyć bym nie umiał! Mówiłem jej, że i bez dzieci szczęśliwi będziemy, bo ile razy zaciążyła, to roniła!
– Nie wywołuj ty imienia Pana nadaremno! Umiałbyś, umiał, ale miejmy nadzieję, że nie będziesz musiał. – Kobieta uśmiechnęła się smutno.
– A dziecko mogę zobaczyć?
– Pewnie, że tak. To skóra z ciebie zdarta, nie wyprzesz się, nawet gdybyś chciał!
– A ja się tam wypierał nie będę, bo wiem, że moje. Piękna jest! Najpiękniejsza na świecie. – Mężczyzna poweselał na chwilę i uniósł dziecko nad nieprzytomną matką.
– Imię jej trzeba nadać jakieś. To nie pies, musi mieć imię – rzuciła kobieta.
– Zobacz, kochanie, jaką piękną córeczkę urodziłaś! Nie rób mi tego, sam jej nie chcę wychowywać... Imię jej trzeba dać – mówił ze łzami w oczach ojciec, pochylając się nad żoną.
Leżąca, dotąd niezdradzająca jakichkolwiek oznak życia, ocknęła się na kilka sekund, przewróciła oczami i wydała z siebie cichy dźwięk.
– Co? Co ona powiedziała? – Ana podeszła szybko do łóżka.
– Nawoja, usłyszałem dobrze! – włączył się do rozmowy Jurgis.
– Nawoja – piękne imię. Pasuje do tej małej, walecznej istoty! – Akuszerka się zaśmiała.
– Nawoja. Moja Nawojka! – Mężczyzna przybliżył do twarzy maleńkie zawiniątko i delikatnie pocałował pobrudzoną krwią buzię.
.
– baśń o zdziwionej wodzie i pasterzu który nie zasypia –
jeśli zechcesz będę lawą mirrą ogniem wodą łzą
cekinami bransolety z baśni tysiąca i jednej nocy
rozhuśtam fale biegnąc tam gdzie jeszcze nikt
wiesz cisza tak brzemienna w skutkach urodzi miliony snów
wyrzeźbią słowa wielkimi cieniami pomiędzy domami gdzie
ciekawskie miasto nigdy nie zasypia
pod czujnym okiem świetlistego pasterza
zagląda nam w oczy przymkniętymi okiennicami
uśmiecha zlizując z powiek słodko – kwaśne tajemnice
wiesz Bóg na pewno nie chciał źle
po prostu nie znał zapachu ciała dotyku dłoni smaku łez
nie mógł wiedzieć że kobieta boi się zasnąć samotnie
umiera wtedy w tańcu jesiennych liści drżąc
jak cekiny bransolety z baśni tysiąca i jednej nocy
jeśli zechcesz będę lawą mirrą ogniem wodą łzą
rozhuśtam fale biegnąc tam gdzie jeszcze nikt
topiąc skały swoimi błękitnymi językami
wiesz Bóg na pewno nie chciał źle
po prostu nie znał zapachu ciała dotyku dłoni smaku łez
teraz gdy od twojego jednego dotyku świat zniknie
pęknie jak bańka mydlana zamieniając się w motyla
biegnę do ciebie strumieniami mojej wody by zdążyć
wyrzeźbić nasze imiona wielkimi cieniami
na skrzydłach baśni tysiąca i jednej nocyPomimo utraty dużej ilości krwi i trudnych warunków Olga przeżyła, co było nie lada wydarzeniem, gdyż wszyscy dobrze wiedzieli, że taki poród kończy się najczęściej śmiercią, o ile nie obojga, to dziecka lub matki. Wieść szybko rozniosła się po okolicy, do Any zaczęli zewsząd zjeżdżać po pomoc ludzie, także z odległych miasteczek i wsi. Większość przyjezdnych stanowiły małżeństwa lub rodzice z córkami przy nadziei, ale bywali i tacy, którzy chcieli prosić kobietę o poradę w innych sprawach, wierząc, że ma jakiś dar z niebios, skoro bez uszczerbku dla matki i dziecka udało jej się odebrać tamten sławetny poród.
Ana nie umiała odmówić. Zawsze schludnie odziana, z wyprostowaną sylwetką, przyjmowała ich w sieni. Zupełnie nie pasowała do wiejskiej chaty, jednak nikt nigdy nie miał odwagi zapytać, skąd pochodzi. Plotki mnożyły się z dnia na dzień, ale nie wiadomo było, co jest prawdą, a co kłamstwem, które wielokrotnie powtórzone, przestaje się w końcu od prawdy różnić. Mówiono, że kobieta jest daleką krewną tutejszego szlachcica, który po śmierci jej rodziców w zamian za opiekę dostał okoliczne ziemie, ciągnące się od wsi aż po las. Ona za to odziedziczyła dom, częściowo murowany, najlepszy w całej wsi, i pomimo że lata świetności miał już dawno za sobą, wciąż wyróżniał się na tle drewnianych chałup. Kiedyś mieszkała w nim niespełna rozumu siostra szlachcica. Państwo zdecydowali, że tak lepiej, bo tu nie będzie płoszyła gości i wstydu rodzinie nie przyniesie. Wygodniej im było odseparować ciotkę i czekać, aż się z tego padołu zwinie. Po jej tragicznej śmierci, kiedy to ciało kobiety znaleziono w nieczynnej wiejskiej studni, nikt w tym domu nie mieszkał. Początkowo szeptano, że to się wszystko kupy nie trzyma, że topielicę pewnie opętał diabeł jaki, gdyż wcześniej wody się bała bardziej niż ognia. W każdym razie z tej studni już nikt korzystać nie mógł. Zasypali ją więc i gdy przechodzili obok, to spluwali, żeby Złe, które ją uśmierciło, przypadkiem nie zapatrzyło się i na nich. Dziwiono się na początku, że tak szybko śledztwo umorzono, ale nikt za tą dziwaczną kobietą nie tęsknił, bo niejednemu się od niej kijem oberwało lub przykrych słów nasłuchało, których nigdy nikomu nie szczędziła. Tak więc dom stał pusty, a chłopi omijali go szerokim łukiem, żegnając się zawsze na wszelki wypadek, bo mówiono, że tam straszy. Dlatego też, gdy wiele lat temu zamieszkała w nim Ana, wszyscy obserwowali uważnie, czy jej też jakieś duchy nie opętają i nieszczęścia na siebie – a przy okazji na pozostałych mieszkańców – nie ściągnie. Ta jednak zaczęła chodzić co niedzielę do kościoła i choć od razu widać było, że ona z innych, tych lepszych, co by mogli w ławkach siadać, zawsze z biedakami zostawała, uśmiechając się do bosonogiej dziatwy. Stopniowo wsiąkła w ich codzienność i jak swoją ją zaczęto traktować, tym bardziej że umiała porody odbierać i nigdy nie odmówiła pomocy przy tych najtrudniejszych. Z czasem nikt się już nie zastanawiał, skąd się wzięła we wsi, stając się jej nieodłącznym elementem, jak malwy pod oknami latem czy słoneczniki jesienią. Nie dziwiło też nikogo, że nigdy nie pracowała w polu i gdy wyszła za mąż za jednego z nich, to raczej ona w domu rządziła, a nie, jak w zwyczaju było – mężczyzna. Od dawna za miejscową akuszerkę robiła, a po udanym porodzie Olgi jej sława dotarła w naprawdę odległe rejony.
No i stało się, co pewnie w końcu stać się musiało, a mianowicie wieść o jej niezwykłych umiejętnościach dotarła do miasta. Tak to któregoś wieczoru pod jej dom podjechał wóz z posłańcem, pięknie zdobiony, zaprzężony w dwa konie z grzywami splecionymi w warkocze. Przybysz wzbudził zainteresowanie mieszkańców, więc zbiegli się natychmiast, aby przyjrzeć się gościowi z bliska, gdyż nieczęsto we wsi pojawiał się ktoś z miasta. Ubrany w granatowy, aksamitny żupan, zapięty na gęsto przyszyte, świecące guziki, przewiązany szerokim, pięknie wyszywanym pasem z jedwabiu. Na to narzuconą miał lekką delię bez rękawów. Uwagę kobiet przyciągnęły także jego wysokie, błyszczące buty z cholewami i ozdobna czapka, przystrojona pawimi piórami. Mężczyzna jawił się niczym książę z bajki, dlatego wbijały w niego rozanielone oczy, ale ten nie zwracał na nie najmniejszej uwagi, traktując wieśniaczki jak nieciekawy element otoczenia. Przy pomocy woźnicy, nie rozglądając się na boki, zsiadł z wozu, wdeptując od razu – ku ogólnej wesołości wieśniaków – w błoto zmieszane z krowim łajnem. Przeklął siarczyście i zniesmaczony zewsząd dochodzącym smrodem ruszył do drzwi, po czym bez pukania wszedł do domu. Bardzo długo nie wychodził, więc niektórzy, zniecierpliwieni, powrócili do swoich zajęć, co chwilę wyglądając, czy aby nie dzieje się coś nowego.
W końcu Ana i Jurgis wyszli i z poważnymi minami, odświętnie ubrani, w milczeniu wsiedli na wóz i nie żegnając się z nikim, odjechali. Niedługo potem we wsi zaczęto gadać, że sama pani wojewodowa, Salomea Anna Radziwiłł z Sapiehów, kazała wezwać Anę do siebie, chcąc zatrudnić ją jako swoją osobistą akuszerkę. Kiedy Ana oznajmiła, że bez Jurgisa nigdzie się nie ruszy, zabrano także jego do Lubczy, gdzie szanowna dama spędzała kilka miesięcy w roku. Docelowo oboje mieli trafić do pałacu Radziwiłłów w Nowogródku, usytuowanego naprzeciw słynącego z pięknych wnętrz kościoła dominikanów. Ludziska machali odjeżdżającym i smutno im się na sercach zrobiło, bo dopiero wtedy uświadomili sobie, jak ważny element ich społeczności stanowiło to starsze małżeństwo. Jedną z żegnających była Olga, trzymająca na rękach małą Nawojkę. Ona ich wyjazd przeżyła chyba najbardziej, bo gdyby nie Ana, to pewnie ani jej, ani maleńkiej by na tym świecie nie było i nigdy nie miałaby okazji całować tej ukochanej, najpiękniej na świecie pachnącej główki. Akuszerka stała się dla niej kimś wyjątkowym, w dodatku tak bardzo wyróżniała się spośród innych kobiet, że Olga była w nią wpatrzona jak w święty obrazek, uznając ją za osobistego anioła stróża. Zawsze jej się też wydawało, że w Anie jest jakaś tajemnica, że ona lepsza niż inni ludzie. Zresztą z domu była Sapieha, do czego wszyscy przywykli, ale jakby nie patrzeć, wojewodowa nosiła to samo nazwisko.
Kilka miesięcy później, w domu Olgi i Matelisa pojawił się ten sam posłaniec z dokumentem, w którym Ana zrzekła się domu ze stajnią i chlewem oraz przyległymi zabudowaniami na rzecz młodego małżeństwa. Mężczyzna przeczytał jego treść w obecności świadków i dodał, iż Ana Kazlauskas z domu Sapieha, która została przy dworze i z łaski pani wojewodowej otrzyma dom po zmarłym pisarzu, a swój stary ze spadku po rodzicach darowuje maleńkiej Nawoi, dzięki której zdobyła publiczne uznanie. Do czasu osiągnięcia dorosłości majątkiem Any mieli zarządzać rodzice dziewczynki, którzy otrzymali prawo mieszkania w tym domu aż do śmierci obojga. Kobieta podarowała im także wszystkie zgromadzone przez siebie dobra. Choć było ich niewiele, młodzi i tak nie posiadali się z radości, uznawszy, że wielkie szczęście ich spotkało i że Nawojka to prawdziwy dar niebios.
Dom po starszym małżeństwie był dużo okazalszy od starej chaty, którą Matelis przejął po nieżyjących dziadkach. Był też lepiej wyposażony: miał nie tylko większe okna, pięknie zdobione okiennice, ale także prawdziwe łóżka, na których niemal po sam sufit piętrzyły się haftowane poduchy. Przy ścianie stały malowane skrzynie, pełne okryć i damskich ubrań, mocno pachnących aromatycznym bagnem, które miało odstraszać mole. Otwarte palenisko zaś zapewniało przytulne ciepło zimą i mieniące się wieczorami światło ognia. Na piecu stały gliniane naczynia oraz kilka miedzianych garnków, pewnie jeszcze po pierwszej właścicielce. Olga nigdy wcześniej takich nie widziała i początkowo bała się ich używać, nie chcąc uszkodzić. W gospodarstwie pozostało też kilka niosek, kaczek, dwie świnie oraz wychudzony koń, a w wykopanej piwniczce znajdował się spory zapas ziemniaków, mąki gryczanej i słój solonej słoniny. Izba była na tyle duża, że dało się podwiesić w niej drewnianą kołyskę dla Nawojki, którą Matelis własnoręcznie wystrugał i najpiękniej jak umiał wyrzeźbił na niej dziwne, niekształtne wzory. Były one cenniejsze niż wszystkie rzeźby i obrazy świata, bo wykonane ojcowskim sercem. Podwieszona do sufitu na czterech grubych, lnianych sznurach była czasami ostatnią deską ratunku, aby uśpić dziecko.
Młodzi nie mogli uwierzyć we własne szczęście i chyba w obawie, że to mogłoby się okazać jakąś pomyłką, szybko przenieśli cały skromny dobytek do nowego domostwa. Niewiele rzeczy nadawało się do zabrania, wzięli jednak kilka pamiątek rodzinnych Matelisa, trochę zgromadzonych zapasów, parę kur, no i przede wszystkim węża, który podobnie jak we wszystkich innych domach całymi dniami wylegiwał się w kącie na sianie i strzegł szczęścia rodzinnego. Wierzyli, że to właśnie modlitwy do niego, pojenie mlekiem oraz podsuwanie najlepszych kąsków pomogły Anie uratować ich córeczkę. Wydawało im się dziwne, że w domu Any nie było świętego węża, bo przecież powinien ochraniać od złego gospodarstwo domowe.
Mała Nawojka – sprawczyni tego całego zamieszania – obserwowała z zaciekawieniem krzątaninę rodziców. Dla niej zupełnie nieważne było, gdzie mieszka, z wężem czy bez niego, byle zawsze znajdować się w pobliżu mlecznej piersi mamy.
Dziewczynka chowała się zdrowo i szczęśliwie, a po uśmiechniętej i rumianej buzi widać było, że niczego jej nie brakuje. Bardzo zwinna, wcześnie zaczęła raczkować i niedługo później chodzić, z czego rodzice bardzo się cieszyli, bo wszystkie okoliczne babki szukały tylko pretekstu, żeby nastraszyć rodziców, podsuwając – oczywiście za zapłatą – zioła i maści, których skład znały tylko one. Olga uznałaby swoje macierzyństwo za wyjątkowo bezproblemowe, gdyby nie to, że córeczka zupełnie nie chciała spać i w nocy często płakała. Bywało, iż zlękniona zasłaniała rączkami twarz lub łapała się mocno za maleńkie uszka. Z czasem zdarzało się to coraz częściej, a wymęczona kobieta oddałaby konia z rzędem za choćby jedną przespaną w całości noc. Czasami, gdy patrzyła na swoje dziecko leżące z otwartymi oczami i z zaciekawieniem wpatrujące w jakiś punkt, jakby coś niezwykłego tam zobaczyła, przeszywały ją dreszcze. Podobne zachowanie widziała u kotów i wtedy zawsze przychodziło jej do głowy, że może dzieci i zwierzęta widzą duchy, które mieszkają obok, ale wraz z wiekiem ludzie tracą ten dar.
Mijały miesiące i lata, a dziewczynka wciąż miała problem ze spaniem, tyle że nie płakała już tak często i nauczyła się sama uspokajać. Nie zasypiała wprawdzie, a jedynie leżała na posłaniu, wpatrując się w jakiś punkt przed sobą. Matka przestała się tym niepokoić, a gdy mała podrosła na tyle, że umiała już chodzić i wypowiadać pierwsze słowa, rodzice pozwalali jej wychodzić przed dom, bo wtedy choć przez chwilę mogli się zdrzemnąć i odpocząć. Wiedzieli, że Nawojka dobrze zna otoczenie, a choćby moment bez wiercącego się dziecka był bezcenny, bo praca w polu i kuźni była niezwykle męcząca, a i o obejście przecież ktoś musiał zadbać i obiad ugotować.
Nawojka, drobniutka i wyjątkowo sprawna jak na swój wiek, wymykała się z chaty niemal każdej nocy. Niezależnie od pogody wstawała cicho ze swojego posłania, na paluszkach przemykała przez izbę na dwór i boso chodziła po wilgotnej ziemi, miękkiej, okraszonej rosą trawie, która przyjemnie łaskotała, a czasami po kłujących roślinach, które z kolei raniły stopy. Jedynie gdy był mróz i na ziemi leżał śnieg, zakładała na nóżki za duże łapcie, które szurały, gdy szła. Każdej nocy zachodziła też do stajenki, aby odwiedzić konia odziedziczonego po Anie i Jurgisie. Był to duży dereszowaty ogier, postawny i niezwykle narowisty. Wszyscy sąsiedzi mówili, że nie nadaje się do niczego, że nikogo nie słucha, a Ana tylko z litości trzyma darmozjada, bo ma za miękkie serce. O jego temperamencie przekonał się Matelis, gdy przed laty, zaraz po otrzymaniu domu, chciał się z nim przywitać. Velnias – co po litewsku znaczy diabeł – parskał, strzygł uszami i ustawiał się tak, żeby tylną nogą kopnąć mężczyznę. Całe szczęście, ten zorientował się w porę i udało mu się w ostatniej chwili umknąć. Jakież było zdziwienie Olgi, gdy którejś nocy, obudzona przez hałasującą kikimorę, dostrzegła, że córeczki nie ma w łóżeczku. Odnalazła ją skuloną w kłębek i śpiącą na sianie, tuż przy Velniasie, który zdawał się jej pilnować. Przerażona matka chciała zabrać małą, a wtedy koń poderwał się i zaczął lekko tupać kopytem, co obudziło dziewczynkę. Nawojka wyciągnęła ręce w jego stronę, a ten zbliżając do niej swój wielki łeb, delikatnie ją poszturchiwał. Mała śmiała się w głos, łapiąc go za szyję i całując w chrapy. Olga ostrożnie ją podniosła i zabrała do chaty, aby ułożyć do snu. Podobna sytuacja miała miejsce przez wiele kolejnych nocy, aż w końcu, uspokojona kobieta, przestała szukać córki, gdyż miała pewność, że odwiedza swojego czworonożnego przyjaciela. Najwyraźniej mała czuła się z nim bezpiecznie.
Matka nie wiedziała jednak, że niedługo po tym, gdy dziewczynka skończyła siedem lat, udało jej się pierwszy raz dosiąść Velniasa i od tego czasu każdej kolejnej nocy wymykali się wspólnie na przejażdżkę. Gdyby ich ktoś obserwował, nigdy nie uwierzyłby, że to jest to samo zwierzę, które słynie z tego, że nie lubi obcych, i wzbudza ogólny postrach wśród mieszkańców wsi. Koń na widok Nawojki wyraźnie się cieszył i cały promieniał szczęściem. Gdy wymykali się z domu, tworzyli jeden organizm, nawet ich oddechy wydawały się równomierne. Mała uwielbiała to uczucie wolności, gdy na końskim grzbiecie mijała zabudowania, a potem beztrosko cwałowała bez celu. Zapach wilgoci z urodzajnych pól napełniał płuca, a rozrywający ciszę tętent kopyt dodawał odwagi. Często, gdy podczas pełni, miesiączek rozjaśniał wszystko wokół, wjeżdżali do lasu i pokonywali charpęć, nasycając serca dzikością. Drzewa, niczym wielcy, milczący strażnicy, otwierały im wrota niezmąconej czerni. Wtedy koń zwalniał i szedł bardzo ostrożnie, nasłuchując odgłosów, które wydawały skrzypiące drzewa, sowy bądź wilki, wygłaszające gdzieś w oddali swoją wilczą melopeję. Las pachniał inaczej niż pola, bo sosnowym igliwiem, ściółką, gnijącymi liśćmi dębów, grzybami, mchem i żywicą. Gdy niebo nie było zasnute chmurami, cienie zamieniały się niekiedy w bezcielesne istoty, które przemykały pomiędzy drzewami. Mała nie odczuwała strachu. Może nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia, a może po prostu czuła się bezpiecznie z ogromnym przyjacielem. Ten z kolei, jakby świadomy odpowiedzialności, nigdy nie oddalał się za daleko od domu, zawsze uważny, dbający o to, aby nie zrzucić pasażerki. Stąpał ostrożnie, omijając gałęzie, szczęśliwy zachłystywał się podarowaną mu wolnością. Tak, wolność to chyba to, co oboje – zupełnie tego nieświadomi – tak bardzo kochali, bo żadne z nich nie czuło się dobrze wśród ludzi.
Zawsze wracali o tej samej porze, chwilę po trzeciej w nocy, jakby wiedzieli, że to czas, aby Nawojka mogła się jeszcze wyspać przed pobudką. Ojciec codziennie pracował w polu, niekiedy jednak szedł do kuźni, pomagać staremu kowalowi. Zrywał się wtedy przed świtem, chcąc zdążyć przed Domantasem. Po cichu liczył, że tamten, nie mając syna, nauczy go fachu i kiedyś to Matelis zostanie jego następcą. Kowal na równi z sołtysem cieszył się we wsi szacunkiem, a w dodatku znawstwo tego rzemiosła pozwalało na całkiem dobre życie, bo to i konia podkuje, i w razie bólu zęby chore wyrwie. Olga natomiast zaczynała dzień od oporządzenia gospodarstwa: dawała trzodzie jeść, kurom trochę ziaren i pociętych pokrzyw, świniom obrok z wodą, a koniowi owsa. Mała zawsze jej towarzyszyła, naśladując mamę i podjadając coś z przygotowanych zwierzęcych przysmaków, choć najbardziej lubiła, gdy ta tłukła w wielkim garze świeżo ugotowaną mieszankę dla świń. Nieziemski zapach ciepłej strawy zawsze zwabiał dziewczynkę.
Nawojka stroniła za to od ludzi. Zagadnięta przez kogoś, uciekała, zatykając palcami uszy, dlatego w folwarku uchodziła za dziecko dzikie i nieokrzesane. Ludzie szeptali, że to może przez ten niezwykły poród coś jej się w głowie poprzestawiało. Nie przebywała z innymi dziećmi, nie lubiła drewnianych figurek, którymi tamte się bawiły, za to często szeptała coś pod nosem i rozmawiała ze swoim koniem, na którym każdej nocy jeździła po polach i lasach. Opowiadała też dziwaczne historie okolicznym kotom, psom i wróblom. Gdy rano wstawała, rozmawiała ze strumieniem i machała niebu, a słońcu dziękowała, że na nią świeci. Plotła niestworzone opowieści i często pogrążona we własnych myślach, zastanawiała się, dlaczego ogień jest gorący, dlaczego ptaki latają, jak duży jest świat i czy się gdzieś kończy: jeśli tak, to co jest dalej, za tym końcem, jeśli natomiast się nie kończy, to jak to możliwe, bo przecież wszystko musi mieć swój początek i koniec. Myśli pochłaniała również otaczająca ją przyroda, zapach pól, kwiatów, śpiew skowronków, szmer wody, kształt i smak jabłek, niezwykła obłość jaj oraz to, że wylęgają się z nich maleńkie kurczaki. Wszystko to wywoływało zachwyt, a czasami złość, gdy dziewczynka nie umiała czegoś pojąć. Jej ogromna wrażliwość i wyjątkowa uroda czyniły ją inną i niezwykłą. Miała włosy w kolorze dojrzałej pszenicy i jasnozielone, głębokie jak toń wody, dziwnie odbijające światło oczy. Przede wszystkim jednak dziewczynka nie potrafiła normalnie rozmawiać. Zawsze szeptała, jakby nie umiała głośno mówić. Zdarzało się, że gdy ktoś podnosił głos czy kowal swoim młotem kuł żelazo bądź też płakało dziecko, zasłaniała uszy i z krzykiem uciekała. Nie lubiła wszelkich uroczystości, takich jak wesela, dożynki czy odpusty, podczas których się bawiono i głośno śpiewano.
Największym problemem jednak, budzącym niepokój mieszkańców i zawstydzenie rodziców, był fakt, iż Nawojka nie brała udziału w liturgiach. Wprawdzie słuch i pamięć miała niezwykłe, więc szybko wyuczyła się wszystkich modlitw, co na prośbę matki zawsze chętnie udowadniała, ale to nie pomogło i ludzie coraz bardziej od nich stronili, na wszelki wypadek gdyby Złe z domu po szalonej szlachciance nawiedziło także ją. Niestety, mimo wielu prób, rodzice w końcu zrezygnowali z zabierania dziewczynki nawet na niedzielne nabożeństwa. Nie potrafiła tam przebywać i zatykając uszy, wybiegała z cerkwii lub łapała się za głowę i uderzając w nią pięściami, doprowadzała do przerwania misterium. Wszystko to sprawiało, że nie była lubiana, co jeszcze bardziej izolowało ją od społeczności. Niejednokrotnie zdarzało się, iż któraś ze staruch splunęła na jej widok lub wykonała znak krzyża – bo wiadomo, czego nie da się zrozumieć, to budzi strach. Rodzice próbowali tłumaczyć, że jest tylko dzieckiem, niegroźnym, nikomu krzywdy nie robi i pewnie z tego wyrośnie, ale że to nie pomagało, sami w końcu przyznawali dla świętego spokoju, że córeczka nie jest całkiem normalna. Gdyby nie fakt, iż Olga była przez wszystkie kobiety bardzo lubiana, to pewnie dawno by się od nich także odwrócili. Na wszelki wypadek, żeby małej, a także ich nie posądzano o jakieś diabelskie sztuczki, Matelis postanowił pozbyć się czarnego kota, którego dziewczynka bardzo kochała – zresztą z wzajemnością – bo łasił się do niej, gdy tylko pojawiła się w zasięgu jego wzroku. Nawojka jednak co rusz sprowadzała do domu szwendające się po okolicy koty, żeby je nakarmić, a niektóre zostawały potem na stałe. Znając koci temperament, wiadomo było, że futrzaków zacznie przybywać w błyskawicznym tempie. Na szczęście wszyscy z czasem przyzwyczaili się do dziwactw tej niezwykłej dziewczynki i nie przeszkadzały im już tak bardzo jej niecodzienne zachowania, a wielkie oczy i rozbrajający uśmiech zmiękczały serce każdego.
.
– Gdy u góry niebo nie było nazwane,
na dole ziemia nie była wymieniona z imienia –
(Enûma Eliš)
Przestań myśleć, że wszystko musi mieć początek i koniec.
Są rzeczy, które trwają i nigdy nie przestaną,
przechodzą tylko z lustra do lustra.
Jesteś moim odbiciem, które nie zniknie.
Znów, za chwilę, odnajdziemy się w topniejącym śniegu
jak awers i rewers, blask i cień, odwaga i strach,
jak miłość, która nie chce być za mała.
Nie wolno nam bez siebie zasypiać, bo noc i dzień
już nigdy nie mogłyby dać schronienia czułości.
Wiesz, kiedyś, gdy nasze ręce znów założą gniazdo,
nie pozwólmy im milczeć.
Gdy nauczysz się mnie czytać z ruchu warg,
opowiem ci historie, które zawsze były tylko dla ciebie,
a wtedy nasze dłonie splączą się milczącymi językami.
Ja, pani z Uruk, jestem Inaną wschodu słońca,
czekałam w domu nieba, aż przyjdziesz po mnie.
Przechodziłam z lustra do lustra, abyś mógł
odnaleźć moją postać w swoim odbiciu.
Jestem, jaka jestem, bez początku i końca
są rzeczy, które trwają wiecznie i nie przestaną
jak miłość, która nie chce być za mała.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------