Szepty - ebook
Szepty - ebook
Poruszająca opowieść o tym, że lubić i rozumieć często znaczy więcej niż kochać!
Kiedy Felicja Lipecka zaczyna niedomagać, przeprowadza się do córki i zamieszkuje wraz z jej rodziną. Chce zająć się domem, ogrodem, robić przetwory i nalewki, być „prawdziwą” babcią. Spotyka ją jednak rozczarowanie – w domu jest tłoczno, lecz absolutnie cicho.
Zdążyła się zorientować, na czym polega spokój nowego domu. To był szeptany spokój. Córka z zięciem – szu, szu, szu, Małgosia do komórki – szu, szu, szu, a ona, zamknięta w pokoju – szu, szu, szu do Pana Boga, żeby ją natchnął jakąś mądrą myślą.
Wszystko się zmienia, kiedy wstępuje do alebabek. Alebabki nie są przebojowymi trzydziestolatkami żyjącymi na wyścigi z czasem, tylko dojrzałymi, żeby nie powiedzieć „przejrzałymi” paniami. Tam Funia jest taką, jaką chciała być w domu – znajduje posłuch i słuchaczki, zyskuje apetyt na życie. Ale tam też poznaje prawdę o sobie i realizuje swoje największe marzenie. A czy najlepiej na tym wychodzi?
Powiecie, że to niemożliwe, że tak bywa tylko w bajkach? Przeczytajcie dojrzałą, mądrą, pełną ciepła i humoru książkę Ireny Matuszkiewicz!
Na proste pytanie: kiedy się urodziłam, od pewnego czasu odpowiadam, że o wiele za wcześnie. Zdecydowanie wolałabym wciąż być młoda i piękna, niż pracowicie odejmować sobie lata za dobre sprawowanie. Zresztą, co mi tam! Odejmuję czy nie odejmuję, i tak wychodzi prehistoria. (...) Nie będę snuła rzewnych opowieści o szarym, aczkolwiek szczęśliwym, dzieciństwie bez telewizora ani o trudnej młodości bez telefonii komórkowej, dżinsów i komputera, ponieważ wszystkie te dobra spadły na nas dużo później. Jestem, więc człowiekiem z innej epoki... Irena Matuszkiewicz
Irena Matuszkiewicz – z wykształcenia filolog, przez wiele lat dziennikarka, obecnie popularna autorka powieści obyczajowych. Debiutowała „Agencją złamanych serc” (2000), następnie wydała: „Gry nie tylko miłosne” (2002), „Dziewczyny do wynajęcia” (2003), „Salonowe życie” (2004), „Przeklęte, zaklęte” (2007) i „Przebudzenie” (2008). W swoich powieściach trafnie ukazuje polską współczesność, nierzadko jednak sięga głęboko w przeszłość – w życie matek i babek swoich bohaterek.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7839-799-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Funia z uwagą wertowała przyszłoroczny kalendarz. Urodziny wypadały w poniedziałek, czwartego stycznia, należałoby więc urządzić przyjęcie w sobotę, zanim wszyscy zdążą ochłonąć po świętach i wpaść w szarą codzienność. Dzień po Nowym Roku wydawał się bardzo stosowny, pod warunkiem że Funia zdoła, i to w miarę szybko, przekonać rodzinę do swojego pomysłu. A to, niestety, wcale nie było takie pewne. Grunt zaczęła przygotowywać jeszcze wczesną jesienią. Napomknęła parę razy, całkiem mimochodem, o styczniu i za każdym razem słyszała tę samą odpowiedź, że pamiętają, jakżeby inaczej, że na pewno zamówią torcik u Sowy i będzie miło. To, co miłe w ich pojęciu, wcale nie musiało być miłe w pojęciu jubilatki.
I nie było.
Funia postanowiła przypuścić ostrzejszy atak i wyłożyć karty na stół, tym bardziej że czas naglił. Nie przywykła działać na łapu-capu, lubiła wszystko starannie zaplanować, od zaproszeń po dekorację stołu. Przez kilka dni zbierała się na odwagę i czekała na właściwy moment. Niestety, w jej rodzinie momenty właściwe, czyli sprzyjające ogólnym rozmowom, trafiały się rzadko i trzeba je było wychwytywać. Rano każdy myślał jedynie o tym, żeby nie spóźnić się do pracy. Na obiad schodzili się, jak tam komu wypadło, kolacje natomiast dawno zostały wykreślone z jadłospisu. W porze oglądania telewizji lepiej było nie przeszkadzać. Oglądali rzadko, z programem na stoliku i wybierali tylko to, co ich naprawdę zainteresowało.
Wreszcie gdzieś tak na początku października Funi udało się znaleźć właściwy moment. Przerwała stukanie na komputerze i zaczęła nasłuchiwać. W salonie za ścianą skończył się program publicystyczny, a telewizor wciąż grał, co znaczyło, że po reklamach będzie jakiś film godny obejrzenia. Pomyślała, że nikt przy zdrowych zmysłach nie pasjonuje się reklamami, obciągnęła sweterek, musnęła usta szminką i wkroczyła do salonu. Przysiadła na wolnym fotelu.
– Muszę z wami porozmawiać – powiedziała.
Próbowała nadać głosowi zdecydowany ton, pasujący do poważnych rozmów, ale wyszło jakoś żałośnie i bez wyrazu.
– Źle się czujesz? – spytała z niepokojem Daniela.
– Świetnie się czuję – zapewniła ją pośpiesznie Funia. – Jak widzisz, jeszcze nie umieram i nic mi nie jest. W każdym razie nic nowego. Nie chcę rozmawiać o samopoczuciu, tylko o moich urodzinach.
– Myślałam, że ten temat już wyczerpałyśmy. – Daniela wyraźnie straciła zainteresowanie dalszą rozmową. Funia poprawiła się nerwowo na krześle, ale nie miała zamiaru kapitulować.
– Ty może wyczerpałaś, ja nie miałam okazji – odpowiedziała wojowniczym tonem. – Wiedz jedno: jeśli zamówisz torcik u Sowy, zjesz go sama. Nie dlatego, że niedobry, bo owszem, wypieki Sowy są nawet, nawet, ale ja mam inny pomysł, do którego ten tort nie pasuje. Chcę was poinformować, że postanowiłam wydać prawdziwą kolację, taką z jakimś daniem na ciepło, pasztetem i pieczonym mięsem. Przystawki, śledziki… wiadomo.
– Chyba żartujesz – zdziwiła się Daniela. – Przecież my nie jadamy kolacji.
– Wiem – przytaknęła Funia – ale to jest następna sprawa. – Teraz mówię o kolacji dla dziesięciu osób. Może się zdarzyć, że będzie ich mniej, powiedzmy osiem. Co do ośmiu jestem absolutnie pewna. Zresztą nie proszę was o pomoc ani o pieniądze, więc…
– Osiem osób! – wykrzyknęła Daniela. – Kto niby?
– Znajomi z uniwersytetu.
– Sama geriatria! – Daniela spoglądała ze zgrozą to na męża, to na Funię.
Funia nawet nie mrugnęła, całkiem jakby nie dosłyszała zjadliwej uwagi. Jeśli chciała, potrafiła puszczać mimo uszu niewygodne słowa i robiła to tak świetnie, że rodzina posądzała ją o wadę słuchu. Było to jednak zupełnie niezgodne z prawdą.
– Tego już nie musiałaś mówić – zauważył Piotr z lekką naganą w głosie.
Nie był nawet w połowie tak przerażony jak jego żona.
– Tak, oczywiście – mruknęła Daniela, nie spuszczając oczu z Funi. – Szkoda, że nie pomyślałaś, jak my będziemy się czuli w towarzystwie tylu obcych ludzi.
– Pomyślałam! – zaprotestowała Funia. – Pomyślałam, i to jest ta druga sprawa, o której chciałam z wami porozmawiać. Na kilka godzin chcę mieć chatę dla siebie. Możecie sobie iść do kina albo jeszcze lepiej do znajomych. Macie chyba jakichś znajomych, którzy was przechowają. Uprzedzam, że zaproszenia już rozdałam, więc rzecz jest przesądzona.
Poderwała się z fotela i energicznym krokiem wyszła z pokoju. To było strategiczne wyjście. Na koniec trochę skłamała, lecz nie czuła wyrzutów sumienia. Posiała ziarno i wiedziała, że sporo wody upłynie w Wiśle, zanim pojawią się pierwsze kiełki. Daniela, jak to Daniela, przez kilka najbliższych dni będzie dzieliła włos na czworo i zamęczała Piotra swoimi obawami. Tego wieczoru Funia wolała zejść jej z oczu. Liczyła, że w miarę upływu czasu Daniela złagodnieje i oswoi się z urodzinowym przyjęciem, na które nie dostanie zaproszenia.
Pokój Funi graniczył z salonem. Nie było to sąsiedztwo ani dobre, ani złe. W domu zawsze jakiś pokój graniczy z innym, a Funia swojego nie wybierała. Przydzielili jej klitkę na parterze. Oprócz tej klitki i salonu na parterze była jeszcze druga klitka, kuchnia z jadalnią i łazienka. Na pierwszym piętrze dwa pokoje zajmowali Daniela z Piotrem, dwa miała Małgosia, a jeden przeznaczony był dla ewentualnego gościa. Drugie piętro, a właściwie poddasze, wciąż czekało, aż Małgosia się ustatkuje i założy rodzinę. Dom nie był duży, stał w zwartym szeregu razem z innymi i wszystkie wyglądały podobnie, choć przed jednymi rosły tuje, a przed innymi jałowce lub hortensje. Parkan przed ich posesją zdobiły dzikie róże, dokładnie mówiąc, jadalna odmiana cukrowa o dźwięcznej łacińskiej nazwie Rosa rugosa. Sam dom był dość wygodny i dało się w nim mieszkać, Funi jednak nie przypadł do gustu. Najbardziej drażniła ją cisza. Nieraz miała wrażenie, że wokół nie ma żywej duszy. I często tak właśnie było. Małgosia żyła własnym rytmem i chętniej udzielała się towarzysko poza domem, niż siedziała u siebie. Daniela i Piotr też woleli spotykać się ze znajomymi w mieście, niż zapraszać ich do domu. Rzadko, bardzo rzadko pojawiali się jacyś goście. Posiedzieli godzinkę, może dwie i umykali. Ale nawet jeśli się zdarzyło, że cała rodzina była w domu, to i tak obowiązywał niepisany zwyczaj, że każdy pilnuje własnego kąta. Dla Danieli i Piotra takim kątem był przylegający do sypialni pokój na pierwszym piętrze, w którym urządzili sobie czytelnię, dla Funi natomiast jej klitka przy salonie.
Po zaskakującej rozmowie z Funią małżonkowie zostali przed telewizorem. Mało prawdopodobne, żeby oglądali film. Lektor mówił sobie, a Daniela nadawała Piotrowi. Wcale przy tym nie szeptała, mówiła całkiem głośno i Funia, choćby nawet nie chciała podsłuchiwać, wyłapywała każde słowo. Słuch miała nadspodziewanie dobry. Wzrok też.
– Czy ty wiesz, jakie ja miałam osiemnaste urodziny? – perorowała. – Teraz osiemnastki się celebruje, specjalna sala, mistrz ceremonii i licho wie, co jeszcze, ale za moich czasów wszystko sprowadzało się do prywatki. Kilka koleżanek, kilku kolegów, tańce, a w przerwie coś do przegryzienia. U was chyba też tak było? – zawiesiła głos i po chwili mówiła dalej: – U nas właśnie tak. W klasie bardzo długo byłam tą nową, co przyjechała z Wrocławia, więc zależało mi, żeby dobrze wypaść. Matka zapaliła się do pomocy i zaczęła planować cuda na kiju, aż musiałam ją stopować. Była specjalistką od przyjęć. Umiała zrobić coś z niczego, rozumiesz? I to wielkie coś, nie jakieś tam badziewie. Jeśli nie dostała mięsa, kręciła pasztet z fasoli czy grochu i goście się zajadali. Długo musiałam tłumaczyć, że prywatka, urodzinowa czy normalna, to zupełnie coś innego. U nas nie było mody na zasiadanie do stołu ani na picie alkoholu. Jedynie toast urodzinowy spełniało się winem. Po lampce i dosyć. Na bocznym stoliku stawiało się tace z różnymi kanapkami, serwetki, jakieś jabłka, oranżadę i po krzyku. W przerwie między tańcami ludzie rozsiadali się na podłodze albo na parapecie, gdzie kto mógł, gadali, jedli. Matka dała się przekonać, obiecała nawet, że sama zrobi zakupy, a po powrocie z pracy przygotuje nam całą furę kolorowych kanapek. Kiedy przyszłam ze szkoły, znalazłam na stole kartkę: „Wyskoczyła mi nagła kursokonferencja, wracam jutro wieczorem. Obiad w lodówce”. Tylko tyle, ani słowa o moich urodzinach. Nie zostawiła nawet paru groszy na oranżadę. A goście dopisali. Nie pytaj, jak się czułam. Jeszcze dzisiaj mam gęsią skórkę na wspomnienie tamtej wpadki. Jeśli chcesz wiedzieć, to matka wcale nie musiała nigdzie jechać. Po kilku dniach sama się wygadała, że zastąpiła koleżankę, i to na ochotnika. Nie mówię, że chciała mi zrobić na złość, nie o to chodziło. Ona tak uwielbiała brylować, że nie darowała sobie żadnego wyjazdu, żadnego spędu towarzyskiego. Nic się wtedy nie liczyło, więc to normalne, że w kamień zapomniała o mnie i o swojej obietnicy. Bo widzisz, ona przez całe życie…
Funia miała ochotę zatkać uszy, żeby ani minuty dłużej nie słuchać tych nieprawdopodobnych zarzutów, ciekawość jednak zwyciężyła. Splotła ręce na brzuchu i pozwoliła, aby słowa Danieli przepływały gdzieś mimo uszu. Próbowała sobie przypomnieć, jak naprawdę było z tamtymi osiemnastymi urodzinami. Oczywiście, że musiała je wyprawić, bo jakże inaczej. Za bardzo przejmowała się różnymi domowymi uroczystościami, żeby coś przegapić. Niestety, sam moment przyjęcia jakoś jej umknął i nie dał się łatwo przywołać. Dopiero po chwili przed oczami pojawił się aleksandrowski dom i duży pokój pełen młodych ludzi. Zajadali się kanapkami, jakiś chłopiec poprosił ją do tańca. Jasne, że z nim zatańczyła, chociaż biedak gubił rytm i potykał się o własne nogi. Pewnie go onieśmielała. Była piękną kobietą o pełnych kształtach i miała to coś, co niezbyt fortunnie nazywano seksapilem. Nie lubiła tego słowa. Było tak jednoznaczne, że aż grzeszne, a ona nie grzeszyła. Lubiła flirt, lubiła zachwyt w męskich oczach i nigdy nie próbowała posunąć się dalej. Ale co prawda, to prawda: mężczyźni, młodzi i starzy, zawsze przy niej głupieli. No cóż, mieli na co popatrzeć, bo wszystko było na swoim miejscu, a do tego pięknie opakowane. Bo Funia umiała się ubrać. Wtedy, zanim zjawili się urodzinowi goście, włożyła bodaj… Na pewno włożyła czerwoną bluzkę z dużym dekoltem i czarną bananówkę. A może bananówki weszły trochę później? Nie, to była na pewno czarna spódnica, poszerzana u dołu godetami. Ktoś, kto pamięta takie drobiazgi, nie może się mylić. I jaka znowu kursokonferencja? Owszem, wysyłali ją często tu i tam, bo była urzędniczką rozwojową, do tego reprezentacyjną, ale tamtego dnia z całą pewnością została w domu. Funia gwałtownie oderwała plecy od oparcia fotela, pochyliła się nad klawiaturą i zaczęła pisać. „Aż trudno uwierzyć, jak jedno i to samo wydarzenie może być różnie zapamiętane przez dwie osoby. Jeżeli jedna z nich ma rację, ta druga musi być w błędzie lub zwyczajnie kłamać”. Wytłuściła tekst i przeniosła go do folderu zatytułowanego: „Moje złote myśli”.
W pokoju za ścianą zapadła cisza. Telewizor już nie grał. Po chwili do uszu Funi dotarł spokojny głos Piotra.
– Przez czterdzieści lat winy zdążyły się przedawnić – tłumaczył.
– Przez trzydzieści dziewięć – uściśliła Daniela.
– Niech ci będzie – zgodził się bez protestów. – Chodzi mi o to, że pamięć nie śmietnik, więc nie ma sensu gromadzić złych wspomnień. Lepiej je wyrzucać, żeby zrobić miejsce dla tych dobrych.
– Ja z domu wyniosłam więcej złych niż dobrych – powiedziała ze złością Daniela. – Musiałam o nich pamiętać, żeby nie popełniać podobnych błędów. Myślę, że choć w części mi się udało. Nie powiesz chyba, że jestem do niej podobna.
– Nie jesteś – przytaknął. – Dlatego nie upieraj się, pozwól, niech sobie wyprawi te urodziny.
– A pomyślałeś o konsekwencjach?
– Boisz się, że goście po pijanemu zdemolują dom? Wysadzić raczej nie wysadzą, bo gazu nie mamy – wyjaśnił i chyba się uśmiechnął.
– Nie mówimy teraz o osiemnastych urodzinach, tylko o osiemdziesiątych! – wykrzyknęła Daniela. – Goście będą mniej więcej w tym samym wieku, a jeśli któreś z nich zasłabnie, to co?
– Wszyscy naraz nie zasłabną, znajdzie się ktoś, kto wezwie pogotowie. Innej możliwości nie widzę. W każdym razie my mamy wieczór wolny i powinniśmy go wcześniej zaplanować, bo w ogródku nie da się wysiedzieć, zwłaszcza jeśli będzie mróz.
– Mówisz tak, jakbyś o wszystkim już zdecydował! Nawet nie wiesz – upierała się Daniela – ile takie przyjęcie wymaga pracy. Ona nie pozwoli sobie pomóc, niczego gotowego nie zechce i sama będzie kręciła te pasztety. To nie na jej siły. Dobrze pamiętam, jak wyglądały dawne przyjęcia. Młodsza była, a padała na nos.
Piotr nie odpowiedział, co Funię lekko zaniepokoiło, bo mimo wszystko trochę na niego liczyła. Od czasu do czasu wykazywał się zdrowym rozsądkiem i nawet potrafił przekonać Danielę.
Zaszurały fotele i za ścianą zapadła cisza. Funia zbyt dobrze znała swoją córkę, by uwierzyć, że jedna dyskusja wystarczy. Przez moment była nawet gotowa współczuć zięciowi, ale tylko przez moment. Oczywiście widziała i doceniała zalety Piotra, co nie znaczy, że go lubiła. Rozgryzła tego człowieka dawno temu, kiedy przyjechał z Danielą do Aleksandrowa jako jej chłopak. Znała się na mężczyznach jak mało która kobieta. Jedna, dwie rozmowy wystarczyły i wiedziała wszystko, co ważne. No a odkąd zamieszkali pod wspólnym dachem, to już z dnia na dzień upewniała się, że pierwsze wrażenie jej nie zawiodło. Zapisała nawet w swoich złotych myślach takie oto zdanie: „Dowcipy o teściowych układają wyłącznie mężczyźni. To zastanawiające, dlaczego tak mało jest dowcipów o zięciach. Zapewne teściowe są dyskretniejsze, chociaż nie spotkałam jeszcze żadnej, która byłaby zadowolona z zięcia”.
Co prawda trochę później spotkała Werę, która była bardzo zadowolona, i Jolę, która z zięciem chodziła na piwo, jednak to zdanie wciąż tkwiło na swoim miejscu.2
Każde wyjście z domu wymagało starannych przygotowań. Funia za skarby świata nie pokazałaby się na ulicy potargana lub bez makijażu. Z włosami nie miała kłopotów, układały się same, siwiznę natomiast likwidowała w zaprzyjaźnionym zakładzie pani Kasi. Jej bujne kiedyś loki trochę się przerzedziły, lecz w porównaniu z taką Bronką, było nie było rówieśnicą, miała na głowie gąszcz. Nie nosiła już włosów do ramion jak kiedyś, tylko strzygła je krótko. Makijaż też był inny. Bez cieni na powiekach, bez kresek i różnych sztuczek, które każda elegancka kobieta ma w małym palcu. Od wielu lat przeszła na minimum: brwi bez henny, bo henna nieprzyzwoicie postarza, troszkę dobrego tuszu na rzęsy, odrobina różu na policzki, odrobina pudru i delikatna szminka na usta. To minimum zgodne było z zasadą, że twarzom dojrzałym, podobnie jak bardzo młodym, makijaż nie pomaga, ale wręcz szkodzi. Zapisując tę myśl, dodała uwagę: „Jest jednak jakaś sprawiedliwość na tym świecie”. Z czasem zapomniała, o jaką sprawiedliwość jej chodziło, ale i tak to spostrzeżenie wydawało się trafne, bo przecież jakaś sprawiedliwość w końcu jest, chociaż nie zawsze… sprawiedliwa dla tych, na których spadają plagi. Na Funię nie spadło nic aż tak bardzo poważnego, co można by nazwać plagą lub karą bożą, mimo to wciąż podkreślała, że jej życie było bardzo smutne i dramatyczne. Nawet swój pamiętnik tak właśnie zatytułowała: „Moje bardzo smutne i dramatyczne życie”. Wychodząc jednak z domu, nie myślała o życiu, tylko o tym, jak zaprezentuje się ludziom. A prezentowała się nieźle. Zrezygnowała z kolorów żywych i soczystych na rzecz pastelowych, unikała jak ognia czerni, szarości i barw ziemi, które może są praktyczne, ale postarzają nawet młode kobiety. Funia wyglądała jak elegancka dama. Mogła konkurować z Michasią, z tym że Michasia nie tylko wyglądała, ale też była najprawdziwszą damą, taką z urodzenia. Nawet złośliwa Jola nigdy nie powiedziała o niej „damulka” lub „pańcia”, a o Funi czasem tak mówiła. No cóż, Jola to Jola. Młodsza od Funi o dwadzieścia lat, wyglądała na starszą o dziesięć. Tak przynajmniej odbierała ją Funia i, kierując się miłością bliźniego, darowała drobne przytyki.
W gronie ośmiu alebabek, do którego to grona od roku należała też Funia, obowiązywał zwyczaj piątkowych spotkań. Czasem, w wyjątkowych wypadkach, spotkanie było przekładane na inny dzień, choćby na czwartek, jeśli to był akurat tłusty czwartek. Utarło się jednak, że w każdy piątek jedna z pań zapraszała do siebie pozostałe koleżanki na karty lub partyjkę kości, częstowała czym chata bogata, to znaczy kolacją na ciepło i obowiązkowo jakąś domową nalewką. Tak się złożyło, że wszystkie były amatorkami nalewek, choć piły różnie. Michasia ledwie moczyła usta, a Jola z Mundzią potrafiły wychylić po cztery kieliszki w ciągu wieczoru. Niewielkie co prawda, ale mimo wszystko. Sączenie drobnymi łykami to jedno, a wytwarzanie to drugie. Specjalnością Wery były nalewki owocowe, zwłaszcza na pigwie i aronii, Honorka lubowała się w ziołowych, Krysia natomiast przez cały rok pakowała do gąsiorka różne owoce, po to by na końcu błysnąć ratafią tutti frutti. Funia wyspecjalizowała się w likierach. Kawowy, choć pyszny, cieszył się mniejszą popularnością, ponieważ podnosił ciśnienie, dwa inne natomiast, różany i mleczny, zyskały prawdziwą sławę. Jedynie Bronka, odkąd zamieszkała w domu opieki na Nowomiejskiej, musiała zrezygnować z przyrządzania wybornej melonówki. Nie organizowała też przyjęć, co było całkiem zrozumiałe. Funia dotąd też nie zapraszała koleżanek do siebie. Wiadomo, ktoś, kto z konieczności zamieszkał u córki, i na dodatek nie bardzo się z tą córką dogaduje, nie będzie zaogniał sytuacji i przyjmował gości. Alebabki to rozumiały, tym bardziej że Funia nie uchylała się od udziału w przygotowaniach. Donosiła swoje wyborne likiery, a od czasu do czasu ukręciła jakiś sernik na zimno lub tort bez pieczenia, bo nie radziła sobie z kuchenką indukcyjną.
Obecność na piątkowych spotkaniach była obowiązkowa, chyba że na kogoś padła straszna grypa lub biegunka. Zdarzało się to rzadko. Wszystkie panie należały do dobrych przedwojennych lub tużpowojennych roczników i miały swoje ziółka, które ratowały je z niejednej zdrowotnej opresji. Na przeziębienie jeżówka lub pigwa z miodem, na podniesienie odporności korzeń żeń-szenia, i tak można by mnożyć i mnożyć.
Tego dnia spotkanie wypadało u Eweliny Mundeckiej, zwanej przez koleżanki Mundzią. Mundzia była założycielką i spiritus movens alebabek, zatem nic dziwnego, że czuła się za nie odpowiedzialna, przynajmniej na niwie towarzyskiej. Jeśli umawiały się do kina, załatwiała bilety, przypominała o ciekawszych wykładach na uniwersytecie i zebraniach koła emerytów. Sama udzielała się społecznie w paru różnych instytucjach, była kobietą ruchliwą jak mrówka, a na dodatek świetnie zorganizowaną. Nieraz ją pytały: „Jak ty znajdujesz czas na to wszystko?”. Uśmiechała się wtedy i odpowiadała: „W życiu nie znalazłam czasu jedynie na zamążpójście, więc nie miałam się kim wyręczać. Nauczyłam się czytać instrukcje, otwierać konserwy i osobiście płacić rachunki. Jestem dobrze zorganizowana, bo wszystko na mojej głowie”. Przytakiwały, choć nie trafiał do nich argument, że mężowie są po to, by się nimi wyręczać. Michasia Symurowa, dwukrotna rozwódka, miała własną teorię na ten temat. Mówiła: „Wychodząc za mąż, kobieta bierze sobie na głowę wielki i dożywotni obowiązek. Dzieci dorosną, a mąż najwyżej zdziecinnieje i zawsze jest koło kogo skakać. Ja na szczęście w porę się wycofałam”.
Funia zamówiła taksówkę, bo dawno już zrezygnowała z tłuczenia się autobusami po rozkopanych ulicach. Musiała się dostać z Wiejskiej na Chmielną, czyli z jednego końca miasta na drugi. Najwyraźniej prześladował ją pech. Nie dość, że taksówka wciąż trafiała na czerwone światła, to jeszcze na Okrzei utknęła w korku. Punktualna zwykle Funia zjawiła się ostatnia i została powitana chóralnym: „Ależ ty się dzisiaj guzdrałaś!”.
– Korki – wyjaśniła zwięźle.
– Gdzie? Chyba w domu przed lustrem – powiedziała z chichotem Jola.
– Na ulicach – wyjaśniła Funia, ucinając dalszą dyskusję.
Jola bardzo przywiązywała się do swoich żartów i powtarzała je w kółko, zaśmiewając się przy tym do łez. Nie miała za złe koleżankom, że jej nie wtórowały, wystarczyło, że sama się dobrze bawiła. Momentami bywała uciążliwa, ale jej wielkie zalety z nawiązką rekompensowały drobne wady. Niepisany statut alebabek wymyślony przez Mundzię stanowił, że panie nie wychowują się nawzajem i nie biadolą. Biadolenie, czyli narzekanie dla samego narzekania, często bez powodu, jedynie z nawyku, było surowo zabronione i groziło wykluczeniem z grupy. Nie były to czcze pogróżki. W ciągu piętnastu lat alebabki zrezygnowały z kilku osób, radząc im życzliwie, by znalazły sobie inne towarzystwo. Owszem, jeśli któraś miała kłopoty ze zdrowiem lub dopadły ją rodzinne przykrości, spokojnie mogła o nich mówić. Co kilka głów to nie jedna i alebabki z wielką chęcią niosły potrzebującym pomoc i wsparcie. Wykluczone było jedynie biadolenie, które prowadziło w ciemny zaułek i nie rozwiązywało niczego.
U Mundzi pachniało bardzo apetycznie. W piekarniku dochodziła zapiekanka. Jakaś nowa kompozycja z makaronu, karczku, pieczarek i jaj rozbełtanych ze śmietaną, a wszystko to doprawione startym serem i ziołami. Danie smakowało wybornie popijane pyszną porterówką, specjalnością domu. Bronka pogładziła się po brzuchu.
– No, no, maleńka, tylko się nie wygłupiaj – powiedziała czule. – Obiecuję ci, że to, co dzisiaj przesadzimy, jutro odpościmy.
– Wątroba ci dokucza? – zainteresowała się Krysia.
– Tylko w piątki – odparła pogodnie Bronka. – W zakładzie trzymają mnie na diecie, bo to i cholesterol, i cukier… Co ja ci będę gadała, smarkulo! W przyszłym roku kończę osiemdziesiątkę, mogłabym cię po papierosy wysyłać, gdybym paliła.
– Wyślij ją, wyślij – roześmiała się Jola. – Nie kupi dla ciebie, to kupi dla siebie, przecież aż się trzęsie, żeby zapalić.
Krysia może nawet się nie trzęsła, ale skoro Jola przypomniała o paleniu, to wyszła na balkon, gdzie Michasia już oddawała się nałogowi. W gronie alebabek tylko one dwie paliły, więc jeśli pogoda była sprzyjająca, wyskakiwały co jakiś czas na zewnątrz, nie tracąc kontaktu z pokojem.
– W naszym wieku dycha w tę czy w tamtą stronę nie ma znaczenia – zauważyła Honorka.
– Jeśli o mnie chodzi, wolałabym dychę mniej niż więcej – zastrzegła Mundzia. – Pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć lat to był piękny wiek. Cały dom sprzątnęłam i nie czułam zmęczenia. A teraz muszę sobie dawkować robotę, dzisiaj jeden pokój, jutro drugi, pojutrze trzeci. Ale powiem wam, że mimo wszystko nie zamieniłabym się na lata i na życie z żadną młodą kobietą. Walka o pracę, wieczne stresy, wieczne udowadnianie, że jest się najlepszą, i strach, czy jutro będę jeszcze miała co robić… Dajcie spokój, to już nie dla mnie!
– I nie żal ci, że na ulicy żaden mężczyzna nie spojrzy na ciebie z zainteresowaniem? – spytała Funia.
– Wystarczy pomóc losowi i będą się oglądać! – zapewniła Wera. – Wyszłam kiedyś ze szpitala od moich dziewczynek z paliatywnej, dojechałam do centrum i powiem wam, że dawno już nie budziłam takiego zainteresowania. Na placu Wolności co drugi… no, może co trzeci przechodzień gapił się na mnie z wielką ciekawością. Dopiero kiedy się potknęłam, zauważyłam, że wciąż mam na butach takie niebieskie, szpitalne ochraniacze. Ciekawe, co ci ludzie sobie myśleli? Że nie wyczyściłam butów?
– Buty to jeszcze nic! – Krysia zachichotała nieoczekiwanie. – Gdzieś tak w sierpniu wybrałam się rowerem do Reala na zakupy. Chodzę sobie między półkami, popatruję na czyste alkohole, bo tutti frutti dojrzewało w gąsiorku, i widzę, że faceci oglądają się za mną, mało oczu nie pogubią. Dobra nasza, myślę, jeszcze ze mną nie tak źle, jeszcze się podobam. Dopiero jakaś kobitka szepnęła mi do ucha, w czym rzecz. A to, widzicie, było tak: miałam na sobie szeroką spódnicę, wiał wiatr, więc tylny rąbek wsadziłam za pasek, żeby mi się kiecka nie wplątała w szprychy. Potem zapomniałam i chodziłam po sklepie z pupą na wierzchu.
– I tak miałaś szczęście, że nie oskarżyli cię o szerzenie pornografii – zauważyła z rozbawieniem Michasia. – A może oskarżyli?
– No co ty? Nie biegałam przecież z pornografią na wierzchu. Majtki miałam galante, z dłuższą nogawką, żeby się nie przeziębić.
– Bałaś się przeziębić w sklepie?
– Nie w sklepie, tylko na rowerze!
Zaczęły chichotać i prześcigać się w najdziwaczniejszych pomysłach, co można by jeszcze pokazać, gdzie i w jakiej sytuacji.
– Dobrze, że moje wnuki tego nie słyszą – mruknęła Michasia i dyskretnie otarła oczy.
Zaraz też poprosiła o skórzany kubek z kostkami do gry, żeby, jak się wyraziła, zakończyć zbereźną gadkę, która nie przystoi dobrze wychowanym paniom. Mundzia z pomocą Honorki uprzątnęła stół, podała notatnik i kości. Michasia poprosiła o głupopis, co było cytatem z prawnuka, i przygotowała kościany zapis. Niewiele to dało. Kobiety, niezależnie od wieku, lubią czasem pofantazjować na różne tematy, przy czym tematy nobliwe do fantazjowania się nie nadają. Nieśpiesznie rzucały kości, dobierały je do fula, strita, karety i nie przestawały żartować. Ładne było zwłaszcza to, że żartowały także z siebie.
Następne spotkanie wypadało u Joli. Należało to wyraźnie zaznaczyć, żeby panie czegoś nie poplątały i nie jechały w pośpiechu z jednego końca miasta na drugi. Parę razy już się tak zdarzyło.
– Nie powiem wam, co dostaniecie do jedzenia – zastrzegła Jola – bo tego jeszcze sama nie wiem. Zdradzę za to, co będziemy piły. Przepis kresowy mówi, że trunek ten należy sączyć naparstkiem, a kto z kieliszków popija, braki w wykształceniu zdradza.
– I bardzo fajnie! – ucieszyła się Honorka. – Mam w domu jakiś stary naparstek, to przyniosę. W końcu nie po to kończyłam studia, żeby na starość obnosić się z lukami w wykształceniu. Tegoroczna ta żenicha?
– Też coś! – prychnęła Jola. – Dwuletnia, dobrze wyleżakowana.
– A może przy okazji którąś z was wyswatamy? – Michasia się roześmiała.
Wszystkie panie doskonale wiedziały, że Jola robi wyborną nalewkę z owoców dzikiej róży, którą w jej rodzinnych stronach zwano żenichą kresową. Nazwa nie była przypadkowa. Rodzice panny młodej częstowali żenichą swatów, a Jola nastawiała trunek według przepisu swojej babki, i to specjalnie dla koleżanek. O swataniu raczej się nie mówiło, chociaż z wyjątkiem Honorki i Krysi pozostałe panie były wolne: cztery wdowy, jedna panna, jedna rozwódka i jedna nieokreślonego stanu cywilnego, ale jak najbardziej samotna.
– Możemy ciebie wyswatać – podpowiedziała Funia.
Michasia zamachała gwałtownie rękami. Była już dwa razy mężatką i nie przejawiała ochoty, by ryzykować po raz trzeci. Dosyć miała kłopotów z drugim byłym mężem, który co jakiś czas dawał o sobie znać, choć wcale za nim nie tęskniła.
– Nie, nie – powiedziała. – Samodzielność jest zbyt piękna, by z niej dobrowolnie rezygnować. Dobra, dobra – zreflektowała się – a pamiętacie o tulula palala?
Pamiętały wszystkie, tylko z samego pamiętania nic jeszcze nie wynikało.