- W empik go
Szepty - ebook
Szepty - ebook
Wyjątkowa opowieść, która przeniesie czytelników w świat emocji i ulotnych zdarzeń.
Na co dzień często zapominamy o przyglądaniu się rzeczywistości, która nas otacza. W codziennym pędzie nie mamy czasu, by zatrzymać się nad tym, co tak naprawdę ważne. Paweł Śmieszek przypomina, że czasem warto znaleźć czas na świadome przeżywanie tego, co nas spotyka. Konsekwencje długotrwałych zaniedbań mogą być dramatyczne. Autor zwraca uwagę na relację człowieka ze światem i drugim człowiekiem. Nie wystarczy żyć obok siebie, warto nauczyć się ze sobą rozmawiać.
Szepty to idealna lektura dla fanów refleksyjnego stylu Paulo Coelho.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-3991-3 |
Rozmiar pliku: | 359 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszędzie wokół było tyle piękna, a on nie mógł się jemu nadziwić. Wcześniej rzadko je dostrzegał. Był zbyt skupiony na sobie i na własnych problemach. Teraz jednak, gdy zrozumiał, że życie sprowadza się do punktu widzenia, do palety kolorów, zapachów i bodźców, do odczuć i emocji wzbudzanych w sobie i w innych, wszystko się zmieniło. Od kiedy zamieszkał sam, zaczął spoglądać na wszystko inaczej, nie wprost a z boku. Świat wokół stał się wyraźny, w harmonii kształtów, w majestacie rozmiarów, w cudzie detali naświetlających jego świadomość i wyobraźnię zaczął dostrzegać niepowtarzalny urok.
Przemierzając miasto podziwiał niemiecką myśl techniczną, architekturę porządku i mistrzostwo poskramiania przestrzeni. Urzekała go wolna od betonu zieleń, mroczne milczące parki, rozległe trawiaste polany między wiecznie zielonymi jodłami a bluszczem wijącym się ku posępnym konarom, zacienione stawy, odsłonięte wysepki, mosty i kładki, fosy i kanały, ścieżki rowerowe prowadzące do tysięcy tajemnych zakątków czekających na swoich odkrywców. Fascynowali go ludzie przemykający gdzieś obok, żyjący w nieprzeniknionych wymiarach doświadczeń, nadziei i planów, niespełnionych obietnic i niewykorzystanych potencjałów. Patrząc na bezdomnych skulonych na ławce przy pętli Biskupin widział coś więcej niż tylko czerwone policzki, opuchnięte oczy i niewyprane od miesięcy nakrycia. Widział poezję i prozę rysów twarzy, szlachetność spojrzenia i setki historii, które się w nich kryły.
Lubił przeglądać się w szybach tramwajów, gdy wagon ruszał, a jego twarz załamywała się, rozciągała się w pionie, przeskakiwała na kolejne okna, rzucając mu przed oczy kilkanaście zdeformowanych spojrzeń. Fascynowały go stare trzeszczące wagony, w których, czasami podczas deszczu, woda uwięziona między szybami, przelewała się falą krystalicznej, przejrzystej masy, cofała się i parła do przodu, w miarę jak tramwaj przyspiesza i hamował.
Gdy los stawiał na jego drodze szaleńców, nie unikał ich. Przyglądał się im ze współczuciem i niepokojem. Szepczący do siebie wierszem scenariusze swoich snów, błądzący po tramwaju z odrobinę szalonym, choć szczerym uśmiechem, pytający pasażerów z troską w głosie, czy wszystko w porządku, czy nie trzeba pomóc. Byli niezwykli, niepowtarzalni, jak samorodki pośrodku rwącego potoku miasta. Pamiętał srebrnowłosą emerytkę w przekrzywionym harcerskim berecie i jej młodzieńczą energię nieświadomej swego wieku nastolatki. Ubrana w zapinany dziergany sweter i krótką ciemną bawełnianą spódnicę podrygiwała na jednym z peronów pośrodku ronda Reagana w rytm przedwojennych piosenek z trzeszczącego taśmowego magnetofonu trzymanego pod pachą. Była w niej autentyczność, wolność i nieskrępowanie, choć zapewne opłacone dramatem i rodzinną tragedią.
Pamiętał też dokładnie jedną krótką chwilę, gdy tramwaj numer siedemnaście, którym jechał przez Plac Dominikański zatrzymał się dokładnie na wprost stojącego jak posąg wielkiego, barczystego bruneta o kręconych, spiętych w kucyk włosach. Miał gęstą, bujną brodę nordyckiego boga i głębokie czarne oczy o przenikliwym spojrzeniu, skierowane z pozoru nieruchomo w jakiś punkt w oddali. Na nogach miał stare zakurzone tenisówki, luźno wiszące jasnoniebieskie bawełniane spodnie, a na ramionach zapinany pulower, którego rogi związał sobie na supeł na wysokości pępka jakby chciał zakwestionować otaczającą go hetero normatywność.
Ich kontakt wzrokowy trwał zaledwie kilka sekund, ale był tak intensywny, że Kamil od razu zrozumiał. Nordycki Bóg spoglądał na przemian to na ludzi to na niego jakby rozpoznał w jego oczach okno do właściwego wymiaru. Przesuwał obłąkanym wzrokiem po twarzach oczekujących, rozchodzących się pasażerów, przeskakiwał spojrzeniem na Kamila, jakby rzucał mu wyzwanie, potem znów spuszczał spłoszony wzrok, by po chwili spokojnym, skupionym spojrzeniem przemierzać chodnik po drugiej stronie trakcji, jakby tramwaj przed nim nie istniał, a wpatrująca się w niego twarz była jedynie mglistym wspomnieniem. W ciągu kilkunastu sekund zdążył uśmiechnąć się lekko, niespodziewanie posmutnieć, spojrzeć ze strachem i znów spuścić wzrok, jakby między szeptanymi do siebie słowami czas w jego umyśle bezustannie przyspieszał, a wynurzanie się na powierzchnię było coraz trudniejsze. Zanim tramwaj ruszył, mężczyzna po raz ostatni dostrzegł Kamila, tym razem zupełnie trzeźwym, pewnym siebie wzrokiem. Twarz mądrego, prawego i przyzwoitego człowieka, którym był zanim stracił zmysły, pojawiła się tylko na moment, a potem znikła z pola widzenia, a wraz z nią piękno, szaleństwo i siła, której Kamil pragnął i potrzebował. A gdy tramwaj stanął przy Wzgórzu Partyzantów, uświadomił sobie kolejną ważną rzecz - w nim również drzemał Nordycki Bóg.
Obserwowanie ludzi nigdy nie było celowe. Istniało samoistnie, zachodziło spontanicznie, trwało nieprzerwanie jak czujny cień-narrator. Tak długo jak w zasięgu zmysłów pojawiali się ludzie, a jego uwagi nie przykuwał fizyczny dyskomfort, Kamil chłonął otoczenie wraz z ludźmi, budując cichą narracją ich wielopokoleniowe historie zakorzenione obrazem w przypadkowej, ulotnej chwili. Przyglądał im się z fascynacją podobną dziecku odkrywającemu ład i porządek w pozornym chaosie pomiędzy szybkami obrazkowego terrarium.
W pogodne dni zanurzał się we Wrocławiu, w psychologii kolejek za naturalnymi lodami, w obdrapanych kamienicach, w tłumach niemieckich turystów, studentów i pracowników biurowych, niosących w swoich głowach maleńkie, wojujące ze sobą wszechświaty. Jadąc do pracy wieszał myśli na konarach dębów nad torowiskiem, gładził nimi bruk przy Hali Stulecia, stalowy łuk przęsła mostu Zwierzynieckiego, kontury willi przy Klinikach otoczonej konarami akacji, jej spadzisty dach z szarej blachy i wieżyczkę z bajkową iglicą odcinającą się ostro na tle ołowianego nieba, na którym przecinające się smugi samolotów wyzwalały magię chwili.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.