- W empik go
Szepty mrocznych cieni - ebook
Szepty mrocznych cieni - ebook
Powieść „Szepty Mrocznych Cieni” zabiera czytelnika w podróż na tajemniczą wyspę Rugię, gdzie czas zatrzymał się w cieniu mrocznych sekretów. Gdy młoda Katarzyna odkrywa ślady pradawnego rytuału, uruchamia lawinę wydarzeń, które mogą zniszczyć wszystko, co znała. Mroczne klify, złowieszcze legendy i narastająca atmosfera grozy tworzą scenerię tej porywającej opowieści, która wciąga w wir wydarzeń. Odważ się odkryć prawdę, która czai się w cieniu — tylko jeśli jesteś gotów stawić czoła lękom.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8384-456-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NIEMCY — WYSPA RUGIA — KLIFY JASMUNDZKIE
20 marca 2024, godz. 4.06
_„Przeszłość nigdy nie umiera._
_Przeszłość nawet nie jest przeszłością”_
_— William Faulkner_
Białe ściany klifu wznosiły się majestatycznie nad ciemnymi wodami Morza Bałtyckiego, tworząc imponujący widok, który zapierał dech w piersiach. W świetle zachodzącego słońca kreda mieniła się delikatnymi odcieniami różu i pomarańczy, by chwilę później zanurzyć się w głębokich, granatowych cieniach zmierzchu. Gładkie i strome ściany wydawały się być naturalną granicą między światem ludzkim a tajemniczym, niezgłębionym morzem.
U stóp klifów rozciągały się dzikie, kamieniste plaże, gdzie fale z hukiem rozbijały się o ostre skały. Szum morza był nieustanny, jakby sama ziemia szeptała prastare zaklęcia. Każda fala, rozbijając się o brzeg, niosła ze sobą echa nieznanych historii, wciągając w swój rytmiczny, hipnotyzujący taniec. Powietrze było przesycone solą i wilgocią, a każdy oddech przypominał o potędze żywiołów, które od wieków rzeźbiły ten krajobraz.
Noc na wyspie Rugia nastała ciemna i gęsta jak maź, z wyjątkiem migotliwego światła księżyca, wynurzającego co chwilę spod chmur, który oświetlał wysokie wzniesienia i bezkresne morze. Wiatr wył, przemykając przez wydmy, smagając chłodem twarze tych, którzy odważyli się wyjść na zewnątrz.
Wieczorne podmuchy, głaszczące wybrzeże, przyniosły ze sobą chłód i poczucie nieskończoności. Zimne powiewy wplątywały się w korony drzew rosnących na szczycie klifów, tworząc harmonię szelestów i skrzypień. Drzewa, stare i powykręcane przez wiatr, zdawały się być strażnikami tego miejsca, milczącymi świadkami wszystkich tajemnic, jakie kryły te ziemie.
Roślinność była skąpa, choć każde kłącze czy łodyga wydawały się rosnąć tu na swoim miejscu, jakby sama natura wybierała je do tego surowego krajobrazu. Niskie krzewy i karłowate drzewa, przystosowane do trudnych warunków bytowania, przywodziły na myśl starożytne legendy i przekazy, a dzikie kwiaty, nieśmiało wyrastające z kredowych szczelin ścian, dodawały odrobinę koloru i życia tej surowej scenerii.
Było też coś nieuchwytnego, coś, co przenikało do umysłu i serca każdego, kto odważył się stanąć na tych wzniesieniach. Może to była świadomość małości człowieka wobec potęgi natury, a może coś głębszego — poczucie, że miejsce to jest portalem do innego świata, gdzie granice między życiem a śmiercią, rzeczywistością a snem, są rozmyte i niejasne.
Na samym skraju klifu, gdzie ziemia kończyła się urwiskiem, stała młoda kobieta. Jej jasne włosy, rozwiane przez wiatr, lśniły w srebrzystym blasku księżyca. Była Polką, pracującą sezonowo na wyspie, gdzie cieszyła się spokojnym życiem w otoczeniu malowniczych krajobrazów. Jej serce biło jak oszalałe, czując zbliżającą się śmierć.
Katarzyna, bo tak miała na imię, miała nadzieję, że praca na tej niemieckiej wyspie będzie jej szansą na nowy początek. Zostawiła za sobą życie w Polsce, pełne codziennych trudów i marzeń o lepszej przyszłości. Nigdy jednak nie przypuszczała, że jej pobyt tutaj zamieni się w koszmar, że jej życie rozpłynie się tak bezsensownie w nicości w tym samotnym miejscu.
Stojąc tam przerażona, związana i bezbronna, czuła, jak lodowaty wiatr przeszywa jej ciało, jakby chciał przeniknąć chłodem do samego wnętrza duszy. Była przywiązana do prastarego, mitycznego pala, oplecionego starodawnymi runami i obsypanego mchem, który zionął tajemniczą, ponurą, ciemnozieloną barwą.
W oczach kobiety pobłyskiwały łzy, nie tylko z powodu potwornego strachu, ale też z bezsilności. Czuła, jak ziemia pod jej stopami pulsuje, jakby piaszczysta gleba wzniesienia żyła własnym życiem, odpowiadając na starożytne przebłagania wykrzykiwane przez zamaskowane postacie. Myśli kobiety błądziły między wspomnieniami o rodzinie, która została w Polsce, a nieuchronną świadomością, że już nigdy jej nie zobaczy. Jej ciało drżało, nie tylko z chłodu, ale z przerażenia, które paraliżowało każdy mięsień wątłej postury.
Wokół niej, w kręgu wyciętym w ziemi, paliły się świece ustawione według pradawnych wzorów runicznych. Ich płomienie tańczyły na wietrze, rzucając upiorne półcienie na twarze zamaskowanych sylwetek, które zgromadziły się wokół niej. Każda z nich nosiła maskę wyciosaną z drewna, przypominającą dawne germańskie bóstwa.
Patrzyła na zakryte twarze zgromadzonych, próbując dostrzec w nich choćby cień litości, ale napotykała tylko zimne, bestialskie i beznamiętne spojrzenia. Starszy mężczyzna, który przewodził ceremonii, wydawał się być wcieleniem samej śmierci. Jego oczy, głęboko osadzone i pozbawione ciepła, były jak okna w przepaść, w którą miała być wrzucona na zawsze. Prowadzący wyrecytował po starogermańsku starożytną inkantację. Słowa mieszały się w powietrzu z jękiem wiatru, tworząc pieśń, która zdawała się pochodzić z innego świata.
W chwili, gdy nóż uniósł się w powietrze, kobieta poczuła łomot bijącego serca. Próbowało ono uderzeniami wyrywać się z piersi i schować przed silnym cięciem ostrego ostrza. Wiedziała, że nie ma stąd ucieczki, że jej los jest przesądzony i przypieczętowany oddechem śmierci. Niemego krzyku duszy młodej kobiety nie usłyszał ani porywisty wiatr, ani zimny Bałtyk rozpierający wystające skały.
Gdy ostrze wbiło się w jej mizerne ciało, a przenikliwy krzyk wyrwał się z ust dziewczyny, czas zatrzymał się na moment, aby mogła doświadczyć ostatniego bólu rozpruwającego jej nerwy i mięśnie. A potem przyszła cisza, głęboka i nieprzenikniona.
Jej ostatnie myśli były pełne smutku, żalu i przerażenia, ale też sprzeciwu na to, co ją spotkało. Kiedy krew spływała po zimnych kamieniach klifu, Katarzyna ostatnim tchnieniem świadomości zrozumiała, że stała się jakąś częścią mrocznego rytuału, którego znaczenia już nigdy nie zdąży pojąć.
Świat wokół niej zaczął blednąć, pozostawiając w jej oczach zimne, nieubłagane, blade spojrzenie księżyca, świadka ostatnich chwil życia, ostatnich oddechów i mrocznego dramatu.
Gdy rytuał dobiegł końca, coś się nagle w ziemi poruszyło. Powietrze stało się jakby cięższe, a niebo nad wyspą zapełniło się grubszymi, ciemnymi chmurami. Wśród zgromadzonych zapanowała cisza, przerywana tylko szumem fal uderzających o klif. Tajemnicza siła, uwolniona przez śmierć kobiety, zaczęła przenikać wyspę, budząc dawno zapomniane duchy i koszmary z najgłębszych zakamarków ludzkiej wyobraźni mieszkańców tych ziem.
Demony wyspy Rugii wybudziły się i wraz z cienistymi siłami wypełzły z ukrycia, gotowe na konfrontację ze wszystkim, co stanie im na drodze.ROZDZIAŁ 2
POLSKA — GDAŃSK
20 marca 2024, godz. 4.30
Restauracja La Vida Loca w Gdańsku.
Marek Zubilewicz siedział przy barze, wpatrując się w pustą szklanicę po whisky w eleganckim lokalu z wysokimi oknami, przez które można było podziwiać widok na Motławę. Na ścianach wisiały czarno-białe fotografie starego Gdańska, przypominające o bogatej historii miasta, a z głośników sączyła się delikatnie muzyka jazzowa.
La Vida Loca była miejscem, gdzie współczesność spotykała się z nostalgią. Mosiężne detale, skórzane kanapy i stoliki z ciemnego drewna nadawały jej atmosferę klasycznej elegancji.
W powietrzu unosił się subtelny zapach świeżo palonej kawy i wyrafinowanych dań serwowanych przez kucharzy. Z głośników płynęły dźwięki saksofonu, fortepianu i perkusji w utworach takich jak „Autumn Leaves” w wykonaniu Cannonballa Adderleya i Milesa Davisa. Melodie te snuły intymny, melancholijny nastrój, idealny do picia i refleksji nad życiem.
Marek, prokurator śledczy, spędził wiele lat swojej pracy na ściganiu najgroźniejszych przestępców. Jego zawód był nie tylko niebezpieczny dla niego i jego rodziny, ale i odpowiedzialny. Zawsze jednak wierzył w sprawiedliwość, choć nie zawsze łatwo ją było osiągnąć.
Zubilewicz miał w sobie coś z tajemnicy, którą niósł każdy jego krok. Wysoki i postawny, dominował swoją obecnością w każdym pomieszczeniu, do którego wchodził. Jego stalowoszare oczy, głębokie jak jeziora w pochmurny dzień, były pełne życiowej mądrości i doświadczenia.
Krótkie włosy, przyprószone srebrzystymi pasmami dodawały mu powagi i elegancji. Gęsta, starannie przystrzyżona broda nadawała jego twarzy wyrazistości, a eleganckie okulary z grubszymi oprawkami z acetatu dorzucały mu intelektualnego uroku.
Styl mężczyzny był kwintesencją klasyki z nutą nonszalancji — idealnie skrojone garnitury w stonowanych kolorach podkreślały jego smukłą, lecz umięśnioną sylwetkę, a biała koszula z delikatnym wzorem zawsze pozostawała nienagannie gładka. Jego skóra jasna, lekko opalona, sugerowała, że choć prowadził życie zawodowe w biurach i salach konferencyjnych, znajdował czas na aktywność w blasku słońca.
Tego ranka jego ojcowski świat runął. Właśnie przegrał sprawę sądową dotyczącą odebrania prawa rodzicielskiego nad 12-letnią córką Julią. Justyna, jego partnerka, wypunktowała w zeznaniach jego zdrady, tryb życia i prowadzenie niebezpiecznego zawodu przeciwko niemu.
Obok prokuratora śledczego siedziała Ada, przyjaciółka z lat szkolnych. Kwietniewska była piękną kobietą o gęstych, kasztanowych włosach i głębokich, zielonych oczach otulonych długimi rzęsami. Odkąd pamięta, zawsze była dla niego wsparciem, a zwłaszcza teraz, gdy przeżywał najcięższe chwile swojego życia.
— To wszystko jest takie niesprawiedliwe — zajęczał, przerywając milczenie. Jego głos drżał od zmęczenia i alkoholu. — Justyna… Ona jest taką bezwzględną kobietą. Perfidnie wykorzystała każdą moją słabość przeciwko mnie.
Przyjaciółka spojrzała na niego z troską.
— Justyna zawsze była taka. Zimna, wyrachowana i przebiegła w dążeniu do celu. Ale nie możesz pozwolić, żeby to cię złamało. Musisz walczyć dalej, dla Julii.
Ada Kwietniewska, równolatka Marka, była kobietą, która przyciągała uwagę swoją naturalną elegancją i niewymuszoną gracją. Wysoka i smukła, poruszała się z lekkością baleriny, a jej postura zdradzała wysportowaną sylwetkę. Zielone oczy, przypominające szmaragdy skąpane w letnim słońcu, promieniowały inteligencją i życzliwością, a ich spojrzenie potrafiło przeniknąć najgłębsze zakamarki duszy.
Długie, kasztanowe włosy, często splecione w elegancki kok lub opadające swobodnie na ramiona, były jak rwąca rzeka, pełna blasku i życia. Kobieta miała niepowtarzalny styl, który łączył w sobie klasykę i nowoczesność, ale zawsze z odrobiną kolorystycznej fantazji — jaskrawe sukienki w odcieniach turkusu, fuksji czy szmaragdu podkreślały jej zgrabną sylwetkę, a delikatne, lecz wyrafinowane dodatki dodawały całości subtelnego uroku.
Na twarzy często jaśniał delikatny rumieniec, który nadawał jej skórze ciepłego, zdrowego wyglądu. Każdy jej ruch emanował spokojem i pewnością siebie, co sprawiało, że ludzie chętnie jej słuchali i szukali w niej oparcia.
Justyna, partnerka życiowa Marka Zubilewicza, była prawnikiem. Nosiła w oczach lodowate spojrzenie i umiejętność manipulacji, którą Marek wielokrotnie zlekceważył. Ona, prawnik, a on, prokurator — byli taką skazaną na siebie mieszanką wybuchową.
Nigdy nie miała skrupułów, by wykorzystać błędy Marka, popełniane zdrady i fakt wykonywania niebezpiecznej pracy przeciwko niemu, jak to zrobiła ostatnio. Ich trwanie razem było nieustannym starciem, w którym każde z nich walczyło o dominację w związku i uzyskanie przewagi nad partnerem.
— Ale to Julia cierpi najbardziej. Nie chcę, żeby dorastała, myśląc, że jej ojciec jest potworem — Marek westchnął, patrząc na przyjaciółkę z rozpaczą.
Kobieta położyła rękę na jego ramieniu, starając się go pocieszyć.
— Córka wie, kim naprawdę jesteś. Czas pokaże, kto miał rację. Teraz jednak potrzebujesz odpoczynku i poukładania myśli. — Jej głos był miękki, ale zdecydowany.
Zubilewicz skinął głową.
— Masz rację. Potrzebuję przerwy. — Wziął telefon i napisał krótką wiadomość do swojego przełożonego, prosząc o kilka dni urlopu.
Ada uśmiechnęła się delikatnie.
— Co planujesz teraz?
Westchnął głęboko, patrząc na nią z wdzięcznością.
— Może powinniśmy pójść do ciebie? Potrzebuję towarzystwa i relaksu.
Przyjaciółka spojrzała na niego z iskrą w oku.
— No to chodźmy.
Zubilewicz prowadząc intensywne życie zawodowe prokuratora śledczego, ścigał i zamykał za kratki najgroźniejszych przestępców w kraju. Jego biuro w gdańskiej prokuraturze było zawsze pełne akt spraw, które mogły przyprawić o dreszcze nawet najbardziej doświadczonych detektywów. Każdy przypadek był wyzwaniem, ale on nigdy się nie poddawał. Wierzył w sprawiedliwość, choć często była ona trudna do osiągnięcia w świecie pełnym korupcji, przemocy i zła.
Pamiętał jedną z pierwszych spraw, która na zawsze odcisnęła piętno na jego życiu zawodowym — przypadek brutalnego, seryjnego mordercy, który terroryzował Trójmiasto przez wiele miesięcy. Marek spędzał noce nad dowodami, próbując połączyć wszystkie elementy układanki. W końcu, po wielu zarwanych nocach i niekończących się przesłuchaniach, udało mu się doprowadzić sprawcę przed wymiar sprawiedliwości. Mimo to, koszmar tamtych dni nadal nawiedzał go w snach.
Inna sprawa dotyczyła międzynarodowej grupy handlarzy ludźmi. Pracował wtedy pod przykrywką, ryzykując własnym życiem, aby zinfiltrować ich sieć i zebrać twarde dowody. Przez miesiące udawał kogoś, kim nie był, zmagając się z ciągłym strachem i napięciem. W końcu, dzięki jego determinacji i odwadze, udało się rozbić tę przestępczą organizację, uwalniając dziesiątki ofiar z ich okrutnych rąk.
Zubilewicz często znajdował się w sytuacjach bez wyjścia, które mogły skończyć się tragicznie. Wielokrotnie otrzymywał groźby śmierci, zarówno bezpośrednio, jak i pośrednio, poprzez ataki na jego bliskich. Jednak mimo to, nigdy się nie poddawał i nie załamywał rąk. Jego oddanie idei sprawiedliwości było niezłomne i kluczowe w zawodowej egzystencji.
Wychodząc z restauracji, oparł się ciężko na Adzie. Był mocno wstawiony, ale czuł się lepiej i pewniej w jej towarzystwie niż miałby zapijać alkohol z kolegami. Wsiedli do taksówki i pojechali na przedmieścia Gdańska, gdzie Ada mieszkała w przytulnym, jednopiętrowym domu z ogrodem.
W taksówce Marek czuł, jak adrenalina miesza się z alkoholem w jego żyłach.
— Ado, zawsze byłaś dla mnie wyjątkowa. Pamiętasz, jak byliśmy w liceum? — spytał, patrząc na nią z nostalgią.
Przyjaciółka uśmiechnęła się, przytulając się do niego.
— Oczywiście, że pamiętam. Byłeś moją pierwszą miłością.
W liceum Marek był charyzmatycznym, pewnym siebie chłopakiem, który zawsze wiedział, czego chce. Ada była jego jedyną przyjaciółką, stojącą zawsze obok, wspierającą go w każdym podejmowanym wyzwaniu. Razem spędzali godziny na rozmowach, marzeniach o przyszłości, a ich bliskość stała się naturalna i głęboka.
Gdy dotarli do domu, otworzyła drzwi budynku i poprowadziła Marka do sypialni. Ich ciche kroki na miękkim dywanie przeszyły pustkę domostwa. Wnętrze pokoju przywitało ich ciepłym, przytulnym światłem. Ściany zdobiły obrazy z motywami przyrody, a na stoliku nocnym zamigotała zapalona świeca, rzucając subtelne cienie na sufit.
Prokurator poczuł, jak jego serce zaczyna bić szybciej. Spojrzał ukradkiem na przyjaciółkę, a ona odwzajemniła jego spojrzenie, w jej oczach błyszczało skrywane pragnienie. Ich usta spotkały się w gorącym, namiętnym pocałunku. Ada przylgnęła do niego ciałem, a on poczuł przypływ pożądania.
— Marku… — spojrzała mu prosto w oczy. — Chcę ci pomóc zapomnieć o bólu. Chcę, żebyś poczuł się dobrze.
W tej chwili nie potrzebował dalszej zachęty. Ich namiętność eksplodowała w jednym momencie, jakby wszystkie lata rozłąki i niewypowiedzianych uczuć w końcu znalazły ujście. Ada była pełna pasji i zapędów, a Marek, choć zmęczony i zrozpaczony, czuł, że w jej ramionach może na chwilę zapomnieć o ojcowskim bólu.
— Kochanie… — wyszeptała, przerywając pocałunek. Jej głos był pełen tęsknoty. — Tęskniłam za tobą przez tyle lat…
Mężczyzna przyciągnął ją bliżej, całując jej szyję i ramiona.
— Ado, zawsze byłaś w moim sercu…
Ich ubrania zaczęły spadać na podłogę, tworząc wokół nich chaotyczny krąg. Rozpalona pocałunkami opadła na łóżko, a Marek podążył za nią. W splocie ciał, w intensywnych uściskach poczuł jej ciepło, subtelny zapach i każdą krzywiznę jej ciała.
Ada spojrzała na niego z iskrą w oku, z przyspieszonym oddechem.
— Chcę cię, Marku, pragnę… teraz…
Rozogniony pochylił się nad nią, pieszcząc każdy centymetr jej skóry, czując, jak cała drży pod jego ustami. Ich ruchy były namiętne, pełne głębokiego, pierwotnego pożądania.
Ciała dwojga poruszały się w synchronizacji, jakby były stworzone do bycia razem. Nagle poczuł, jak jego zmysły zaczynają się rozmywać, jak jego umysł i racjonalne myślenie topnieje pod wpływem przyjemności. Partnerka jęczała jego imię, jednocześnie wbijając się delikatnie paznokciami w jego plecy. Chwilę później zintensyfikowali swoje miłosne ruchy.
Noc była długa, pełna słodyczy i niekończącej się przyjemności. Marek odwzajemniał Adzie to, jak oddała mu się całkowicie, jak jej ciało drżało pod jego mocnymi posunięciami.
W chwilach tych zapomniał o wszystkim — o przegranej sprawie, o Justynie, o bólu i rozczarowaniu ojcowskim. Liczyło się tylko to, że był tu i teraz, z kobietą, która od zawsze była blisko jego serca.
***
O poranku, gdy ciepłe promienie marcowego słońca wlewały się przez okna, prokurator leżał nago obok nauczycielki. Zapalając pierwszego Marlboro tego dnia, wypuszczał dym, który leniwie unosił się nad ich głowami.ROZDZIAŁ 3
NIEMCY — KROMLAU — DIABELSKI MOST
21 marca 2024, godz. 0.15
Noc spowiła kompleks leśny w Kromlau tajemniczą aurą i przykryła go ciężką aksamitną kurtyną. Diabelski Most, zbudowany z precyzyjnie ułożonych kamieni, wznosił się nad ciemnymi wodami Jeziora Rakotzsee, tworząc idealnie symetryczny krąg w jego odbiciu.
Marcowy wiatr, lodowaty i przenikliwy jak na tę porę roku, niósł ze sobą wspomnienia pradawnych dni, gdy przesądni mieszkańcy opowiadali o mrocznych rytuałach odprawianych w tym miejscu.
Księżyc, niemal pełny, przebijał się przez warstwę chmur, oświetlając niewielką grupę postaci krzątających się przy kamiennej budowli. Cienie zgromadzonych tańczyły na ziemi, tworząc surrealistyczne obrazy, które zdawały się żyć własnym bytem. Nastała głęboka noc, która na zawsze miała odmienić losy tych, którzy odważyli się zebrać w tym starogermańskim miejscu.
Wśród lokalnych mieszkańców mieściny krążyło wiele legend o moście, z których najstarsza mówiła, że został zbudowany przez samego Diabła. Most został wzniesiony w jedną noc, a w zamian za swoją pomoc, Diabeł zażądał duszy pierwszej istoty, która przekroczy kamienną kładkę o świcie. Mieszkańcy, chcąc przechytrzyć demona, wypuścili na most psa, aby oszczędzić ludzkiego pechowca. Rozwścieczony Diabeł, dowiedziawszy się o podstępie ludzi, uwięził dusze tych, którzy próbowali go oszukać w mrocznych cieniach mostu, i od tamtego czasu tkwią w nim, pilnując tego przeklętego miejsca.
W środku płonącego kręgu, na kamiennej płycie ołtarza, leżała skóra zdjęta z ciała zabitej dziewczyny. Jej blada powierzchnia kontrastowała z mrokiem otoczenia, wydając się niemal fosforyzująca w księżycowej poświacie. Powietrze zgęstniało od zapachu ziół i olejów służących do impregnacji skóry — mieszaniny, która miała zakonserwować strukturę tkanek i jednocześnie dodać jej magicznych właściwości.
Gregor, mężczyzna o posturze przypominającej starożytnych wojowników, stał na czele grupy. Jego głęboko osadzone oczy błyszczały zimnym blaskiem, a dłonie, przyzwyczajone do pracy z surowymi materiałami, zdecydowanie mieszały składniki mikstury na dnie misy.
W ciepłym oleju z drzewa herbacianego i wosku pszczelim esencja szałwii jako symbolu oczyszczenia pochłaniała kwiaty snów lawendy, korzeń życia żywokostu oraz roślinę pamięci doczesnej — rozmaryn. Olej trawił składniki, wyciągając z nich ukryte potęgi działania, a wywar nasiąkał magią nocy, mocą miejsca i oddechami wyznawców.
— Czas rozpocząć ceremonię, nie mamy za wiele czasu — powiedział stanowczo. Jego głos przetoczył się przez noc jak odległy grzmot, przyprawiając zebranych o dreszcze.
Ariadna, młoda kobieta o czarnych włosach splecionych w ciasny warkocz, podała Gregorowi misę z płonącymi ziołami. Iskry tańczyły w powietrzu, unosząc się niczym duchy z przeszłości. Zawartość obu mis zmieszano, więc Gregor zanurzył dłonie w substancji, rozcierając zioła i oleje w swoich dłoniach, a następnie zaczął powoli i metodycznie smarować ludzką skórę, zdartą z ofiary.
— Co teraz? — spytał młody chłopak, który stał najbliżej, wyraźnie niespokojny.
— Teraz — odpowiedział Gregor, nie przerywając pracy — musimy wezwać tych, którzy strzegą tego miejsca. Tylko oni mogą zaaprobować nasze działania.
Po chwili wokół mostu zaczęły pojawiać się cienie, coraz wyraźniejsze w świetle księżyca. Były to sylwetki bez twarzy, postacie złożone z samej ciemności. Ciche szepty przeszłości, przyzywane przez rytualne działania Gregora, stawały się coraz głośniejsze, wypełniając przestrzeń wokół wyznawców.
Ariadna podeszła bliżej, trzymając w dłoniach starą, zdobioną księgę, oprawioną w ludzką skórę. Otworzyła ją na stronach pokrytych niezrozumiałymi dla niewtajemniczonych symbolami i zaczęła recytować słowa w dawno zapomnianym języku. Słowa te zdawały się ożywać, wirując w powietrzu nad głowami zgromadzonych ludzi, tworząc niewidzialne więzi między nimi a mostem.
— Við getum ekki brugðist skugganum — zakończyła, a echo jej głosu rozbrzmiało w mroku.
Gregor podniósł wzrok. Twarz miał wykrzywioną grymasem determinacji. Nabrał substancję palcami z misy i przejechał dłonią po powierzchni skóry, nasycając ją olejami oraz ziołami.
Czynności powtarzał kilka razy po jednej i drugiej stronie ludzkiej skóry. Zapach konserwantu unosił się nad paleniskiem, niczym modlitwa nad głowami wiernych. Noc stała się cięższa, a powietrze zgęstniało od nadprzyrodzonej energii, przesyconej eterycznym zapachem ziół. Każdy ruch dłoni Gregora był starannie wykonywany, a ceremonialne pieśni szeptane przez zgromadzonych wtapiały się w szum drzew, tworząc hipnotyczny chór grozy.
Jeszcze wczoraj skórę delikatnie oddzielono od ciała. Samo zdjęcie jej z ofiary wykonano z makabryczną czcią, jakby była najświętszym artefaktem. Zaraz po zdarciu przystąpiono do jej szybkiej preparacji. Przewodnik rytuału, z wprawą godną mistrza, obmył ją w słonych wodach morza, symbolicznie oczyszczając z grzechu i cierpienia. Następnie naznaczył ją wypalaniem starogermańskich znaków — run i symboli, które miały przywołać starożytne moce uzdrawiania. Tak przygotowaną dostarczono do mistrza ceremonii, Gregora.
Skóra, naznaczona pradawnymi symbolami, miała stać się leczącym z chorób okryciem w rękach wyznawców. Wierzono, że dzięki mocy starogermańskich znaków mogła przeganiać z ciała choroby i dolegliwości, przenosząc siły witalne ofiary na tych, którzy zostali ich pozbawieni.
Zgromadzeni patrzyli z czcią i przerażeniem na to, co zostało stworzone. Wiedzieli, że skóra kobiety, przesiąknięta duchem starożytnej magii, będzie służyć im w ich rytuałach i ceremoniach medycznych, przynosząc uzdrowienie i zbawienną moc.
Gdy powłoka skórna została już odpowiednio nasączona, przystąpiono do jej suszenia. Wokół kamiennego ołtarza ustawiono specjalne, ceremonialne drewniane trójnogi, na których rozciągnięto skórę, tak by mogła schnąć równomiernie w cieple palenisk. Delikatny, chłodny, marcowy, nocny wiatr łagodnie pieścił ją podmuchami, przyspieszając proces suszenia. Zgromadzeni wyznawcy nadal intonowali starogermańskie zaklęcia, mające na celu wzmocnienie mocy drzemiącej w skórze.
Rytuał powoli dobiegał końca. Skóra, jeszcze wilgotna od olejów, była gotowa, aby zaprezentować ją zgromadzonym. Ich oczy lśniły w świetle ognia, odbijając dumę i respekt przed artefaktem. Cienie mieszkające pod mostem Diabła przeniknęły ludzką tkankę, budząc w niej starożytną moc. Nieco później schowały się w mlecznobiałej mgle, która uniosła się nad miejscem z wilgotnej gleby i ściółki lasu.
— Musimy jeszcze złożyć ofiarę — wykrzyczał głośno Gregor, patrząc prosto na młodego chłopaka, który zbladł na te słowa.
— Ale… myślałem, że to tylko legenda… — wyjąkał chłopak, cofając się krok do tyłu.
— Legenda czy nie, musimy wypełnić zapisy księgi, żeby się dokonało — odparł Gregor, sięgając po ceremonialny krótki nóż. — Tylko wtedy nasz rytuał będzie kompletny, a mroczne cienie zaspokojone.
Chłopak zbladł, a cisza nocy została przerwana dalekim, ponurym wyciem wilka i skowytem puchacza. Zgromadzeni zamarli, wiedząc, że to znak, iż ich działania dostały przyzwolenie sił natury. Gregor podniósł nóż, kiedy cienie wokół mostu ponownie wydawały się zbliżać w oparach mgły, zacieśniając krąg wokół zgromadzonych.
— To dla dobra wszystkich nas — szepnął, zanim jego ręka opadła z pełną siłą, przecinając przedramię przerażonego chłopaka. Krew trysnęła na kamienne płyty, wsiąkając w ludzką skórę ceremonialną, która zdawała się pić ją z nienasyconą żądzą.
Chłopak krzyczał, a jego twarz, wykrzywioną bólem i przerażeniem, przeniknęły cienie, mieszkańcy mostu. Gregor nie zatrzymał się. Rytualnym nożem przeciął drugą rękę, a potem nogi. Krew płynęła coraz obficiej, a wokół unosił się metaliczny zapach śmierci. Pobudzone cienie dziko tańczyły wokół ołtarza, jakby były w mrocznej ekstazie.
Ariadna podeszła bliżej do Gregora. Jej oczy błyszczały niezdrowym podnieceniem.
— Zrobiłeś to, Gregorze. One są zadowolone!
Gregor podniósł wzrok w geście triumfu. Cienie zbliżyły się jeszcze bardziej do ludzi, niemal dotykając zebranych. Diabelski Most zdawał się pulsować życiem, czerpiąc siłę z krwi i bólu młodego chłopca. Po chwili młodzieniec skonał. Noc pochłonęła jego jęki i agonalne krzyki, zatapiając wszystko w chłodnych kamieniach mostu i cichym falowaniu powierzchni jeziora Rakotzsee.
Podsuszoną skórę ofiary podzielono na cztery części i rozdano.ROZDZIAŁ 4
NIEMCY — WYSPA RUGIA — KLIFY JASMUNDZKIE
25 marca 2024, godz. 4.45
Heinrich Müller obudził się wczesnym rankiem, zanim jeszcze pierwsze promienie słońca zdążyły przebić się przez poranną mgłę. Na dworze panowała jeszcze ciemność, a szum fal uderzających o brzegi klifów próbował wedrzeć się przez drewniane okna do sypialni małżonków.
Rybak wstał z łóżka, zamaszyście rozciągając stare, zastygłe kości, starając się nie obudzić żony, Anny, która spała obok niego pod grubą pierzyną. Wyciągając protezę ze szklanki stojącej na nocnym stoliku przy łóżku, trącił pustą butelkę po piwie. Dźwięk spadającego szkła wybudził kobietę z głębokiego snu.
— Heinrich, do jasnej ciasnej, dokąd się znowu wybierasz o tej nieludzkiej godzinie? — zapytała, przecierając oczy.
— Na połów, kochanie, na połów. Wiesz, że ryby nie czekają — odpowiedział, próbując zachować stoicki spokój.
Anna podniosła się na łokciu, spoglądając na męża z dezaprobatą.
— Pogięło cię, czy ci na stare lata chmiel zwoje mózgu zlasował? Wcale nie chodzi o ryby, Heinrich. Znowu będziesz siedział po robocie w tej zapyziałej karczmie z Karlem i Eliasem do oporu i wrócisz nad ranem ubzdryngolony piwskiem!
Mężczyzna westchnął ciężko, wciągając nieprzemakalne rybackie spodnie i przytulając do siebie grubą koszulę.
— Kochanie, to nie tak. Połów to ciężka praca, a my rybacy czasem potrzebujemy chwili wytchnienia po walce z jakąś pierońską, zawziętą rybą.
Anna zmrużyła oczy, patrząc na niego podejrzliwie.
— Chwili wytchnienia? Więcej czasu spędzasz w karczmie i na morzu niż ze mną w łóżku! I nie pitol mi tu bajek, bo znam cię już prawie pół wieku. Dzisiaj nie gotuję obiadu, Heinrich. Du kannst mich am Arsch küssen!
Heinrich poczuł, że zaczyna się w nim budzić złość, ale starał się zachować spokój.
— Kochanie, przecież wiesz, że to nieprawda. Pracuję ciężko, żebyśmy godnie mogli żyć na stare lata. A to piwo to tylko czasem, po ciężkim dniu.
— Tylko czasem, Heinrich? A jak wracałeś ostatnio? Już nie pamiętasz? Na całe gardło w Sassnitz, tańcząc z sieciami na plecach, śpiewałeś: _Mein Schwein ist verrückt, genau wie meine alte Frau!_ — Anna wstała z łóżka i zaczęła naśladować jego pijacki chód, co sprawiło, że Heinrich nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— No dobrze, może wtedy trochę przesadziłem, ale to był wyjątek! — próbował się bronić, wciągając kalosze.
Kobieta podeszła bliżej, kładąc rękę na jego ramieniu.
— Heinrich, ja się tylko martwię o ciebie. Nie chcę cię stracić przez ten głupi alkohol.
Rybak spojrzał jej w oczy, widząc w nich troskę i miłość.
— Wiem, kochanie. Obiecuję, że będę się dzisiaj pilnował i więcej jak pięciu piwek nie wleję do brzucha. Teraz naprawdę już muszę iść, zanim najlepsze łowiska zostaną zastawione sieciami konkurencji.
Kobieta westchnęła, po czym pocałowała go w policzek.
— Dobrze, idź już. Tylko wracaj do mnie cały i zdrowy. I bez pijackich incydentów, proszę!
Heinrich uśmiechnął się szeroko, zakładając czapkę z daszkiem.
— Obiecuję. I przyniosę najlepsze ryby, jakich jeszcze nie widziałaś!
Z tymi słowami mężczyzna wyruszył w ciemność, kierując się ku swojej łodzi zacumowanej w porcie. Mgła gęsto osłaniała klify, lecz powietrze było rześkie i wilgotne.
Kiedy wszedł na pokład, przypomniał sobie poranną kłótnię z żoną i uśmiechnął się pod nosem. Wiedział, że żona miała rację, ale dzisiaj był zdeterminowany, by pokazać jej, że potrafi być odpowiedzialnym rybakiem.
W porcie odpalił silnik łodzi i ruszył na wody Bałtyku, które tego poranka były spokojne jak śpiące niemowlę w kołysce. Płynął w stronę najlepszych łowisk, nucąc pod nosem zbereźne szanty, których nauczył się od ojca. Po kilkunastu minutach, kiedy dotarł na miejsce połowu, zaczął przygotowywać sieci. Mgła zaczęła się lekko podnosić nad lustrem wody, odsłaniając nieco więcej morza wokół niego.
Heinrich zapalił skręta, czując błogą radość w sercu. Pełen nadziei zaciągnął się dymem, spodziewając się dzisiaj sieci pełnych ryb.
Ciche wody morza pobłyskiwały w świetle wschodzących promieni słońca, a spokojna tafla odbijała majestatyczne, białe, kredowe skały, które wznosiły się dumnie ku niebu, osnute mgłą jak zamki-widma, skrywające historię zapomnianej przeszłości.
Wyspa Rugia, surowa, a zarazem piękna, rozciągała się w mglistej poświacie przy linii horyzontu, gdzie morze łapało jaśniejące niebo zimnym, ciemnozielonym uściskiem. Jej wybrzeże w tej okolicy wyglądało niczym olbrzymie mury obronne, które wznosiły się z majestatyczną surowością nad marcowym, chłodnym Bałtykiem.
W głębi wyspy, gdzie ziemia wydaje się łagodniejsza, rozciągają się urokliwe wioski z tradycyjnymi, krytymi strzechą domami, które w letnie dni toną w miodowym świetle zachodzącego słońca i gwarze wypoczywających turystów.
Przeplatające się z nimi pola uprawne i bujne lasy zachęcają do spacerów w głębinach natury, w których szepty drzew prowadzą dialogi z duchami wyspy. Odbijające się w wodach Jeziora Jasmundu czy Schmachter See lasy tworzą malownicze oazy wypoczynku, wśród trzcinowych zatoczek skrywających roje ptactwa i dzikiej zwierzyny.
Kurorty na Rugii, takie jak popularny Binz czy baśniowy Sellin, łączą w sobie elegancję z historycznymi korzeniami, przypominając odwiedzającym wyspę o złotej epoce cesarza Wilhelma. Białe, piaszczystokamieniste plaże nabrzeża przyciągają rzesze turystów, zapraszając ich szerokimi pasami kwarcu do kąpieli w morzu i do spacerów po promenadach, przy których szum fal miesza się ze śmiechem dzieci oraz muzyką wieczornych koncertów.
Heinrich często żartował, że klify nabrzeża kryją w sobie wszystkie tajemnice mieszkańców wyspy, w tym też jego sekrety, które od lat ukrywa skrzętnie przed swoją połowicą.
Zanurzone w głębinach morza sieci nagle zaczęły ciągnąć z niespodziewaną siłą. Mężczyzna poczuł zimny dreszcz przebiegający po plecach. Zwykle z nylonowych pajęczyn wyciągał ryby, czasem jakieś metalowe elementy wraków statków, ale to, co unosiło się teraz pod powierzchnią, było zupełnie inne.
Zaparł się z pełną siłą i ściskając pośladki, pociągnął sieć z całą mocą, wypuszczając ze swojego wnętrza głośnego bąka, przeszywającego grzmotem splot materiału grubych spodni. Gaz szarpnął pośladami rybaka, zostawiając kleksa na ich wylocie. Heinrich zaklął siarczyście pod nosem, czując mokrą dedykację w majtkach.
Wzruszył ramionami, czując unoszący się nad nim nieprzyjemny zapach, ale jego myśli szybko wróciły do sieci, która coraz mocniej ciągnęła złowioną zawartością w dół.
— No, co my tam mamy, do kurwy nędzy? — mruknął do siebie, mrużąc oczy i próbując zapanować nad ciężarem. — Może to wielki dorsz albo stary, długi but rybacki, który zawsze przynosi szczęście — pomyślał, zaciągając się dymem papierosa.
Heinrich ciągnął dalej, aż w końcu coś zaczęło wyłaniać się z wody. Grubymi rękawicami jeszcze raz złapał sieć i pociągnął z całej siły. Spojrzał za burtę łodzi na wynurzające się nylonowe nici, i nagle jego uśmiech zamarł, gdyż zauważył wśród połyskujących srebrem ryb coś, co przypominało ludzką rękę. Na wodzie, pośród trzepoczących rybich ogonów, unosiły się zwłoki odarte całkowicie ze skóry, które kołysały się w rytmie spienionych fal.
Zdezorientowany i przerażony, trzymając naprężone sieci, spojrzał jeszcze raz w toń wody, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Ciało było nagie, bladokremowe, ludzkie, nierozpoznawalne, ale zachowało kobiece kształty.
— Scheiße! — zaklął siarczyście, wypluwając gasnącego niedopałka z ust wprost do morza. Poczuł wzbierające przerażenie, mdlący strach i podchodzące do gardła serce, walące jak młot w piersiach. Spocony, odwrócił wzrok, tłumiąc narastające mdłości.
W tym momencie przypomniały mu się opowieści przy kuflu piwa w karczmie, snute przez starego Karla o rytualnych morderstwach, które zdarzały się w średniowieczu na Rugii.
Mówiło się często, że wyspa była mekką dla tajemniczych zgromadzeń i obrzędów w świątyniach, w których składano ofiary z ludzi. Napruty piwem Heinrich zawsze traktował te historie z przymrużeniem oka, ale teraz, patrząc na szczątki kobiece, które wyłowił, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że coś mrocznego powróciło z przeszłości i wdarło się do jego prostego życia.
— Heinrich, kurwa, musisz się opanować, człowieku… — powiedział sobie na głos, próbując złapać miarowy oddech.
Z trudem opanowując drżące ręce, zabezpieczył sieć i zawrócił łódź z powrotem w stronę portu. Słoneczny poranek stał się realnym koszmarem, który narastał w głowie rybaka z każdym kolejnym metrem dzielącym go od brzegu.
Gdy wreszcie dotarł do portu, wyszedł z łodzi, wciąż wstrząśnięty widokiem tego, co przyholował. Wiedział, że będzie musiał opowiedzieć ze szczegółami historię dzisiejszego poranka organom ścigania, a ona już na zawsze zmieni jego rybackie życie.
Tłum ludzi powoli się zbierał na nabrzeżu, przyciągnięty ciekawością zobaczenia makabrycznego widoku.
Rybak stał na brzegu, jego lekko pochylona sylwetka zlewała się z tłem ciemnej, falującej tafli wody. Dusząca cisza, która zawisła w powietrzu, była namacalna, przerywana od czasu do czasu nieregularnym oddechem mężczyzny. Stanął na lekko rozgrzanym porannym słońcem piasku i zawiesił swój martwy wzrok w nieprzeniknioną otchłań przed sobą.
Na klifie, wysoko nad jego głową, coś czaiło się pośród gęsto rosnących, wysokich drzew. Chwila ta była nieuchwytna, przerażająca i zagęszczająca morskie powietrze. Tajemnicza forma, która się pojawiła, nie miała kształtu. Była cieniem mroku, zjawiskiem, który zdawał się być bardziej odczuwalnym na odległość niż zauważalnym. Swoją mocą zdawała się przeniknąć przez ciało rybaka na wylot, przeszywając go lodowatym dreszczem od stóp do głów.
Nieokreślony byt na klifie poruszył się nieznacznie. Heinrich poczuł w sobie nieprzyjemne ukłucie, jakby lodowaty podmuch chciał przeszyć jego starcze kości. Wzniósł głowę do góry i spojrzał ze smutkiem na kredowe wzniesienia. Serce nagle przyspieszyło, wywołując niespodziewany, pierwotny lęk we wnętrzu rybaka.
Wtedy zorientował się, że coś z klifów go obserwuje, coś, co nie istnieje, lecz mozolnie wkręca się do jego umysłu.
Przerwał te przerażające myśli i krzyknął do zebranego tłumu ludzi, żeby ktoś wezwał policję. Sparaliżowany lękiem, był na granicy obłędu. W nieskończonej przestrzeni klifu bezlitosne spojrzenie ciemności rozpłynęło się pośród poskręcanych gałęzi starych drzew na nim rosnących.ROZDZIAŁ 5
NIEMCY — WYSPA RUGIA
25 marca 2024, godz. 9.10
Nadkomisarz Sofia Keller stała na nabrzeżu z myślami zawieszonymi nad mrocznymi wodami Bałtyku. Poranek był słoneczny, a ostre promienie marcowego słońca wygrzewały nieco piegowatą skórę twarzy policjantki. Chłód nocy schował się za klifami, a znad powierzchni morza powiewał przyjemny jak na tę porę roku wiatr.
Sofia była jedną z najbardziej doświadczonych śledczych na wyspie. Jej reputacja rosła wraz ze stażem pracy, przeciwnie do piersi, drobnych, dziewczęcych, które skrywała pod policyjnym mundurem. Sylwetkę miała surową, szczupłą i dostojną, wzbudzającą respekt nie tylko wśród podwładnych, ale też wśród kolegów z innych oddziałów komendy.
Mundur policyjny, rozświetlony promieniami słońca, stał się dla niej symbolem władzy, profesjonalizmu i nieugiętości. Wykonany z wysokiej jakości materiału, prezentował się na niej niezwykle elegancko, a zarazem praktycznie.
Na ramionach widniały solidne, srebrne pagony, ozdobione wyraźnymi, wypukłymi gwiazdkami, które wskazywały jej rangę policyjną. Pagony te były starannie przymocowane do ciemnogranatowego materiału lekko dopasowanej marynarki, której kołnierz był usztywniony, podkreślając prostą linię szyi i szczupłą sylwetkę nadkomisarz.
Rękawy marynarki były starannie wyprasowane, z wąskimi mankietami zakończonymi subtelnymi, srebrnymi guzikami. Każdy guzik miał wyryte godło landu, co dodawało mundurowi jeszcze więcej prestiżu.
— Pani nadkomisarz, to tutaj — krzyknął młody policjant, wskazując na łódź rybacką zacumowaną przy brzegu.
Spojrzała w stronę łodzi, a w jej oczach pojawiła się determinacja i gotowość do stawienia czoła kolejnej sprawie.
Pod marynarką policjantka nosiła śnieżnobiałą koszulę, której kołnierzyk idealnie współgrał z krawatem w granatowym kolorze. Krawat, starannie zawiązany, miał wyszyty srebrny numer służbowy.
Spodnie munduru, kończące się na wysokości kostek, dodawały elegancji, współgrając z czarnymi, skórzanymi butami wypolerowanymi do połysku.
Przy pasie służbowym, wykonanym z szerokiego i grubego kawałka skóry, nosiła kaburę z bronią, pałkę policyjną oraz krótkofalówkę. Czapkę z daszkiem, wykonaną z tego samego granatowego materiału co reszta munduru, zostawiła w radiowozie.
Policja szybko przybyła na miejsce zdarzenia, ogradzając teren żółtoczarną taśmą i zabezpieczając parawanem napuchnięte wodą zwłoki. Śledczy z Rugii, znający wyspę jak własną kieszeń, przystąpili do oględzin ciała. Komisarz Weiss, doświadczony oficer, znany z nieustępliwości, spojrzał na ciało z mieszaniną gniewu i niepokoju. Wiedział, że takie zbrodnie jak dzisiejsza nie są przypadkowe. Zdał sobie sprawę, że powróciły demony sprzed kilkunastu lat, które mogły opanować wyspę.
— To miejsce ma niestety swoją mroczną historię — powiedział do nadkomisarz, która stanęła obok niego, wpatrując się w ciało leżące na piasku plaży. — Każdy kamień, każda skała tutaj i każde ziarno piasku skrywają swoją tajemnicę. Ale nie pozwólmy, by ta kobieta stała się tylko kolejnym duchem w tej opowieści.
Keller westchnęła i z zimnym spokojem spojrzała w stronę rybaka.
— Boże, co za skurwiel mógł zrobić coś tak potwornego? — krzyknął nieco donośniej Kramer, spoglądając na zmasakrowane ciało.
Policjantka zacisnęła mocniej zęby.
— To nie jest zwykłe zabójstwo — syknęła. — To coś znacznie gorszego. Musimy bardzo dokładnie zebrać dowody. Jak to spartolimy, nigdy nie dojdziemy do tego, co się wydarzyło.
Policjanci zabezpieczyli teren przed napierającym tłumem i natychmiast rozpoczęli działania śledcze. Sofia odniosła wrażenie, że ekipa, która dotarła zaraz za jej samochodem, nabrała tempa w działaniach. Zebrano próbki, sfotografowano miejsce zdarzenia i wyłowione zwłoki, przeprowadzono wstępne oględziny ciała. Podeszła więc do miejsca, gdzie stał z przerażoną miną Müller, nieszczęśliwy tutejszy poławiacz ryb.
Spojrzała ponownie z oddali na ciało kobiety, które było całkowicie pozbawione skóry. Każdy centymetr nieszczęśnicy, od głowy do kostek stóp, był brutalnie obdarty z wierzchniej warstwy. To, co zostało, było trudne do zidentyfikowania.
— I jak tu, kurwa, przestać przeklinać — pomyślała, próbując znaleźć długopis i mały notatnik do spisania zeznań rybaka. Poprawiła czarny kosmyk włosów przy uchu i podeszła bliżej do mężczyzny. Znała go z widzenia, nieraz kupując prosto z łodzi flądry, dorsze czy szczupaki, kiedy poławiał na słodkowodnych akwenach wyspy.
— Panie Müller, proszę opowiedzieć dokładnie dzisiejszy poranek — zaczęła spokojnym, ale stanowczym głosem.
Rybak spojrzał na nią niepewnie, a potem zaczął mówić, lecz jego głos łamał się co chwilę.
— Wypłynąłem wcześnie rano, jak zawsze. Zarzuciłem sieci i… coś zaczepiło się o nie. Kiedy pociągnąłem, zobaczyłem ciało. Obdarte ze skóry, jakby… jakby ktoś z niego zdarł wszystko, co ludzkie.
Sofia skrzywiła się, ale nie pozwoliła sobie na okazanie emocji.
— Czy zauważył pan coś niezwykłego w pobliżu, w wodzie lub na łodzi, czy w swoim otoczeniu, kiedy zacumował łódź na nabrzeżu? Jakiekolwiek ślady, coś, co mogłoby nam pomóc?
Mężczyzna potrząsnął głową, jego oczy pełne były strachu.
— Nie, nic. Wyłowiłem tylko to ciało pośród ryb złapanych w sieć. To chyba kobieta… Boże święty, nigdy czegoś takiego w życiu nie widziałem. I to musiało trafić akurat na mnie.
Nadkomisarz skinęła głową, dając znak swoim ludziom, by sprawdzili łódź. Wiedziała, że musi działać nie tylko szybko, ale przede wszystkim precyzyjnie i profesjonalnie.
— A czy pan kogoś podejrzewa, coś pan wie lub słyszał, jakieś swoje przypuszczenia? — zagaiła ponownie, próbując wyciągnąć z przerażonego mężczyzny jak najwięcej cennych informacji.
— Pani policjantko, to wydarzyło się tak nagle i niespodziewanie, że jak zobaczyłem, co pojawiło się w sieci, to myślałem, że się na miejscu zesram — skłamał delikatnie rybak, przypominając sobie, że majtki ma mokre nie tylko od potu wywołanego strachem.
— Dziękuję, panie Müller. Proszę się uspokoić, wrócić do domu i nie wyjeżdżać z wyspy. Być może wezwiemy pana na bardziej szczegółowe przesłuchanie.
— Dobrze, pani Keller — przytaknął rybak, rzucając okiem na wyhaftowane nazwisko na mundurze.
Heinrich zabezpieczył łódź na tyle, na ile pozwoliła mu Bundespolizei, i poprawiając spodnie w tylnej części krocza, udał się do przybudówki przyportowej, gdzie trzymał narzędzia, sieci, beczki paliwa i kosze na złowione ryby. Słońce wisiało już wysoko na niebie, próbując przedrzeć się przez przysłaniające je szarobiałe chmury. Wszedł do pomieszczenia i siadając na starym krześle, objął rękoma swoją przysiwiałą głowę.
— Kurwa mać! — zaklął siarczyście w myślach. — I jak tu się nie napić!
Policjanci federalni pracowali energicznie przy łodzi, dwojąc się i trojąc, by zebrać materiał dowodowy, który by wprowadził śledztwo na właściwe tory.
— Frank, czytałem kiedyś o starych rytualnych morderstwach na Rugii — powiedział Kramer, przerywając ciszę. — W XVII wieku dochodziło tu do wielu rytualnych zabójstw. Oprawcy najczęściej byli członkami jakiejś sekty, która wierzyła, że obdzieranie ofiar ze skóry daje im dostęp do mocy nieznanych zwykłym śmiertelnikom.
Weiss spojrzał na młodszego kolegę z powagą.
— Jeśli mamy do czynienia z czymś podobnym, to musimy działać, i to szybko. Nie możemy pozwolić, by kolejne zbrodnie powtórzyły się w tym miejscu. Mamy dużo do stracenia, nie dość, że obarczy to nas jako organ ścigania, to pomyśl, jak ucierpi turystyka na wyspie. Już nie wspominam o tym, że wybuchnie panika, a ludzie będą przerażeni.
— Dorwiemy skurwysynów, prędzej czy później — odezwał się z nadzieją młody Hans, odwracając na brzuch ciało denatki.
— Kurwa mać, co to ma być!
Mężczyźni spojrzeli na plecy topielca. Na całej długości ciała zobaczyli zszyte grubymi nićmi przecięcie, które sugerowało, że ofiara została pozbawiona jakichś organów albo wypatroszona całkowicie od środka.
— Zawołaj Sofię. No to się nieźle zaczyna… — odezwał się zaskoczony widokiem Frank, przełykając ślinę przez wyschnięte gardło.
Nadkomisarz wróciła się do miejsca, gdzie stali policjanci. Przyspieszyła kroku, widząc, jak gromadzą się wokół ciała.
— Co się stało? Mamy coś? — zapytała, próbując zapanować nad niepokojem.
Młody policjant wskazał na plecy denatki.
— Wygląda na to, że ktoś ją wypatroszył. Wzdłuż kręgosłupa biegnie długa rana, zszyta w sposób… powiedziałbym profesjonalny.
Dowodząca poczuła, jak żołądek jej się skręca.
— Skontaktujcie się natychmiast z patomorfologiem. Musimy dowiedzieć się, co dokładnie zostało z niej usunięte i dlaczego.
Tymczasem Weiss podszedł bliżej i wyszeptał do przełożonej: — Słyszałaś o tych rytualnych morderstwach z XVII wieku? Kramer mówił, że wtedy też obdzierano ofiary ze skóry.
Keller pokiwała głową, próbując poskładać myśli.
— Musimy być ostrożni. Jeśli to prawda, możemy mieć do czynienia z czymś więcej niż tylko zwykłym morderstwem. Musimy znaleźć ludzi powiązanych z tymi starymi wierzeniami, ale nie wykluczam też działania profesjonalnych medyków parających się handlem ludzkimi organami w darknecie.
W ciągu godziny na miejscu zjawił się doktor Reinard, doświadczony patomorfolog, znany z precyzji działania i chłodnej analityczności. Zdecydowanym krokiem podszedł do zwłok, a jego bystre oczy szybko oceniły sytuację.
— Nadkomisarz Keller, dobrze panią widzieć. Co my tu mamy? — zapytał, pochylając się nad ciałem.
Wyjaśniła mu w skrócie, skąd wzięło się ciało, kiedy zostało wyłowione i jakie mają pierwsze podejrzenia. Reinard przytaknął i zaczął dokładnie oglądać oskórowanego topielca.
— Na pierwszy rzut oka widać, że ofiara była martwa, zanim została pozbawiona skóry. Zobaczcie na te rany — wskazał na różne miejsca na ciele.
— Co zostało usunięte? — zapytała nadkomisarz, starając się zapanować nad emocjami.
Doktor westchnął.
— Potrzebuję pełnej sekcji zwłok, ale już teraz mogę powiedzieć, że brakuje narządów wewnętrznych, być może serca i wątroby.
Keller zmarszczyła brwi. — To wygląda na coś więcej niż tylko brutalne morderstwo. Handel organami?
— Możliwe — przyznał. — Ale jest coś jeszcze. Te zszycia są robione ręką chirurga, z precyzją, jakby ktoś celowo chciał, by ciało wyglądało jak zamknięte po operacji.
Policjantka poczuła dreszcz na plecach.
— Mamy tutaj coś znacznie bardziej skomplikowanego, niż się wydawało. Jeśli to rytualne morderstwo albo handel organami, musimy dowiedzieć się, kto za tym stoi i dlaczego.
Weiss spojrzał na nią poważnie.
— Zbierzmy wszystkie dowody i wracajmy na komendę. Musimy przeanalizować wszystkie szczegóły i fakty. Jeśli mamy do czynienia z sektą, nie możemy pozwolić, by działała dalej bezkarnie.
Sofia skinęła głową.
— Doktorze, jak najszybciej potrzebujemy pełnego raportu z sekcji zwłok. Każdy szczegół jest ważny i na wagę złota.
Reinard przytaknął, rozumiejąc, że czas działania jest kluczowy.
Policjanci kończyli zbieranie dowodów. Keller czuła, że przed nimi długa i trudna droga dochodzeniowa. Cokolwiek działo się na Rugii, nie zamierzała spocząć, dopóki nie postawi zwyrodnialców przed wymiarem sprawiedliwości.