- W empik go
Szewcowa - ebook
Szewcowa - ebook
Opowieść o trudnej miłości w cieniu Auschwitz. To historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami!
W czerwcową noc 1946 roku młody szewc, Julian Wiatr, idzie na prywatkę na łódzkich Bałutach. Poznaje Marię Kwiatkowską, intrygującą kobietę, która nie chce z nikim tańczyć i gra w karty na pieniądze. Pragnąc spotkać ją raz jeszcze, proponuje naprawę jej znoszonych butów.
Maria jest uchodźczynią ze Lwowa. Walczy o przetrwanie i żyje z dnia na dzień, szukając zatrudnienia. Odwiedza Juliana w jego zakładzie szewskim, bo widzi w relacji z nim szansę na stabilizację. Podczas pierwszej wspólnej nocy wyznaje mężczyźnie prawdę o sobie, a on obiecuje jej nowe, dobre życie.
Wkrótce zostają małżeństwem. Mieszkają we własnym domu, a Maria jest najlepiej ubraną kobietą w okolicy. Nie mogą mieć jednak tego, czego kobieta pragnie najbardziej – dziecka. Jak daleko posunie się Julian, żeby spełnić marzenie żony o macierzyństwie? Jaką cenę przyjdzie im zapłacić za niespodziewaną szansę od losu? Jak odzyskać szczęście sprzed wojny?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67915-08-3 |
Rozmiar pliku: | 808 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1. KOBIETA, KTÓRA NIGDY NIE TAŃCZY
W życiu jest zaledwie kilka chwil, które wpływają na dalszy jego bieg, oddziałują na tysiące pozostałych. To, że nasze życie zostało rzucone na nowy tor, uświadamiamy sobie po miesiącach, a nawet latach. Nagle pojawia się bardzo wyraźne wspomnienie chwili, która nieodwracalnie odmieniła los. Wbrew pozorom zmiany nie przynosi wcale dzień ślubu czy narodzin dziecka, lecz moment, w którym poznaliśmy przyszłego małżonka – lub w którym poczęło się nowe życie. Nie da się go przewidzieć ani zaplanować. Przychodzi sam. Niespodziewanie.
Niedawno zapadł zmrok. Zaczęła się jedna z nielicznych w roku ciepłych nocy. Powietrze pachniało jaśminem i akacją. Nagrzane w upalny dzień mury kamienic i wyłożone kocimi łbami ulice powoli oddawały ciepło. Julian Wiatr szedł na przyjęcie. Był mocno spóźniony. Po pracy wrócił do domu zjeść, umyć się i przebrać, a gdy położył się na chwilę, by dać wytchnienie plecom – zasnął na trzy godziny. Gdyby obudził się dopiero rano lub w środku nocy, za późno, by wyruszać na prywatkę, jego życie potoczyłoby się inaczej. Ten dzień, choć wówczas nie zdawał sobie z tego sprawy, był jednym z najważniejszych w jego życiu, jednym z tych kilku przynoszących wielkie zmiany.
Mietek nie podał mu konkretnego adresu. Powiedział tylko, że to przy Franciszkańskiej dwadzieścia coś. Znajomy znajomego Mietka z fabryki kupił na Rynku Bałuckim gramofon. Każdy może przyjść – najlepiej z płytą albo flaszką. Julian i Mietek byli kolegami ze szkoły powszechnej i z boiska. Teraz dobiegali już wieku chrystusowego i czuli się w swoim życiu opóźnieni. Starali się nadrobić pięć lat skradzionych im przez wojnę, wybawić się na prywatkach, znaleźć sobie żony. Nie przepuszczali żadnej okazji, nawet gdy impreza odbywała się w tygodniu i prosto z przyjęcia, bez chwili snu musieli iść do pracy.
Julian minął już wszystkie kamienice od numeru dziewiętnastego do dwudziestego dziewiątego, dwa razy przechodząc na drugą stronę ulicy. Światło świeciło się w nielicznych oknach. Na ulicy panowała cisza. Mężczyzna przystanął, zastanawiając się, w którą stronę iść.
Już chciał zawrócić do domu, gdy usłyszał cichy dźwięk trąbki. Wytężył słuch. Tak – wyraźnie słyszał melodię i kobiecy głos, choć z tej odległości nie był w stanie rozróżnić słów. Ruszył za muzyką. Dobiegała z kamienicy po przeciwnej stronie, spod numeru dwudziestego czwartego. Wszedł przez bramę na podwórko.
Przez szeroko otwarte okna jednopokojowego mieszkania na parterze zobaczył tańczące pary. Tak niewiele było wtedy trzeba, by urządzić wspaniałe przyjęcie: gramofon, parę płyt, butelka pigwówki. Julian podszedł pod okno i niezauważony obserwował zabawę, dopalając papierosa. Potrzebował chwili, nim wejdzie w wir i chaos tego przyjęcia. Meble poprzesuwano pod ściany. Pośrodku tańczyło w ścisku kilkanaście par. Wokół, pod ścianami, stało kilka grupek mężczyzn – pili, głośno rozmawiali. Kilku przy wciśniętym w róg pokoju okrągłym stoliku grało w karty na pieniądze. Śmiech, gwar rozmów, wesołe okrzyki. Nigdzie nie widział Mietka.
Szukając wzrokiem przyjaciela w dynamicznym, wesołym tłumie, zobaczył jedyną kobietę, która nie tańczyła. Piękną blondynkę w czarnej sukience. Właśnie podszedł do niej jakiś mężczyzna i wyciągnął rękę, prosząc ją do tańca. Powiedziała coś. Nalegał. Pokręciła głową. Mężczyzna odszedł w stronę kolegów, teatralnie rozkładając ręce.
Blondynka spojrzała w stronę okna. Zauważyła Juliana. Patrzyli na siebie – ona w środku mieszkania, on na zewnątrz. Nie odrywając wzroku od kobiety, rzucił niedopałek i przygniótł go butem. Ruszył prosto do niej. Wszedł do mieszkania przez otwarte okno i przeszedł między tańczącymi. Pomyślał, że to romantyczne – „jak w filmie” – i każdej kobiecie się spodoba. Z nim, po takim wejściu, na pewno zatańczy. Zatrzymał się przed nią i uśmiechnął, pewny siebie.
Kobieta pozostała poważna. Jej ciemne oczy kontrastowały z jasnymi włosami uczesanymi w kok. Delikatnie śniada skóra dobrze wyglądała przy czarnej sukience. Mimo wyraźnych starań kobiety, by zachować szyk, bieda była widoczna – tkanina sukienki mocno wyświecona od wielokrotnego prasowania, brak jakiejkolwiek biżuterii, skórzana torebka mocno poprzecierana i na pewno nie wieczorowa.
– Zatańczy pani?
– Nie tańczę – odpowiedziała.
Julian spojrzał na jej buty. Miała czarne czółenka na dość wysokim obcasie, bardzo sfatygowane. Odstawały przy pięcie, co najmniej o jeden rozmiar za duże. Musiało być jej trudno w nich chodzić, o tańczeniu nie było nawet mowy.
– Może spróbuje pani boso? – Julian wyciągnął do niej rękę.
Kobieta pokręciła głową i przymknęła na chwilę powieki, wyraźnie znużona.
– Takie wysokie obcasy powinny być szersze – plótł, byle być jeszcze chwilę przy niej, byle nie być kolejnym, którego odprawi z kwitkiem. – Nogi by pani nie bolały.
– Nosi pan? – Roześmiała się.
Rozpromieniona wyglądała jeszcze piękniej. Kilku mężczyzn spojrzało zazdrośnie w stronę Juliana.
– Robię. Mógłbym pani te przerobić. Zmniejszyć trochę...
– Naprawdę, nigdy nie tańczę. – Uśmiechnęła się. – Proszę tego nie brać do siebie.
– Prawda. – Nagle za plecami Juliana pojawił się pijany Mietek z dużo młodszą dziewczyną, którą obejmował w pasie. – Nigdy nie tańczy. Też próbowałem...
– Ja tańczę! – Towarzyszka Mietka zaśmiała się i złapała Juliana za rękę.
– Ma pan szczęście. – Kobieta mrugnęła do Juliana porozumiewawczo.
Julian odpowiedział jej uśmiechem i dał dziewczynie Mietka wciągnąć się na parkiet. Nie chciał dłużej kompromitować się przed blondynką i zerkającymi na nich mężczyznami. Nie zdziwiłby się, gdyby robili zakłady, czy komuś uda się z nią zatańczyć. Właśnie zaczynał się nowy kawałek. Dziewczyna miała zarumienione policzki, wulgarny, trochę rozmazany makijaż, krzywo zapięte guziki sukienki. Julian czuł od niej kwaśny zapach potu. Nietrudno było się domyślić, co chwilę wcześniej robili z Mietkiem. Julian pomyślał, że może minął ich – zastygłych, na wpół rozebranych – w ciemnej bramie. Zerknął w stronę ściany. Blondynka stała na swoim miejscu i obserwowała ich. Mietek siedział na podłodze i walczył z pijacką sennością. Z dziewczyną tańczyło się ciężko. Próbowała prowadzić i deptała mu po stopach, za każdym razem wybuchając przy tym śmiechem. Odczuł ulgę, gdy piosenka dobiegła końca.
Spojrzał w miejsce pod ścianą. Kobiety, która nigdy nie tańczy, nie było. Rozejrzał się po tłumie. Nie było jej. Ogarnęło go przerażenie. Irracjonalne, dzikie przerażenie, że już nigdy jej nie zobaczy. Ruszył do drzwi, mając nadzieję, że dogoni ją na ulicy. Gorączkowo zastanawiał się, ile mogła trwać ta piosenka. Może trzy minuty, może cztery. Nie zdążyła odejść daleko, szczególnie w za dużych butach na obcasie, po kocich łbach. Już złapał za klamkę, gdy ją zobaczył. Zajmowała jedno z krzeseł przy stoliku i grała z trzema mężczyznami w karty. Oni polewali sobie co chwilę, a jej kieliszek stał pełny, nietknięty. Na twarzy kobiety Julian widział niezwykłe skupienie i determinację. Mężczyźni podczas gry śmiali się, żartowali. Zdawało się, że ona nie potrafi się bawić – albo nie może. Miała minę, jakby grała o życie.
Julian zastanawiał się, co teraz zrobić. Czuł, że dalsze zaczepki nic nie dadzą. Ta kobieta nie da się odprowadzić do domu, nie umówi się na jutro do kina. Było w niej coś, czego nie potrafił określić, co sprawiało, że nie przystawało składać jej takich propozycji. Miała w sobie powagę. Godność. I jeszcze coś, czego nie potrafił nazwać. Nigdy wcześniej nie spotkał takiej kobiety. Nie chciał jej wystraszyć ani do siebie zniechęcić.
Wyciągnął z kieszeni marynarki paczkę papierosów i przełożył kilka, które mu zostały, z powrotem do kieszeni, opróżniając w ten sposób paczkę. Odruchowo sięgnął do kieszonki koszuli po ołówek, którym zapisywał w zeszycie nazwiska klientów i szczegóły zamówień, ale okazała się pusta – założył przecież po pracy świeżą. Rozejrzał się po roztańczonym towarzystwie. Nikt nie wyglądał na osobę, która zawsze ma przy sobie pióro. Jego wzrok padł na dziewczynę, z którą wcześniej tańczył, na jej mocno umalowane oczy. Wyciągnął ją z tańczącego tłumu.
– Ma pani kredkę? Taką do oczu?
Dziewczyna bez zdziwienia otworzyła torebkę i podała mu czarną kredkę.
– Pomadkę też dać? – zapytała.
– Kredka wystarczy. – Julian zaśmiał się, kucając pod ścianą.
Położył sobie na kolanie paczkę po papierosach i napisał: „Może jednak naprawię Pani buty? Piotrkowska 35 (w bramie)”. Oddał dziewczynie kredkę i ruszył w stronę stolika graczy. Pozostało mu jeszcze niepostrzeżenie dostarczyć liścik.
Stanął wśród przyglądających się grze gapiów i dłuższą chwilę udawał, że również obserwuje rozgrywkę. Oparł rękę z paczką po papierosach o jej krzesło, a potem ostrożnie rozchylił jej torebkę i wpuścił liścik do środka. Odwróciła się gwałtownie.
– Miło mi było poznać. – Julian uśmiechnął się i ukłonił.
– Mnie również – odpowiedziała i choć już odwrócił się tyłem, był pewien, że odprowadziła go wzrokiem do drzwi.
2. UKŁAD
Nazajutrz, mimo nieprzespanej nocy, Julian był w swoim zakładzie szewskim godzinę przed otwarciem i pucował wodą z octem szybę wystawową. Choć na co dzień dbał, aby wnętrze było czyste i podobało się klientkom, tego dnia wszystko zdawało mu się nie dość dobre, by zrobić wrażenie na kobiecie, która nigdy nie tańczy (tak zaczął nazywać ją w myślach).
Jego pomysł na wystawę był prosty – kilka pudełek różnej wysokości i zarzucony na nie kawałek aksamitu. Każda para wystawionych tam butów miała swój podest. Przez ostatnie miesiące, od zimy, był to biały aksamit, który miał przywodzić na myśl śnieg. Julianowi aż wstyd się zrobiło, gdy sobie uświadomił, że ostatni raz przearanżował dekorację okna wystawowego pół roku temu, w grudniu. Teraz dostrzegł, że materiał poszarzał od kurzu jak śnieg od błota na wiosnę. Zmienił aksamit na czerwony. Głęboka czerwień wydawała mu się najbardziej wytworna z wszystkich kolorów tkanin, jakie miał. Wypastował buty i ustawił je na podestach. Pracował szybko, sprawnie. Bardzo zależało mu na tym, by zdążyć przed jej przyjściem. Otworzył szeroko drzwi, by wpuścić do środka świeże powietrze. Stanął za ladą i czekał.
– Mamy jakąś kontrolę? – W drzwiach stał Stasiek, jedyny pracownik Juliana.
– Trzeba się starać dla klientek – odpowiedział z uśmiechem Julian. – Nie uczyłem cię tego?
W kolejnych dniach wprowadził jeszcze kilka zmian. Co rano pastował któreś buty, by w zakładzie unosił się przyjemny zapach. Zabronił Staśkowi jeść śniadanie na froncie (najczęściej był to chleb z kiełbasą). Ubierał się lepiej i to samo zalecił pracownikowi. Kupił na rynku stare lustro w ozdobnej ramie i zawiesił je tuż nad podłogą – by klientki mogły podziwiać swoje nogi w nowych butach.
Minęło jednak dziesięć dni od przyjęcia, a ona nie pojawiała się w zakładzie. Klientki – bo choć zajmował się również męskim obuwiem, to przewagę jego klienteli stanowiły kobiety – doceniły zmiany, lecz to nie na ich opinii mu zależało. Julian zastanawiał się, czy kobieta, która nigdy nie tańczy, przeczytała jego liścik. Pomyślał, że może tylko zdziwiła się, skąd w jej torebce wymięta paczka po papierosach, i wyrzuciła ją, w ogóle się jej nie przyglądając. A może nie należy do pedantek i do tej pory nie zauważyła tego „śmiecia” na dnie torby. Najgorszy scenariusz był jednak taki, że przeczytała wiadomość, ale nie ma zamiaru tu przyjść.
Gdy minęły dwa tygodnie, przestał już wystawać na froncie zakładu, gdzie od niedawna spędzał większość czasu, bezproduktywnie jej wypatrując. Wrócił do zaległych prac na zapleczu. Od przezornych klientek miał już kilka zamówień na jesienne kozaki. Wyciągnął twardą, grubą skórę, z której robił podeszwy, i zaczął odrysowywać od szablonów zamówione rozmiary. Później przystąpił do wycinania.
Choć starał się wyprzeć kobietę z przyjęcia z pamięci, wciąż się zastanawiał, co zrobił nie tak. Może uznała za głupi pomysł z liścikiem na paczce papierosów? Może to wcale nie było romantyczne, tylko szczeniackie?
Ostrze omsknęło się z twardej skóry, tak że skaleczył się w kciuk.
– Kurwa mać!
W sklepowej części zakładu usłyszeli kroki. Spojrzeli na siebie ze Staśkiem.
– Wyjdź obsłużyć. – Julian poszedł do apteczki i zaczął przemywać skaleczenie.
– Chciałabym porozmawiać z właścicielem – usłyszał kobiecy głos. Jej głos.
– Szef teraz nie może... – zaczął Stasiek, ale Julian natychmiast wyszedł za ladę.
– Czyli to prawda, co mówią o szewcach. – Uśmiechnęła się.
– Mam jakieś dziury? – Julian udał, że przygląda się swoim butom.
– Miałam na myśli inne powiedzenie, ale widzę, że miał pan powód. – Popatrzyła na jego rozcięty palec, do którego mocno dociskał opatrunek.
Miała na sobie tę samą czarną sukienkę, tę samą torebkę w ręce, te same zniszczone buty. Julian spojrzał znacząco na Staśka. Chłopak wrócił na zaplecze.
– Nie zabrała pani żadnych na zmianę? – Julian zadał pytanie i natychmiast tego pożałował.
Kobieta spuściła wzrok, a na jej policzkach pojawiły się pąsowe rumieńce, jak u speszonej dziewczynki. Julian uświadomił sobie, że to pewnie jedyna para butów, jaką miała, a przynajmniej jedyna, jaka się nadawała na tę porę roku. Może myślała, że naprawi jej buty od ręki, a może w ogóle się nad tym nie zastanowiła.
– Przyjdę innego dnia, dobrze? – zaczęła mówić nerwowo. – Zupełnie nie pomyślałam. Głupia... – Skierowała się do wyjścia, a Julian przestraszył się, że jeśli pozwoli jej wyjść, już nigdy jej nie zobaczy.
– Bez sensu! – Wyszedł zza kontuaru i podszedł do wystawy. – Nie będzie pani chodziła tam i nazad... – Spojrzał na jej stopy. – Jaki ma pani rozmiar? Trzydzieści siedem?
– Trzydzieści osiem.
Julian sięgnął po eleganckie czółenka z odkrytym palcem z delikatnej beżowej skóry.
– Pożyczę pani te na czas naprawy. – Wyciągnął w jej stronę ręce, w których trzymał buty.
– Nikt ich potem panu nie kupi.
– Proszę przymierzyć.
Po chwili wahania przytrzymała się kontuaru i zdjęła stare. Przez ułamek sekundy Julian miał ochotę uklęknąć przy niej i założyć czółenka na jej stopy, znaleźć się blisko jej łydek, blisko jej ud. Pohamował się w ostatniej chwili. Nie chciał, by pomyślała, że spoufala się z wszystkimi klientkami. Schyliła się i założyła nowe buty. Leżały idealnie.
– Pójdźmy na taki układ: będzie pani dla mnie żywą reklamą. Jak ktoś zapyta, gdzie je pani kupiła, wyśle go pani do mnie.
– Ją. – Uśmiechnęła się.
– Ją. Fakt. Chyba że jego, jak będzie chciał takie kupić żonie.
Podniósł z podłogi jej sfatygowane czółenka.
– Zobaczę, co da się z nimi zrobić.
Stali naprzeciw siebie w niezręcznej ciszy. Wszystko zostało już powiedziane. Julian wiedział, że kobieta nie potrafi wyjść w nowych butach bez płacenia i rozumie, że nie będzie musiała ich oddawać. Czuł, że ona cierpi katusze, że mimo dobrych chęci uraził jej dumę. Wrócił szybko za kontuar i otworzył swój zeszyt. Wyciągnął ołówek z kieszonki koszuli.
– Poproszę pani nazwisko.
– Kwiatkowska. Maria Kwiatkowska.
Zapisał. Obok wpisał zamaszyście: „naprawa”.
– Proszę zajrzeć za tydzień. Powinny być gotowe.
– Dziękuję. Do widzenia. – I wyszła z zakładu.
Julian podszedł do wystawy i patrzył za nią, jak odchodzi. Pomyślał, że „Maria Kwiatkowska” kompletnie nie pasuje do tej intrygującej kobiety. Zastanawiał się też, czym się kierowała, przychodząc tutaj. Czy chodziło o niego, czy może tylko o naprawę butów?
3. KINO, KAWIARNIA I SPACER
Wizyta u szewca wiele Marię kosztowała. Sama była zaskoczona tym, jak wiele.
Po powrocie do domu – właściwie dwunastometrowego wynajmowanego pokoju z siennikiem, stołem, taboretem, miską, wiadrem i walizką zamiast szafy – zwymiotowała. Klęczała nad wiadrem, a torsje wciąż nią rzucały, choć niewiele dziś zjadła i właściwie nie miała czym wymiotować.
Długo jeszcze trwała pochylona nad wiadrem, bojąc się, że to nie koniec. Spojrzała na dno. Więcej tam było żółci niż niestrawionych resztek jedzenia. Jej oczy wezbrały łzami. Od wielu dni jadła tylko suchy chleb i jabłka, które kupiła za drobne wygrane na prywatce w karty. Odkąd miesiąc temu straciła pracę na przędzalni w Wi-Mie, nie mogła znaleźć nowej. Przy tak dużym napływie wysiedleńców ze wschodu trudno było w Łodzi o jakiekolwiek zatrudnienie. Nie miała żalu do kierownika zmiany. Sama by siebie zwolniła. Oszałamiał ją huk maszyn, robiło jej się słabo od gorącego, wilgotnego powietrza. Wiele razy, zamyślona, traciła kontrolę nad przędzarką. Była powolniejsza, mniej sprawna od pozostałych kobiet. Aż się dziwiła, że udało jej się tam utrzymać przez trzy miesiące. Pewnie na jej miejsce wybrali silną, szybką dziewczynę, która radzi sobie sto razy lepiej. Dziewczynę, która ma teraz na czynsz i na chleb.
Maria wybuchnęła płaczem. Głośnym, niepohamowanym płaczem. Położyła się na brzegu siennika i starała się stłumić szloch. Nie chciała, by sąsiedzi słyszeli, by byli świadkami jej upadku. To właśnie spotkanie z szewcem – mężczyzną, który chciał ją poznać, mężczyzną, który zarabiał, miał ubranie na zmianę i co jeść, a nawet zatrudniał pracownika – uświadomiło jej, że jest na dnie. Że to jej dno. Przez ostatnich kilkanaście miesięcy, które minęły od ucieczki ze Lwowa, Maria weszła w tryb, którego wcześniej nie znała. W tryb przetrwania. Tryb, w którym nie istnieją pojęcia godności czy wstydu. Jest jeden cel – przetrwać kolejny dzień. Trzeba oddać rubinową broszkę za bilet na pociąg do Wrocławia? Dobrze. Ślubną obrączkę za bochenek chleba? Już zdejmuję. Pracować miesiąc u krawcowej w Legionowie za marne jedzenie i pieniądze na bilet do Łodzi? Żaden problem. Oddać płaszcz z kołnierzem z lisa za jeden nocleg na kuchennej podłodze? Wiosna idzie, płaszcz już niepotrzebny. Byle przyjęli w którymś z miast. Byle znaleźć sobie kąt. Pracę. Żyć jak człowiek. Zaciskała zęby. Mówiła sobie, że i tak ma szczęście. Po utracie pracy w fabryce co rano ubierała się w tę samą, jedyną sukienkę, którą prała w sobotę wieczór, by wyschła na niedzielę, czesała się w kok i wychodziła z domu. Godzinami krążyła po ulicach. Pytała o pracę. Może w jakiejś witrynie będzie ogłoszenie? Może potrzebują kelnerki? Może sprzątaczki? Może na Rynku Bałuckim, gdy już zwiną się stragany, znajdzie obitą gruszkę, nadgniłą marchewkę albo cebulę, która potoczyła się po ziemi i teraz leży sobie przy krawężniku. Tak też trafiła na tamtą prywatkę. Usłyszała muzykę. Weszła do mieszkania i wmieszała się w tłum. Nie było tam nic do jedzenia, na co bardzo liczyła, ale grali w karty. Zaryzykowała ostatnie grosze, opłaciło się. Mogłaby jeszcze żyć w trybie przetrwania wiele miesięcy, gdyby nie ten mężczyzna, który nieświadomie na nowo obudził w niej poczucie wstydu i godności. Przypomniał, że przed wojną wiodła inne życie. Nie dała się pochłonąć wspomnieniom, lecz w pełni poczuła swoją obecną nędzę.
Uspokoiła się późno w nocy. Weszła na taboret i otworzyła małe okienko pod sufitem, by wywietrzyć kwaśny zapach wymiocin. Wyszła na podwórko, skorzystała z wygódki i wylała do niej zawartość wiadra. Jedynym plusem, jaki Maria widziała w mieszkaniu tutaj, był dostęp do wody. Nie trzeba było chodzić daleko do hydrantu, bo na podwórku stała studnia. Wypłukała kilkukrotnie wiadro i nalała do niego wody. Ruszyła z powrotem do mieszkania. Było za późno, by prosić sąsiadkę, która miała piec, o podgrzanie wody. Zresztą nie miała już przecież z czego zapłacić. Umyła się w zimnej.
Nie mogła zasnąć. Usiadła przy stole. Zastanawiała się, co szewc by powiedział, widząc ją teraz w tej celi z siennikiem i okienkiem pod sufitem. Jedyna ładna, nowa rzecz w tym mieszkaniu to czółenka, które od niego dostała. Zdjęła je i zaczęła się im przyglądać z bliska. Miały piękny, zgrabny kształt. Były z miękkiej skóry. Pomyślała, że pomogą jej w dalszym zachowywaniu pozorów. Może dzięki nim dostanie pracę w kawiarni albo sklepie odzieżowym. Zachowywanie pozorów pomagało przetrwać. Czarna sukienka była zniszczona, ale czysta i elegancka. Torba poprzecierana, ale gdy była nowa, niewiele kobiet byłoby na nią stać. Odrosty, obsesyjnie często rozjaśniane wodą utlenioną, kupowaną zamiast jedzenia, miały ją odciąć od dawnej tożsamości, by już nikt jej nie nazwał „parszywą Żydówką”, nikt jej nie zagroził. Czesała włosy w wytworny kok, jakiego byle robotnica czy baba z rynku nie umiałaby zrobić. To dzięki wyglądowi kierownik przędzalni tak długo nie śmiał jej zwolnić. Bo jak tu zwolnić taką damę? Dzięki wyglądowi nie wyrzucano jej za próg, tylko mówiono, żeby przyszła za miesiąc, to może będzie praca. Dzięki wyglądowi wmieszała się w tłum na prywatce i poznała szewca.
Maria przesiedziała przy stole do świtu. Potem położyła się na dwie godziny. Obudziła się z przekonaniem, że powinna pójść do zakładu, odebrać swoje buty z naprawy i zobaczyć, co będzie. Bardzo pragnęła normalnego życia, a ten mężczyzna dawał jej na takie nadzieję. Wydawał się dobrym człowiekiem i był przystojny. Musiała w ciągu tygodnia zarobić na naprawę, by móc dać sobie szansę.
Kolejne dni nie różniły się od wcześniejszych, oprócz tego, że Maria przemierzała łódzkie ulice w poszukiwaniu pracy w nowych czółenkach. Jednak piękne buty wcale nie pomagały w zdobyciu posady. Wszędzie odsyłali ją z kwitkiem, już nawet nie łudząc jej perspektywą pracy za miesiąc. Zaczęło ją ogarniać zwątpienie. Nie pójdzie przecież odebrać butów, nie mając pieniędzy. Nie pójdzie wygłodniała, słaniająca się ze zmęczenia.
Mijała właśnie Tivoli. Goście siedzieli przy stolikach w restauracyjnym ogródku. Śmiali się, rozmawiali. Jedli. Wbijali zęby w udka kurczaków. Wkładali do ust ziemniaki polane sosem i łyżki gorącego rosołu. Popijali kompotem, piwem, wódką. Maria zrobiła kilka kroków i stanęła między stolikami. Czuła zapach pieczonego mięsa i majeranku. Słodką woń świeżo upieczonego ciasta drożdżowego z rabarbarem. Aż zakręciło jej się w głowie.
– Proszę pani – rozległ się głos kelnera.
Maria nie wiedziała, czy to do niej. Utkwiła wzrok w jedzącym pieczeń mężczyźnie. Każdy odkrojony kawałek maczał w ciężkim sosie, a potem unosił go do ust. Gryzł ze smakiem i przełykał.
– Stolik dla pani? – Kelner podszedł do Marii.
Miała ochotę odpowiedzieć „tak”. Wybrać zestaw z rosołem, pieczenią i ciastem na deser. Zjeść. Napić się kompotu i uciec co sił w nogach.
– Nie – odpowiedziała z uprzejmym uśmiechem. – Czy znalazłaby się tutaj dla mnie jakaś praca?
– Nie szukamy teraz kelnerek. – Mężczyzna spojrzał w stronę stolika, gdzie klient uniósł rękę, by go przywołać.
– Mogę pracować w kuchni. Obierać ziemniaki, myć naczynia, podłogi, obrusy prasować...
– Nikogo obecnie nie szukamy. – Kelner odszedł do oczekującego klienta.
Maria ruszyła przez ogródek w stronę ulicy. Jej spojrzenie padło na nieposprzątany stolik. Jeden talerz był pusty. Na drugim leżały dwa ziemniaki i niedojedzone udko kurczaka, a obok talerza stała szklanka z resztką kompotu. Maria podniosła szklankę i wypiła kompot do dna. Zjadła rozmoczoną truskawkę. Sięgnęła po kość z resztkami mięsa...
– Wstydu pani nie ma. – Za jej plecami stał kelner. Zaczął zbierać ze stolika naczynia.
Maria zabrała jeszcze z podniesionego przez niego talerza ziemniaki.
– Już mi stąd – syknął. – Klientów mi odstraszasz.
Maria wyszła, z niedojedzonym udkiem kurczaka w jednej ręce i dwoma lepkimi od sosu ziemniakami w drugiej. Starała się iść zwykłym tempem. Godnie, jak gdyby nie stało się nic poniżającego. Weszła do bramy i ukucnęła. Obgryzła kość do czysta i zjadła ziemniaki. Oblizała dokładnie mokre od sosu palce. Długo jeszcze stała w chłodnej bramie, niegotowa po tym, co właśnie zrobiła, by wyjść z powrotem do świata, do normalnych ludzi. W końcu ruszyła z powrotem na ulicę. Czuła się trochę lepiej. Fizycznie.
Poszła w stronę domu. Wcześniej niż zazwyczaj. Miała dość upokorzeń na ten dzień, by pytać o pracę w kolejnych miejscach. Żar lał się z nieba. Ulice puste, a ci, którzy musieli pracować – rozdrażnieni. Resztę dnia zamierzała spędzić, leżąc na sienniku w swoim ciemnym, dusznym pokoju. Dać wytchnąć nogom i plecom. Wieczorem pójść na Rynek Bałucki w poszukiwaniu pozostawionych tam nadpsutych warzyw i owoców.
Nagle na chodniku przed sobą zobaczyła kurę. Zatrzymała się. Kura błysnęła czarnym okiem i wróciła do wyjadania spomiędzy płyt chodnika zeschłych trawek. Maria rozejrzała się. Na ulicy nikogo nie było. W oknach też nikogo nie widziała. Zaczęła skradać się w stronę kury, lecz ta natychmiast odeszła kawałek dalej. Maria znów zrobiła za nią parę kroków, a kura ponownie przezornie się odsunęła i wróciła do skubania trawek. Maria rzuciła się na nią i złapała, zdzierając sobie kolano do krwi. Ptak zaczął szamotać się spazmatycznie, głośno gdakać, dziobać ją po rękach i szeroko rozpościerać skrzydła. Złapała kurę za głowę i skręciła jej kark – ta zatrzepotała jeszcze skrzydłami, poruszyła nogami i zastygła martwa. Maria powoli wstała z ziemi i złapała ją za łapy, do góry nogami. Rozejrzała się po ulicy. Z ostatniego piętra kamienicy patrzył na nią mężczyzna palący papierosa. Nie starczyło jej już odwagi, by się dalej rozglądać. Ruszyła ulicą z torebką w jednej i kradzionym ptakiem w drugiej ręce.
Miała ogromną ochotę pójść teraz do domu i poprosić sąsiadkę, by pozwoliła jej w swojej kuchni ugotować kurę. Chciała się w końcu najeść. Nie budzić się w nocy z głodu. Ruszyła jednak w stronę Bałuckiego. Postanowiła sprzedać zdobycz, a za pieniądze, które dostanie, kupić chleb i zapłacić szewcowi.
Nazajutrz zjadła na śniadanie dwie kromki chleba. Ubrała się, uczesała, wyczyściła buty i poszła na Piotrkowską. Zauważyła, że zmieniła się dekoracja na wystawie – teraz same letnie buty stały na podestach wyściełanych aksamitem zielonym jak młoda trawa. W środku, na kontuarze, stał wazon z kilkoma gałązkami jaśminu – pachniał obłędnie, jak najdroższe perfumy.
Z zaplecza wyjrzał pomocnik z kiełbasą w ręku i odezwał się z pełnymi ustami:
– Czym mogę służyć?
– Zostawiłam tu buty do naprawy. Czółenka. Przyszłam sprawdzić, czy są już gotowe.
– Sprawdzę – powiedział chłopak, przełykając.
– Ile razy mówiłem, żebyś na sklep z jedzeniem nie wychodził? – To szewc wyminął się z pracownikiem, który z powrotem zniknął na zapleczu. – Przepraszam panią.
– Nic się nie stało.
– Już je przynoszę. – Szewc zniknął na zapleczu.
Maria spojrzała na rachunek. Był śmiesznie niski. Była w stanie go opłacić. Mężczyzna wrócił do niej i postawił na ladzie parę czółenek. Były jak nowe, a właściwie całkiem nowe, bo Julian musiałby być cudotwórcą, by doprowadzić jej zniszczone buty do tak idealnego stanu. Popatrzyli na siebie. Żadne z nich nie dało po sobie poznać, że wie, że to nie jej stare obuwie. Maria wyciągnęła z torebki pieniądze. On wydał jej resztę.
– Dziękuję... – Zawiesiła głos, czekając, że mężczyzna coś powie, zajmie ją rozmową, zaprosi. – Do widzenia panu.
– Do widzenia – odpowiedział.
Wyszła na zalaną słońcem ulicę z parą nowych-starych czółenek w ręku. Pomyślała, że musi je natychmiast sprzedać. Sprzedać i za te pieniądze kupić jedzenie i opłacić czynsz, choć na tydzień. Pomyślała, że zbyt wiele sobie wyobraziła. To po prostu dobry człowiek i szewc, który nie mógł patrzeć, w jakich ona chodzi butach, i chciał pomóc. Żaden kandydat na męża, żadna szansa.
– Pani Mario! – usłyszała za sobą jego głos. Przystanęła i odwróciła się.
Podbiegł do niej.
– Nie chciałem przy Staśku – tłumaczył się, chłopięco zakłopotany. – Ma pani plany na niedzielę?
– Jeszcze nie – odpowiedziała Maria. – Tylko poranna msza.
Uśmiechnął się szeroko.
– To może po kościele kino, kawiarnia i spacer?
4. ZA SZYBĄ
Julian żałował, że nie umówił się z Marią pod jej domem. Nie sterczałby teraz przed wejściem do Luny jak głupi, niepewny, czy kobieta przyjdzie, i wiedziałby na przyszłość, gdzie mieszka. Mógłby ją potem odwiedzić, przesłać kwiaty. A tak był zdany na jej humor i chęci. Znał tylko jej pospolite imię i nazwisko oraz równie częsty rozmiar buta. Mógł już nigdy jej nie zobaczyć, gdyby tego właśnie chciała.
Kolejne osoby znikały w kinie. Tłumek przed wejściem powoli topniał. Julian zerknął na zegarek. Maria spóźniała się już kwadrans. Pomyślał, że jeszcze pięć minut i z amanta przemieni się w konika – sprzeda bilety jakiejś spóźnionej na seans parze. Tylko co wtedy zrobi ze sobą?
Bardzo nie chciał wracać do domu. Właśnie w domu najmocniej odczuwał samotność. Mógłby przejść się do Mietka, ale ten przeznaczał ostatnio każdą wolną chwilę na randki i prywatki. Było spore prawdopodobieństwo, że przyjaciela nie będzie w domu. Jego rodzice, państwo Burzyńscy, zaproszą Juliana do środka, matka Mietka zamęczy go na śmierć, dlaczego nadal jest kawalerem i czy mógłby wpłynąć na jej syna, żeby ten się ustatkował. A Bolesław – Bolek – Burzyński będzie go podpytywał, jak mu idzie prowadzenie interesu. Ze swoim ojcem nie miał ochoty się widywać. On z Julianem też nie. Poszło o to, że chłopak przejął zakład szewski po dziadku, ojcu matki, a nie poszedł w ślady ojca, wojskowego. Pułkownik uważał zawód szewca za mało męski, niepoważny. Widywali się rzadko, oficjalnie. Pewnie matka by do tego nie dopuściła, ale zmarła na zapalenie płuc w noc wyzwolenia Łodzi.
Nadjechał tramwaj. Julian zaczął wypatrywać Marii wśród wysiadających. Daremnie. Kilkoro nastolatków prosto z przystanku pobiegło do kina, inni pasażerowie wtopili się w uliczny tłum. Julian został sam przed wejściem. Po chwili grupka nastolatków, dwóch chłopaków i trzy dziewczyny, z powrotem wybiegła z kina. Chłopcy dopadli do Juliana.
– Sprzedaje pan bilety? – zapytał jeden z nich, z twarzą mocno zaatakowaną trądzikiem.
– Mam dwa. – Julian uniósł dłoń, w której trzymał bilety, na potwierdzenie swoich słów.
– Potrzebujemy pięć – powiedział pryszczaty z wyrzutem. Julian nic mu na to nie odpowiedział.
– A po ile? – zapytał drugi, chudy dryblas.
– Po tyle co w kasie. – Julian wyciągnął z kieszeni portfel.
– Jak taki chce zarobić? – szepnęła do koleżanki zdziwiona jedna ze stojących z boku dziewczyn.
– Bierzemy – powiedział pryszczaty.
– Ale kto z nas pójdzie? – zapytała jedna z nastolatek.
– Zrobimy losowanie. – Chłopak przerwał na chwilę liczenie drobnych i mrugnął do koleżanki. – Jeden chłopak i jedna dziewczyna.
Nagle Julian zobaczył w oddali Marię. Drobiła na obcasach, nienadających się do pokonywania dużych dystansów. Znów ten sam strój, to samo uczesanie. Mimo wcześniejszej złości rozpromienił się na jej widok. Uniósł rękę, żeby też go zobaczyła, i ruszył w jej kierunku.
– Ej! – zawołał za nim dryblas.
– Gdzie?! – wtórował pryszczaty.
– Już nieaktualne – krzyknął Julian, nie patrząc na chłopaków.
Jeszcze kilka kroków i znaleźli się naprzeciwko siebie. Julian pocałował ją w rękę. Miała szorstką, zniszczoną skórę.
– Byłem pewien, że przyjedzie pani tramwajem – zaczął. – Mieszka pani tu w okolicy?
– Pomyślałam, że miło będzie się przejść. – Zignorowała jego pytanie. – Chyba jednak przeceniłam swoje możliwości.
– Jeszcze chwila i zrobiłbym na biletach interes życia.
Maria nie skomentowała tego, że Julian zwątpił i chciał już sprzedać bilety. Nie przeprosiła też za swoje spore spóźnienie.
– Wchodzimy? – Uśmiechnęła się.
Julian nie był w stanie skupić się na filmie. Widział migające na ekranie obrazy, ale co chwilę dyskretnie zerkał na Marię, po raz pierwszy mogąc bezkarnie przyjrzeć się jej łydkom, zarysowanym pod sukienką udom, rękom, twarzy widzianej z profilu. Słyszał muzykę i głosy aktorów, ale był zbyt pochłonięty myślami o tym, jak dalej potoczy się ten wieczór. Raz go przyłapała, gdy jej się przyglądał. Zamiast się uśmiechnąć i odwrócić wzrok z powrotem na ekran, jak postąpiłyby inne kobiety, które znał, dłuższą chwilę patrzyła mu w oczy. To on spuścił wzrok i przeniósł spojrzenie na ekran. Była kobietą, której nie śmiałby wziąć w kinowej sali za rękę. Nie odważyłby się dotknąć jej kolana. Nie wiedział, czy to ona stwarza dystans, czy tkwi on w nim samym.
Ona chyba też nie widziała filmu, choć patrzyła na ekran. Nie śmiała się z salą. Nie wstrzymywała oddechu. Nie ruszała stopą w rytm piosenki. Julian przejmował się, że źle wybrał film albo że może Maria wcale nie lubi kina i lepiej byłoby ją zaprosić do teatru czy filharmonii. Jednak gdy zapaliły się światła i podnieśli się z foteli, uśmiechnęła się do niego i powiedziała:
– Piękny film.
– Zapraszam na ciasto do Tivoli – powiedział szybko, nie chcąc wdawać się w rozmowę o filmie, którego prawie nie oglądał.
Przez jej twarz przebiegł cień niezadowolenia, nerwów.
– Nie lubi pani tej restauracji?
– Ależ lubię – zapewniła. – To tak naprawdę jedyna restauracja w Łodzi, którą poznałam.
– Nie jest pani stąd? – Julian wychodził za Marią w tłumie opuszczających kino widzów.
– Jak jeszcze jasno! – Odwróciła się do niego dopiero, gdy byli znów na zewnątrz. Czy znów zlekceważyła jego pytanie, czy nie dosłyszała w harmidrze rozmów? – Byłam przekonana, że jak wyjdziemy, będzie już ciemno.
Przeszli na drugą stronę ulicy do restauracji. Przy wejściu kasjerka zapytała, czy życzą sobie któryś z dwóch zestawów obiadowych. Julian namawiał Marię, ale podziękowała, zapewniając, że przed wyjściem jadła obiad. Zamówili dwie porcje stefanki i kawę. Wszystkie miejsca w środku były zajęte. Dostali stolik na zewnątrz. Wieczór był przyjemnie ciepły. Gdy zajęli miejsce przy stoliku, kelner przyniósł zamówienie. Julian miał wrażenie, że mężczyzna wnikliwie przygląda się Marii, a ona nie może znieść jego spojrzenia.
– Mogę poprosić widelczyk? – zwróciła się do kelnera.
Faktycznie, na talerzyku z deserem Juliana leżał mały srebrny widelczyk, a na talerzyku Marii nie.
– Proszę. – Julian wyciągnął do niej rękę ze swoim.
– Pan też musi czymś jeść. – Nie przyjęła go, wbiła wzrok w kelnera. – Widelczyk.
– Widelczyk? Myślałem, że nie przeszkadza pani jedzenie rękami. – Kelner zagrał zdziwienie.
– O co panu chodzi? – Julian nie rozumiał sytuacji, ale nie mógł pozwolić, by ktoś ją obrażał. – Mam wezwać kierownika?
Kelner odszedł do stołu, na którym miał naszykowane talerze, sztućce, serwetki i świeże obrusy.
– Oto widelczyk. – Wrócił do stolika, z przesadnym uniżeniem położył koło talerzyka z ciastem widelczyk i ukłonił się niemal w pas.
– Cham – powiedział Julian głośno, tak by inni klienci słyszeli.
Czekał, aby Maria skomentowała sytuację, ale ona wolała przemilczeć zajście. Wywalczonym widelczykiem w skupieniu jadła ciastko. Zaczęła grać muzyka na żywo – skrzypce, trąbka i akordeon. Odwrócili się w stronę niewielkiego podestu, na którym stali muzycy.
– Ma pani ochotę zatańczyć?
– Zapomniał pan? – Uśmiechnęła się. – Ja nie tańczę.
– Myślałem, że tylko tamtego wieczoru.
– Nigdy. I niech pan tego nie bierze do siebie.
Jeszcze około godziny siedzieli przy stoliku, słuchając muzyki i przyglądając się tańczącym parom, które odeszły od stolików. Julian żałował, że Maria odmówiła mu tańca. Mógłby jej w końcu dotknąć, objąć, może nawet pocałować. Taniec zmniejszyłby dystans, rozluźniłby ich. Kiedy muzycy poszli na przerwę, Julian i Maria wyszli.
Randka, prócz incydentu z kelnerem, przebiegała gładko. Julian miał jednak wrażenie, że coś jest nie tak. Nie umiał tego nazwać. Niczego nowego się o niej nie dowiedział. W żaden sposób się do niej nie zbliżył. Czuł, że mimo spędzanego razem czasu nie ma do Marii dostępu. Jakby była oddzielona od świata szybą. Szybą, przez którą kobieta wszystko widzi i słyszy, ale nie bierze w tym czynnego udziału, niczego nie doświadcza. Że jest jak manekin na wystawie, który tylko obserwuje przechodniów, nie mogąc do nich dołączyć. Czy podobał jej się film? Mówiła, że tak. Czy smakowało ciastko? Pochwaliła, że pyszne. Ale czy śledziła los bohaterów? Czy poczuła smak ciastka? A teraz, idąc z nim w późny, letni wieczór – czy czuła zapach powietrza, czy słyszała stukot swoich obcasów, czy wiedziała o jego narastającym pożądaniu?
Szli już dosyć długo Piotrkowską. Czas ich randki dobiegał końca. Julian był rozczarowany. Niby wszystko przebiegło gładko, ale taką randkę mógłby mieć z każdą inną, zwykłą kobietą. Prostą i bezbarwną. Zastanawiał się, czy jej postawa nietańczenia na przyjęciu i gra z mężczyznami w karty go nie zwiodły. Wydała mu się wtedy intrygująca. A może była nudną, niewartą uwagi istotą, której on też wydawał się nieciekawy, ale przyszła na randkę, bo praktycznie byłoby mieć męża? I to męża szewca, co piękne buty zrobi, co sezon nowe.
– Ma pan ochotę... – wyrwał go z zamyślenia głos Marii – ...wejść do mnie?
„Wejść do mnie”. Zabrzmiało bardzo nieprzyzwoicie. Julian przez chwilę wstydził się na nią spojrzeć. Odwiedziny miały jednoznaczny cel, to nie ulegało wątpliwości. Zastanawiał się, na ile chciała być prowokująca, a na ile był to tylko niefortunny dobór słów. Na ile chciała, by do niej wszedł, a na ile sądziła, że on tego od niej oczekuje, a może nawet, że jest mu to winna po tym, jak podarował jej dwie pary butów, a dziś zapłacił za kino, kawę i ciastka. Spojrzał na nią, mając nadzieję, że jego policzki nie spłonęły rumieńcem jak u nastolatka.
– Nie jestem już dziewczyną, której najpierw trzeba założyć obrączkę na palec.
– Może lepiej będzie, jeśli pójdziemy do mnie? – zapytał, mając na myśli sąsiadów, którzy mogli robić nieprzyjemności samotnej kobiecie, przyjmującej u siebie mężczyznę. Ale chwilę później pomyślał o swoich sąsiadach. – Albo jeszcze wygodniej będzie w hotelu. Moglibyśmy zawrócić do Granda...
– Chodźmy do mnie – powiedziała nieznoszącym sprzeciwu tonem.