- W empik go
Szewcy - ebook
Szewcy - ebook
Wśród szewców panuje niezadowolenie z trudów wykonywanej pracy. Czują się wykorzystywani przez bogatsze grupy społeczne, których przedstawicielem jest Robert Scurvy i jego poplecznicy. Postawa szewców prowadzi do buntu, a następnie do rewolucji. Konflikty zaczynają się piętrzyć i dotykać także wewnętrzne środowisko buntowników. Tam, gdzie zaczyna się władza, kończą się sojusze i wspólnoty.
Stanisław Ignacy Witkiewicz w groteskowym dramacie przedstawia katastroficzną (a jednocześnie proroczą) wizję upadku społeczeństwa. Piętnuje osłabienie relacji międzyludzkich i wykorzystywanie ich do celów jednostki. Dramat Witkacego powstawał w pierwszej połowie lat 30. XX wieku, a ukazał się dopiero pod koniec II wojny światowej – w 1948 roku.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-1056-0 |
Rozmiar pliku: | 281 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OSOBY
SAJETAN TEMPE — majster szewski; rzadka bródka „dzika” i wąsy. Blondyn siwiejący. Ubrany w normalny strój szewski z fartuchem. Około 60 lat.
CZELADNICY: I (JÓZEK) i II (JĘDREK). Bardzo przystojne, morowe, młode szewskie chłopy. Ubrane w normalne szewskie stroje z fartuchami. Lat około 20.
KSIĘŻNA IRINA WSIEWOŁODOWNA ZBEREŹNICKA-PODBEREZKA — bardzo piękna szatynka, niezwykle miła i ponętna. Lat 27–28.
PROKURATOR ROBERT SCURVY — twarz szeroka, zrobiona jakby z czerwonego salcesonu, w którym tkwią inkrustowane, błękitne jak guziki od majtek oczy. Szczęki szerokie — pogryzłyby na proszek (zdawałoby się) kawałek granitu. Strój żakietowy, melonik. Laska ze złotą gałką _(très démodé)._ Biały halsztuk zawinięty i ogromna w nim perła.
LOKAJ KSIĘŻNEJ, FIERDUSIEŃKO — zrobiony trochę na manekina. Strój czerwony, ze złotym szamerowaniem . Czerwona króciutka pelerynka. Kapelusz stosowany.
HIPER-ROBOCIARZ— ubrany w bluzę i kaszkiet . Ogolony, szerokie szczęki. W ręku kolosalny, miedziany termos.
DWÓCH DYGNITARZY — towarzysz ABRAMOWSKI i TOWYRZYSZ x. Wspaniale ubrani cywile, wysokiej inteligencji i w ogóle pierwszej marki. x ogolony — ABRAMOWSKI z brodą i wąsami.
JÓZEF TEMPE — syn SAJETANA, lat 20.
CHŁOPI — stary chłop, młody chłop i dziwka. Stroje krakowskie.
STRAŻNICZKA — młoda ładna dziewczynka. Fartuszek na mundurku.
CHOCHOŁ — z _Wesela_ Wyspiańskiego.
STRAŻNIK — normalny byczy chłopak, mundur zielony.
GNĘBON PUCZYMORDA i DZIARSCY CHŁOPCYAKT PIERWSZY
_Scena przedstawia warsztat szewski (może być dowolnie fantastycznie urządzony) na niewielkiej przestrzeni półkolistej. Na lewo trójkąt zapełniony kotarą wiśniowego koloru. W środku trójkąt ściany szarej z okrągławym okienkiem. Na prawo pień wyschłego pokręconego drzewa_ — _między nim a ścianą trójkąt nieba. Dalej na prawo daleki krajobraz z miasteczkami na płaszczyźnie. Warsztat umieszczony jest wysoko ponad doliną w głębi, jakby na górach wysokich był postawiony._ SAJETAN _W środku, dwaj_ CZELADNICY po _bokach, I na lewo, II na prawo, pracują przy warsztacie. Z daleka dochodzi huk samochodów czy czort wie czego zresztą i ryki syren fabrycznych._
SAJETAN
_kując młotem jakieś buty_
Nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy. Hej! Hej! Kuj podeszwy! Kuj podeszwy! Skręcaj twardą skórę, łam sobie palce! A, do diabła — nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy! Książęce buciki! Tylko ja, wieczny tułacz, tym się tułający, że do miejsca zawsze przykuty. Hej! Kuj podeszwy dla tych ścierw! Nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy — nie!
I CZELADNIK
_przerywa mu_
Czy wy byście mieli odwagę zabić ją?
II CZELADNIK _przestaje kuć podeszwy i pilnie nasłuchuje._
SAJETAN
Dawniej tak — teraz nie! Hej!
_Wywija młotem._
II CZELADNIK
Nie mówcie tak ciągle „hej”, bo mnie to drażni.
SAJETAN
Mnie gorzej drażni, że buty dla nich robię. Ja, który mógłbym być prezydentem, królem tłumu — choć chwilę, choć jedną małą chwilkę. Lampiony, girlandy i słowa wokół lampionów, głów, a ja, nędzny, brudny wszarz ze słońcem w piersi, błyszczącym jak tarcza złota Heliodora, jak sto Aldebaranów i Weg — ja nie umiałem mówić. Hej!
_Wywija młotem._
I CZELADNIK
Czemu nie umiecie?
SAJETAN
Nie dali. Hej! Bali się.
II CZELADNIK
Jeszcze raz powiecie „hej”, a pójdem sobie od roboty precz. Nie macie pojęcia, jak mnie to drażni. A propos: a kto to Heliodor?
SAJETAN
Jakasi fikcyjna będzie postać — a może mój wymysł — już nie wiem nic. I tak bez końca. Jedna chwila... Nie wierzę już w żadną rewolucję. Samo słowo wstrętne jest jak karaluch abo i prusak czy wesz. Bo wszystko obraca się przeciw nam. Nawóz jesteśmy, jako ci dawni królowie i inteligencja w stosunku do totemowego klanu — nawóz!
II CZELADNIK
Dobrze, żeście nie rzekli „hej” — a to ubiłbym was. Nawóz bo nawóz, ale oni dobrze żyli. Ichnie dziwki nie śmierdziały tak jak nasze, sturba ich suka malowana, dziamdzia ich szać zaprzała! O Jezu!
SAJETAN
Już wszystko tak zbrzydło na tym świecie, że więcej o niczym gadać nie warto. Kona ona ludzkość pod gniotem cielska gnijącego, złośliwego nowotwora kapitału, na którym, nikiej putryfakcyjne owe bąble, faszystowskie rządy powstają i pękają, puszczając smrodliwe gazy zagnitej w sobie, w sosie własnym, bezosobowej ciżby ludzkiej. Już nic gadać nie trzeba. Wszystko je wygadane do cna. Czekać trzeba, aż się zrobi i robić, ile kto może. Czy nie jesteśmy ludzie? Może ludzie to tylko oni — a my tylko bydlęce ścierwa, z takimi wicie, Panie Święty, epifenomenami , by się jeszcze gorzej męczyć i na ich uciechę skowytać. Hej! Hej! _wali młotem w co popadło_ A oni myślą tak na pewno, brzuchacze zacygarzone, ociekające takim śliskim koktejlem z ichniej rozkoszy i naszej smrodliwej, beznadziejnej w swej męce. Hej! Hej!
II CZELADNIK
Takeście to mądrze rzekli, że nawet to wstrętne „hej” mnie nie raziło. Przebaczyłem wam. Ale więcej tego nie róbcie — niech was ręka Boska broni.
SAJETAN
_nie zwracając na to uwagi_
A to jest najgorsze, że praca nigdy nie ustanie, bo się nie cofnie ta, psiamać, machina społeczna. Ta będzie tylko pociecha, że wszyscy jako jeden wstrętny mąż, z zapamiętaniem nieprzytomnym orać będą, że nie będzie nawet takich próżniaków...
I CZELADNIK
_domyślnie_
Tych na naczelnych stanowiskach kontrolnych?
SAJETAN
Toś ty to sobie też myślał, brachu? Hej! Ale jak tu porównać dwa mózgi? Nie porównać — choć i to trudno — ale zrównać. Otóż pracować będą tak samo — chodzi o tę nieprzyjemność. Teraz jeszcze za dużo frajdy mają te dranie, bo jest twórczość — hej! A i ja też mogę nowy fason wymyślić, chociaż to już nie to — nie. Nie to! nie to!
_Zanosi się płaczem._
I CZELADNIK
Biedny majster! Chce mu się, aby robota była równocześnie mechaniczna i żeby duchem tę mechanikę wyosobliwiać, jak te dawne muzykanty i malarze swoje wydzieliny, w unikaty osobowego przejawu. Czy ja mówię bez sensu?
II CZELADNIK
Nie — tylko obco. Ja to bardziej swojsko wypowiem. A może nie warto? _pauza; nikt go nie zachęca; mówi jednak_ Przykra pauza. Nikt mnie nie zachęca. Gadać jednak będę, bo mi się tak chce, że wytrzymać nie zdolen jezdem, wicie. Przyjdzie dziś pewno tu księżna ze swoim prokuratorskim psem i gadać będzie też i wiercić nama otworki w metafizycznych pępkach, jak to uni, ci pysni panowie nazywają w sobie te cukierki, co u nas wrzodami swędzącymi są i zostaną. To się wyraża w sprzecznościach, których nijak osiągnąć nie można — to są te rzeczy, ta sakra ich suka, ślachcickie odpadki, co oni nazywają swymi metafizycznymi przeżyciami. Łechcą sobie nimi spasione brzuchy, a każdy taki łecht nasyconego bydlaka to nasz ból w kiszkach. Chciałem mówić, wicie, i powiem: żyć i umrzeć, zacisnąć się w główkę od szpilki i rozprzestrzenić się na cały świat; puszyć się i tarzać w prochu... _nagła pustka we łbie nie pozwała mu mówić dałej_ Nic więcej nie powiem, bo mi się nagle pusto we łbie zrobiło, jak w stodole, jak w gumnie.
I CZELADNIK
Tak — nie bardzoście się wysilili na ten spicz przez s, p, i „cze”. Ja, wicie, Jędrek, znam Kretschmera z wykładów tej tam intelektualnej lafiryndy Zahorskiej , w naszej Wolnej Wszechnicy Robotniczej . Oj, wolna ona, wolna — raczej rozwolniona jest ta nasza Wszechnica. Sami się częstują twardą wiedzą, a na nas to tę biegunkę umysłową puszczają, aby nas jeszcze gorzej zatumanić, niż to chciały wszelkie religianty na usługach feudałów i ciężkiego się przemysłu wygłupiające. A wam mówię, Jędrek, że to schizoidalna psychologia. Nie wszyscy są tacy. To rasa ginąca. Coraz więcej jest na tym świecie pykników. Ma se radio, ma se stylo, ma se kino, ma se daktylo, ma se brzucho i nieśmierdzące, niecieknące ucho, ma se syćko jak się patrzy — czego mu trza? A sam w sobie jest ścierwo podłe, guano pogodne, przebrzydłe. To je pyknik, wis? A taki niezadowolony ze siebie to ino mąt na świecie czyni, żeby siebie przy tym przed sobą wywyższyć i siebie sobie pokazać lepszym niż naprawdę jest — nie być, ino pokazać, i nie lepszym, ino takim fajniejszym, wyhyrniejszym. Tak ci to wyhyrma przed sobą.
_po pauzie_
A ja to sam nie wiem, jaki jestem: pyknik czy schizoid?
SAJETAN
_twardo; wali w kopyto, czy coś takiego_
Hej! Hej! Gadacie, a życie ucieka. Ja bym chciał ich dziwki deflorować , dewergondować , nimi się delektować, jus primae noctis nad nimi sprawować, w ich pierzynach spać, ichnie żarcie żreć aż do twardego rzygu, a potem ichnim duchem od zaświatów się zachłysnąć — ale nie podrabiać to, co oni, tylko lepsze stworzyć: i nowe religie nawet — na pośmiewisko ino, i nowe obrazy, i symfonie, i poematy, i maszyny, i nową całkiem zaistną, śliczną jak moja Hania... _przerywa_ E — nie będę wymawiał — świętokradztwo w ichnim języku to się _zwie.gwałtownie_ A co ja mam? A co ja z tego mam??
II CZELADNIK
Cichojcie!...
SAJETAN
Nie będę cichoł — te, frajer! Hej! Hej! Hej! Hej! Hej! _wali młotem_ Syn przystał do tych tak zwanych wstrętnie „Dziarskich Chłopców”. Niby organizacja takich, co chcieliby wszystko od razu; oni chcą zużyć inteligencję, chcą nikogo nie mordować, chyba że już nie można inaczej. Hej!
_Z prawa wchodzi prokurator_ SCURVY. _Cylinder. Parasol. Strój żakietowy. W rękach, urękawicznionych na jasno, kwiaty żółte._
SCURVY
Jakże byście to chcieli: nie mordować, „chyba że już nie można”. Nigdy nie można, zawsze trzeba — tak to jest. Hehe.
II CZELADNIK
A ten „hehe” znowu. Jeden „hej”, a drugi „hehe” — wytrzymać nie można, _robi z wściekłością olbrzymi, nienaturalnie wielki but oficerski, który wyciągnął z kąta zarupiecionego na lewo. Po chwili —_ SCURVY _patrzy nań z wyczekującym uśmieszkiem —_ _krzyczy z rozpaczą_ Ja nie chcę pracować za taką flotę! Ja nie będę! Puśćcie mnie!
SCURVY
_zimno; uśmiech znikł jak zdmuchnięty_
Hehe. Droga wolna. Możecie iść i zdechnąć sobie pod płotem. Wyzwolenie jest tylko przez pracę.
SAJETAN
Ale ty pracujesz siedząc w fotelu, paląc dobre „papirusy”, nażarty czym chcesz. „Pracownik umysłowy”. Kanalia! A i zmysłowy też — hej!
_Śmieje się dziko._
SCURVY
Czy myślicie, Sajetanie, że kiedyś będzie inaczej? Czy wy naprawdę myślicie, że wszyscy będą mogli być zmechanizowani i ustandaryzowani w pracy ręcznej? Nie — zawsze będą dyrektorzy i urzędnicy wyżsi, którzy będą musieli nawet co innego jeść niż majstrzy w fabrykach, bo praca umysłowa wymaga innych składników mózgu — mózgu i jedzenia.
CZELADNIK II _płacze._
SAJETAN
Hej — ale będą jeść odpowiednie preparaty bez smaku, a nie langusty i wąparsje jak ty, prokuratorze sądu najwyższego dla społecznych nieporozumień kapitału z pracą. Ty elityczny rzezańcze! W naszych czasach, tych tam faszystowskich syndykalistów w rodzaju mego syna, ty możesz jeszcze żyć jak soliter w zepsutym bańdziochu rozkładającej się socjety. Ale jak prawdziwi syndykaliści zwalą państwo w ogóle, takich jak ty nie będzie trzeba. Będzie towarzysz-dyrektor prawdziwy, okarmiony obrzydliwymi pigułkami...
_Płacze._
SCURVY
Macie po prostu kompleks langusty — wy i wam podobni. Nie, Sajetanie, tego nie będzie nigdy. Nie może się tak zdegenerować nasz gatunek, żeby narządy trawienia skurczyły się i przystosowały do paru pigułek. Wtedy proporcjonalnie zdegenerowałoby się wszystko tak, że w ogóle żadnych problemów by nie było: byłaby kupa dogasających pierwotniaków, a nie społeczeństwo, cierpiące nieuleczalnie na zależność swych części jednych od drugich.
II CZELADNIK
Ja panu coś powiem: dobra byłaby każda prawda, byle nie życie osobiste. Jak pan, panie prokuratorze, odwali swoją pracę, to może pan myśleć o abstrakcjach w uniezależnieniu od swego żołądka i innych jelitalii...
SCURVY
No — to jest przesada...
II CZELADNIK
Ale nie gruba, _z rozpaczą_ Mnie się chce ładnych kobiet i dużo piwa. A mogę wypić tylko dwa duże i ciągle z tą Kaśką, ciągle z tą Kaśką — a niech to cholera!...
SCURVY
_z niesmakiem_
Dość...
I CZELADNIK
_podchodząc do niego z zaciśniętymi pięściami, z ironią_
Dość! Panu prokuratorowi najwyższego sądu kwaśno w nosie się robi na myśl samą, że on, Jędrek, musi ciągle z tą jedną Kaśką. A sam to on je teozof . Bardzo pikne ma idejki. Ale dziwek ma, ile chce. Ale do tego chciałby tylko z jedną, a z tą się nie da — hi, hi — wszędzie są te same problemy, w stosuneczkach równolegle przesuniętych albo kolineacyjnie podobnych — hi, hi!
SCURVY
_zimno_
Milcz, sflądrysynie, milcz, skurczyflaku.
I CZELADNIK
Cha, cha! Hej! Trafiłem, jak mi Bóg miły! Ona tu zaraz będzie, ta sadystka z twarzą aniołka, ta moralna brewilierka — niby markiza de Brinvillieres. Dla niej męki pana prokuratora, jak musi z innymi dziwkami myśląc o jej „niedoszczygłej” somie — tak, soma to nic złego — otóż te męki są tym samym, co zaglądanie do warsztatów, w których pocimy się i zdychamy od pracowitej śmierdziączki my, i wglądanie do więzień, gdzie gniją w płciowej, raczej zapłciowej rozpaczy najtęższe samce w rozpadzie duchowym i cielesnym...
SCURVY
On oszalał, ale to jego szaleństwo z niemożności wytrzymania po prostu działa na mnie jak szalej. Ja wariuję! _pada na szewski zydel_ Ja ją tak dobrze rozumiem, nawet w jej najgorszych kobiecych świństewkach duchowych... i tak by było dobrze... Cóż, kiedy ona woli, aby nic — och, och! Moja męka nasyca ją więcej, niżby nasycić zdołał najszaleńszy mój hipergwałt jakiś.
SAJETAN
O — widzicie — rozłożył się na elementy proste — nawet nie śmierdzi już. Porób pan buty — to panu dobrze zrobi — lepiej niż widok skazańców o świcie.
SCURVY
_łkając_
I to wiecie nawet, Sajetanie?! Sajetanie! Jakież to straszne...
_Wchodzi_ KSIĘŻNA, _ubrana w szary kostium, ze wspaniałym żółtym bukietem. Daje z niego kwiaty wszystkim po kolei, nie wyłączając_ SCURVY'EGO, _który nie wstając z zydla przyjmuje je zgodnością i tajoną obrazą (jak to uwidocznić na scenie? a?). Bukiet wsadza potem w ogromny, tęczowy flakon, który niesie za nią wygalowany lokaj_ FIERDUSIEŃKO. FIERDUSIEŃKO _również trzyma na smyczy foksa, Terusia._
KSIĘŻNA
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.