- W empik go
Szkaradek - ebook
Szkaradek - ebook
Wojtek to wrażliwy i zdolny chłopiec, który najbardziej pragnie przyjaźni. Wszystko wskazuje jednak na to, że z powodu deformacji twarzy jego marzenie nie zostanie spełnione – dla rówieśników jest odmieńcem, z którego można tylko drwić.
Jego życie zaczyna się zmieniać, gdy od sąsiada, starszego pana o imieniu Teofil, otrzymuje książkę opowiadającą o średniowiecznych rycerzach. Gdy zagłębia się w lekturę, ma wrażenie, że przenosi się do odległego świata sprytnych giermków, dzielnych wojowników i turniejów przynoszących sławę zwycięzcom. A co, jeśli to nie jest tylko wrażenie? Czy Wojtek poradzi sobie w burzliwej epoce pełnej wszelkich niebezpieczeństw?
– Dziadek mój bowiem uważał, że opowieści zawarte w książkach to coś więcej niż tylko litery i zdania układające się w jakieś historie. Sądził, że te opowieści żyją jakby własnym życiem. I najbardziej je zrozumie ten czytelnik, którego wybierze sama książka.
– Sama książka ma wybrać swojego czytelnika? – zdziwił się Wojtek.
– Tak, właśnie. Dlatego, jak pewnie zauważyłeś, na żadnym z grzbietów zgromadzonych tu książek nie ma tytułu ani autora. Dopiero jak wyjmiesz książkę z regału, dowiesz się, co to. Mój dziadek wierzył, że jeśli wyciągasz rękę po książkę, to nie jest to ślepy traf. Książka potrafi przyciągnąć czytelnika. Może nawet rozpoznać go. I chcieć być przeczytana właśnie przez tego, którego rozpoznała.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-948-2 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Szkaradek! Szkaradek!
Wojtek odwrócił głowę w prawo i spojrzał na wykrzykujących jego przezwisko maluchów. Uśmiechnął się do nich i poszedł dalej. Dwóch maluchów, trzy-, czteroletnich, stało po przeciwnej stronie ulicy, we wnęce bramy prowadzącej do ich podwórka i domu i nadal pokrzykiwało:
– Szkaradek, Szkaradek!
Wojtek był przyzwyczajony do swojego przezwiska i nie złościł się wcale. Tylko wtedy, gdy ktoś tak do niego powiedział, chcąc dokuczyć, robiło mu się przykro. Ale nie tak znowu bardzo. Bo niby dlaczego miałby się złościć? Jest taki, jaki jest i to się nie zmieni. Taki ma wygląd i koniec. A gdy maluchy go przezywały, to nawet było zabawne. Nie rozumiały przecież jeszcze wiele, dla nich to tylko trochę śmiechu.
Poprawił plecak z książkami i zeszytami, który ciągle przesuwał się na plecach trochę na bok, i maszerował dalej. Jeszcze kilka minut drogi i zobaczył w oddali ogrodzony teren szkoły z budynkiem. Wszedł przez furtkę i doszedł do drzwi. Z parteru zszedł niżej, do szatni. W wąskim korytarzu, po obu jego stronach, znajdowały się pomieszczenia oddzielone od siebie metalową siatką. Także drzwi do tych pomieszczeń były z metalowej siatki i zamykane na kłódkę, gdy kończyła się przerwa między lekcjami.
Wojtek zatrzymał się przed pomieszczeniem z tabliczką „klasa III c”. W środku kilkoro chłopców i dziewczynek zmieniało obuwie. Wojtek wszedł i powiedział wszystkim:
– Cześć!
– Cześć, cześć – odpowiedzieli.
Zmienili obuwie i, popychając się i śmiejąc, szli korytarzem do sali. Wojtek szedł obok Zbyszka i Arka, którzy na schodach zaczęli rozmawiać o meczu piłkarskim z klasą III a. Miał się odbyć na najbliższych zajęciach z wuefu. Stanęli przy większej grupie chłopców i dziewczynek. To cała ich klasa. Klasa III c. Czekali, aż przyjdzie pani nauczycielka i otworzy drzwi.
Dzisiaj pierwsza lekcja to matematyka. A matematykę Wojtek lubił najbardziej ze wszystkich lekcji.
– Cześć.
– Cześć, Grażynka – odpowiedział Wojtek dziewczynce z długimi włosami.
– Zrobiłeś to zadanie z kaktusem?
– Tak. Ale było naprawdę trudne.
– Ja nie dałam rady. Możesz mi wytłumaczyć?
Grażynka otworzyła podręcznik. Spojrzeli na tekst zadania. Wojtek wyjaśnił, jak go należy rozumieć i jakie trzeba przeprowadzić działania, żeby otrzymać prawidłowy wynik. Otoczyło ich kilkoro kolegów i koleżanek i przysłuchiwali się temu, co mówił.
– To ja się dzisiaj zgłoszę – powiedział Darek, który stał w grupie. Popatrzył na innych. – Muszę poprawić jedynkę.
Nikt się nie odezwał, więc Darek uśmiechnął się zadowolony. Za rozwiązanie przy tablicy zadania z kaktusem dostawało się dobry stopień. Wojtek i Grażynka byli najlepsi z matematyki i wyjaśniali te zadania innym, którzy dzięki temu mogli otrzymać piątkę i poprawić nie najlepszą zazwyczaj średnią ze stopni, jakie mieli z tego przedmiotu.
Lekcje biegły dzisiaj dzieciom wolno. Było ciepło, na dworze zieleniły się drzewa. Okna w klasie lekko uchylono. Każdy mimowolnie często w nie spoglądał.
W ławce Wojtek siedział z Sebastianem. Ponieważ imię miał długie i takie jakieś poważne, skrócono je i wszyscy mówili do niego Seba. Był wysokim i silnym chłopcem. Kiedy nauczycielka posadziła ich razem na początku pierwszej klasy, Sebie się to bardzo nie podobało. Wiedział, że z powodu wyglądu Wojtka i on stanie się obiektem kpin kolegów. I nie pomylił się. Szybko do wszystkich dotarło przezwisko Wojtka, które ktoś na jego ulicy wymyślił i przylgnęło do niego na stałe.
Dzieci śmiały się z Wojtka. Mówiły:
– Szkaradek, postraszysz nas? Najpierw postrasz Sebę, to ucieknie z tej waszej ławki.
Wojtek nie wiedział, co odpowiedzieć na te zaczepki. Uśmiechał się, ale to pogarszało sprawę. Uśmiech na jego twarzy wyglądał jak straszliwy grymas z jakiegoś horroru. To wywoływało nowe wybuchy śmiechu i dalsze docinki.
Tak było przez całą pierwszą klasę. Bardziej niż Wojtek przejmował się tym Seba. Wstydził się, że musi siedzieć z Wojtkiem. Nie miał jednak wyboru.
Aż przyszedł przełom na początku drugiej klasy. Gdy pewnego razu wychodzili z szatni, chłopiec z innej klasy kopnął Wojtka i krzyknął:
– Nie wchodź mi pod nogi, Szkaradku!
Seba nie potrafił nawet sobie wyjaśnić, dlaczego tak zareagował. Chwycił tego chłopaka za ramiona i rzucił go na drzwi szatni. Ten początkowo był bardzo zdziwiony tym, że ktoś stanął w obronie Szkaradka, tego pośmiewiska w szkole.
– Ty, a co się wtrącasz – powiedział, gdy w końcu odzyskał mowę.
– Jak jeszcze raz ktoś go zaczepi – zaczął mówić Seba i placem wskazującym omiótł wszystkich chłopców – będzie miał ze mną do czynienia.
Tego chyba nikt nie chciał, bo Seba uznawany był za najsilniejszego spośród wszystkich chłopaków z młodszych klas. I raptownie zakończyły się zaczepki. Już nikt z rówieśników nie nazywał Wojtka Szkaradkiem. Czasem ktoś ze starszych uczniów krzyknął „Szkaradek”, ale na to nawet Seba nie mógł nic poradzić. Nie dałby przecież rady chłopakowi z piątej czy szóstej klasy.
Od tamtej pory Wojtek zyskał spokój w swojej klasie. Nie miał jednak bliskiego kolegi czy koleżanki. Nikt mu nie zaproponował przyjaźni. Nie wołano go do wspólnych zabaw, nie umawiano się z nim po lekcjach. Seba pozostał jego kolegą z ławki, ale nic więcej ich nie łączyło. Chociaż Wojtek był mu bardzo wdzięczny za pomoc. Wiedział jednak, czuł to, że Seba mu pomógł ze współczucia, lecz na pewno nie można tego uznać za pomoc przyjaciela.
Skończyły się lekcje. Wszyscy z III c szybko idą do szatni. Zmieniają obuwie. Umawiają się przy tym na popołudniowe spotkania. Chłopaki na boisko. Dziewczyny spotykają się w swoich mieszkaniach. Wojtek słucha tych planów. I milczy. Nie jest mu przykro jak kiedyś. Przyzwyczaił się. Powiesił na wieszaku worek z butami szkolnymi.
– Cześć – powiedział, wychodząc z szatni.
– Cześć – odpowiedzieli ci, którzy jeszcze nie wyszli.Rozdział 2
Tą samą, co rano, drogą Wojtek wrócił do domu. Przeszedł przez bramę i skierował się do swojej klatki schodowej. Z kąta podwórka wyszedł do niego pies. Cały czarny, tylko z białą łatką pod brodą. Podszedł do Wojtka powoli, żeby go powitać. Merdał ogonem. Był stary i nie biegał jak dawniej.
– Cześć, Czarny.
Wojtek przykucnął i pogłaskał psa. Podrapał go za uszami.
– No co, może jesteś głodny? A może chcesz wody?
Wszedł z psem do klatki, gdzie pod schodami było jego posłanie. Obok stały dwie miski. Z jedzeniem i wodą.
– E, wszystko masz.
Wojtek poklepał psa. Czarny wgramolił się do swojego legowiska i położył.
– No, to na razie.
Wojtek wyszedł na podwórko i otworzył drzwi w swojej klatce. Wbiegł po schodach.
– Cześć, tato – powiedział, wchodząc do mieszkania.
– Cześć, synu. Jak tam w szkole?
– Dobrze, dostałem piątkę z angielskiego.
– Gratuluję. No to poczekaj teraz trochę, zaraz będzie obiad.
Tata nastawił obiad na kuchence i kręcił się w kuchni. Wojtek wszedł do pokoju i usiadł przy biurku. Wyjął książki i zeszyty. Chciał odrobić lekcje, bo po południu będzie zajęty. Pewnie mu zejdzie do wieczora.
Mieszkali razem we dwóch. Od zawsze. Odkąd tylko Wojtek pamięta. Mama zmarła zaraz po porodzie. Był jakiś problem z urodzeniem go. Uratowano Wojtka, ale część jego twarzy została mocno zdeformowana. I ta deformacja nadała mu wygląd, który stał się przyczyną jego samotności. Najgorsze jednak było to, że lekarzom nie udało się uratować mamy.
Tata bardzo kochał Wojtka. Opiekował się nim jak prawdziwa mama. Mama i tata. Tak, był jego mamą i tatą. Chociaż niewiele ze sobą rozmawiali. Tata stał się po śmierci mamy małomówny, zamknięty w sobie. Tak mówili sąsiedzi. I że kiedyś był inny. Wesoły, zaczepny, trochę rozrabiaka. Zazwyczaj rozmawiali o szkole, o tym, że trzeba zrobić zakupy, że pojadą w niedzielę do miasta, do kina albo na lody. Wojtek nie musiał dużo rozmawiać ze swoim tatą. Wystarczało mu, że byli blisko siebie, gdy szli na spacer albo siedzieli obok siebie w kinie.
– To co dzisiaj będziesz robić? – Tata zapytał Wojtka przy obiedzie.
– Dokończę lekcje, a potem zajmę się modelem.
– A kiedy mi go pokażesz?
– Jak go skończę.
– Ile to jeszcze potrwa?
– Może dwa, trzy tygodnie. Nie wiem.
– No tak. – Tata pokiwał głową. – Będę czekał cierpliwie.
– Do konkursu jeszcze trochę czasu. Ale muszę go wcześniej złożyć, bo trzeba przeprowadzić próbę lotu.
Odrobiwszy lekcje, Wojtek wziął klucze do piwnicy. Wyszedł na podwórko. Otworzył drzwi przy skrzyni przeciwpożarowej z piaskiem i włączył światło, które oświetliło schody prowadzące na dół. Ostrożnie zszedł po stopniach. W korytarzu na dole był szereg drzwi do piwnic mieszkańców domu.
Wojtek otworzył te z numerem jedenaście. Przekręcił kontakt i zapaliły się dwie jarzeniówki, jaskrawo oświetlając pomieszczenie. Większość miejsca zajmował w nim blat z drewna podparty krzyżowymi nogami. Na nim leżał arkusz grubego papieru z rysunkami samolotu – całego oraz jego poszczególnych części – z podanymi wymiarami i skalą. Na pozostałej części blatu leżały mniejsze i większe kawałki sklejki i metalowe cienkie pręty. Były też przyrządy do pracy, dłuto, młotek, piłka do cięcia.
Wojtek usiadł na drewnianym taborecie. Wziął do ręki kawałek sklejki i uważnie przypatrzył się widniejącemu na nim obrysowi zaznaczonemu ołówkiem. To skrzydło samolotu. Ujął za piłkę i bardzo powoli zaczął ciąć sklejkę dokładnie po obrysie. Była to żmudna praca, którą Wojtek wykonywał w wielkim skupieniu.
Po jakimś czasie na górze trzasnęły drzwi. Ktoś schodził po schodach. Po chwili w wejściu do piwnicy stanęła wysoka postać, młody mężczyzna z rudą czupryną gęstych włosów.
– Cześć, Wojtek – powiedział przybyły.
– Cześć, Szymek – odpowiedział Wojtek.
– Jak tam idzie robota?
– Niedawno zacząłem. Dzisiaj zajmuję się skrzydłami.
– No, to bardzo ważne. Dwupłatowce muszą mieć idealnie równe skrzydła, inaczej zostanie przesunięty środek ciężkości i samolot może wpaść w korkociąg.
– Staram się przycinać równo z obrysem.
– Dobrze. Pokaż mi te części, które wyciąłeś wcześniej.
Wojtek sięgnął po kilka kawałków sklejki leżących na półce przy ścianie. Szymek oglądał je uważnie.
– O, widzisz. – Pokazał Wojtkowi. – Tu sklejka jest ścięta pod kątem. To niedobrze, bo kawałki po złożeniu nie będą idealnie przylegać. Musisz wyrównać papierem ściernym.
– Okej. Poprawię, jak dokończę wycinać.
– A ja pracuję nad silnikiem. Mam wszystkie części. Jutro po zajęciach sprawdzę rozrusznik i zacznę składanie. Zastanawiam się jeszcze nad śmigłem. Metalowe czy z plastiku? Muszę poczytać o tym w podręczniku.
– Wiesz, chciałbym zobaczyć, z jakich części składa się silnik. I żebym mógł sam go złożyć. – Wojtek popatrzył prosząco.
Szymek klepnął go w plecy i powiedział:
– Nie ma sprawy. Jak przyniosę, rozłożymy go na drobne elementy. Przypatrzysz się i sam go złożysz.
– To super. – Wojtek uśmiechnął się szeroko, gdyż myśl o rozkładaniu i składaniu silnika mocno go ekscytowała.
– Przyjdź do mnie jutro wieczorem. Obejrzymy silnik. A teraz muszę lecieć. Cześć! – rzucił Szymek i wyszedł.
– Cześć! – odpowiedział Wojtek.
Wrócił do żmudnej pracy. Ciął powoli sklejkę według obrysu. Ale w głowie miał jedno. Jutro zobaczy silnik, który skonstruował Szymek, a on będzie mógł go złożyć. Silnik do jego samolotu. Właściwie to ich wspólny samolot. Bo projekt zrobił Szymek. No, wprawdzie Wojtek mu trochę pomagał, dopowiadał to i tamto. Teraz Szymek jakby nadzoruje wykonanie modelu. Zrobi silnik. Można powiedzieć, że jest konstruktorem samolotu. Ale zbuduje go własnoręcznie Wojtek. I to było fajne.Rozdział 3
Wojtek spojrzał na budzik i wyskoczył z łóżka jakby wypchnięty niewidzialną sprężyną. Wpół do dziewiątej! Do szkoły idzie na dziesiątą, ale musi jeszcze zrobić zakupy. Co tam napisał tata na kartce? Ziemniaki trzy kilo, pół kilo cebuli, buraczki gotowane, kilo mąki pszennej, chleb, no i drożdżówka. To dla niego na drugie śniadanie w szkole. Zakupy muszą być zrobione, żeby tata mógł zająć się gotowaniem obiadu, jak wróci z pracy.
Umywszy się, Wojtek zrobił sobie herbatę i siadł do stołu w kuchni. Sięgnął po leżące na talerzyku kanapki, które przygotował dla niego tata. Obok było drugie śniadanie do szkoły zawinięte w papier i czekające na niego w woreczku foliowym. Do tego woreczka dołoży drożdżówkę ze sklepu. Może będą świeże, co nie zawsze się zdarzało. Po śniadaniu sięgnął po płócienną torbę na zakupy, schował do kieszeni pieniądze pozostawione przez tatę i wyszedł z mieszkania, starannie zamykając drzwi na dwa zamki.
Żeby było szybciej, przebiegł jezdnię na wprost bramy, nie przechodząc przez przejście dla pieszych oddalone o jakieś dwadzieścia metrów w lewo. A sklep był po prawej stronie bramy. Czyli musiałby zrobić duże okrążenie, by dojść do niego. Najpierw w lewo, potem prosto i w prawo. Bez sensu. A tak skok przez ulicę i jest przy sklepie.
Pan Antoni, który sprzątał chodnik przed ich bramą, pogroził mu palcem, gdy był już po drugiej stronie jezdni. Wojtek pokiwał przepraszająco głową na znak, że wie, o co chodzi. Jasne, nie powinien tak biegać przez jezdnię w miejscu do tego nieprzeznaczonym. Tak o tym mówili nauczyciele. Tata zresztą też. To jego kiwnięcie głową było jak obietnica: „Tak, będę chodził po pasach”. Ale obaj wiedzieli, pan Antoni i Wojtek, że w tej sprawie nic się nie zmieni. No, chyba że jak Wojtek wyjdzie ze sklepu, a pan Antoni nadal będzie stał po ich stronie ulicy, to wiadomo, pójdzie po pasach.
Wszedł do sklepu i szybko napełnił koszyk. Zatrzymał się przed półką z prasą codzienną, tygodnikami i specjalistycznymi gazetami. Jest! „Modelarz”, nowy numer. Po szkole pogada z tatą, żeby dał mu na jego miesięcznik. „Modelarz” jest drogi, więc go nie kupi z reszty pieniędzy z zakupów, mimo że by ich wystarczyło. Musi mieć zgodę taty. Tata i tak by nie krzyczał na niego, jeśliby kupił teraz. Pewnie nawet nic by nie powiedział, ale Wojtek czułby się nie w porządku, gdyby się porządził taką kwotą.
Odwrócił się i – bęc – zderzył się z kimś, kto stał za nim i też przyglądał się gazetom.
– O, przepraszam… Dzień dobry – powiedział zaraz, gdy poznał, że tym kimś jest sąsiad ze środkowej klatki, pan Teofil.
Był to mały szczupły staruszek, ubrany w wiosenny płaszcz staromodnego kroju i kapelusz, też chyba sprzed wielu lat. Wygląda na zabytkowy, ten kapelusz, pomyślał Wojtek.
– Nic nie szkodzi, chłopcze. Tak sobie patrzę po tytułach, ale nie widzę mojej prasy.
– A co to za gazeta?
– To miesięcznik „Historia”, znasz to?
– Widziałem na półce, ale ja tego nie kupuję.
– No tak, bo to dla starszych. Chyba że nie lubisz historii.
– Nie, lubię. – Po chwili dodał: – No, nie wiem. Czytam książki.
– Tak? A jakie?
– No, różne. Przygodowe. Ale przepraszam, ja muszę iść, śpieszę się do szkoły.
– To leć, chłopcze. Myślę, że porozmawiamy sobie jeszcze.
– Na pewno. Do widzenia!
Wojtek podszedł do kasy. Nie było kolejki, więc nie musiał czekać. Zapłacił za zakupy i spakował je do torby. Wyszedł przed sklep. No tak, pan Antoni jest po drugiej stronie. Oparł się o miotłę i patrzy na niego. Wojtek westchnął i skierował się do przejścia dla pieszych. Raptem przypomniał sobie, że nie ma ziemniaków. Oczywiście, torba jakaś lekka, tak mu się wydawało i stąd to skojarzenie. Wrócił do sklepu, prawie biegnąc. Z tego pośpiechu wpadł w drzwiach sklepu na pana Teofila.
– Przepraszam, znowu pana nie zauważyłem.
Staruszek uchylił kapelusza.
– Do widzenia, chłopcze – powiedział i odszedł niespiesznym krokiem w stronę przejścia.
Wojtek kupił ziemniaki i pędem biegł do domu. Zwolnił tylko na pasach, oglądając się przepisowo w lewo i prawo, czy nie jedzie samochód. Wbiegł do bramy i omal znowu nie wpadł na pana Teofila. Staruszek, przykucnięty, zbierał z kocich łbów swoje zakupy. Jego foliowa torebka pękła i różne drobne rzeczy rozsypały się wokół: masło, jogurt, bułki, wędlina w folii i coś tam jeszcze.
– Pomogę panu. – Wojtek zbierał wiktuały pana Teofila i wkładał do swojej torby, mówiąc: – Moja torba jest duża i to wszystko się w niej jeszcze zmieści. I jest mocna, nie urwie się ani nie pęknie. Zaniosę panu zakupy do mieszkania.
Mówił szybko i czym prędzej pakował do torby rozrzucone rzeczy. Jeszcze chwila i spóźni się do szkoły. Pan Teofil chyba się tego domyślał, bo się nie odzywał i pozwalał Wojtkowi na pakowanie swoich zakupów do jego torby.
Weszli do środkowej klatki. Z drugiej strony u dołu schodów zamajaczył ciemny kształt.
– Cześć, Czarny – powiedział Wojtek, nie zatrzymując się.
Wszedł za panem Teofilem do jego mieszkania na drugim piętrze. W przedpokoju od razu uderzył go w nozdrza jakiś dziwny zapach.
W kuchni wypakował na stół rzeczy pana Teofila.
– To ja już pójdę.
I Wojtek skierował się do drzwi.
– Zaczekaj. Wiem, że teraz się spieszysz i nie będę cię zatrzymywał. Ale zajrzyj do mnie na herbatę. Jeśli lubisz książki, to chciałbym ci coś pokazać.
Wojtek zatrzymał się.
– Tak, lubię. I chętnie je obejrzę. – Po chwili dodał: – Muszę iść.
Wyszedł, a staruszek zamknął za nim drzwi.Rozdział 4
Zabrzmiał dzwonek i pani ogłosiła koniec lekcji matematyki. Dziewczynki szły do szatni, żeby się przebrać przed wyjściem ze szkoły, a chłopcy skierowali się do sali gimnastycznej. Ostatni mieli wuef.
Wspólnie z chłopcami z III a. I dzisiaj rozgrywają pojedynek. Mecz piłki nożnej na sali. W III c było dziesięciu chłopców. A w III a piętnastu. Ale dwóch z III c nie przyszło dzisiaj do szkoły. I to napastników drużyny!
Przed zajęciami Seba wydawał kolegom dyspozycje. To znaczy ustawiał drużynę, kto, na jakiej pozycji będzie grał.
– Darek na lewy atak, ja na prawy. Jurek, Zbyszek i Tadek w obronie. Irek na bramce. – Irek spojrzał zdziwiony, bo przecież zawsze stał na bramce. – Franek w… – Tu Seba spojrzał na Franka i Wojtka i dokończył: – Franek i Wojtek w rezerwie.
Pozostali chłopcy spojrzeli ze zdziwieniem na Sebę. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby Wojtek załapał się do składu drużyny na mecz z inną klasą. Wprawdzie jest tylko w rezerwie, ale jak by nie było, to przecież skład drużyny.
Wojtek był tym przejęty, lecz tylko trochę. Został wyznaczony na drugiego rezerwowego, a drugi rezerwowy rzadko kiedy wchodził na boisko. Jednak mała nadzieja tliła się w jego sercu. Może uda mu się zagrać w meczu międzyklasowym. To by było coś. Opowiedziałby o tym tacie i Szymkowi.
Po krótkiej rozgrzewce sędzia, którym był ich nauczyciel WF-u, odgwizdał rozpoczęcie meczu. Dwa razy po dwadzieścia minut i pięć minut przerwy.
Mecz toczył się pod dyktando drużyny z III a. W ich klasie było więcej chłopców i mieli z czego wybierać. Wybierać zawodników, oczywiście. Szybko zrobiło się 3:0 dla nich. Potem Seba strzelił bramkę dla III c.
Po ostrym starciu na środku boiska Zbyszek padł jak ścięty. Sędzia przerwał mecz i podszedł do niego. Zbyszek masował sobie kostkę.
– No i jak, będziesz mógł grać?
– Tak. – Zbyszek wstał, ale trochę kulał.
– Nie ma mowy. Zmiana.
Zbyszek posłusznie pokuśtykał do ławki, a Seba kiwnął ręką na Franka.
– No, szybko, wchodź – zawołał.
Gra potoczyła się dalej. W podobny sposób, jak to się stało ze Zbyszkiem, także III a straciła zawodnika w meczu. I to najlepszego. Strzelca trzech bramek. Od tej pory gra się wyrównała. A gdy Darek strzelił drugiego gola, w serca zawodników z III c wlała się nowa nadzieja. Przynajmniej na remis w tym meczu.
– Dalej, dalej chłopaki – pokrzykiwał Seba. – Może wyrównamy do przerwy.
To się jednak nie udało. A III c dopadł pech tuż przed przerwą. Przed ich bramką rozpędzony napastnik z III a wpadł na Irka. Nieszczęśliwie uderzył go łokciem w brzuch. W tym momencie sędzia odgwizdał koniec pierwszej połowy. Irek zszedł z boiska, trzymając się za bolące miejsce.
– Dasz radę? – spytał go w przerwie Seba.
– No – odpowiedział Irek. Po chwili dodał jednak niepewnie: – Chyba tak.
Po przerwie zawodnicy ustawiali się na swoich pozycjach. Sędzia, który uważnie wszystkich obserwował, podszedł do Irka. Chwilę z nim rozmawiał i wskazał na ławkę. Irek nie protestował. Zajął miejsce obok Zbyszka.
No i stało się. Wojtek aż drżał z emocji. Seba pomachał ręką.
– Wojtek, wchodzisz na bramkę – zawołał.
Niektórzy zawodnicy z III a zaczęli się dziwnie uśmiechać, a jeden nawet się zaśmiał.
– No czego?! – krzyknął do nich Seba.
– Chłopcy, spokojnie – zwrócił im uwagę sędzia.
Wojtek zerwał się z ławki i biegł do bramki.
Wtedy zawołał Irek:
– Hej, Wojtek, rękawice.
Ściągnął w pośpiechu rękawice bramkarskie. Rzucił je nadbiegającemu Wojtkowi, który chwycił je i z powrotem pobiegł do bramki. Wciągnął rękawice. Odetchnął głęboko. Był jednocześnie dumny, ale też odczuwał wielką obawę. Czy zdoła sprostać zadaniu?
Zaczęło się od silnego strzału zawodnika z III a, który Wojtek instynktownie obronił. Potem kolejne: drugi, trzeci i czwarty, też szczęśliwie obronione. Wreszcie kontratak wyprowadzony przez Sebę i bramka Jurka na remis. W końcu Wojtek przepuszcza swoją pierwszą bramkę. III a znowu prowadzi. Nieuchronnie zbliża się koniec spotkania. I zdarza się nieoczekiwane. Dwie dość przypadkowe okazje pod bramką przeciwnika i dwie bramki strzelone przez Sebę. III c prowadzi. A III a rzuca się do desperackiego ataku. Raz po raz mnożą się akcje i strzały na bramkę Wojtka. Wreszcie podanie do Janka, kapitana III a. Ten rzuca się, by uderzyć głową piłkę, ale uprzedza go Wojtek, łapiąc ją oburącz. Janek odbija się od Wojtka i boleśnie uderza o słupek bramki. Wstaje z grymasem na twarzy.
– Ty… – mówi do Wojtka, sycząc przez zęby. – Ty… Szka…
– No, chciałeś coś powiedzieć? – zapytał go Seba, który znalazł się nagle przy Janku i Wojtku.
Janek już się nie odezwał. Wojtek bronił szczęśliwie do końca meczu, który zresztą zaraz nastąpił.
Po meczu wszyscy z III c sobie gratulowali. Szczególnie Wojtkowi jego obrony strzałów. Seba objął go ramieniem i zawołał:
– Chłopaki, to nasza pierwsza wygrana z III a. Hip, hip, hura!
Krzyknęła i zawtórowała mu reszta drużyny. Przebierali się w szatni, gdy Seba powiedział:
– Wojtek, jutro gramy na boisku na moim osiedlu. Przyjdziesz?
Wojtek był oszołomiony. Nie dość, że zagrał w meczu, to Seba zaprosił go na piłkę na jego osiedlu. Przychodzili tam co sobota wszyscy chłopcy z klasy i grali od rana do obiadu.
Ale miałem szczęście dzisiaj, pomyślał Wojtek i odpowiedział:
– No pewnie.
Inni chłopcy nic nie mówili, ale po ich minach widział, że nie mieli nic przeciwko zaproszeniu. Super!Rozdział 5
Zanim przystąpili do rozkładania silnika, Wojtek opowiedział Szymkowi, jak to dzisiaj grał w drużynie III c. Był cały czas pod wrażeniem meczu i własnego w nim udziału. Oczy mu się świeciły, a rękoma pokazywał, jak bronił strzały. Szymek uśmiechał się. W końcu może go zaakceptują inni, myślał, takim, jakim jest. To przecież nie jego wina ten wygląd. A Wojtek do dobry chłopak, ma złote serce.
Gdy Wojtek skończył swoją opowieść o meczu, przystąpili do rozkładania. Siedzieli w pokoju Szymka przy biurku przytwierdzonym do ściany. Służył do nauki i był przystosowany do rysowania projektów. Bo Szymek na studiach zajmował się projektowaniem różnych maszyn.
– No, popatrz – mówił do Wojtka. – To zewnętrzna osłona. Teraz, po zdjęciu jej, widać komorę i połączenia.
Powoli i dokładnie wyjaśnił zasady funkcjonowania silnika. Wojtek chłonął każde jego słowo.
– To teraz postaraj się złożyć silnik z powrotem. W odwrotnej kolejności niż ja to zrobiłem.
I Wojtek zaczął składać. Uważnie przyglądał się rozkładaniu i przy składaniu zrobił tylko trzy błędy, które skorygował zaraz Szymek.
– A to jest śmigło samolotu. – Szymek sięgnął na półkę. – Sam je zrobiłem. Jako tworzywo wybrałem grubszy plastik, bo obliczyłem, że da lepszą stabilność lotu.
– Jak to obliczyłeś?
– O, to trochę skomplikowane. Dużo matematycznych wzorów. Będziesz ich się uczył w następnych klasach, to teraz nie ma co o tym mówić.
– Bo bym nie zrozumiał?
– Tak, Wojtku. Ale się nie przejmuj. Nikt w twoim wieku by tego nie zrozumiał. Po prostu jest na to za wcześnie. Trzeba się dużo uczyć matematyki.
Do pokoju wszedł tata Szymka z talerzykiem ciastek i herbatą w filiżankach na tacy.
– Jak wam idzie? – zapytał.
– Dobrze, tato – odpowiedział Szymek. – Wojtek to bystry chłopak.
– Zdążycie z tym modelem na konkurs?
– Na pewno.
Tata Szymka wyszedł. Wojtek nad czymś się zastanawiał.
– Co tak myślisz?
– Wiesz… – zaczął mówić Wojtek. – Słyszałem, że kiedyś miałeś swoje gołębie.
– Od kogo to słyszałeś?
Wojtek bił się z myślami, czy powiedzieć Szymkowi. Usłyszał o tym przez przypadek i nie chciał, żeby ktoś miał do niego pretensje o gadulstwo. Szymek nie naciskał na Wojtka, który jednak po chwili się przełamał i zaczął mówić:
– Jak byłem raz u pana Bogdana, to Anetka i Klara o tym powiedziały. Tak jakoś to wyszło w rozmowie. Ale pan Bogdan spojrzał na nie i przestały mówić.
Szymek milczał i patrzył w okno. Odwrócił wzrok na Wojtka.
– To było dawno temu. Byłem taki jak ty, no może trochę starszy – opowiadał. – Miałem gołębie w gołębniku twojego taty. Najpierw dwa, potem cztery i na końcu sześć. Na podwórzu były trzy gołębniki. Ale nasze gołębie były najlepsze. Zdobywaliśmy nagrody na wystawach.
Szymek zamilkł.
– I co było dalej? – spytał zaciekawiony Wojtek.
– Aż kiedyś władze nakazały, żeby zlikwidować wszystkie gołębniki. Że niby gołębie brudzą na balkonach, parapetach i jeszcze gdzieś. I że mogą roznosić choroby. Tak mówili ci z urzędu, ale z tymi chorobami to nie była prawda. Twój tata i ja nie chcieliśmy zlikwidować gołębnika. No i jednego dnia przyjechała straż miejska. Zaczęli demontować gołębnik. A ja… Strasznie się zdenerwowałem, bo… kochałem te swoje gołębie, inne zresztą też. Złapałem jakiś drążek i rzuciłem się na tych strażników. Jednego uderzyłem mocno w rękę i stłukłem mu kość. Nie, nie złamałem, to było tylko stłuczenie. Oni zadzwonili na policję. Policjanci zabrali mnie do komendy i tam trzymali. Dużo było z tym zamieszania.
Szymek zamilkł.
– I co ci zrobili?
– Dali mi dozór, tak się mówi. Chodzi o to, że sprawdzali, czy nie robię jakichś niedozwolonych rzeczy. No, czy kogoś nie biję albo coś w tym stylu.
– A co z gołębiami?
– Sprzedaliśmy je wszystkie z twoim tatą. Z tym nie było kłopotu, bo nasze gołębie znali wszyscy, którzy przyjeżdżali na wystawy z innych miast.
– Tata mi nigdy o tym nie mówił.
– Bo bardzo to przeżył. O wiele bardziej niż ja. Tylko nie pokazywał tego po sobie.
– A dlaczego tak żałowaliście tych gołębi?
– To… to nie tak łatwo wytłumaczyć. Wiesz, my bardzo opiekowaliśmy się tymi gołębiami. One odpłacały nam się tym, że pięknie latały. W stadzie. Krążyły nad naszym miastem. A my patrzyliśmy, jak lecą. I wtedy… i wtedy czuliśmy się… Chyba trochę jak te gołębie w locie. Wiesz, tacy wolni, wolni od wszystkiego innego. Nie wiem, jak ci inaczej o tym powiedzieć.
Szymek znowu spojrzał w okno. Zapadał zmrok, ale on oczami wyobraźni pewnie widział lecące na niebie gołębie. Wojtek też milczał. Zastanawiał się nad tym, co powiedział Szymek. Wydawało mu się, że to rozumiał, choć może nie wszystko i nie do końca.
– Wiesz, Wojtku, nie pytaj o gołębie swojego taty. To chyba jeszcze go boli. Bo… bo jak zmarła twoja mama, zostałeś mu tylko ty i te gołębie. Gołębi już nie ma. Jesteś tylko ty.Rozdział 6
W sobotę od rana Wojtek nie mógł znaleźć sobie miejsca. Chodził do kuchni, gdzie tata przygotowywał śniadanie, znowu szedł do pokoju, siedział przy biurku, wstawał i wychodził do kuchni. I spoglądał na stojący na szafce budzik.
Wreszcie tata zawołał go na śniadanie. Nałożył mu na talerz solidną porcję jajecznicy na szynce.
– To za dużo, nie dam rady tyle zjeść – bronił się Wojtek.
– To nie tak, że nie dasz rady: ty musisz to wszystko zjeść – zdecydowanie powiedział tata. – Będziesz ganiał ze dwie godziny na boisku, to zobaczysz, jak szybko poczujesz głód.
– Chyba nie będę ganiał. Raczej chłopaki postawią mnie na bramce. Jak to było na meczu z trzecią a.
– Bramkarz też musi być najedzony. Może zrobić ci kanapkę? Zjadłbyś po meczu.
– Nie, tato, chłopaki pewnie nie przychodzą z kanapkami na boisko.
– No pewnie nie. To masz tu drobne na batona.
Wojtek założył buty i wziął worek ze sportowym obuwiem. Zmieni je na boisku. Wyszedł z domu, przeszedł przez bramę i ruszył chodnikiem w stronę osiedla.
Ale fajnie się dzieje, myślał, grałem w meczu, teraz będę grał w soboty z chłopakami. Może będzie jeszcze lepiej, może będziemy się odwiedzać w mieszkaniach.
Wojtek wiedział, że chłopaki z klasy się odwiedzali. Tylko do niego nikt nie przychodził i nikt go nie zapraszał. A w podwórku nie miał rówieśników. Albo maluchy, albo dorośli, no prawie dorośli, bo mieli po piętnaście albo więcej lat. A Szymek? Szymek był dorosły, bo studiował. Ale zachowywał się tak, jakby miał mniej lat, prawie tyle co on. Jakby byli kolegami z tej samej klasy. Tylko czasami mówił tak bardzo poważnie, jak ostatnio o tych gołębiach.
A to ciekawa historia z tymi gołębiami, myślał Wojtek. Nikt mi wcześniej o tym nie opowiadał. Gołębie i gołębniki na podwórku. To musiało być ciekawe. Tylko że to tak dawno temu. Szymek mówił, że był wtedy mały, mógł mieć tyle lat, co ja teraz, może trochę więcej. Poproszę kiedyś Szymka, żeby mi więcej o tych gołębiach poopowiadał. Może tata mi coś opowie. Jak będzie sam chciał, nie mogę go o to poprosić. Szymek mi to wytłumaczył.
Tak rozmyślając, Wojtek doszedł do osiedla. Przeszedł między blokami i stanął przy niewielkim ogrodzonym siatką boisku.
Za siatką było kilku chłopców, inni dopiero się schodzili. Jeden z nich, którego Wojtek znał z widzenia, spojrzał na niego i krzyknął:
– Ty, Szkaradek, czego tu szukasz? Zgubiłeś coś?
Wojtek nie odpowiedział.
– On gra dzisiaj z nami – powiedział do tego chłopaka Irek, bramkarz z ich klasy, a do Wojtka zawołał: – No chodź, trochę pokopiemy przed graniem.
– Ludzie, co się dzieje, Szkaradek będzie grał z nami – ironicznie mówił ten sam chłopak, który zaczepił Wojtka.
– Jak ci się coś nie podoba, to gadaj z Sebą. On go tu zaprosił.
Tamten spuścił wzrok, udając, że wpatruje się w coś na sztucznej nawierzchni boiska.
Seba ma autorytet też na osiedlu, nie tylko w szkole, pomyślał Wojtek. Wystarczyło, jak Irek wspomniał, że zaprosił mnie Seba, a chłopak od razu odpuścił. Nikt nie chce zadzierać z Sebą.
Przyszedł Seba i pozostali chłopcy.
– To zaczynamy – powiedział Seba i podzielił chłopaków na trzy drużyny. – Gramy po dwadzieścia minut. Zwycięska drużyna gra z tą, co czeka na swoją kolej. Jak zwykle.
– My tu gramy przed obiadem. – Irek wyjaśniał Wojtkowi. – A po obiedzie boisko jest dla starszych. Tak ustalił Seba z Grześkiem z szóstej b. I wszyscy są zadowoleni, bo mogą się nagrać.
Irek z Wojtkiem grali w jednej drużynie. Zamieniali się miejscami co pięć minut. Irek schodził z bramki na obronę, a Wojtek, który grał w obronie, zajmował jego miejsce. Dla Wojtka było to nowe doświadczenie. Wielkie i fajne doświadczenie. Mógł grać w polu i na bramce. I spisywał się wcale nieźle. Odbierał piłkę przeciwnikom, gdy grał w obronie i dobrze bronił strzały, jak zmieniał Irka w bramce. Widział po minach chłopców, że zaaprobowali go w drużynie. Starał się ze wszystkich sił. Raz nawet strzelił z daleka na bramkę przeciwnika i trafił w słupek.
Po ponad dwóch godzinach skończyły się mecze. Zziajani chłopcy zmieniali obuwie. Niektórzy przebierali się w świeże koszulki.
Muszę na drugi raz wziąć koszulkę na zmianę, pomyślał Wojtek, ubrudziłem całą i jest wilgotna.
Podszedł do niego chłopak z jednej z przeciwnych drużyn. To Józek. Wojtek znał go z zajęć modelarskich. Razem chodzili do domu kultury na osiedlu.
– Jak ci idzie z modelem? – spytał Józek.
– Wycinam elementy samolotu. Ale mam już silnik.
– To tak jak ja. Chodź do mnie, to ci pokażę.
Wojtek zastanawiał się. Powinien wracać do domu. Tata przygotował obiad i będzie się niepokoił. Ale pokusa była zbyt wielka. Jeszcze nigdy nikt go nie zaprosił do swojego domu. Wpadnę tylko na chwilkę, myślał. Józek mieszkał w dużym domu z ogródkiem. Przeszli przez furtkę i przez ścieżkę w trawniku doszli do drzwi.
– Jesteś z kolegą? – spytała mama Józka.
– Tak, chodzimy razem na zajęcia modelarskie. Pokażę mu, ile zrobiłem przy modelu.
Weszli do pokoju Józka. Wojtek od razu dostrzegł komputer. Popatrzył na monitor. Chciałby mieć komputer, ale było to niedościgłe marzenie. Tata nie zarabiał tyle, żeby mu kupić, chociażby na raty. Dlatego Wojtek nawet nie był smutny z tego powodu. Po prostu uznał, że nie jest to możliwe, by miał własny komputer. No, może kiedyś…
Józek wyjął z szafki części swojego samolotu. Wojtek aż westchnął. Części były równo przycięte, a sklejka jakaś specjalna, bardzo cienka. Niektóre z nich zostały zamalowane na ciemnoniebieski kolor. Po wyglądzie skrzydeł Wojtek rozpoznał, że to myśliwiec: taki, jakiego używano kiedyś w czasie wojny.
– Nie mam jeszcze silnika, ale mój wujek go składa. Wiesz, on był lotnikiem i powiedział, że złoży taki silnik, który ma cztery komory. Dzięki temu samolot będzie bardzo szybko leciał.
Wojtek przyglądał się częściom rozłożonym na stole. Tak, z pewnością jego samolot nie będzie tak szybki, jak samolot Józka. Składał dwupłatowca, z grubej sklejki, a dwupłatowce nie latają szybko. Ale nie zazdrościł Józkowi. Jego marzeniem było, żeby samolot naprawdę wzbił się w powietrze. Reszta miała mniejsze znaczenie. Czy wygra zawody, czy nie wygra, nie było to dla niego ważne.
Mama Józka zajrzała do pokoju.
– Zaproś kolegę na obiad, bo zaraz siadamy do stołu – powiedziała.
– Nie, nie, ja muszę iść do domu. Dziękuję bardzo, ale obiecałem tacie, że wrócę na obiad.
Pożegnał się i wyszedł. Za furtką puścił się biegiem. Kiedy dobiegał do wejścia na podwórze, po drugiej stronie ulicy maluchy, które stały w swojej bramie, zaczęły krzyczeć:
– Szkaradek, Szkaradek!
Wojtek odwrócił głowę i pomachał im ręką.
– Cześć, maluchy! – zawołał.
Maluchy tak się zdziwiły, że przestały go przezywać. Patrzyły, jak wbiega do bramy.
– No, masz małe spóźnienie – powiedział tata. – Myj się szybko. I zmień koszulkę.
Przy obiedzie Wojtek z przejęciem opowiadał o boiskowych przeżyciach. Tata nie spuszczał z niego wzroku. Dawno nie widział swojego syna tak radosnego.Rozdział 7
Po obiedzie tata pozmywał naczynia i wlał resztki z obiadu do metalowej miski.
– To dla Czarnego.
Potem ubrał się w przedpokoju. Schował kanapki do małego plecaka. Szedł do pracy, miał dzisiaj drugą zmianę w fabryce.
– No, to trzymaj się, synu.
Zwichrzył dłonią czuprynę Wojtka, uśmiechnął się do niego i wyszedł.
Wojtek wziął ostrożnie miskę, żeby nie rozlać tego, co w niej było i zamknął drzwi do mieszkania. Zszedł powoli po schodach. Na podwórzu otworzył drzwi do środkowej klatki. Wszedł za schody, gdzie spał Czarny. Postawił miskę przed jego posłaniem i pogładził go po łbie.
– Masz, piesku, obiadek.
Czarny powęszył nosem i z trudem podniósł się. Zaczął jeść swój obiad. Wojtek przyglądał mu się, stojąc. Otworzyły się drzwi do klatki i ktoś wszedł do środka. Za schody zajrzał staruszek, któremu Wojtek pomógł niedawno pozbierać rozsypane zakupy.
– A, cześć, chłopcze – powiedział pan Teofil. – Zobaczyłem, że ktoś stoi za schodami. A to ty jesteś.
– Dzień dobry panu.
– Masz na imię Wojtek, tak?
– Tak.
– I przyniosłeś obiad Czarnemu, jak widzę.
– Tak, tata przygotował.
– To może zajrzysz do mnie teraz? Pamiętasz, że miałem ci coś pokazać?
Tak, Wojtek pamiętał. Nie bardzo chciało mu się iść na górę do pana Teofila, bo zamierzał popracować w piwnicy nad modelem. Ale nie chciał być niegrzeczny. Dobrze, wpadnie do niego na chwilę. Pokiwał głową, że pamięta.
– No, to chodźmy.
Staruszek zaczął powoli się wspinać po schodach, a za nim szedł Wojtek. W mieszkaniu znowu poczuł ten dziwny zapach.
Pan Teofil podał mu kapcie. Jakieś takie niezwyczajne, ale wygodne i miękkie. Staruszek zobaczył, że Wojtek przygląda się kapciom i roześmiał się.
– To są filcowe kapcie, teraz takich się nie robi.
Pan Teofil wprowadził Wojtka do pokoju. Pomieszczenie było bardzo duże. Chyba zrobiono je z dwóch, pomyślał Wojtek. Przy ścianach stały regały z książkami.
– Usiądź sobie i poczekaj, a ja zrobię herbatę – powiedział pan Teofil i wskazał Wojtkowi ogromny fotel.
Wojtek usiadł w fotelu i cały się w niego zapadł. Patrzył dalej po pokoju. Pod wolną od regałów ścianą stało duże ciemnobrązowe biurko. Chyba bardzo stare, bo były na nim rzeźbienia. Na biurku wznosiła się złocona lampa z też rzeźbionym mlecznobiałym kloszem. W głębi pokoju ustawiony był zwyczajny tapczan.
Chyba pan Teofil na nim śpi, pomyślał Wojtek. Znowu spojrzał na regały. Wszystkie książki miały grzbiety w kilku kolorach, czerwonym, niebieskim, zielonym i brązowym. Wojtka korciło, żeby do nich podejść, ale nie chciał opuścić wygodnego fotela. Czuł się trochę nieswojo. Też chyba przez ten zapach, którego nie mógł skojarzyć z żadnym innym.
Wszedł pan Teofil. Na tacy niósł dwie filiżanki z herbatą i talerzyk z krakersami.
– Wybacz, mój mały, ale nie spodziewałem się, że spotkamy się dzisiaj. Są tylko krakersy. Mam nadzieję, że je lubisz.
– Tak. – Wojtek sięgnął po jednego i zaczął chrupać.
Nie przepadał za krakersami, ale grzeczność wymagała, by nie urazić gospodarza odmową. Dokończył więc jednego i sięgnął po drugiego.
– Do której klasy chodzisz? – spytał staruszek.
– Do trzeciej, a konkretnie do trzeciej c.
– Opowiedz mi trochę o szkole. Wiesz, ja dawno skończyłem swoją szkołę. Nawet bardzo dawno – roześmiał się. – Ale lubię słuchać o życiu uczniów, to takie ciekawe.
Wojtek zdziwił się życzeniu pana Teofila. Co w życiu uczniów może interesować staruszka? Zaczął jednak opowiadać. Początkowo nie szło mu to składnie, ale w miarę jak mówił, przypominało mu się coraz więcej szczegółów z życia szkolnego. Mówił i mówił. Jacy są nauczyciele, jakie figle płatają im uczniowie, chociaż o tym ostatnim nie mówił za dużo, żeby nie kompromitować za bardzo swoich kolegów.
– No, popatrz, popatrz – powiedział pan Teofil. – Jak to się wszystko pozmieniało od moich czasów.
Mieszał łyżeczką herbatę. Wojtek też posłodził swoją i zamieszał.
– A jakie masz hobby? Co lubisz robić?
– Zajmuję się modelarstwem. Teraz przygotowuję samolot na konkurs. Taki, co naprawdę lata. Z silnikiem. Pomaga mi Szymek.
– A, syn pana Alojzego.
– Tak, wyrysował mi model. Wystarał się o odpowiednią sklejkę, zrobił silnik.
– No, to dużo ci pomaga.
– Tak, pomaga mi.
– Co jeszcze lubisz?
– Grać w piłkę nożną.
Tu Wojtkowi zaświeciły się oczy, co od razu zauważył pan Teofil.
– Oho, to fajna gra. Wszyscy muszą współpracować ze sobą na boisku, żeby wygrać. A jakie jest twoje zadanie w drużynie?
– E… stoję na bramce. I trochę gram w polu, w obronie.
Wojtek odrobinę się zmieszał, bo przecież jego gra w drużynie tak naprawdę dopiero się zaczynała.
– A ja, jak widzisz, żyję wśród książek. – Pan Teofil powiódł spojrzeniem po wypełnionych regałach.
Wojtek też na nie spojrzał.
– I przeczytał je pan wszystkie?
– Tak, niektóre nawet po kilka razy. Opowiem ci coś o nich.
Napił się łyk herbaty. Wojtek poszedł w jego ślady, ale z tego upicia wyszło głośne siorbnięcie. Zawstydził się. Pan Teofil uśmiechnął się na znak, że nic się nie stało, zdarza się przecież.
– Książki, które widzisz, zaczął gromadzić mój dziadek. Był wielkim pasjonatem czytania. I zbierania książek. Trochę się to kłóciło, z tym, co robił. A był właścicielem fabryki mydła. Tej, do której dojeżdża się autobusem numer osiem. Przed końcową stacją jest…
– Ja wiem, gdzie to jest – przerwał Wojtek. – Mój tata i pan Bogdan tam pracują. To taki duży budynek za torami.
– Tak – potwierdził pan Teofil. – Jak mówiłem, trochę to było dziwne, bo właściciele fabryk raczej nie czytali książek, a jeśli już, to nie tak wiele, no i ich nie zbierali. Nie mieli na to czasu. To, jak zbierał książki mój dziadek, też było dziwne. Otóż wyszukiwał i kupował książki podniszczone, które miały zużyte lub podarte okładki. I on je naprawiał. W swojej fabryce przeznaczył na to jedno pomieszczenie. Zatrudnił introligatora. To jest taki ktoś, kto oprawia książki. Wszyscy inni właściciele fabryk się z tego śmiali.
Pan Teofil przerwał i zamyślił się. Sięgnął po krakersa i zaczął jeść. To samo zrobił Wojtek.
– Ale nie było to takie zwyczajne naprawianie książek – kontynuował po chwili. – Dziadek mój bowiem uważał, że opowieści zawarte w książkach to coś więcej niż tylko litery i zdania układające się w jakieś historie. Sądził, że te opowieści żyją jakby własnym życiem. I najbardziej je zrozumie ten czytelnik, którego wybierze sama książka.
– Sama książka ma wybrać swojego czytelnika? – zdziwił się Wojtek.
– Tak, właśnie. Dlatego, jak pewnie zauważyłeś, na żadnym z grzbietów zgromadzonych tu książek nie ma tytułu ani autora. Dopiero jak wyjmiesz książkę z regału, dowiesz się, co to. Mój dziadek wierzył, że jeśli wyciągasz rękę po książkę, to nie jest to ślepy traf. Książka potrafi przyciągnąć czytelnika. Może nawet rozpoznać go. I chcieć być przeczytana właśnie przez tego, którego rozpoznała.
Wojtek słuchał, lecz wydawało mu się, że przestaje rozumieć to, co mówił pan Teofil.
– Ale pan przeczytał wszystkie te książki – powiedział. – Czy mogły pana wybierać, gdy pan je wyjmował z regału?
– To tylko opowiadanie o moim dziadku i jego dziwnym pomyśle z książkami. Wcale tak nie musi być, jak ci opowiadałem. Jeśli chcesz, możesz sam spróbować. Podejdź do regału i wybierz książkę.
Wojtek spojrzał na książki. Czy naprawdę któraś z nich może mnie wybrać, zastanawiał się. Chyba to niemożliwe. Ale i zabawne. Spróbuję. Podniósł się i podszedł do regału. Zapach, który poczuł wcześniej, stał się bardziej intensywny. To chyba od tych książek, pomyślał. Zamknął oczy i sięgnął ręką. Wyczuł pod palcami książkę i wyciągnął ją z rzędu innych. Otworzył oczy. Trzymał w ręku tom w ciemnozielonej okładce z wytłoczonym na czarno tytułem: _Opowieść o wędrującym rycerzu_. Od jej okładki znowu wyczuł ten dziwny zapach.
– No i co, Wojtku? – spytał pan Teofil. – Co to za książka?
Wojtek podał mu ją.
– Pamiętam, jak to czytałem. Popatrz na rok wydania: tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty pierwszy. I brak nazwiska autora.
– Nie wiadomo, kto ją napisał?
– Nie ma autora, więc może to jakaś opowieść przekazywana ustnie i spisana.
– I… i chciałem spytać, dlaczego te książki tak dziwnie pachną.
Pan Teofil roześmiał się.
– Widzisz, naprawiano je w fabryce mydła. Skóra okładek nasiąkła zapachami różnych mydeł. Te zapachy mocno zwietrzały, a jednak jakieś ich słabe resztki jeszcze się utrzymują. Tak, to dziwne i trudno to wytłumaczyć.
Podał Wojtkowi książkę.
– Masz, zabierz ze sobą i przeczytaj.
– Dziękuję. Już pójdę, bo mam jeszcze pracę przy modelu.
– To ja dziękuję, że mnie odwiedziłeś, Wojtku.