-
W empik go
Szkarłatna alchemiczka - ebook
Szkarłatna alchemiczka - ebook
Zilan marzy o staniu się cesarską alchemiczką. Pragnie zapewnić byt swojej rodzinie dzięki alchemicznemu wytwarzaniu złota i klejnotów, które spożywają bogaci, by żyć wiecznie. Lecz na razie wiedzie żywot w zubożałej wiosce w południowych Chinach, praktykując nielegalną formę alchemii, aby utrzymać rodzinę – za odpowiednią cenę wskrzesza zmarłych.
Kiedy dziewczyna w końcu otrzymuje szansę przystąpienia do cesarskich egzaminów, wyrusza do stolicy, aby rywalizować z najlepszymi alchemikami w kraju w skomplikowanych zadaniach. Przetrwa je, jeśli uśmiechnie się do niej los, nie mówiąc już o ich zaliczeniu. Na domiar złego, jej reputacja przywracania martwych do życia podąża za nią do stolicy, w której tajemniczy nieznajomy prosi ją o pomoc w udaremnieniu potencjalnego zamachu na koronę.
Im głębiej Zilan wnika w nowy świat, tym bardziej pogrąża się w politycznych intrygach cesarskiego dworu. Tymczasem w murach pałacu czają się potwory i to tylko kwestia czasu, zanim one – i sekrety przeszłości Zilan – dopadną dziewczynę.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.
Opis pochodzi od Wydawcy.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: | brak |
| ISBN: | 978-83-8362-990-2 |
| Rozmiar pliku: | 8,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W czasach dynastii Tang chińscy alchemicy próbowali stworzyć eliksir nieśmiertelności. Ta historia opowiada o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby im się to udało. Ponieważ jest to alternatywna historia, która ukazuje Chiny takimi, jakimi mogły się stać sto lat po tym odkryciu, wiele szczegółów historycznych zostało świadomie zmienionych. W związku z tym nie należy traktować tej książki jako autorytatywnego źródła informacji o historii i kulturze Chin.
W szczególności należy zauważyć, że chociaż alchemia w tej książce została luźno oparta na zasadach i celach chińskiej alchemii taoistycznej z VIII wieku, jej opis jest całkowicie fikcyjny i nie odzwierciedla historycznych ani współczesnych praktyk taoistycznych. Ta książka zawiera również współczesne słowa zaczerpnięte z języka mandaryńskiego i kantońskiego, które znacznie różnią się od słów języka średniochińskiego, który był używany w czasach dynastii Tang. Autorka tej książki podjęła tę decyzję, chcąc stworzyć tekst łatwy do czytania i zrozumienia dla współczesnych użytkowników języka chińskiego (jak również biorąc pod uwagę niechęć do nauki martwego języka na potrzeby powieści fantasy).PROLOG
Pamiętam dzień zaciemnienia, nawet jeśli nikt inny go nie pamięta.
Kiedy zamykam oczy, stoję w mieście, w którym według ciotki nigdy nie byłam, z rodzicami, których już nie ma.
Miasto Chang’an jest jak całe życie skondensowane w jednej chwili, wypełnione po brzegi słowami tysiąca języków, z polnymi szlakami wydeptanymi przez przodków, którego mieszkańcy przywdziewają jedwabne ubrania lśniące niczym łuski ryb. Na odległym krańcu drogi znajduje się wielka kamienna brama z pięciorgiem drzwi otwierających się prosto w ciemność.
Nie wiem, co jest za bramą, ale zbliżam się, oddalając się tym samym od rodziców, mijając kupców z bukłakami, z których wylewa się wino, pielgrzymów w szatach w kolorze pyłu, tancerki w klejnotach, które skupiają promienie słońca i rzucają je na mnie jak sztylety.
Coś znajduje się za bramą. Jestem tego pewna. Pięć łukowatych przejść jest jak krzyczące usta, które mnie nawołują.
Gong odbija się echem, świat odwraca się i znika, a drzwi zatrzaskują mi się przed nosem. Sięgam w stronę matki, a moje palce pstrykają w różnych kierunkach, wydając z siebie tysiące malutkich trzasków, niczym fajerwerki. Spadam przez świat, który obrócił się w pył, upadając na nocne niebo. Wszechświat rozpościera moją skórę i rozciąga mnie przez swą bezkresną ciemność jak blady namiot ponad wszystkimi gwiazdami. Jestem nocą, która zrodziła świat. Jestem kośćmi wszystkich planet. Jestem ciszą. Jestem końcem.
Słyszę głos ojca mówiący do mnie w języku, który dawno zapomniałam. Słowa wznoszą się i opadają jak powolne podmuchy wiatru rozlewające się po dolinie, drżące wśród traw. W jakiś sposób wiem, że są one bardzo ważne, ale jestem zrobiona z jedwabiu, a słowa przeze mnie przepływają. Jedynym, które rozumiem, jest moje imię. Zilan. Zilan. Zilan.
Budzę się w łóżku w Guangzhou w objęciach matki. Rodzice mówią, że to był sen, ale ja wiem swoje.
Wiem, bo zmienił się sposób, w jaki na mnie patrzą. Obserwują mnie, gdy myślą, że nie zwracam na nich uwagi, a ich spojrzenia pełzną wzdłuż mojego kręgosłupa. Na coś czekają.
Co zrobiłam? Zastanawiam się nad tym tysiąc razy, ale nikt mi tego nie powie.
Potem moja matka umiera, a mój ojciec znika i nie ma już nikogo, kogo mogę zapytać.
Jestem jedyną osobą, która pamięta.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rok 775
Guangzhou, Chiny
W samo południe pierwszego dnia letniego przesilenia starzec Gou wtargnął do sklepu ze zjełczałą torbą konopną na ramieniu. Nawet gdybym zignorowała podejrzanie ludzkie wybrzuszenie w środku, brązową maź ściekającą na podłogę czy fioletowe opuszki palców zwisające z niezwiązanego końca torby, wszędzie poznałabym ten zapach.
Zamknęłam książkę i odstawiłam herbatę, która teraz miała kwaśny posmak. Zapach rozgrzanych zwłok dźgał mnie w nos i sprawiał, że ślina zbierała się w gardle, jakbym miała zwymiotować. Lubiłam myśleć, że jestem dobra w oddychaniu przez usta i połykaniu wymiocin jak profesjonalistka, ale zazwyczaj natrafiałam na zwłoki tylko wtedy, gdy się tego spodziewałam.
– Nie możesz tu tego wnieść – powiedziałam i upiłam szybki łyk herbaty, by stłumić wszystko to, co chciało opuścić moje usta poza słowami.
Starzec Gou parł naprzód, jakby mnie nie słyszał, zawieszając torbę wyżej na ramieniu.
– Musisz…
– Wiem, czego potrzebujesz – odparłam. – To tak nie działa. Umawiasz się na spotkanie i wchodzisz od zaplecza po zmroku.
Zjeżył się, gdy mu przerwano, ale mnie to nie obchodziło. Ludzie z silną kartą przetargową nie przychodzili do mnie, prosząc o pomoc. Spojrzenie starca błądziło po półkach wypełnionych ceramicznymi konikami i maleńkimi, klękającymi służącymi oraz tysiącem szkliwionych, glinianych oczu będących świadkami jego grzechów.
Moja rodzina posiadała sklep z míngqì na dalekim, zachodnim krańcu Guangzhou. Wujek Fan i Ciotunia So formowali z gliny naczynia dla duchów, które chowano razem ze zmarłymi, a ja i moi kuzyni sprzedawaliśmy je rodzinom pogrążonym w żałobie. Nikt nie mógł zabrać ze sobą prawdziwych ludzi w zaświaty, ale zmarli mogli wziąć nasze malowane, ceramiczne rumaki, piękne kobiety ze szkliwionej gliny oraz wiernych służących wielkości dłoni. Upychali tyle figurek w swoich grobowcach, ile tylko się dało, mając nadzieję, że zimna glina zmieni się w ciepłe ciało, gdy ich dusze przejdą na drugą stronę, i że nie będą sami po śmierci.
Kiedy byłam młodsza, zapytałam Wujka Fana, czy cokolwiek z tego było prawdą. Zadrwił, mówiąc: „Nie ma znaczenia, czy to prawda, zmarli nie mogą prosić o zwrot pieniędzy”, i zatrzasnął drzwi pieca do wypalania gliny.
Jednak zmarli mogli zrobić o wiele więcej, niż myślał.
To była nasza działalność tylko za dnia. Wujek Fan i Ciotunia So żyli w błogiej nieświadomości, nie wiedząc, skąd pochodzi druga połowa naszych pieniędzy.
– Więc zabierz mnie na tyły – powiedział starzec Gou, jakby to było takie proste.
Pokręciłam głową, modląc się, żeby nikt nie widział, jak w biały dzień ciągnął gnijące zwłoki do naszego sklepu. Powieszenie za zakazaną alchemię życia z pewnością kolidowałoby z moimi nadchodzącymi planami podróży.
– Pilnuję teraz sklepu. Dlatego właśnie należy się umawiać.
Zmrużył oczy, a jego tęczówki błysnęły złocisto – efekt uboczny spożycia zbyt wielu samorodków złota. W obecnych czasach w diecie bogatych nie króluje już mięso z niedźwiedzia gotowane na parze czy ananasy, ale ręcznie robione kawałki złota z perłami jako dekoracją wciąż parujące po alchemicznej transformacji. Niektórzy mówili, że spożywali je łyżkami zamiast pałeczek, ponieważ nie mieli cierpliwości, aby jeść kawałek po kawałku.
Sto lat temu królewscy alchemicy poznali sekretną recepturę na tworzenie złota, które zatrzymywało proces starzenia się i sprawiało, że krew miała kolor słońca. Póki będziesz je spożywać nieskończenie długo, twój uśmiech nigdy nie wyżłobi blizn na policzkach, kości nigdy nie staną się kruche i nie będą trzeszczeć podczas ulewy, skóra nigdy nie zwiotczeje, nie pojawi się na niej ani plamka, ani zmarszczka.
Ale nawet wiecznie młode ciała nadal były zrobione z miękkiego, ludzkiego mięsa, a ani złoto, ani klejnoty nie chroniły bogatych przed chorobami, wypadkami czy czymkolwiek, co, do jasnej cholery, stało się z rozkładającym się ciałem, które przywlókł tutaj starzec Gou. Ci, których było stać na złoto nieśmiertelnych, często pozostawali zamknięci w swoich posiadłościach, aby chronić swoją inwestycję, ale najwyraźniej rodzina Gou nie czuła takiej potrzeby. Nikt tak naprawdę nie wierzył w śmierć, dopóki jemu się to nie przytrafiło.
– Było tylko małe okienko czasowe, w którym mogłem niepostrzeżenie usunąć jego ciało – rzekł starzec Gou, zniżając głos, jakby każdy, kto niefortunnie przechodził obok, faktycznie mógł przetworzyć jego słowa, zanim straci przytomność ze smrodu.
– Mogłabym się zadowolić tym wytłumaczeniem, gdybyś przyszedł tutaj wczoraj i UMÓWIŁ SIĘ NA SPOTKANIE.
– Czy ten sklep z bibelotami jest ważniejszy od mojego brata? – obruszył się starzec Gou, mocniej ściskając torbę.
Ważny dla mnie czy dla ciebie?
Chciałam go o to zapytać, ale dobrze wiedziałam, że lepiej nie mówić tego mężczyźnie, nawet temu łamiącemu prawo, który raczej nie zaryzykuje wszczęcia awantury. Pod ladą znajdował się sztylet, a ja wyciągnęłabym go bez skrupułów, jeśli mężczyzna za bardzo by się wzburzył, ale plamy krwi były irytujące i trudne do wyjaśnienia Ciotuni So.
Jednym z problemów w branży pogrzebowej było to, że wszyscy przychodzili do ciebie z bólem tak wielkim, że byli przekonani, iż nikt inny nie mógł go wcześniej poczuć. Nie podobało im się, że mam zasady, że pobieram opłaty za mój czas, że ich łzy mnie nie wzruszają.
„Śmierć jest smutna, lecz to bez znaczenia. To jest biznes”, tak zawsze powtarzał wujek Fan, gdy klienci płakali. „Jeśli sprawisz, że biznes biedaka stanie się organizacją charytatywną, w ciągu tygodnia będzie miał dwa razy więcej żebraków i nie zostanie mu nic do zaoferowania”.
Poza tym starzec Gou nie potrzebował mojej dobroczynności, a jeśli chciał, żeby ktoś opłakiwał jego brata, mógł kupić kilku żałobników na ulicy. Jego torba była wypchana monetami, a purpurowe, jedwabne szaty migotały złotym haftem. Jego dłonie nie miały odcisków, żadnego brudu pod paznokciami tak jak u farmerów lub rzemieślników. Najwyraźniej nie dopadły go ciężkie czasy.
Musiał wyczytać stanowczość z mojej twarzy i postanowił zmienić taktykę, ponieważ w końcu, z ciężkim westchnieniem, położył torbę na podłodze. Modliłam się, żeby żadna bagnista ciecz przelewająca się w środku nie poplamiła posadzki.
– Z pewnością w dzisiejszych czasach nie masz zbyt wielu klientów – rzucił, podchodząc do półki i podnosząc figurkę ceramicznego wołu.
Otworzyłam usta, by zażądać, żeby ją odłożył, ale on odetchnął i chmura kurzu wzbiła się w powietrze, a miękki proszek wirował wokół okropnie zadowolonej miny malującej się na jego twarzy.
– Mamy ich wystarczająco – powiedziałam, chwytając za krawędź lady.
Ludzie, których nie było stać na życiodajne złoto, oczywiście nadal planowali pogrzeby, ale kiedy ich ojcowie odeszli, nie było już arystokratów opróżniających nasze półki. Większość klientów kupowała jeden lub dwa míngqì, płacząc przy ladzie i błagając o niższą cenę. Godziliśmy się na to nie dlatego, że byliśmy dobrymi ludźmi, ale dlatego, że kilka monet było lepszych niż żadna.
Starzec Gou uniósł brew i stwierdził:
– Lepiej by się wam wiodło, gdybyście robili nocniki.
Nie odpowiedziałam, bo tak naprawdę powiedziałam to samo Ciotuni So, na co ona odrzekła: „Ludzie mogą srać do dziury w ziemi, nie do mojej sztuki”.
Pokręciłam głową.
– Zamykanie sklepu o różnych porach jest niekorzystne dla biznesu.
– Zilan síuzé – powiedział, posyłając mi sztywny uśmiech. – Proszę, mój brat ma dwie małe córki.
Musiałam się bardzo wysilić, żeby nie przewrócić oczami, słysząc, jak słodko wymawia moje imię. Gdy byłam młodsza, śmiał się, kiedy jego syn nazywał mnie gwáimūi – dziewczyna-duch – i nie skarcił go, gdy wyrwał wszystkie fioletowe orchidee, które rosły na skraju miasta, przeżuł je i wypluł u mych stóp. Nie mogłam nawet być na niego zła, bo też miałam ochotę przeżuć swoje imię i wypluć je w postaci fioletowej papki.
Zĭlán – napisane ze znakami oznaczającymi fioletową orchideę – nie było imieniem nadawanym dziewczynce, która pewnego dnia stanie się kimś ważnym. Zostałam na to mimowolnie skazana, ponieważ ojciec był cudzoziemcem, a matka – z jakiegoś dziwnego powodu – pozwoliła mu nadać to imię, mimo że ledwo mówił po chińsku. Może mieszkankom Nowej Szkocji nie przeszkadzało noszenie imion inspirowanych nazwami kwiatów, ale w Guangzhou imiona były dla nas nadzieją i marzeniem naszych rodziców, a nie tylko pięknymi rzeczami, które widzieli na ziemi.
Imię mojego kuzyna Wénshū miało w sobie znak oznaczający książkę, ponieważ jeszcze zanim dowiódł swojej irytującej umiejętności czytania, był przeznaczony do bycia uczonym. Moja kuzynka Yŭfēi nosiła imię, w którym specjalne znaki oznaczały spowity mgłą śnieg i deszcz, ukryte oblicze pięknej bogini. Ale zĭlán był kwiatem tak pospolitym, że nie można go było nawet sprzedać, i tak kruchym, że kilka dni deszczu mogłoby go rozerwać na strzępy. Przez sekundę był ładny, a za chwilę martwy.
Sklep naprawdę zaczynał teraz śmierdzieć i gdybym liczyła dziś na jakichś klientów, z pewnością by nie przyszli, gdyby starzec Gou stał tam dłużej z cieknącymi zwłokami swojego brata. Najlepiej było po prostu szybko się z nim uporać.
Westchnęłam i rozkazałam:
– Zarygluj drzwi.
Starzec Gou odwrócił się i zasunął drewniany rygiel za sobą. Odchrząknął, wchodząc w głąb pomieszczenia.
– Chcę…
– Najpierw się rozliczymy – powiedziałam, stukając w ladę.
Zamarł, jakby go spoliczkowano.
– Nawet na niego jeszcze nie spojrzałaś.
– Konsultacja kosztuje pięćdziesiąt sztuk złota.
Skrzywił się, ale posłusznie opróżnił torbę na ladę. Złote monety wirowały po wypolerowanym drewnie. Był to rozcieńczony rodzaj złota używany jako waluta, a nie bryłki zjadane dla zyskania nieśmiertelności. Mogłam to stwierdzić po samym zmatowieniu monet.
Sięgnęłam po jedną z nich i przyłożyłam do okna, przyglądając się jej blaskowi, a następnie wrzuciłam ją do filiżanki herbaty. Prawdziwe złoto zawsze opadało na dno, ale złoto głupców – tanio przetworzony gatunek, który w ciągu następnej godziny zamieniłby się z powrotem w węgiel – unosiłoby się na wodzie.
– Mojego brata bolało serce – zaczął starzec Gou, gdy moneta opadła na dno mojej filiżanki.
Podniosłam kolejny kawałek i włożyłam go do ust, delikatnie gryząc. Prawdziwe złoto było miękkie i plastyczne. Gdy ten kawałek wyszedł z moich ust ze śladem zębów trzonowych, zaczęłam liczyć, zadowolona, że są prawdziwe.
– Cynober i grzyby nie pomogły – kontynuował starzec Gou.
– Nie jestem uzdrowicielką – powiedziałam, bo jego głos odwracał moją uwagę od liczenia. – Jego diagnoza nie ma dla mnie znaczenia, dopóki jest w jednym kawałku.
Górna warga starca Gou drgnęła, gdy ułożyłam złoto w schludnych rzędach. Prawdopodobnie nie był przyzwyczajony do tak swobodnej rozmowy. Za worki ze złotem można było kupić wiele rzeczy, lecz mój szacunek nie był jedną z nich.
– Czterdzieści siedem – oznajmiłam w końcu, wyciągając dłoń po więcej.
Starzec Gou machnął na mnie ręką, jakby to nie miało znaczenia.
– Z pewnością to wystarczy za konsultację.
Uniosłam brew.
– Chcesz konsultacji wartej czterdzieści siedem sztuk złota?
– BŁAGAM – wycedził przez zaciśnięte zęby.
– Jak sobie życzysz – powiedziałam, pochylając się nad ladą. Zmrużyłam oczy i spojrzałam na poplamioną szarym płynem tkaninę konopną worka. Wzięłam głęboki wdech, a zapach śmierci sprawił, że łzy napłynęły mi do oczu.
– Nie – zdecydowałam, zsuwając jego złoto z blatu do mojej glinianej miski. – Dziękuję za współpracę.
– NIE? – powtórzył starzec Gou, czerwieniąc się na twarzy. – Jak można to nazwać konsultacją?
– Smród – podsumowałam, biorąc długi łyk mojej herbaty, która teraz miała metaliczny posmak krwi. – Zbyt długo zwlekałeś z przyjściem do mnie. Nie ożywię trupa z larwami zamiast oczu i nie puszczę go w świat.
– On ma oczy! – oburzył się mężczyzna, a jego głos wstrząsnął rzędem ceramicznych śpiewaków obok niego. – Nawet na niego nie spojrzałaś!
Wzięłam kolejny łyk herbaty.
– Widzenie kosztuje dziesięć sztuk złota więcej niż to, co mi zapłaciłeś.
– TRZY więcej! Powiedziałaś pięćdziesiąt!
– To było, zanim spróbowałeś mnie oszukać – odparłam. – Teraz jest już dziesięć więcej.
Starzec Gou westchnął i sięgnął do innej torby, kręcąc głową i odliczając dziesięć monet, po czym cisnął je na blat. Dorzuciłam je do miski, zanurkowałam pod ladę i wyskoczyłam z głównej części sklepu.
Rozchyliłam konopny wór, odsłaniając sztywne i nabrzmiałe ciało w kolorze zimnej owsianki, z sinymi paznokciami i ustami. Z nosa zmarłego sączyła się czarna jak smoła substancja, która spływała mu po policzkach i zbierała się w kącikach ust. Dotknęłam jego ramienia i gdy poruszyłam palcami, poczułam, jak skóra przesuwa się w przód i w tył, niczym kawałek luźnego ubrania. Starzec Gou omal nie zwymiotował od jego odoru.
– Zaczął już gnić – oświadczyłam. – Jego skóra może w każdej chwili zacząć schodzić. Nie mogę mu pomóc.
– Ale możesz go sprowadzić z powrotem?
Spojrzałam w górę, marszcząc brwi.
– Słyszałeś, co powiedziałam? Chcesz mieć brata, który nie ma skóry?
– Przyszyjemy ją – odrzekł, machając ręką, jakby to była drobna niedogodność. – Wszystko jest lepsze od śmierci, prawda?
Zmrużyłam oczy.
– W TWOIM mniemaniu. Nie będzie mógł wyjść na zewnątrz. Jego wygląd zatrwoży ludzi.
– Nasz dom jest na tyle duży, że nie będzie się nudził – podsumował. – Dasz radę czy nie?
Gdybym mogła sobie pozwolić na posiadanie sumienia, powiedziałabym „nie”.
Jednak wkrótce razem z kuzynami mieliśmy zdawać egzaminy do służby cywilnej i gdyby wszystko poszło dobrze, przeprowadzilibyśmy się do stolicy na drugą i trzecią rundę testów, zostawiając połowę naszych oszczędności Wujkowi Fanowi i Ciotuni So. Wyobraziłam sobie, jak siedzą w ciemności i otwierają ostatnie worki ryżu, wsypując je do wodnistej zupy.
– Sześćset – oznajmiłam.
– Słyszałem, że w zeszłym tygodniu brałaś pięćset – zakpił starzec Gou.
– W zeszłym tygodniu złoto było więcej warte.
– Jak śmiesz…
– Jeśli ci się nie podoba, znajdź kogoś innego.
Nie było nikogo innego i doskonale o tym wiedział. Łatwo było znaleźć alchemików, którzy potrafili naprawiać zepsute zabawki lub opatrywać obdarte ze skóry kolana, ale eksperymentowanie z alchemią życia – lub namawianie do jej praktykowania – było karane śmiercią.
Mężczyzna spojrzał na mnie, prawdopodobnie niepewny, czy naprawdę odpuszczę pięćset sztuk złota. Ja jednak widziałam śmierć i rozkład, rzeczy znacznie bardziej przerażające niż rozgniewany starzec, rzeczy, których Gou nigdy nie mógł sobie wyobrazić w swoim niekończącym się życiu w złotej klatce.
W końcu skinął głową.
– Możesz zostawić ciało w chlewiku – powiedziałam. – Wróć po zmroku z pieniędzmi.
Jego oczy zwęziły się, a złote plamki wokół źrenic były ostre jak brzytwa.
– Nie zostawię brata w chlewie.
– Aha, w takim razie wyszykujmy go na powitanie klientów – oznajmiłam, przewracając oczami i wstając, by znów ruszyć za ladę. – To nie ja przywlekłam tu zwłoki w samo południe i nie mam ich teraz gdzie położyć.
– Nie pomożesz mi TERAZ?
– Moi kuzyni są zajęci, a potrzebuję ich pomocy – wyjaśniłam. – Poza tym jeszcze mi nie zapłaciłeś.
– Co jest nie tak z waszą rodziną i pieniędzmi? – zapytał. – Nie macie litości?
– Żadnej – odparłam, biorąc kolejny łyk herbaty.
Byłam przyzwyczajona do tego, że ludzie utyskiwali na moje ceny.
– Dlatego twoja rodzina ma takiego pecha, wiesz? – skomentował, raz jeszcze zarzucając worek na ramię. – Wszyscy macie złą karmę.
Starałam się nie zmieniać wyrazu twarzy, żeby nie pokazywać mu, że jego słowa mnie dotknęły. Prawdopodobnie mówił o moich rodzicach. Guangzhou był wtedy mniejszy i wszyscy słyszeli o dziewczynie na tyle głupiej, że wyszła za cudzoziemca, który zostawił ją na łożu śmierci. A może miał na myśli Ciotunię i Wujka, których zły stan zdrowia nie był tajemnicą.
Jednak ten pech nie miał niczego wspólnego z naszymi cenami, a wszystko miało związek z pożeraczami złota, takimi jak starzec Gou.
– Buddyjska moralność nie obowiązuje alchemika – powiedziałam, opróżniając filiżankę i odkładając ją głośno na blat. – A bogowie cię za to opuszczą. Jeśli chcesz odzyskać brata, to teraz ja jestem twoim nowym bogiem.
Starzec Gou prychnął i kręcąc głową, powiedział:
– Wyobraź sobie kogoś takiego jak ja modlącego się na kolanach do kogoś takiego jak ty.
To mogło oznaczać tysiąc różnych rzeczy, ale ostatecznie nie miało znaczenia. Chiny od dawna dzieliła wielka przepaść, z rodziną Gou po jednej stronie i moją po drugiej.
– Nie chcę twoich modłów – odpowiedziałam. – Chcę tylko twoich pieniędzy.ROZDZIAŁ DRUGI
Znalazłam Wenshu siedzącego na podłodze naszej sypialni wśród dziesiątek rozwiniętych zwojów. Jego wzrok wodził w górę i w dół tekstu, nie zważając na mnie, kiedy pojawiłam się w drzwiach. Mogłam podpalić dach, a chłopak prawdopodobnie czytałby dalej, aż na jego skórze nie pojawiłyby się pęcherze.
Wychodził na zewnątrz znacznie rzadziej niż ja czy Yufei, więc jego cera niemal dorównywała bieli konopnych szat. Kuzynka i ja żartowałyśmy, że byłby lepszą panną młodą niż którakolwiek z nas, ponieważ był delikatny jak źdźbło srebrnej trawy, miał miękkie dłonie, włosy, które nigdy się nie plątały i kąpał się tak często, że nieustannie pachniał mydlinami.
– Gēgē – powiedziałam. – Mamy…
– Zaczekaj chwilkę – odezwał się. – Skupiam się.
Wenshu utkwił wzrok w pergaminie. Czytał szybciej, niż ja mogłabym sobie wymarzyć. Miał irytująco dobrą pamięć i prawdopodobnie był to piąty lub szósty raz, kiedy czytał ten sam zwój. Nie czułam się zatem źle, podnosząc jedną z zabłąkanych skarpetek Yufei z podłogi, zwijając ją i rzucając mu w twarz.
Skarpeta odbiła się od jego czoła. W końcu podniósł wzrok i spojrzał na mnie z beznamiętną twarzą.
– Uczę się.
– Dziś musimy zapłacić podatek – przypomniałam. – Chodź ze mną do poborcy podatków i kup więcej tuszu do tatuażu po drodze. Mamy dziś robotę.
– Ach! – Spojrzał na zwój przed sobą jak na kochankę, z którą nie mógł się rozstać, i powoli zaczął go zwijać.
Przez kilka lat chodził do szkoły, ale odkąd biznes podupadł, musiał dzielić swój czas między sklep i naukę na własną rękę. Chociaż nie był najbardziej cierpliwym nauczycielem, udało mu się nauczyć mnie i Yufei kilku podstawowych znaków, a resztę przyswoiłyśmy same.
W pewnym momencie, którego nie mogłam sobie przypomnieć, wszyscy żartowaliśmy o wspólnym zdawaniu egzaminów do służby cywilnej i przeprowadzce do stolicy, Chang’an, jako pracownicy rządowi, skąd moglibyśmy wysyłać Ciotuni So i Wujkowi Fanowi wystarczająco dużo pieniędzy na zakup dziesięciu nowych domów. Pewnego dnia, gdy uczyliśmy się przy świetle najcieńszego półksiężyca wpadającego przez papierowe okna, zdaliśmy sobie sprawę, że to już nie był żart. Gdy mówiliśmy o tym na głos, powoli nabierało to kształtu. Zmieniło się z delikatnej mgły snu w coś o twardych krawędziach i ostrych rogach – coś, co mogliśmy mocno trzymać w dłoniach. Teraz, za dwa tygodnie, przystąpimy do egzaminów i przekonamy się, czy nasza nauka coś dała, czy też nasz sen przesypie się przez palce jak piasek.
Tak więc, gdy nie pracowaliśmy, Wenshu i Yufei studiowali najważniejsze księgi konfucjanizmu na egzaminy urzędnicze, podczas gdy ja przygotowywałam się do egzaminu alchemicznego, aby dołączyć do cesarskich nadwornych alchemików.
Przeczytałam każdą książkę o alchemii w Guangzhou, którą mogłam znaleźć, pożyczyć lub ukraść. Dowiedziałam się, że alchemicy są mistrzami pięciu żywiołów, wykorzystując wszelkiego rodzaju skały i minerały jako katalizatory do przekształcania świata. Początkowo jedynym celem pierwszych alchemików było stworzenie eliksiru nieśmiertelności. Udało im się zabić pięciu cesarzy swoimi toksycznymi miksturami, zanim w końcu odnieśli sukces na dworze cesarzowej Wu – mającej ponad sto lat i wciąż wyglądającej świeżo jak lilia wodna.
Teraz, gdy spełniło się ich największe marzenie, niewiele było rzeczy, których współcześni alchemicy nie próbowali. Mogliby rozdzierać góry na pół, zmieniać bieg rzek, gotować oceany, równać miasta z ziemią – nie było rzeczy niemożliwych, jeśli posiadało się odpowiednie kamienie i było się gotowym ponieść konsekwencje.
Pierwszym tekstem, jaki przeczytałam, były notatki mojego ojca na temat alchemii – jedyna rzecz, jaką mi pozostawił, poza moim absurdalnym, kwiecistym imieniem. Moja ciotka powiedziała, że słyszał on, iż alchemia jest bardziej zaawansowana w Chinach niż na Zachodzie, więc podróżował Jedwabnym Szlakiem z nadzieją, że pozna nasze tajemnice. Pochodził z drugiego końca świata, z małego kraju zwanego Szkocją, gdzie mówiono dziwnym językiem zwanym gaelickim. Tam alchemia nadal uważana była za pseudonaukę i mit tylko dlatego, że nigdy jej nie opanowano. Ciotunia So powiedziała, że mój ojciec był wysoki, blady i różowawy jak surowa meduza, z miedzianymi włosami i łzawiącymi, niebieskimi oczami. Wciąż pamiętałam delikatną linię jego uśmiechu, ale po dziesięciu latach moje wspomnienia były wystrzępione na brzegach.
Dzięki niemu pewnego dnia będę wielkim alchemikiem. Nie po to, żeby był dumny, ale żeby zrobić mu na złość. Bo kiedy moja mama zachorowała, po prostu odszedł i nigdy nie wrócił. Wciąż czułam jej sztywne, bezwładne dłonie na moich, gdy mówiła: „Twój ojciec poszedł po pomoc. Wróci lada chwila”. Jednak poza naszymi lokalnymi uzdrowicielami znikąd nie było pomocy, a gdy księżyc stał się cienki i ciemny na niebie, wiedziałam, że ojciec nigdy nie wróci. Matka, która nigdy nikogo nie skrzywdziła, która wplatała mi we włosy orchidee i wybierała dla mnie paprykę z zupy, która śpiewała mi każdej nocy, wierzyła w niego aż do śmierci, do ostatniego tchu.
Przywłaszczyłam więc sobie jego notatki, bo przynajmniej tyle mógł mi dać po tym, jak podrzucił mnie Ciotuni So. Dzięki jego badaniom mogłam liczyć na to, że będę mieć przewagę nad wyszkolonymi alchemikami. Napisał połowę po chińsku, a połowę po gaelicku, co Wenshu pomógł mi rozszyfrować, mówiąc, że gaelicki ma korzenie w językach słowiańskich, które były używane na zachodnich szlakach handlowych.
Oczywiste było, że Szkoci naprawdę nie mieli pojęcia, co robią z alchemią. Notatki mojego ojca opisywały niestabilne i nadmiernie ambitne przemiany zmieszane z narzekaniami na temat magicznego eliksiru ukrytego na mitycznej wyspie Penglai. Czasami ta ambicja prowadziła go do pytań, przez które trafiłby do więzienia, gdyby wypowiedział je po chińsku.
„Dlaczego umarli muszą pozostać martwi?”, zapisał w swoim ostatnim zeszycie. „Alchemicy władają energią życiową w celu przeprowadzania przemian, więc dlaczego śmierć jest nietykalna? Z pewnością z odpowiednim kamieniem jest to możliwe”.
Skupił swoje wysiłki na kamieniu kurzej krwi – mieszance gliny i krwistoczerwonego kwarcu – jako kluczowym materiale w transmutacji, który może wskrzesić zmarłych. Nie żył na tyle długo, aby dowiedzieć się, że miał rację.
Zastosowanie jego notatek w praktyce wymagało użycia metody prób i błędów, a także wielu krzyków i modlitw Ciotuni So, kiedy świnia, którą zarżnęła na kolację, nagle wróciła do życia po południu.
Kiedy jednak po raz pierwszy wypróbowałam to na ludziach, zdałam sobie sprawę, że nigdy wcześniej ani nigdy później nie było mi bliżej do stania się bogiem. Przez chwilę, po każdej przemianie, nie byłam już biedną córką kupca, ale artystką wszechświata, malującą na nowo konstelacje, wygładzającą góry w doliny i nakazującą morzu się rozstąpić.
Moi kuzyni próbowali alchemii, gdy byliśmy młodsi, ale żadne z nich nie było w stanie zrobić nic więcej niż stworzyć bulgoczące kałuże szlamu, które pachniały tak ostro, że prawie zemdleliśmy, wdychając opary.
– Prawdopodobnie ma to podłoże genetyczne – powiedział Wenshu. – Twój ojciec to robił, dlatego ty też jesteś w stanie.
Ja jednak podejrzewałam, że Wenshu po prostu wolał czytać zwoje niż brudzić sobie ręce.
– Pachniesz jak stęchła ryba – oznajmił mój kuzyn, zwijając ostatni zwój i kładąc go z szacunkiem na biurku.
– Nie, pachnę płynem oczyszczającym.
– Och, tak jest znacznie lepiej – odrzekł, wkładając pędzle do szuflady.
Machnęłam rękami blisko jego twarzy, a on się wzdrygnął i rzucił:
– Umyj ręce, demonie.
Żartobliwie sięgnęłam po jego poduszkę, a on chwycił garść płatków mydła ze słoika na biurku i cisnął nimi w moją twarz.
– Jeśli teraz przeszkadza ci zapach, to powodzenia dziś wieczorem, kiedy faktycznie zobaczysz ciało – rzekłam. – Cieknie z każdego otworu.
– Ciało nie stoi w mojej sypialni, nie dotyka mojej poduszki – powiedział, odwracając się i wyciągając z szuflady biurka kamień pisarski. Trzymał go w świetle i zeskrobywał zaschnięte kawałki z jego powierzchni. Musiałby wytworzyć nieco więcej tuszu przed zmrokiem.
W drzwiach pojawiła się Yufei, trzymając tobołek tkaniny. Nasz pokój był naprawdę za mały dla trzech osób, a Yufei i ja byłyśmy zdecydowanie za duże, aby dzielić sypialnię z chłopcem, ale nie było dokąd pójść, o ile któreś z nas nie chciało spać w korytarzu. Jej długa spódnica miała czerwone plamy brudu na obszyciu, a włosy wypadały z misternego koka, który Ciotunia So robiła jej każdego ranka.
– Dlaczego w chlewiku jest ciało? – zapytała kuzynka.
– To na później – powiedziałam, zbierając płatki mydła z podłogi.
Yufei zamrugała, ale nie dopytywała dalej. Miała tak ograniczony wachlarz mimiki, że sąsiedzi szeptali o tym, że zamiast prawdziwej twarzy nosi porcelanową maskę. Bez słowa rozwinęła trzymany w rękach materiał, rozrzucając przy tym białawo-brązową papkę po całej podłodze.
Wenshu wydał z siebie zduszony dźwięk i się cofnął. Po tym, jak zobaczyłam tamto ciało tego popołudnia, pomyślałam, że patrzę na kilka kilogramów ludzkiego tłuszczu, jednak śmierć miała wyraźny zapach, a ten był ostry i słodki.
– Słodkie ziemniaczki? – zagadnęłam.
Yufei skinęła głową.
– Czy możesz je naprawić?
– Tak, ale dlaczego je zmiażdżyłaś? – Podeszłam do szuflady nocnego stolika.
– I dlaczego wyrzuciłaś je na czystą podłogę? – spytał Wenshu, chwytając się za włosy, na co w odpowiedzi Yufei wzruszyła ramionami.
– Potrzebowałam czegoś ciężkiego, a one i tak już były zgniłe – wytłumaczyła, siadając ze skrzyżowanymi nogami na podłodze.
– Potrzebowałaś czegoś ciężkiego, kiedy kupowałaś warzywa dwie przecznice dalej? – dopytał Wenshu, wpatrując się oskarżycielsko w tłuczone ziemniaki.
– Mężczyźni są irytujący – powiedziała Yufei, jakby to miało wszystko wyjaśnić, lecz widząc nasze puste spojrzenia, przewróciła oczami i dodała: – Nie zostawiliby mnie w spokoju, a ja miałam jajka w drugiej ręce.
– Ach tak. Przyłożyłaś komuś ziemniakami?
Przytaknęła.
Wielu mężczyzn desperacko pragnęło poślubić moją kuzynkę, ale ona była tak samo zdeterminowana, by przekonać ich, że lepiej im będzie z dzikiem niż z nią jako żoną. Jeden z nieszczęsnych zalotników podrzucił jej w zeszłym miesiącu liścik miłosny, który rozszarpała na kawałki i zjadła na jego oczach. Inny mężczyzna przyszedł do sklepu, aby podarować jej dzikie kwiaty, ale ona wrzuciła je do pieca. Ciotunia So wmawiała ludziom, że Yufei ma piętnaście lat, mimo że miała je od ponad czterech, ponieważ robiła się zawstydzająco stara, by wciąż być niezamężną. Jednak bez względu na to, jak bardzo się starała, studnia zalotników zdawała się nigdy nie wysychać.
Wenshu westchnął głęboko, zgarbiony nad biurkiem.
– Zabiłaś kogoś?
Yufei pokręciła głową.
– Zbyt wielu świadków. Choć nawet gdybym to zrobiła, Zilan mogłaby go po prostu ożywić.
Wenshu jęknął i upadł twarzą na łóżko.
– Mam demony za siostry.
– To kolejny powód, aby pozostać po naszej dobrej stronie – podsumowałam, grzebiąc w mojej szufladzie w poszukiwaniu właściwego kamienia i ukrywając lekki uśmiech.
Zawsze robiło mi się milej, kiedy Wenshu czy Yufei nazywali mnie swoją siostrą. Jasne, dorastaliśmy razem, ale tak naprawdę byłam tylko ich kuzynką. To boleśnie oczywiste, patrząc na nas troje razem – byłam wyższa od nich obojga, bo tak się działo, kiedy miało się potężnego ojca Szkota. Moje włosy miały dziwny miedziany odcień w świetle słonecznym, ręce i nogi były tak długie, że Ciotunia So nazwała mnie konikiem polnym, a szewc powiedział, że tylko mężczyźni mają tak duże stopy.
Kiedy jako dzieci bawiliśmy się nad rzeką i widziałam nasze niedopasowane odbicia falujące w mętnej wodzie, słowo „siostra” wydawało mi się kłamstwem. Nie zawsze byłam ich siostrą, co oznaczało, że pewnego dnia mogą zdecydować, że już nią nie będę. Teraz było dobrze, kiedy wszyscy mieszkaliśmy pod dachem Ciotuni i Wujka, ale może pewnego dnia Yufei w końcu spotka mężczyznę, który jej nie obrzydzi, a Wenshu ożeni się, ponieważ był to logiczny wybór, a ja zostanę sama. W przeciwieństwie do kuzynki nie byłam wystarczająco ładna, by przekonać mężczyznę do zapłacenia za mnie posagu. Fakt, że byłam hùnxiě – w połowie Chinką Han, a w połowie cudzoziemką – na pewno nie pomógł w tym przypadku. Część mnie chciała, żebyśmy wszyscy byli jak Yufei i udawali, że nigdy się nie starzejemy, abyśmy mogli być razem na zawsze.
Wyciągnęłam z szuflady trzy małe kamienie księżycowe i rozgrzałam je w dłoniach. Były one minerałami wody, przydatnymi do leczenia i napraw. Wszystkie kamienie na świecie miały różne właściwości w zależności od ich żywiołów. Większość tych związanych z metalem mogła zmieniać kształt innych obiektów. Te łączące się z ziemią były dobre do przekształcania umysłu, a te od drzew służyły do manipulowania życiem roślin i zwierząt. Minerały ognia były środkami zniszczenia lub wielkiej zmiany. Nadal istniały tysiące kamieni o niewykorzystanych zastosowaniach, a nawet więcej takich hybrydowych, które alchemicy próbowali wykuć do potężniejszych reakcji – takich jak ten z kurzej krwi, który badał mój ojciec.
Kilka lat temu kupiłam stary podręcznik o kamieniach alchemicznych za pół ceny, ponieważ był strasznie stary, a następnie robiłam notatki na marginesach, wypróbowując każdy kamień, aby zweryfikować to, co podaje książka. Doskonale pamiętałam zastosowanie każdego z tych, które mogłam znaleźć w Guangzhou, i przez cały czas nosiłam ze sobą torbę z tymi najczęściej występującymi: księżycowy do leczenia, żelazo do przekształcania, ametyst do rozszczepiania.
W przypadku drobnych napraw, takich jak ta, wystarczy kilka kamieni księżycowych. Trzymałam trzy z nich w dłoni, zatopiłam palce w tłuczonych ziemniakach i zamknęłam oczy.
Prawdziwym powodem, dla którego mogłam parać się alchemią, a moi kuzyni nie, było to, że nie słyszeli płynącej w nich rzeki. Kiedyś ich o to zapytałam, a wtedy Wenshu sprawdził tylko, czy nie mam gorączki.
Qi – oddech, energia, życie – krążące we wszystkich naszych ciałach, niekończąca się rzeka we wnętrznościach, która podtrzymywała bicie serc, sprawiając, że płuca się rozszerzały, ogrzewając jedzenie w żołądkach. Alchemia polegała na czerpaniu mocy ze świata przyrody i skupianiu jej w swoim qi. Kiedy zamknęłam oczy i pozwoliłam, aby mój oddech stał się płytki, usłyszałam, jak pędzi po gładkich kamieniach i złotych piaskach, wlewając się do bezkresnego oceanu mego serca.
Moja dłoń stawała się chłodna, gdy chłonęła lecznicze właściwości kamienia księżycowego. Rzeka płynąca we mnie stawała się zimna, a cienkie warstwy szklistego lodu tworzyły się na jej powierzchni i roztrzaskiwały w nurcie. Wypuściłam z ust chmurę pary wodnej, a na moim ciele pojawiła się gęsia skórka. Potem, niczym przez nieszczelną tamę, energia kamienia księżycowego przesączyła się wprost z moich dłoni do ziemniaków.
Skrobiowy szlam twardniał pod moimi dłońmi, skórka z powrotem się uszczelniała, a miękkie plamy przejrzałości stawały się na powrót twarde. Pięć całych słodkich ziemniaków leżało na podłodze pod moimi dłońmi.
Szczypały mnie palce, jakby były odmrożone, jeden z paznokci popękał, gdy pocierałam dłonie, aby odegnać chłód.
Za każdym razem, gdy czerpałam z potęgi alchemii, ona mi się odgryzała. To była jedna z głównych zasad – nie można tworzyć dobra, nie tworząc jednocześnie zła. W przypadku małych rzeczy, takich jak rekonstrukcja ziemniaków, koszt był znikomy. W przypadku większych przekształceń… Zawsze chodziło o to, czy warto.
– Dzięki – powiedziała Yufei, zbierając ziemniaki, przerwała jednak i uniosła brew, jakby zastanawiała się nad czymś bardzo ważnym. – Powinniśmy to zrobić z jedzeniem, które sprzedawcy wyrzucają na koniec dnia. Zaoszczędzilibyśmy trochę pieniędzy.
– To nie jest zły pomysł – zauważyłam.
– To absolutnie zły pomysł – zaprotestował Wenshu. – Chcesz jeść zepsute owoce i mięso?
– Zilan może sprawić, że znów będą świeże – wytłumaczyła dziewczyna.
– Zlizałabyś zupę nawet z podłogi. Twoje standardy bezpieczeństwa żywności mnie nie uspokajają.
– JA nie zlizałabym zupy z podłogi – odparłam.
– Nie, po prostu wskrzesiłabyś ziemniaki rękami pokrytymi sokiem ze zwłok – powiedział Wenshu.
– Kamień księżycowy oczyszcza…
– Jedz, co chcesz – rzucił kuzyn. – Jest bardzo krótka lista rzeczy, za które byłbym gotów oddać życie, ale ziemniaków na niej nie ma.
Odwróciłam się do Yufei.
– Ty i ja jesteśmy na tej liście, ale na drugim miejscu po jego płatkach mydlanych.
Kolejna garść płatków przeleciała przez pokój, spadając na mnie i kuzynkę.
– Chciałaś, żebym z tobą poszedł, czy nie? – zapytał Wenshu.
Skinęłam głową, powstrzymując się od kolejnych docinków. Podatki dla naszego okręgu należało zapłacić pod koniec każdego tygodnia i nie było dobrym pomysłem, aby dziewczyna szła sama na drugi koniec miasta w dniu, w którym wszyscy wiedzieli, że będzie mieć przy sobie pieniądze. Miałam w kieszeni kryształy cynobru, których mogłabym użyć do wysadzenia mózgu złodzieja, gdybym chciała, ale dla naszego interesu lepiej byłoby, gdybym po prostu poszła z Wenshu i całkowicie uniknęła konfrontacji. Zawsze proponował, że pójdzie sam, ale wiedziałam, że nie ma dość silnego kręgosłupa, by postawić się komendantowi rynku.
– Ja też pójdę – powiedziała Yufei.
– Miałaś już dziś wychodne – zaprotestował chłopak. – Mama będzie zła, jeśli się opalisz.
– Chcę ciasto ryżowe – dodała, jakby to miało ustrzec ją przed gniewem Ciotuni So.
Wenshu przewrócił oczami i podał mi słomkowy kapelusz z haka przy drzwiach, biorąc również jeden dla siebie. Nie obchodziło mnie, czy się opalę, ale wiedziałam, że Ciotunia So będzie miała o jedno zmartwienie mniej. Zarówno ona, jak i Wujek Fan byli ostatnio zbyt chorzy, aby pracować, więc gdyby kolor mojej cery przypominał surową sieję i to wywołałoby uśmiech na ich twarzy, nie protestowałabym.
Chwyciłam torbę z pieniędzmi zza lady, podczas gdy Wenshu wyjął naszą księgę rachunkową. Przeszliśmy przez boczne drzwi, zamykając je szczelnie za sobą, po czym wyszliśmy na ostre słońce.ROZDZIAŁ CZWARTY
Z perspektywy czasu ożywianie zmarłego pół godziny przed kolacją prawdopodobnie nie było najlepszym pomysłem, na jaki kiedykolwiek wpadliśmy.
Wróciliśmy z targu i zastaliśmy Ciotunię So upierającą się, że czuje się wystarczająco dobrze, by ugotować wszystkie ziemniaki, które kupiła Yufei. W tym czasie starzec Gou kręcił się przy chlewie ze skrzyżowanymi rękami i workiem złota, nie chcąc wyjść bez brata. Mogliśmy kazać mu czekać, aż słońce całkowicie zajdzie, ale fakt, że na naszym podwórku stoi bogacz z torbą pieniędzy, skłoniłby sąsiadów do zadawania pytań.
– Czy możesz to zrobić w mniej niż godzinę? – wyszeptał do mnie Wenshu, zerkając na starca Gou, który łypał ponuro na Yufei, podczas gdy ta liczyła jego monety.
Nie byłam tego pewna, ale wkrótce miałam przystąpić do cesarskiego egzaminu alchemicznego i dokonywać transformacji pod znacznie większą presją niż moja ciotka krzycząca, żebym przyszła coś zjeść. Wyobrażałam sobie, że mój ojciec podróżuje po całym świecie, używając alchemii do zgładzania dzikich bestii jednym ruchem nadgarstka, wspinając się po górach i brodząc w rzekach. Z pewnością stawił czoła większemu niebezpieczeństwu niż zrzędliwy starzec, więc gdybym chciała być lepsza od niego, musiałabym przyzwyczaić się do obcowania ze wściekłą publicznością.
Yufei skończyła pakować złoto, kiwając głową z drugiego końca podwórka.
– Przygotujmy się – powiedziałam.
Gdy zapach słodkich ziemniaków i imbiru zaczął wydobywać się przez okna, zaryglowaliśmy drzwi do chlewika i wyjęliśmy narzędzia, a starzec Gou czekał tuż przy bramie.
Nasz chlewik był drewnianą klatką z oknami, która kiedyś miała zapewnić zwierzętom chłód latem, w czasach, kiedy mogliśmy sobie pozwolić na własne świnie. Teraz było to tylko zimne, brudne klepisko pełne siana, z wężami syczącymi pod strzechą. Lepiej było uprawiać tego rodzaju złożoną alchemię, gdy słońce całkowicie zaszło i nikt przechodzący obok nie mógł nas zobaczyć, ale w letnich miesiącach dni stawały się coraz dłuższe, a blade pomarańczowe światło wciąż wlewało się przez okna.
– Zróbmy to szybko – rzuciła Yufei, strzelając knykciami. – Jestem głodna.
– Patrzysz na gnijące ludzkie mięso i myślisz o jedzeniu? – zareagował Wenshu, licząc swoje igły.
– Cały czas widzę nieapetyczne rzeczy – zripostowała dziewczyna. – W końcu jem kolację obok CIEBIE, prawda?
Nie mogłam się zmusić do śmiechu, byłam zbyt skupiona na trupie leżącym na ziemi. Musiałam znaleźć się w odpowiedniej przestrzeni mentalnej dla alchemii tego poziomu.
Pochyliłam się, zdjęłam prześcieradło z ciała – starzec Gou powiedział, że nazywa się Gou Jau Gam – i przewróciłam je na plecy. Byłam w stanie usłyszeć, jak organy chlupoczą w jego wnętrzu niczym papkowata masa, a skóra pod moimi palcami była ciastowata. Yufei podała mi nóż, a ja rozcięłam szaty na środku, odsłaniając poszarzałą skórę jego pleców i wystające guzki kręgosłupa. Odór ludzkiej zgnilizny zmieszał się z zapachem gorących ziemniaków z wnętrza domu, tworząc mdłą słodycz, która pokryła moje gardło.
Otworzyłam torbę i wyłowiłam trzy kamienie kurzej krwi, po czym obracałam je w dłoni w słabym świetle wpadającym do chlewika. Ten krwawy był hybrydą wykonaną z gliny, kwarcu i cynobru, które razem tworzyły ziemisty minerał z jasnymi plamami szkarłatu. Udało mi się go znaleźć dopiero wtedy, gdy kupcy z Zhejiang przejeżdżali przez nasze miasto. Spędziłam wystarczająco dużo czasu na badaniu kamieni szlachetnych, aby móc zidentyfikować większość z nich za pomocą dotyku. Jednak praktykując ten rodzaj alchemii, nie mogłam się pomylić, więc zawsze trzykrotnie sprawdzałam, czy mam te właściwe.
Większe alchemiczne transformacje, takie jak ta, były łatwiejsze, jeśli angażowały się w nie trzy osoby, ponieważ wszystko w alchemii było zgodne z regułą trzech – Niebo, Człowiek i Ziemia, kosmiczna trójca. Potrzeba było ich wszystkich w jakiejś formie, żeby zainicjować proces. Trzy symboliczne kamienie szlachetne były często wystarczająco dobrymi zamiennikami, ale w przypadku intensywnej magii tworzenia, obecność innych sprawiała, że transformacja stawała się bardziej stabilna. A przynajmniej było mniej prawdopodobne, że odbierze mi zbyt wiele. Alchemia zawsze miała swoją cenę. Czasami nie przyjmowała tego, co jej zaoferowano, ale zabierała to, czego pragnęła.