-
nowość
-
promocja
Szkarłatny kwiat - ebook
Szkarłatny kwiat - ebook
Paryż w czasach rewolucji nie wybacza błędów – jedno słowo może kosztować głowę, a gilotyna nie zna litości. Właśnie wtedy rodzi się legenda „Szkarłatnego kwiatu”: tajemniczego wybawcy, który wyprowadza skazanych spod ostrza i zostawia po sobie tylko znak czerwonego kwiatu… oraz wściekłość tych, którzy przysięgli go schwytać.
Na jego trop wpada bezwzględny śledczy, a w centrum intrygi staje kobieta rozdarta między dumą, uczuciem i narastającym przeczuciem, że prawda może być bliżej, niż ktokolwiek przypuszcza.
„Szkarłatny kwiat” Emmy Orczy to klasyka literatury przygodowej i jeden z najsłynniejszych pierwowzorów opowieści o bohaterze działającym w ukryciu. Jeśli lubisz elegancję dawnych romansów, napięcie sensacji i klimat wielkiej historii – ta klasyczna powieść płaszcza i szpady udowadnia, że prawdziwa przygoda nigdy się nie starzeje.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Klasyka |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-7954-397-7 |
| Rozmiar pliku: | 870 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zapadał zmierzch. Koło bramy zachodniej, tam gdzie pyszny władca niespełna dziesięć lat później wzniósł narodowej sławie i własnej próżności nieśmiertelny pomnik, kipiał wzburzony i hałaśliwy tłum. Była to dzicz potworna o najniższych instynktach, dysząca nienawiścią i pragnieniem zemsty.
Cały niemal dzień gilotyna wykonywała ohydną pracę. Wszystko, co w minionych wiekach stanowiło chlubę Francji, jej stare rody i błękitną krew, padało ofiarą pragnienia „wolności i braterstwa”. Rzeź zakończyła się z zapadającym mrokiem, a inne, ciekawsze jeszcze widowisko czekało na motłoch przed ostatecznym zamknięciem bramy na noc. Dlatego tłum opuścił Place de la Grève i udał się ku rozlicznym bramom, dokąd wabiła go ciekawość. Bo też co to za szalone głowy ci arystokraci! Wszyscy byli oczywiście zdrajcami ludu: mężczyźni, kobiety i dzieci wielkich rodów, które od czasu wojen krzyżowych okrywały chwałą Francję. Ich przodkowie uciskali lud, deptali go czerwonymi obcasami wytwornych trzewików ze złotymi klamrami; a teraz lud, nowy władca Francji, miażdżył dawnych panów nie obcasami wprawdzie – bo chodził przeważnie boso – ale zdecydowanie bardziej efektywnym ciężarem – nożem gilotyny.
I codziennie nienasycone i ohydne narzędzie tortur dopominało się o nowe ofiary: starców, młode kobiety, wątłe dzieci aż do dnia, gdy upomniało się wreszcie o głowę króla i pięknej królowej.
Ale tak być musiało! Czyż lud nie stał się panem Francji? Każdy arystokrata był zdrajcą, tak jak jego przodkowie; przez dwieście lat lud w pocie czoła pracował i głodował, aby utrzymać rozrzutny dwór. Teraz potomkowie tych, którzy tworzyli królewską świetność, musieli się ukrywać albo uchodzić z kraju, chcąc uniknąć spóźnionej zemsty ludu.
I te właśnie usiłowania ucieczki najbardziej bawiły tłum. Każdego wieczoru, przed zamknięciem bram miasta, gdy kawalkady wozów targowych wyjeżdżały z Paryża, liczni szaleni arystokraci próbowali umknąć ze szponów Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego. W rozmaitych przebraniach, pod różnymi pozorami podkradali się do bram, zbyt dobrze strzeżonych przez żołnierzy republiki. Mężczyźni w sukniach kobiecych, kobiety w męskim przebraniu, dzieci ukryte w łachmanach żebraków: owi _ci-devant_ hrabiowie, markizowie, książęta nawet usiłowali przedostać się z Francji do Anglii lub innego przeklętego kraju! A tam próbować zwrócić obce narody przeciw chwalebnej rewolucji albo stworzyć armię i oswobodzić nikczemnych więźniów Temple, którzy niegdyś nazywali się władcami Francji. Prawie zawsze ich zatrzymywano. Zwłaszcza w bramie zachodniej sierżant Bibot okazywał niezwykłą czujność w demaskowaniu arystokratów. Wtedy rozpoczynała się zabawa. Bibot patrzył na swą zdobycz niczym kot na mysz, bawił się nią; niekiedy dłużej niż kwadrans udawał, że wprowadziły go w błąd peruka lub inne sztuczki tego lub owego markiza albo hrabiego. Bibot miał rzeczywiście wiele sprytu i było na co patrzyć, gdy złapał próbującego umknąć przed zemstą ludu arystokratę. Czasem przepuszczał swą ofiarę przez bramę, aby przez chwilę miała złudzenie, iż uszła cało z Paryża. Gdy biedak oddalił się na odległość dziesięciu metrów, Bibot posyłał za nim dwóch ludzi, którzy zawróciwszy go, zdzierali z niego przebranie.
Jakże się serdecznie śmiano, gdy okazało się, że zbieg był niewiastą, dumną markizą! Jak zabawnie wyglądała w szponach Bibota, wiedząc, że nazajutrz czeka ją sąd, a potem czuły uścisk Madame la Guillotine!
Nic więc dziwnego, że i w ten piękny wieczór wrześniowy tłum, skupiony przy bramie Bibota, dyszał ciekawością i podnieceniem. Żądza krwi rośnie proporcjonalnie do jej ilości i nie zna przesytu. Dzisiaj spadła setka głów, chciano się upewnić, czy można liczyć na sto nowych jutro.
Bibot siedział na przewróconej beczce tuż przy bramie, mając przy boku swych żołnierzy. Praca paliła im się w rękach. Przeklęci arystokraci, porwani panicznym strachem, czynili co mogli, by wydostać się z Paryża. Jednak codziennie Bibot demaskował kilku monarchistów i posyłał ich pod sąd Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, któremu przewodniczył gorący patriota, obywatel Fouquier-Tinville. Robespierre i Danton wynagrodzili Bibota za gorliwość, a on dumny był, że za jego wyłączną zasługą pięćdziesięciu arystokratów trafiło pod nóż gilotyny.
Ale dzisiaj wszyscy sierżanci straży mieli wyjątkowe polecenia. W ostatnich dniach wielu arystokratom udało się uciec i przedostać do Anglii. Dziwne wieści krążyły o tych ucieczkach, które stawały się coraz częstsze i zuchwalsze. Wszystkie umysły były nimi poruszone. Trafił na szafot sierżant Grospierre za to, że tuż pod jego nosem cała rodzina wymknęła się przez bramę północną.
Nie ulegało wątpliwości, że wyprawy te organizowało z bezprzykładnym zuchwalstwem kilku Anglików, którzy mieszając się w obce sprawy, ratowali ofiary przeznaczone Madame la Guillotine. Wieści te przybierały niezwykłe rozmiary. Bez wątpienia banda Anglików istniała, a przywódcą jej był człowiek o bajecznej wprost odwadze. W krążących dziwnych opowieściach on i uciekający arystokraci stawali się niewidzialni, gdy zbliżali się do bram; wychodzili z miasta przy użyciu sił nadprzyrodzonych. Nikt wprawdzie nie widział tajemniczych Anglików, ale o ich wodzu mówiono nie inaczej jak z zabobonnym lękiem. Obywatel Fouquier-Tinville dostawał listy pochodzące z niewiadomego źródła; znajdował je w kieszeniach płaszcza, podawał mu je ktoś z tłumu, gdy właśnie udawał się na posiedzenie Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego. List zawierał zawsze wzmiankę, że banda angielskich ryzykantów działa, w rogu zaś widniał mały szkarłatny kwiatek w kształcie gwiazdki.
Zwykle w kilka godzin po otrzymaniu przesyłki Komitet Bezpieczeństwa Publicznego dowiadywał się, że pewna ilość monarchistów umknęła z Paryża i była w drodze do Anglii. Zdwojono straże przy bramach, grożono śmiercią sierżantom, a równocześnie obiecywano ogromną nagrodę za schwytanie Anglików. Za pojmanie Szkarłatnego Kwiatu, ich tajemniczego, nieuchwytnego przywódcy, dawano pięć tysięcy franków.
Przypuszczano powszechnie, że Bibot będzie owym szczęśliwcem. Dzień po dniu ludzie gromadzili się przy bramie zachodniej, chcąc zobaczyć na własne oczy, jak położy rękę na zbiegu uchodzącym pod opieką tajemniczego Anglika.
– Obywatel Grospierre musiał być głupcem – rzekł Bibot do swego wiernego kaprala. – Szkoda, że nie było mnie w zeszłym tygodniu przy bramie północnej.
I splunął na ziemię, by okazać pogardę dla naiwności kolegi.
– Jak to było, obywatelu? – spytał kapral.
– Grospierre stał na straży przy bramie – zaczął z namaszczeniem Bibot, a tłum otoczył go kręgiem, by lepiej słyszeć opowiadanie. – Wszyscy słyszeliśmy o tym intrygancie, tym przeklętym Szkarłatnym Kwiecie, ale przez moją bramę nawet on się nie przemknie, _morbleu!_, chyba że jest diabłem wcielonym. Ale Grospierre był głupcem. Wozy, powracające z jarmarku, wyjeżdżały powoli z miasta. Jeden był naładowany beczkami, na koźle siedział stary woźnica, a koło niego chłopiec. Grospierre był trochę podpity, ale uważał się za spryciarza. Zajrzał do niektórych beczek, były puste, więc pozwolił staremu przejechać.
Szmer oburzenia przeszedł tłum obdartych nędzarzy otaczających obywatela Bibot.
– W niespełna pół godziny – ciągnął sierżant – nadjechał kapitan gwardii z oddziałem kilkunastu żołnierzy. „Czy przejeżdżał tędy wóz z beczkami?” spytał bez tchu Grospierre’a. „Tak, przejeżdżał pół godziny temu” odrzekł Grospierre. „I pozwoliłeś mu uciec?” wrzasnął ze złością kapitan. „Pójdziesz za to na szafot, obywatelu sierżancie! W wozie był ukryty książę de Chalis i cała jego rodzina!” „Niemożliwe!” zawołał przerażony Grospierre. „Jak to nie? A furmanem był nie kto inny, tylko ten przeklęty Anglik, Szkarłatny Kwiat”.
Tłum zawył ze zgrozy.
– Obywatel Grospierre zapłacił za swą pomyłkę głową, ale doprawdy, żeby być takim głupcem! Takim głupcem!
Bibot śmiał się tak bardzo z własnego opowiadania, że nie mógł się uspokoić. Gdy tylko doszedł do siebie, ciągnął dalej.
– „A teraz, moi ludzie”, zawołał po chwili kapitan, „myślcie o nagrodzie, gdyż zbiegowie nie mogą być daleko!” i pomknął przez bramę otoczony żołnierzami.
– Ale już było za późno? – zawołał tłum.
– Nie złapano ich!
– Dobrze Grospierre’owi, był taki głupi!
– Dlaczego nie sprawdził dokładnie wszystkich beczek?
– Zasłużył na swój los!
Te wykrzykniki bawiły Bibota tak serdecznie, że aż go w boku kłuło ze śmiechu, a łzy spływały mu po policzkach.
– Nie, nie! – rzekł wreszcie – nie było arystokratów w wozie! Woźnicą nie był Szkarłatny Kwiat!
– Co?
– Nie! To kapitan gwardii był Szkarłatnym Kwiatem, a żołnierze arystokratami!...
Tłum umilkł. To zdarzenie graniczyło z cudem, a choć Republika obaliła Boga, nie udało jej się całkowicie usunąć strachu przed siłami nadprzyrodzonymi z serc tłumu. Nikt nie miał wątpliwości: Anglik musiał być wcielonym diabłem.
Słońce skłaniało się wolno ku zachodowi i Bibot zabrał się do zamykania bramy.
– Wozy naprzód! – zawołał.
Kilkanaście krytych płótnem wozów, gotowych do opuszczenia miasta, stanęło w długim szeregu, by rankiem znów przyjechać na targ. Bibot znał je prawie wszystkie, gdyż przejeżdżały tędy dwa razy dziennie. Zwrócił się ku woźnicom, a były to przeważnie kobiety, i zaczął przeszukiwać wozy.
– Nie można nikomu wierzyć – rzekł głośno – i nie dam się złapać jak ten głupi Grospierre.
Owe kobiety spędzały prawie każdy dzień na Place de la Grève, obok gilotyny, robiąc na drutach i plotkując, gdy na plac zjeżdżały ofiary terroru. Przypatrywały się z lubością, jak Madame la Guillotine przyjmuje zaproszonych gości. Bibot w ciągu dnia pełnił służbę na placu, znał więc te stare wiedźmy, tricotteuses, jak je nazywano, które spokojnie patrzyły, jak spada głowa za głową, bryzgając krwią.
– Hej tam, matko! – rzekł Bibot do jednej z tych okropnych kobiet – co tam masz?
Widział ją wczesnym rankiem, gdy z robotą w ręku, z batem leżącym obok, siedziała na Place de la Grève. Teraz przyczepiła do bata rząd loków wszystkich odcieni, złotych i srebrnych, jasnych i ciemnych, i głaskała je ogromnymi kościstymi palcami, śmiejąc się do rozpuku.
– Zawarłam przyjaźń z kochankiem Madame la Guillotine – powiedziała. – Obcina je dla mnie ze spadających głów. Jutro obiecał mi więcej, ale nie wiem, czy będę mogła przyjść na zwykłe miejsce.
– A to dlaczego, matko? – zapytał Bibot, który, choć był twardym żołnierzem, wzdrygnął się z obrzydzeniem na widok ohydnej kobiety i jej wstrętnej zdobyczy.
– Mój wnuk zachorował na ospę – rzekła, wskazując wnętrze wozu. – Niektórzy mówią, że to dżuma, a w takim razie nie pozwolą mi jutro wjechać do Paryża.
Na samą wzmiankę o ospie Bibot cofnął się trwożnie, a gdy stara wiedźma wspomniała o dżumie, odskoczył od wozu jak oparzony.
– Niech cię diabli wezmą! – syknął przez zęby.
– Raczej niech ciebie wezmą diabli, obywatelu, skoro tchórzysz. To mi dopiero wojak, który boi się choroby!
– _Morbleu!_ Dżuma!
A i tłum skamieniał ze strachu wobec potwornego widma choroby. Ona jedna mogła wzbudzić uczucie lęku i obrzydzenia w tych posępnych duszach.
– Wynoś się czym prędzej z tym zapowietrzonym bachorem! – wrzasnął ochryple Bibot.
Z nowym wybuchem śmiechu i przekleństwem na ustach stara kobieta zacięła chudą szkapę i przejechała przez bramę.
Ten wypadek zepsuł popołudnie. Widmo choroby, zwiastunki powolnej i samotnej śmierci, stanęło przed oczami tłumu. Ludzie snuli się w głuchym milczeniu, zerkając podejrzliwie jeden na drugiego i unikając się wzajemnie, jakby dżuma już wisiała nad ich głowami.
Nagle, jak w przypadku Grospierre’a, nadjechał galopem kapitan gwardii. Ale Bibot znał go doskonale, więc nie było niebezpieczeństwa, że zamieni się nagle w chytrego Anglika.
– Wóz? – krzyknął ochrypłym głosem, nim dojechał do bramy.
– Jaki wóz? – spytał szorstko Bibot.
– Wóz ze starą wiedźmą... Kryty wóz!
– Było ich kilkanaście...
– Stara kobieta, która twierdziła, że jej wnuk ma dżumę...
– Tak.
– Nie puściłeś ich przez bramę?
– _Morbleu!_ – jęknął Bibot, którego rumiane policzki powlekły się trupią bladością.
– W wozie była ukryta hrabina de Tournay i jej dwoje dzieci, skazani na śmierć zdrajcy...
– A woźnica? – szepnął Bibot, wstrząśnięty zabobonnym dreszczem przerażenia.
_– Sacré tonnerre!_ – zawołał kapitan. – Zdaje się, że to był ów przeklęty Anglik we własnej osobie, ów słynny Szkarłatny Kwiat!...II. DOVER: „ODPOCZYNEK RYBAKA”
Sally była bardzo zajęta w kuchni. Rondle, garnki i brytfanny stały rzędem na ogromnej blasze, a na rożnie obracała się z wolna wspaniała pieczeń wołowa. Dwie młode kuchareczki, zziajane i zarumienione od ognia, zakasawszy rękawy do łokci, zwijały się żwawo, chichocząc i rozmawiając po cichu. Stara Jemima, potężna, ale spokojna niewiasta, mrucząc pod nosem, mieszała przyprawy nad ogniem.
– Sally, Sally! – odezwały się z jadalni wesołe, ale niezbyt melodyjne głosy.
– Czego oni chcą? – zawołała śmiejąc się Sally.
– Z pewnością piwa – mruknęła Jemima – chyba nie przypuszczasz, że Jimmy Pitkin zadowolił się jednym dzbanem.
– Pan Harry także ma niezwykłe pragnienie – dodała Marta, jedna z kuchareczek, a jej czarne oczy błysnęły figlarnie w stronę towarzyszki i obie parsknęły cichym, zduszonym śmiechem.
Sally spojrzała na nie groźnie i już wycierała dłonie o smukłe biodra, aby spoliczkować Martę, ale dobry humor zwyciężył, więc wzruszając tylko ramionami zajęła się pieczonymi ziemniakami.
– Co jest Sally! Sally!
I dźwięk cynowych naczyń, którymi goście uderzali o dębowe stoły, zawtórował niecierpliwym głosom.
– Sally! – krzyknął ktoś ostro – czy mamy czekać całą noc?
– Mógłby ojciec sam ich obsłużyć – odparła gniewnie Sally, ale Jemima bez dalszych komentarzy zdjęła z półki kilka dzbanów i zaczęła rozlewać niezrównane szumiące piwo, którym słynął „Odpoczynek Rybaka” od czasów króla Karola.
– Twój ojciec zanadto zagłębił się w rozmowę o polityce z panem Hempseedem, by troszczyć się o kuchnię – westchnęła Jemima.
Sally podeszła spiesznie do małego lusterka wiszącego w kącie kuchni, przygładziła ciemne włosy, poprawiła czepek na głowie, bacząc, by jej w nim było do twarzy i ująwszy puchary za uszka, po trzy w każdą rękę, weszła uśmiechnięta do jadalni.
„Odpoczynek Rybaka”, uważany dzisiaj za ciekawy zabytek przeszłości, z końcem osiemnastego wieku nie miał jeszcze owego historycznego charakteru, jaki nadało mu następne stulecie, choć i wówczas robił wrażenie statecznej budowli. Belki i wiązania dębowe były czarne od starości, tak jak i ławki z wysokimi oparciami i długie stoły, na których niezliczone i fantastyczne kręgi pozostawiły stawiane tam szklanice.
Rząd czerwonych pelargonii i niebieskich ostróżek stojących na oknie podkreślał ciemne tło dębowego dworku.
Wszyscy wiedzieli, że pan Jellyband, właściciel „Odpoczynku Rybaka” w Dover, to człowiek zamożny. Naczynia cynowe i rondle miedziane, stojące na starych półkach, świeciły jak złoto i srebro, a czerwona podłoga błyszczała niczym szkarłatne pelargonie na oknie. Wszędzie zauważyć się dało staranny i czujny nadzór, a dzięki pracowitej służbie zajazd odznaczał się nawet pewną elegancją.
Gdy Sally weszła na salę, odsłaniając w uśmiechu rząd białych zębów, przyjęto ją głośnymi objawami zadowolenia.
– Tu, Sally! Piękna Sally! Tu! Hurra!
– Myślałem, że ogłuchłaś w tej kuchni – mruknął Jimmy Pitkin, wiodąc dłonią po swych wysuszonych ustach.
– Co za gwałt? – śmiała się Sally, stawiając napełnione puchary na stole. – Czy twoja babka umiera, że tak ci spieszno do domu? Nigdy nie widziałam takiego pośpiechu.
Roześmiany chór rubasznych żartów odpowiedział Sally, która naraz przestała myśleć o garnkach i rondlach. Jej uwagę przyciągnął młody człowiek o jasnej falistej czuprynie i niebieskich żywych oczach, gdy tymczasem żarty o nieistniejącej babce Jimmy’ego Pitkina krążyły z ust do ust pośród ciężkich kłębów dymu.
Naprzeciw paleniska, z długą glinianą fajką w zębach, stał sam gospodarz, szanowny pan Jellyband, podobnie jak jego ojciec, dziad i pradziad, właściciel „Odpoczynku Rybaka”. Wysoki, dobroduszny, łysiejący trochę, był klasycznym typem wiejskiego Johna Bulla owych czasów, czasów, kiedy dla każdego Anglika – lorda, chłopa, mieszczanina – cała Europa była otchłanią zepsucia, a reszta świata ziemią dzikusów i ludożerców.
Nasz zacny gospodarz zatem, ćmiąc fajkę, nie troszczył się o nikogo i lekceważył wszystkich po drugiej stronie kanału. Ubrany był w typową czerwoną kurtkę z lśniącymi mosiężnymi guzikami, aksamitne spodnie, popielate pończochy i zgrabne buty z klamrami – strój każdego szanującego się właściciela zajazdu w Wielkiej Brytanii. I podczas gdy na barkach ładnej Sally, która po śmierci matki objęła gospodarstwo, spoczywał cały ciężar pracy, pan Jellyband rozprawiał o polityce z wybranymi gośćmi.
Sala oświetlona dwoma jasnymi lampami zwisającymi z powały wyglądała nader wesoło i przytulnie. Spośród gęstych kłębów dymu wyłaniały się czerwone twarze gości pana Jellybanda, zadowolone, roześmiane, pogodzone ze sobą, gospodarzem i całym światem. Ze wszystkich stron głośne objawy wesołości wtórowały ożywionym, choć niezbyt wysublimowanym rozmowom, a bezustanny śmiech Sally oznaczał, że nie nudziła się w towarzystwie Harry’ego Waite’a.
Zajazd pana Jellybanda upodobali sobie rybacy, szczególnie cierpiący pragnienie, gdyż sól, którą wdychają na morzu, wysusza im gardło. Ale „Odpoczynek Rybaka” był czymś więcej niż miejscem spotkań ludzi niskiego stanu. Niemal codziennie stawały przed jego bramą londyńskie pojazdy, również podróżni, którzy wracali z kontynentu, zatrzymywali się u gościnnego pana Jellybanda, by zapoznać się z jego sławnymi francuskimi winami i wybornym domowym piwem.
Było to pod koniec września 1792 roku. Ciepła i łaskawa przez cały miesiąc pogoda zmieniła się gwałtownie. Przez dwa dni potoki deszczu zalewały południową Anglię, niwecząc wszelkie nadzieje na pomyślny zbiór jabłek, gruszek i późnych śliwek. Nawet w tej chwili deszcz bił w okna, a wpadając przez komin, syczał na rozpalonych węglach paleniska.
– Czy widział kto taki mokry wrzesień, panie Jellyband? – spytał pan Hempseed siedzący przy ogniu.
Pan Hempseed był osobistością bardzo cenioną nie tylko w „Odpoczynku Rybaka”. Pan Jellyband zawsze wyróżniał go jako szczególnie doświadczonego polityka, a w całej okolicy słynął z oczytania i biegłości w Piśmie Świętym. Jedną rękę wsunął w szeroką kieszeń aksamitnych spodni, w drugiej trzymał fajkę i z rozdrażnieniem patrzył na strumienie wody spływające po szybach.
– Zdaje się, że nie – odrzekł pan Jellyband – a jestem w tych stronach sześćdziesiąt lat.
– Chyba nie może pan pamiętać pierwszych trzech lat swego życia – spokojnie odpowiedział pan Hempseed. – Nie widziałem nigdy małego dziecka zwracającego uwagę na pogodę, przynajmniej w tych okolicach, a ja żyję siedemdziesiąt pięć lat!
Wyższość argumentu była tak niezbita, że mimo zwykłej gadatliwości gospodarz nie wiedział, co odpowiedzieć.
– To wygląda raczej na kwiecień niż na wrzesień – ciągnął pan Hempseed żałośnie, gdy krople deszczu znów zasyczały w ogniu.
– Rzeczywiście – potwierdził gospodarz – ale wracając do polityki, czego spodziewać się można po takim rządzie, jaki teraz mamy?
Pan Hempseed pokiwał znacząco głową, okazując głęboką pogardę dla angielskiego klimatu i angielskiego rządu, i odparł:
– Nie spodziewam się niczego. Tacy biedni ludzie jak my nie mają nic do gadania w Londynie; wiem o tym i nie skarżę się, lecz przy podobnej pogodzie wszystkie moje owoce zgniją i pójdą na marne jak owe pierworodne dzieci egipskich matek, które zginęły bez powodu; oswobodziły tylko Żydów, by handlowali pomarańczami i zagranicznymi owocami. Nikt nie kupowałby tych przeklętych owoców, gdyby angielskie gruszki i jabłka dojrzały, jak się należy. Pismo Święte mówi...
– Ma pan rację – odparł Jellyband – nie można, jak mówię, czego innego się spodziewać. Wszystkie te francuskie diabły po drugiej stronie kanału mordują króla i szlachtę, a panowie Pitt, Fox i Burke kłócą się i namyślają, czy my, Anglicy, mamy na to pozwolić, czy nie? Niech się mordują, mówi pan Pitt. Nie pozwolić im, mówi pan Burke...
– Niech się mordują, ile chcą, i niech ich diabli wezmą – odrzekł Hempseed wyniośle. Nie przywiązywał bowiem wagi do politycznych poglądów swego przyjaciela Jellybanda, który nigdy nie trzymał się tematu rozmowy i nie dorósł do tego, by roztaczano przed nim skarby wiedzy powszechnie cenionej.
– Niech się mordują – powtórzył – byleby nie było takiego deszczu we wrześniu. To sprzeciwia się wszelkim prawom, a Pismo Święte mówi...
– Panie Harry! Umrę chyba ze śmiechu! – krzyknęła Sally właśnie w chwili, gdy pan Hempseed zamierzał przytoczyć jeden ze swych ulubionych cytatów z Pisma Świętego, które uczyniły go sławnym.
Okrzyk ten wywołał wybuch ojcowskiego gniewu.
– Cóż to znowu, Sally? – rzekł Jellyband, marszcząc groźnie brwi. – Skończ te głupstwa z młokosami i idź do roboty.
– Ależ, ojcze! Praca, zawsze tylko praca...
Pan Jellyband był wielkim despotą. Widział inną przyszłość dla swej jedynaczki, dziedziczki „Odpoczynku Rybaka”, niż małżeństwo z młodym chłopcem, którego jedynym źródłem utrzymania były jego sieci.
– Czy słyszysz, co mówię? – spytał przyciszonym, dobitnym głosem, któremu nikt w zajeździe nie śmiał się sprzeciwić. – Zajmij się kolacją. Przyjeżdża lord Tony i jeżeli nie będzie zadowolony, to oberwiesz.
Sally wyszła posłusznie.
– Czy oczekuje pan specjalnych gości dziś wieczorem? – spytał Jimmy Pitkin, chcąc odwrócić uwagę gospodarza od córki.
– Tak – odrzekł pan Jellyband. – Czekam na przyjaciół lorda Tony’ego, których młody lord, jego towarzysz sir Andrew Ffoulkes i inni dżentelmeni wydarli ze szponów francuskich diabłów.
Ale tego było już za dużo dla przekornego pana Hempseeda.
– Po co oni to robią? Nie rozumiem mieszania się w cudze sprawy. Pismo Święte mówi...
– Być może – przerwał mu Jellyband z goryczą – skoro jesteś przyjacielem pana Pitta i powtarzasz za panem Foxem: niech się mordują...
– Przepraszam – zaprotestował słabo Hempseed – tego nie mówiłem.
Ale gdy panu Jellybandowi udało się dosiąść ulubionego konika, niełatwo dawał za wygraną.
– Zaprzyjaźnił się pan zapewne z jednym z tych francuskich szpiegów, którzy kręcą się między nami, aby przerabiać nas, Anglików, na swoją modłę.
– Nie rozumiem, co chce pan powiedzieć – mruknął niechętnie Hempseed – wiem tylko, że...
– A ja wiem – głośno zawołał gospodarz – że mój dobry znajomy Peppercorn, właściciel „Niebieskiego Dzika”, był prawym Anglikiem, jakich mało, a teraz? Pokumał się z kilkoma żabojadami, z tymi zepsutymi przeklętymi szpiegami i co się stało? Rozprawia o rewolucji, wolności, o końcu arystokratów, zupełnie tak, jak przed chwilą pan Hempseed.
– Przepraszam – zaprzeczył znów miękko zagadnięty – nie pamiętam, abym kiedykolwiek był...
Gospodarz, opowiadając o występkach imć pana Peppercorna, zwrócił się do zebranych gości, którzy go z przejęciem słuchali. Przy jednym ze stołów dwaj mężczyźni, ubrani jak dżentelmeni, przerwali rozpoczętą partię domina i z nietajoną ciekawością przysłuchiwali się jego wywodom. Gdy skończył, jeden z nich ze złośliwym uśmiechem powiedział:
– Mój szanowny gospodarzu, owych francuskich szpiegów, jak ich nazywasz, musisz uważać za bardzo przebiegłych ludzi, jeżeli potrafili w tak krótkim czasie zmienić zapatrywania twego przyjaciela Peppercorna. Jestem ciekaw, jak się do tego wzięli?
– Nie wiem, ale przypuszczam, że zdołali go przekonać. Ci Francuzi, słyszałem, mają nadzwyczajny dar wymowy, a pan Hempseed wytłumaczy, w jaki sposób potrafią otumanić niektórych ludzi.
– Czy tak, panie Hempseed? – zapytał grzecznie nieznajomy.
– Nie sądzę, panie – odparł gniewnie zapytany – bym zdołał udzielić żądanych informacji.
– Mniejsza z tym – rzekł nieznajomy – ufajmy, szanowny gospodarzu, że ci przeklęci Francuzi nie zdołają zmienić twoich wyjątkowo wzniosłych poglądów.
Tego już było za wiele dla Jellybanda. Parsknął gwałtownym śmiechem, a zawtórowali mu ci wszyscy, którzy chcieli mieć u niego kredyt.
– Cha, cha, cha! Chi, chi, chi! – śmiał się tak serdecznie, że aż w boku go kłuło, a z oczu kapały łzy. – Mnie? Mnie? Słyszycie? Mnie przekonać i moje zasady zmienić? Jak Boga kocham, panie, opowiadasz nadzwyczaj zabawne rzeczy!
– Słuchaj pan – rzekł Hempseed uroczyście – czy wiesz, co Pismo Święte mówi? „Kto stoi, niech patrzy, aby nie upadł”.
– Ależ, panie Hempseed – odparł Jellyband, trzymając się wciąż za boki – Pismo Święte mnie nie znało! Nie chciałbym wypić nawet jednej szklanki piwa z tymi francuskimi mordercami, a cóż dopiero słuchać ich wywodów! Słyszałem, że ci żabożercy nie umieją nawet mówić po angielsku, a gdyby jeden z nich zwrócił się do mnie w zapowietrzonym języku, to od razu pokazałbym mu plecy. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
– Szanowny gospodarzu – rzekł rozbawiony nieznajomy – widzę, iż jesteś tak przebiegły, że dałbyś radę i dwudziestu Francuzom; a teraz twoje zdrowie! Czy zechcesz uczynić mi ten zaszczyt i wypić ze mną butelkę wina?
– Jest pan bardzo uprzejmy – odpowiedział Jellyband, wycierając oczy, które wciąż jeszcze zachodziły mu łzami ze śmiechu – przyjmuję z wdzięcznością.
Nieznajomy napełnił winem dwa puchary i podał jeden gospodarzowi.
– Musimy przyznać, mimo wszystko my, uczciwi Anglicy, że Francja dostarcza nam kilku dobrych rzeczy...
I ten sam złośliwy uśmiech zaigrał na jego cienkich wargach.
– Nikt temu nie zaprzeczy – zapewnił Jellyband.
– A teraz zdrowie – rzekł nieznajomy donośnym głosem – najzacniejszego gospodarza w Anglii, pana Jellybanda.
– Hurra, hurra! – odpowiedziała sala i brzęk pucharów zmieszał się z wesołymi głosami biesiadników. Jellyband zaś wciąż jeszcze dowodził po cichu.
– Twierdzić, że mnie mógłby przekonać taki przez Boga wyklęty cudzoziemiec! Jak Boga kocham, dziwne rzeczy pan mówi!
Nieznajomy uspokoił go w końcu zapewnieniem, że istotnie nierozsądne byłoby twierdzenie, iż ktokolwiek mógłby zachwiać jego silnymi zasadami i przekonać do mieszkańców Europy.III. UCIEKINIERZY
Oburzenie na Francję i jej politykę wzrastało w Anglii z każdym dniem. Przemytnicy i kupcy handlujący na wybrzeżu francuskim i angielskim roznosili wieści burzące krew każdego uczciwego Anglika i skłaniały do zbrojnego wystąpienia przeciw mordercom, którzy uwięzili własnego króla i jego rodzinę, narazili królową i królewskie dzieci na wszelkie upokorzenia, teraz zaś głośno żądali krwi wszystkich Bourbonów i ich zwolenników. Haniebna egzekucja księżnej de Lamballe, młodej i czarującej przyjaciółki Marii Antoniny, przejęła całą Anglię niepojętą grozą, codzienne wyroki na monarchistów, których jedyną winą było historyczne nazwisko, wołały cały cywilizowany świat o pomstę.
Dotąd nikt jednak nie odważył się na otwarty protest. Burke całkowicie wyczerpał pokłady swej wymowy, aby nakłonić rząd angielski do wystąpienia przeciw rewolucji francuskiej; z drugiej strony Pitt twierdził, że kraj nie jest przygotowany na tak kosztowną i wyczerpującą wojnę. Austria winna uczynić pierwszy krok – Austria, której córka stała się tylko zdetronizowaną królową, uwięzioną i znieważoną przez oszalały tłum. Nie jest wystarczającym powodem dla Anglii, argumentował Fox, aby chwycić za broń dlatego, że jedna część Francuzów uważa za stosowne mordować drugą.
Pan Jellyband zaś i jego przyjaciele, chociaż spoglądali na każdego cudzoziemca z miażdżącą pogardą, byli wszyscy monarchistami i antyrewolucjonistami. Nie mogli więc darować Pittowi jego umiarkowania, nie rozumieli dyplomatycznych względów, które skłaniały do ostrożności owego wielkiego męża stanu.
Wtem Sally wbiegła żywo do jadalni. Wesoła kompania nie słyszała tętentu konia na dziedzińcu, ale Sally spostrzegła jeźdźca, który zatrzymał się przed „Odpoczynkiem Rybaka”. I gdy pachołek nadbiegł, aby zająć się koniem, Sally skoczyła żwawo do drzwi frontowych, wołając:
– Zdaje się, ojcze, że to koń lorda Antony’ego.
W tej chwili drzwi otwarły się i ramię okryte płaszczem, z którego spływały strugi deszczu, objęło drobną kibić pięknej Sally. Równocześnie wesoły głos zawołał:
– Niech będą błogosławione twoje piwne oczy, które wypatrzyły mnie tak bystro, moja piękna Sally.
Na te słowa szanowny Jellyband zbliżał się w podrygach i uprzejmych ukłonach, witając uniżenie jednego z najwytworniejszych swych gości.
– Za każdym razem, kiedy cię widzę, panno Sally, jesteś coraz piękniejsza – dodał lord Antony, całując zapłonione policzki dziewczyny. – Szanowny nasz przyjaciel, Jellyband musi zadać sobie niemało trudu, aby odganiać chłopców od tej zgrabnej figurki. Czy nie tak, mości Waite?
Pan Waite, skrępowany uszanowaniem względem lorda, a jednocześnie nie lubiący tego rodzaju żartów, odpowiedział tylko lekkim mruknięciem.
Lord Antony Dewhurst, jeden z synów księcia Exeter, prezentował typ wytwornego, młodego angielskiego dżentelmena. Był wysoki, dobrze zbudowany, o ujmującej powierzchowności, a wszędzie, gdzie się pojawił, rozbrzmiewał dźwięczny, radosny śmiech. Dobry sportowiec, miły kompan, dobrze wychowany światowiec, choć trochę lekkomyślny, był jednakowo ulubieńcem londyńskich salonów i wiejskich zajazdów. Wszyscy go znali w „Odpoczynku Rybaka”, gdyż urządzając częste wycieczki do Francji, zawsze spędzał noc pod dachem pana Jellybanda.
Kiwnął przyjaźnie głową Waite’owi, Pitkinowi i całej kompanii, i zbliżył się do ognia, by ogrzać się i wysuszyć. W mgnieniu oka spostrzegł dwóch nieznajomych zabierających się spokojnie do nowej partii domina, rzucił im krótkie, podejrzliwe spojrzenie i na chwilę głęboka zaduma i niepokój pokryły jego wesołą, młodą twarz. Ale tylko na chwilę, bo prawie równocześnie zwrócił się do pana Hempseeda, który z uszanowaniem skłonił się przed nim.
– A co będzie z owocami? – zapytał uprzejmie.
– Źle, milordzie, źle – odparł ze smutkiem zagadnięty. – Ale... co będzie z naszym rządem sprzyjającym francuskim zbójom, którzy chcą zamordować swego króla i zgubić szlachtę?
– Rzeczywiście chcą tego – odparł lord Antony – mordują, kogo im się uda złapać, ale kilku przyjaciół, którzy wyśliznęli się z ich szponów, będzie tu dziś w nocy.
Mówiąc te słowa, rzucił nieufne spojrzenie na ludzi siedzących w rogu pokoju.
– Dzięki tobie i twoim towarzyszom, jak słyszałem, milordzie – powiedział Jellyband.
Usłyszawszy to, lord Antony chwycił gospodarza za ramię i ostrzegawczo spojrzał na dwóch nieznajomych.
– Nie ma się czego obawiać, milordzie – szepnął Jellyband – nie odezwałbym się w ten sposób, nie będąc pewnym, z kim mamy do czynienia. Ów człowiek jest takim samym wiernym poddanym naszego króla Jerzego jak ty sam. Przyjechał niedawno do Dover w ważnych interesach.
– W interesach? Może to przedsiębiorca pogrzebowy, gdyż nigdy nie widziałem tak ponurej miny.
– Jest wdowcem i z pewnością dlatego tak posępnie wygląda. Ale przysięgam, że jest nasz, a musisz przyznać, że nikt lepiej ode mnie, właściciela popularnego zajazdu, nie potrafi oceniać ludzi.
– W takim razie wszystko w porządku, jeżeli jesteśmy wśród swoich – odparł lord Antony, który widocznie nie miał zamiaru rozpoczynać dyskusji z gospodarzem. – Ale powiedz, czy obecnie mieszka ktoś u ciebie?
– Nikt, milordzie, i nikogo się nie spodziewam, prócz...
– Prócz?...
– Nie będziesz, milordzie, miał nic przeciwko temu?
– Któż to?
– Sir Percy Blakeney i jego żona będą tu za chwilę, ale nie pozostaną długo.
– Lady Blakeney? – zawołał lord Antony ze zdziwieniem.
– Tak, milordzie. Pachołek sir Percy’ego był tu przed chwilą. Powiedział, że brat milady wypływa dziś do Francji na „Marzeniu dnia”, jachcie sir Percy’ego; a sir Blakeney i milady przyjadą aż tu, by go pożegnać. Czy ci to przeszkadza w czymkolwiek?
– Ależ nie, przyjacielu, wszystko dobrze pod warunkiem, że kolacja, którą poda nam panna Sally, będzie najlepsza, jaką kiedykolwiek przyrządziła w „Odpoczynku Rybaka”.
– Nie ma obawy, milordzie – odparła Sally, nakrywając do stołu, który pięknie wyglądał z bukietem kolorowych dalii pośrodku, niebieską porcelaną i świecącymi cynowymi pucharami.
– Na ile osób mam nakryć, milordzie?
– Na pięć, śliczna Sally, ale niech posiłek będzie przygotowany przynajmniej na dziesięć; nasi przyjaciele przybędą zmęczeni i głodni. Ja zaś zjadłbym najchętniej całego wołu.
– Jadą! Jadą! – zawołała wesoło Sally, gdy w oddali rozległ się tętent zbliżających się koni.
W zajeździe zawrzało jak w ulu. Wszyscy byli ciekawi ujrzeć przyjaciół lorda Antony’ego, przybywających z drugiej strony kanału. Sally przejrzała się znów w lusterku, a Jellyband wybiegł co prędzej przed dom, aby przywitać dostojnych gości. Tylko dwaj nieznajomi nie brali udziału w ogólnym zamieszaniu. Spokojnie grali dalej w domino, nie spoglądając nawet na drzwi wejściowe.
– Prosto przed siebie, hrabino, drzwi na prawo – objaśniał dźwięczny głos.
– Rzeczywiście to oni – zawołał radośnie lord Antony. – Sally, podaj zupę jak najprędzej.
Drzwi otworzyły się szeroko i, poprzedzone przez kłaniającego się w pas Jellybanda, weszły cztery osoby: dwóch panów i dwie panie.
– Witajcie, witajcie w starej Anglii! – zawołał ze wzruszeniem lord Antony, idąc nowo przybyłym naprzeciw z wyciągniętymi ramionami.
– Lord Antony Dewhurst? – spytała jedna z pań z wybitnie obcym akcentem.
– Do usług, madame – odpowiedział, całując ze czcią ręce obu pań. Następnie, zwróciwszy się do mężczyzn, gorąco uścisnął ich dłonie.
Sally pomogła paniom zrzucić podróżne płaszcze, po czym obie damy, skostniałe z zimna, zwróciły się do jasnego i wesołego ognia, a Sally żwawo pobiegła do kuchni. Jellyband w ciągłych ukłonach przysunął do ognia kilka krzeseł, a Hempseed spiesznie się oddalił. Wszyscy patrzyli ciekawie na nieznajomych.
– Cóż wam mogę powiedzieć, panowie? – zapytała starsza z pań, grzejąc nad ogniem kształtne ręce i patrząc z niewysłowioną wdzięcznością to na lorda Antony’ego, to na jednego z towarzyszy podróży, który zdejmował ciężki płaszcz z kapturem.
– Tylko że jesteś zadowolona z przybycia do Anglii, hrabino, i że nie zmęczyła cię zbytnio ta ciężka podróż – odrzekł lord Antony.
– Jesteśmy tak bardzo szczęśliwi – odparła, a oczy jej napełniły się łzami – że zapomnieliśmy już o przebytych cierpieniach.
Głos był miły i głęboki, a z zachowania biła godność i powaga. Cierpienia wyryły piętno na jej pięknej twarzy, okolonej wspaniałymi, śnieżnobiałymi włosami, upiętymi wysoko nad czołem według ówczesnej mody.
– Nie wątpię, że mój przyjaciel, sir Andrew Ffoulkes, okazał się miłym towarzyszem podróży, madame.
– Sir Andrew to wcielona uprzejmość! Czy potrafimy kiedykolwiek odwdzięczyć się wam, panowie?
Jej towarzyszka, drobna, młodziutka panienka, na której twarzy malował się smutek i śmiertelne znużenie, nie odezwała się dotąd ani jednym słowem, ale jej oczy – duże, czarne, pełne łez – utkwione były z uwielbieniem w twarzy sir Andrew Ffoulkesa. Gdy wzrok ich się spotkał, słodka jej twarzyczka się zarumieniła.
– Więc to jest Anglia – rzekła wreszcie, oglądając z dziecinną ciekawością wielki piec, dębowe belki powały i rybaków o szczerych brytyjskich twarzach.
– To tylko skrawek Anglii, panienko – odpowiedział sir Andrew z uśmiechem – ale cała jest na twoje usługi.
Młoda panienka zaczerwieniła się znowu, lecz tym razem uśmiech ożywił jej delikatną twarzyczkę. Zamilkli oboje, lecz zrozumieli się od razu, jak zawsze rozumieją się młodzi; tajemną wymową swych serc.
– Kolacja! – zawołał wesołym głosem lord Antony. – Prosimy o kolację, panie Jellyband! Gdzie jest wasza córka i waza z zupą? Idź po nią, zamiast tu stać i gapić się na panie, które mdleją z głodu.
– Chwileczkę, cierpliwości, milordzie – tłumaczył Jellyband, otwierając spiesznie drzwi do kuchni.
– Sally! Sally! Moje dziecko – wołał – czy jesteś gotowa?
Sally była gotowa i prawie natychmiast stanęła w drzwiach, niosąc olbrzymią wazę, z której buchał obłok pary i smakowity zapach.
– Nareszcie! – rzekł lord Antony, podając z wytworną uprzejmością ramię hrabinie i prowadząc ją do stołu.
Hempseed, jego przyjaciele i rybacy usunęli się, by nie przeszkadzać dostojnemu towarzystwu. Tylko dwaj nieznajomi nie ruszyli się z miejsca, grając dalej w domino i popijając wino. Przy stole pozostał też Harry Waite, wodząc oczami za piękną Sally i hamując wzrastający gniew. Córka Jellybanda była śliczną i pełną wdzięku dziewczyną, nic więc dziwnego, że młody, uczuciowy Francuz, jakim był wicehrabia de Tournay, nie mógł oczu oderwać od jej świeżej twarzyczki. Liczył zaledwie dziewiętnaście lat, a nieszczęścia, które wstrząsały jego ojczyzną, nie dotknęły go zbyt głęboko. Ubrany gustownie, nawet wytwornie, pragnął jak najprędzej, wśród przyjemności angielskiego życia, zapomnieć o okropnościach rewolucji.
– Jeżeli Anglia jest taka, jak się dziś przedstawia – rzekł, patrząc uporczywie na Sally – to jestem zadowolony.
Jedynie uszanowanie dla dostojnych gości, a głównie dla lorda Antony’ego, wstrzymało Harry’ego Waite’a przed wybuchem nienawiści do młodego cudzoziemca. Zaklął tylko po cichu, zaciskając pięści.
– Ale wobec tego, że to jest Anglia – odrzekł ze śmiechem lord Antony – musisz uważać, lekkomyślny młodzieńcze, aby nie wprowadzać obcych swobodnych obyczajów do najmoralniejszego z krajów.
Wszyscy siedli do stołu, hrabina zajęła miejsce po prawej ręce lorda Antony’ego. Jellyband uwijał się, przystawiając krzesła i napełniając szklanice, Sally zaś nalewała zupę.
Przyjaciele wyprowadzili wreszcie z sali Harry’ego Waite’a, wzburzonego wzrastającym podziwem wicehrabiego dla Sally.
– Suzanne! – rozległ się ostry, rozkazujący głos hrabiny.
Suzanne zaczerwieniła się ze wstydu. Stojąc koło paleniska z dłońmi w rękach młodego Anglika, zapomniała zupełnie, gdzie się znajduje, i dopiero głos matki przywrócił ją do rzeczywistości. Z pokornym „Tak, mamo” zbliżyła się spiesznie do stołu i zmieszana usiadła do kolacji.