Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • bestseller
  • promocja

Szkarłatny welon - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkarłatny welon - ebook

Mroczny i porywający romans osadzony w świecie bestsellerowej serii „Gołąb i Wąż”.
Celia Tremblay zawsze stała w cieniu – siostry, przyjaciół, a teraz narzeczonego, który jest kapitanem łowców dbających o bezpieczeństwo Belterry. Nawet gdy to Celia znajduje zwłoki miejscowej czarownicy i rozpoczyna śledztwo, nikt nie traktuje poważnie jej sugestii. Gdy więc wskutek absurdalnej pomyłki dziewczyna zostaje porwana na nieistniejącą na mapach wyspę, przerażenie miesza się z nadzieją, że oto nadszedł czas, by udowodnić swoją wartość.
Tylko że w tym celu panna Tremblay musi nauczyć się lawirować wśród dworskich intryg, rozmawiać z duchami i przechytrzyć samego króla wampirów...


Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368217599
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Cie­kawa to rzecz – za­pach wspo­mnie­nia. Tak nie­wiele wy­star­czy, by przy­wró­cić nas do prze­szło­ści: ni­kła woń la­wen­do­wego olejku mo­jej matki, nuta dymu z fajki ojca. Wszystko to na swój oso­bliwy spo­sób przy­po­mina mi dzie­ciń­stwo. Matka wcie­rała ole­jek co­dzien­nie rano, spo­glą­da­jąc na swe od­bi­cie w lu­strze i li­cząc nowe zmarszczki na twa­rzy. Oj­ciec pa­lił fajkę, gdy przyj­mo­wał go­ści. Prze­ra­żali go, jak są­dzę, swymi pu­stymi oczami, szyb­kimi rę­koma. A z pew­no­ścią prze­ra­żali mnie.

Psz­czeli wosk na­to­miast – on za­wsze bę­dzie mi przy­po­mi­nać moją sio­strę.

Fi­lippa ma­chi­nal­nie się­gała po srebrną szczotkę, ile­kroć na­sza niańka, Evan­ge­line, za­pa­lała wie­czo­rem świece. Pło­nące knoty wy­peł­niały po­kój dzie­cinny ła­godną mio­dową wo­nią, a Fi­lippa roz­pla­tała mi war­kocz i roz­cze­sy­wała włosy dzi­czą szcze­ciną. Wów­czas Evan­ge­line mo­ściła się w swym ulu­bio­nym fo­telu obi­tym ró­żo­wym ak­sa­mi­tem i przy­glą­dała nam się cie­pło, a w mgli­stym fio­le­to­wym bla­sku zmierz­chu ujaw­niały się zmarszczki w ką­ci­kach jej oczu.

Wiatr, roz­hu­lany owego paź­dzier­ni­ko­wego wie­czoru, bu­szo­wał pod oka­pami, przy­sta­jąc jed­nak, jak za­wie­szony głos zwia­stu­jący opo­wieść.

– Mes choux – wy­mam­ro­tała Evan­ge­line i po­chy­liła się, by z ko­szyka przy fo­telu wy­jąć druty. Nasz ogar Bir­die zwi­nął się w wielki kłąb przy ko­minku. – Czy opo­wia­da­łam wam już o les éter­nels?

Jak zwy­kle Pip ode­zwała się pierw­sza, prze­chy­liw­szy się przez moje ra­mię, by rzu­cić na niańkę spoj­rze­nie jed­na­kowo po­dejrz­liwe i za­in­try­go­wane:

– Les éter­nels? Wieczni?

– Tak, moja miła.

Wy­cze­ki­wa­nie za­trze­po­tało mi w brzu­chu, gdy spoj­rza­łam na Pip. Na­sze twa­rze roz­dzie­lało rap­tem kilka cali. Na jej po­licz­kach wciąż lśniły zło­ci­ste dro­binki po­zo­stałe po lek­cji ma­lar­stwa por­tre­to­wego z po­po­łu­dnia. Wy­glą­dały jak piegi.

– Opo­wia­dała? – W moim gło­sie bra­kło me­lo­dyj­nej li­rycz­no­ści Evan­ge­line i twar­dej sta­now­czo­ści Fi­lippy. – Chyba nie.

– Sta­now­czo nie – po­twier­dziła śmier­tel­nie po­waż­nie Pip, po czym od­wró­ciła się na po­wrót do niańki. – Chęt­nie usły­szymy tę opo­wieść.

Evan­ge­line wy­gięła brew w łuk, sły­sząc ten wład­czy ton.

– Do­prawdy?

– Pro­simy, Evan­ge­line, opo­wiedz nam! – Za­po­mniaw­szy się cał­kiem, ze­rwa­łam się na równe, obute w kap­cie nogi, po czym kla­snę­łam w dło­nie. Pip, dwu­na­sto­let­nia już wo­bec mo­ich mar­nych sze­ściu lat, zła­pała mnie po­spiesz­nie za ko­szulę nocną i po­cią­gnęła z po­wro­tem na sie­dzi­sko w gar­de­ro­bie. Jej drobne dło­nie przy­trzy­mały mi ra­miona.

– Da­mom nie wy­pada krzy­czeć, Ce­lio. Cóż po­wie­działby pére?

Po­czu­łam, jak żar wstę­puje mi na po­liczki. Skru­szona, za­raz zło­ży­łam dło­nie na ko­la­nach.

– Dzieci i ryby głosu nie mają.

– Tak wła­śnie. – Po tych sło­wach po­now­nie sku­piła się na Evan­ge­line. Ta wy­krzy­wiła usta, tłu­miąc wstę­pu­jący na wargi uśmiech. – Pro­simy, Evan­ge­line, opo­wiedz nam tę hi­sto­rię. Obie­cu­jemy, że nie bę­dziemy prze­ry­wać.

– Bar­dzo do­brze. – Z wy­ćwi­czoną lek­ko­ścią Evan­ge­line ma­new­ro­wała gib­kimi pal­cami, wy­pla­ta­jąc z wełny piękny szal barwy przy­dy­mio­nego różu. Mój ulu­biony ko­lor. Szal dla Pip, olśnie­wa­jąco biały ni­czym świeży śnieg, spo­czy­wał już w ko­szu. – Ale, moja droga, wciąż masz na twa­rzy farbę. Bądź tak do­bra i zmyj ją, do­brze? – Za­cze­kała, aż Pippa skoń­czy szo­ro­wać po­liczki, po czym cią­gnęła: – A za­tem. Les éter­nels. Ro­dzi ich zie­mia, zim­nych ni­czym ko­ści i rów­nie twar­dych. Ro­dzą się bez serca, du­szy czy umy­słu, je­dy­nie z po­pę­dami. Je­dy­nie z żą­dzą. – Ostat­nie słowo sma­ko­wała w nie­sły­chany spo­sób. – Pierw­sza z nich przy­była do na­szego kró­le­stwa z od­le­głych ziem i ży­jąc w cie­niu, za­ra­żała swą cho­robą nasz lud. In­fe­ko­wała go swą ma­gią.

Pip wró­ciła do szczot­ko­wa­nia mi wło­sów.

– Cóż to za ma­gia?

Zmarsz­czy­łam nos i prze­krzy­wi­łam głowę.

– Co to ta­kiego „żą­dza”?

Evan­ge­line udała, że nie sły­szy mo­jego py­ta­nia.

– To naj­gor­szy ro­dzaj ma­gii, moje miłe. Ab­so­lut­nie naj­gor­szy.

Wiatr bił o szyby, do­ma­ga­jąc się dal­szego ciągu, Evan­ge­line zaś zro­biła te­atralną pauzę i tylko Bir­die ni to z war­ko­tem, ni to z wy­ciem prze­to­czyła się na drugi bok do­kład­nie w tej sa­mej chwili, nisz­cząc cały efekt. Evan­ge­line spoj­rzała z iry­ta­cją na ogara.

– To ten ro­dzaj ma­gii, który wy­maga krwi. Który wy­maga śmierci.

Pippa i ja wy­mie­ni­ły­śmy ukrad­kowe spoj­rze­nia.

– Da­mes ro­uges – usły­sza­łam w uchu jej szept, nie­mal nie­sły­szalny. – Czer­wone damy.

Nasz oj­ciec wspo­mi­nał o nich kie­dyś jako o naj­oso­bliw­szej, naj­bar­dziej nie­sły­cha­nej spo­śród sekt na­wie­dza­ją­cych Bel­terrę. Są­dził, że nie sły­sza­ły­śmy jego roz­mowy z tym dziw­nym męż­czy­zną w jego ga­bi­ne­cie, ale był w błę­dzie.

– Co tam szep­cze­cie? – za­py­tała ostro Evan­ge­line, ce­lu­jąc w nas dru­tami. – Wie­cie, że to nie­uprzejme mieć ta­jem­nice.

Pip unio­sła pod­bró­dek, za­po­mi­na­jąc, że damy nie ro­bią też gry­ma­sów.

– Nic ta­kiego, Evan­ge­line.

– Tak – po­wtó­rzy­łam na­tych­miast. – Nic ta­kiego, Evan­ge­line.

Niańka zmru­żyła oczy.

– Zuch dziew­czynki z was, czyż nie? Mu­szę wam za­tem po­wie­dzieć, że les éter­nels uwiel­biają ta­kie dzielne dziew­czynki. Ich zda­niem są naj­słod­sze.

Sły­sząc te słowa, po­czu­łam w piersi eks­cy­ta­cję. A gdy mu­snęła mnie szczotka sio­stry, na karku po­czu­łam gę­sią skórkę. Za­czę­łam się wier­cić na skraju sie­dze­nia i ro­bić wiel­kie oczy.

– Na­prawdę?

– Oczy­wi­ście, że nie. – Pip opu­ściła szczotkę na to­a­letkę moc­niej, niż po­winna. Z naj­po­waż­niej­szym spoj­rze­niem unio­sła mój po­bró­dek i spoj­rzała mi w oczy. – Nie słu­chaj jej, Ce­lio. Ona kła­mie.

– Zde­cy­do­wa­nie nie – od­parła z na­ci­skiem Evan­ge­line. – Opo­wiem wam to, co mnie opo­wie­działa moja matka. Les éter­nels prze­mie­rzają ulice w bla­sku księ­życa, po­lu­jąc na sła­bych i ku­sząc nie­mo­ral­nych. Wła­śnie dla­tego za­wsze chodź­cie spać o zmierz­chu, miłe, i nie za­po­mi­naj­cie o od­mó­wie­niu wie­czor­nych mo­dlitw. – Mó­wiła, mo­du­lu­jąc dźwięczny głos w spo­sób tak znany nam jak ry­mo­wanki, które mam­ro­tała co wie­czór. Jej druty kli­kały w ci­szy po­miesz­cze­nia, klik, klik, klik, i na­wet wiatr ucichł, by jej po­słu­chać. – No­ście srebrne krzy­żyki, chodź­cie tylko pa­rami. Z wodą świę­coną na szyi i po­świę­coną zie­mią pod sto­pami. Gdy zwąt­pi­cie, za­pal­cie za­pałkę, spal­cie ich jej ża­rem.

Wy­pro­sto­wa­łam się nieco. Dło­nie mi drżały.

– Za­wsze od­ma­wiam mo­dli­twy, Evan­ge­line, ale wy­pi­łam całe mleko Fi­lippy pod­czas ko­la­cji, kiedy nie pa­trzyła. My­ślisz, że przez to je­stem słod­sza od niej? Źli lu­dzie ze­chcą mnie po­żreć?

– Cóż za nie­do­rzecz­ność. – Pippa prych­nęła i wplo­tła palce w moje włosy, pró­bu­jąc je uło­żyć. Była wy­raź­nie zi­ry­to­wana, lecz jej do­tyk po­zo­stał ła­godny. Moje kru­czo­czarne ko­smyki zwią­zała piękną ró­żową wstążką i za­rzu­ciła mi na ra­mię. – Ni­gdy nie po­zwolę, by coś ci się stało, Ce­lio.

Sły­sząc te słowa, po­czu­łam roz­le­wa­jące się w piersi cie­pło, roz­iskrzoną pew­ność. Fi­lippa bo­wiem ni­gdy nie kła­mała. Ni­gdy nie wy­kra­dała sło­dy­czy, nie ro­biła ka­wa­łów, nie mó­wiła cze­goś, czego nie my­ślała. Ni­gdy nie kra­dła mi mleka.

Ni­gdy nie da­łaby mnie skrzyw­dzić.

Wiatr wi­siał za oknem jesz­cze przez chwilę i skro­bał o szyby, nie­cier­pli­wie wy­cze­ku­jąc dal­szego ciągu hi­sto­rii, a po­tem po­le­ciał da­lej, nie­usa­tys­fak­cjo­no­wany. Słońce w ca­ło­ści scho­wało się za ho­ry­zon­tem, a nad nami wy­rósł je­sienny księ­życ, ką­piąc po­kój dzie­cinny w bla­dym, sre­brzy­stym świe­tle. Świece z psz­cze­lego wo­sku za­chwiały się, jakby w od­po­wie­dzi, wy­dłu­ża­jąc cie­nie mię­dzy nami. Prze­jęta na­głą po­nu­ro­ścią, zła­pa­łam sio­strę za rękę.

– Prze­pra­szam, że ukra­dłam ci mleko – wy­szep­ta­łam.

Ści­snęła moje palce.

– I tak go nie lu­bię.

Evan­ge­line przy­glą­dała nam się dłuż­szy czas z nie­prze­nik­nio­nym wy­ra­zem twa­rzy, na­stęp­nie wstała i odło­żyła do ko­szyka druty oraz wełnę. Po­kle­pała Bir­die po łebku, po czym zga­siła wą­skie świece na ko­minku.

– Je­ste­ście do­brymi sio­strami. Obie. Je­ste­ście do­bre i lo­jalne. – Prze­szła przez po­kój, po­ca­ło­wała każdą z nas w czoło, a po­tem za­pro­wa­dziła do łó­żek i unio­sła ostat­nią świecę na wy­so­kość na­szych oczu. W jej spoj­rze­niu błysz­czało coś, czego nie poj­mo­wa­łam. – Obie­caj­cie mi, że bę­dzie­cie się sie­bie trzy­mać.

Ski­nę­ły­śmy gło­wami, a wtedy ona zdmuch­nęła świecę i ru­szyła do wyj­ścia.

Sio­stra ob­jęła mnie ręką i przy­cią­gnęła do sie­bie. Wtu­li­łam się w jej po­duszkę. Pach­niała Fi­lippą, pach­niała let­nim mio­dem. Pach­niała ka­za­niami, de­li­kat­nymi dłońmi, zmarsz­czo­nymi brwiami i bia­łymi jak śnieg sza­li­kami.

– Ni­gdy nie dam cza­row­ni­com cię do­paść – wy­szep­tała z mocą pro­sto w moje włosy. – Ni­gdy.

– A ja ni­gdy nie dam im do­paść cie­bie.

Evan­ge­line przy­sta­nęła w drzwiach i spoj­rzała na nas, marsz­cząc czoło. Z za­cie­ka­wie­niem prze­chy­liła głowę, a księ­życ scho­wał się za chmurą, po­grą­ża­jąc nas w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści. Spię­łam się, gdy ga­łę­zie po­częły pu­kać w okno. Fi­lippa jed­nak sta­now­czym ge­stem ob­jęła mnie i drugą ręką.

Wtedy jesz­cze nie wie­działa.

Ani ja.

– Głu­pie dzie­wu­chy – wy­szep­tała Evan­ge­line. – Kto tu mówi o cza­row­ni­cach?

A po­tem znik­nęła.ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Pu­ste klatki

Zła­pię tę od­ra­ża­jącą kre­aturę, choćby miało mnie to kosz­to­wać ży­cie.

Zdmu­chuję z czoła zle­piony ko­smyk i znowu przy­ku­cam, by po­pra­wić me­cha­nizm pu­łapki. Wczo­raj oba­le­nie wierzby za­jęło mi całe go­dziny, po­dob­nie jak roz­ło­że­nie ga­łęzi, po­ma­lo­wa­nie drewna i zło­że­nie kla­tek. Zdo­by­cie wina. Ko­lejne go­dziny za­jęło mi prze­czy­ta­nie wszyst­kich zna­le­zio­nych w Wieży Chas­seu­rów wo­lu­mi­nów o lu­ti­nach. Go­bliny wolą ży­wicę wierzby od in­nych – cho­dzi o jej słodką woń – a po­mimo pa­skud­nej apa­ry­cji do­ce­niają to, co piękne.

Stąd ma­lo­wane klatki i bu­tle wina.

Kiedy przy­cze­pia­łam rano wóz do ko­nia i do pełna ła­do­wa­łam go jed­nym i dru­gim, Jean Luc pa­trzył na mnie tak, jak­bym po­stra­dała zmy­sły.

Może tak było w isto­cie.

Zde­cy­do­wa­nie wy­obra­ża­łam so­bie ży­cie łowcy – łow­czyni – jako coś cie­kaw­szego niż ku­ca­nie w błot­ni­stej brei, po­ce­nie się w nie­do­pa­so­wa­nym mun­du­rze i od­cią­ga­nie ka­pry­śnego go­blina od pola przy po­mocy al­ko­holu.

Nie­stety, nie do­sza­co­wa­łam pew­nych rze­czy i bu­tle wina nie mie­ściły się w ma­lo­wa­nych klat­kach, w efek­cie czego na far­mie mu­sia­łam roz­ło­żyć każdą po ko­lei. Wciąż dźwię­czy mi w uszach śmiech chas­seu­rów. Mieli gdzieś, jak pie­czo­ło­wi­cie uczy­łam się do tego pro­jektu ob­sługi młotka i że po dro­dze oka­le­czy­łam so­bie kciuk. Mieli też gdzieś, że złotą farbę ku­pi­łam za swoje pie­nią­dze. Nie, wi­dzieli tylko mój błąd. Moja zna­ko­mita praca zre­du­ko­wana do pod­pałki u stóp. Choć Jean Luc z za­an­ga­żo­wa­niem pró­bo­wał mi po­móc zło­żyć na nowo klatki, krzy­wiąc się na każdy cięty ko­men­tarz współ­braci, po­iry­to­wany far­mer Marc przy­był wkrótce póź­niej. A Jean Luc mu­siał go uspo­ka­jać jako ka­pi­tan chas­seu­rów.

Ja zaś mu­sia­łam po­ra­dzić so­bie w po­je­dynkę z łow­cami.

– Tra­ge­dia. – Fre­de­ric wy­rósł nade mną, prze­wró­cił by­strymi oczami, po czym uśmiech­nął się zło­śli­wie. W bla­sku po­ran­nego słońca w jego kasz­ta­no­wych wło­sach od­zna­czały się zło­ci­ste re­fleksy. – Ale są na­prawdę śliczne, ma­de­mo­iselle Trem­blay. Jak domki dla la­lek.

– Fre­de­ricu, bła­gam – wy­krztu­si­łam przez za­ci­śnięte zęby, pró­bu­jąc ze­brać moją suk­nię. – Ile razy mam cię pro­sić, że­byś na­zy­wał mnie Ce­lią? Tu wszy­scy je­ste­śmy so­bie równi.

– Oba­wiam się, że co naj­mniej jesz­cze raz. – Jego uśmiech stał się dra­pieżny. – Je­steś wszak damą, pani.

Prze­szłam przez pole i ze­szłam ze wzgó­rza, zni­ka­jąc mu z pola wi­dze­nia – zni­ka­jąc z pola wi­dze­nia im wszyst­kim – bez słowa dys­ku­sji. Wie­dzia­łam, że kłót­nia z kimś ta­kim jak Fre­de­ric nie ma naj­mniej­szego sensu.

Je­steś wszak damą.

Prze­drzeź­nia­jąc jego ośli głos, koń­czę za­mek na ostat­niej klatce, wstaję i po­dzi­wiam moje dzieło. Na bu­tach mam pełno błota. Jego plamy wid­nieją też na sze­ściu ca­lach rąbka spód­nicy, ale i tak czuję w piersi triumf. Te­raz pój­dzie szybko. Lu­tiny bu­szu­jące w jęcz­mie­niu far­mera Marca wkrótce wy­czują ży­wicę wierzby i ru­szą za za­pa­chem. Kiedy spo­strzegą wino, za­re­agują in­stynk­tow­nie – w książ­kach pi­szą, że lu­tiny chęt­nie pod­dają się in­stynk­tom – i wejdą do kla­tek. Klatki się za­mkną, a my prze­trans­por­tu­jemy te pa­skudne kre­atury z po­wro­tem do La Fôret des Yeux, gdzie ich miej­sce.

To ła­twi­zna. Jak za­bra­nie dziecku cu­kierka. Oczy­wi­ście nie że­bym kie­dyś na­prawdę ukra­dła cu­kierka ja­kie­muś dziecku.

Wy­pusz­czam drżący od­dech i ukła­dam dło­nie na bio­drach, ki­wa­jąc głową nieco bar­dziej en­tu­zja­stycz­nie, niż by­łoby to na­tu­ral­nie. Tak. Warto było wy­ko­ny­wać w bło­cie mrów­czą pracę. Plamy w końcu da się zmyć, a ja zła­pię i prze­niosę całą gro­madę lu­ti­nów, nie czy­niąc im krzywdy. Oj­ciec Achille, świeżo upie­czony ar­cy­bi­skup, bę­dzie dumny. Jean Luc może też. Tak, to do­bra rzecz. Na­dzieja puch­nie we mnie, gdy prze­my­kam się za trawy, na skraj pola, ob­ser­wu­jąc i wy­cze­ku­jąc. Wyj­dzie ide­al­nie.

Musi wyjść ide­al­nie.

Mija kilka chwil i nic się nie dzieje.

– No, da­lej – mó­wię ci­cho, przy­glą­da­jąc się polu jęcz­mie­nia i pró­bu­jąc nie ba­wić się ba­li­sardą przy­tro­czoną do pa­ska. Cho­ciaż od­kąd zło­ży­łam świę­ce­nia, mi­nęły całe mie­siące, sza­fi­rowa klinga wciąż zdaje się obca, ciężka w mo­ich dło­niach. Nie na miej­scu.

Nie­cier­pli­wie wy­stu­kuję stopą rytm w bło­cie. Tem­pe­ra­tury są nie­po­mier­nie wy­so­kie jak na paź­dzier­nik, po karku spływa mi strużka potu.

– No da­lej, chodź­cie. Gdzie je­ste­ście?

Chwila roz­ciąga się w cza­sie. Po­tem na­stępna. Albo i trzy. Dzie­sięć chwil? Na wzgó­rzu współ­bra­cia ta­rzają się ze śmie­chu nad ja­kimś żar­tem, któ­rego nie usły­sza­łam. Nie wiem, jak za­mie­rzają zła­pać lu­tiny – ża­den nie po­fa­ty­go­wał się opo­wie­dzieć o swo­ich pla­nach mnie, pierw­szej i je­dy­nej ko­bie­cie w sze­re­gach łow­ców – ale nie ob­cho­dzi mnie to. Z pew­no­ścią nie po­trze­buję ich po­mocy ani pu­blicz­no­ści, je­śli ope­ra­cja klatki za­koń­czy się fia­skiem.

W gło­wie mam pełną po­gardy minę Fre­de­rica.

I za­kło­po­taną – Je­ana Luca.

Nie. Krzy­wię się, wy­py­cha­jąc obu z umy­słu, a przy oka­zji wy­grze­buję się z krza­ków i idę spraw­dzić ko­lejny raz pu­łapki. Nie po­win­nam była się­gać po wino. Co za głupi po­mysł.

Myśl rwie się gwał­tow­nie, gdy z jęcz­mie­nia wy­nu­rza się nie­wielka, po­marsz­czona stopa. Moje stopy jakby wra­stają w zie­mię. Jak za­cza­ro­wana pró­buję nie od­dy­chać, a brą­zo­wo­szara istota, się­ga­jąca mi le­d­wie do ko­lan, w tym cza­sie wbija ciemne, zbyt wiel­kie oczy w bu­telkę wina. Za­iste, wszystko w tej kre­atu­rze jest tro­chę... za bar­dzo. Za duża głowa. Za ostre rysy. Za dłu­gie palce.

Szcze­rze mó­wiąc, wy­gląda jak ziem­niak.

Idzie na pa­lusz­kach w stronę wina i wy­gląda na to, że mnie nie za­uwa­żył, że – po­wiedzmy so­bie – nie za­uważa ni­czego. Wzrok ma twardo wbity w za­ku­rzoną bu­telkę. Mlasz­cze z prze­ję­ciem, wy­cią­ga­jąc do niej pa­ję­cze palce. W tej sa­mej chwili, gdy wcho­dzi do klatki, jej drzwiczki za­my­kają się ze sta­now­czym trza­skiem. Lu­tin jed­nak tylko przy­ci­ska wino do piersi z sze­ro­kim uśmie­chem. W słońcu lśnią dwa rzędy ostrych ni­czym szpi­leczki zę­bów.

Przez chwilę wpa­truję się w niego z upiorną fa­scy­na­cją. A po­tem już nie umiem się po­wstrzy­mać. Też się uśmie­cham i prze­chy­lam głowę, pod­cho­dząc bli­żej. Jest zu­peł­nie inny, niż my­śla­łam – wcale nie od­ra­ża­jący, nie z tymi sę­ka­tymi ko­la­nami i py­za­tymi po­licz­kami. Kiedy ubie­głego ranka skon­tak­to­wał się z nami far­mer Marc, ry­czał coś o „ro­gach” i „pa­zu­rach”.

W końcu spoj­rze­nie lu­tina krzy­żuje się z moim. Jego uśmiech ga­śnie.

– Wi­taj. – Klę­kam przed nim po­woli i kładę dło­nie pła­sko na ko­la­nach, żeby je wi­dział. – Strasz­nie mi przy­kro z po­wodu tego... – pod­bród­kiem wska­zuję zdo­bioną klatkę – ...ale męż­czy­zna upra­wia­jący tę zie­mię za­żą­dał prze­nie­sie­nia cie­bie i two­jej ro­dziny. Masz ja­kieś imię?

Pa­trzy na mnie, nie mru­ga­jąc, a ja czuję, jak po­liczki za­czy­nają mi pło­nąć. Zer­kam przez ra­mię, szu­ka­jąc wzro­kiem kom­pa­nii. Za­pewne ro­bię z sie­bie kom­pletną idiotkę – ukrzy­żo­wano by mnie za roz­ma­wia­nie z lu­ti­nem – ale wy­daje mi się nie­sto­sow­nym uwię­zić tak to biedne stwo­rze­nie bez żad­nych wy­ja­śnień.

– Mam na imię Ce­lia – do­daję. Z każdą chwilą jest mi co­raz bar­dziej głu­pio. W księ­gach nie wspo­mi­nano wpraw­dzie o ję­zyku, ale prze­cież lu­tiny mu­szą się ja­koś ko­mu­ni­ko­wać. Wska­zuję na sie­bie i po­wta­rzam: – Ce­lia. Cel-ja.

On na­dal nie od­po­wiada. O ile to w ogóle jest on.

No tak. Pro­stuję się i ła­pię uchwyt klatki. Je­stem idiotką. Po­win­nam spraw­dzić też inne. Ale za­nim to zro­bię...

– Je­śli prze­krę­cisz ko­rek na gó­rze – mam­ro­czę nie­chęt­nie – bu­telka się otwo­rzy. Mam na­dzieję, że lu­bisz czarny bez.

– Roz­ma­wiasz z lu­ti­nem?

Od­wra­cam się na dźwięk głosu Je­ana Luca. Pusz­czam klatkę, a na po­liczki wstę­pują mi ru­mieńce.

– Jean Luc! – Jego imię za­mie­nia się w mo­ich ustach w pisk. – Nie... nie sły­sza­łam cię.

– Oczy­wi­ście. – Staje wśród traw, tam, gdzie sama się nie­dawno cho­wa­łam. Wi­dząc moją skru­szoną minę, wzdy­cha i krzy­żuje ręce na piersi. – Co ro­bisz, Ce­lio?

– Nic.

– Dla­czego ci nie wie­rzę?

– Zna­ko­mite py­ta­nie. Dla­czego mi nie... – Ale za­nim zdo­łam do­koń­czyć, lu­tin wy­ciąga łapę przez pręty i wali mnie po ręce. Z wrza­skiem pod­ska­kuję i lecę w tył. Nie ze względu na jego pa­zury, ale ze względu na jego głos. W tej sa­mej chwili, w któ­rej mnie do­tyka, w mo­jej gło­wie po­ja­wia się prze­dziwna wo­ka­li­za­cja: Lar­mes Comme Éto­iles.

Jean Luc in­stynk­tow­nie ru­sza na­przód, w pół kroku wy­cią­ga­jąc z po­chwy ba­li­sardę.

– Nie, cze­kaj! – Staję mię­dzy nim a uwię­zio­nym lu­ti­nem. – CZE­KAJ! Nic mi nie zro­bił! Nie chciał mi nic zro­bić!

– Ce­lio – od­zywa się ostrze­gaw­czo Jean Luc ni­skim, zi­ry­to­wa­nym gło­sem – może mieć wście­kli­znę...

– Fre­de­ric ją ma. Jemu po­ma­chaj no­żem przed oczami. – Po czym zwra­cam się do lu­tina z uprzej­mym uśmie­chem: – Pro­szę pana o wy­ba­cze­nie. Co pan po­wie­dział?

– On nic nie mó­wił...

Uci­szam Je­ana Luca, a lu­tin prosi, bym się zbli­żyła, wy­ciąga rękę przez kraty. Po­trze­buję kilku se­kund, by zro­zu­mieć, że chce mnie po­now­nie do­tknąć.

– Eee... – Prze­ły­kam gło­śno ślinę, nie­zbyt prze­ko­nana do tego po­my­słu. – Chce pan... no tak...

Jean Luc ła­pie mnie za ło­kieć.

– Bła­gam, tylko nie mów, że chcesz tego do­ty­kać. Nie masz po­ję­cia, gdzie było.

Ge­sty lu­tina stają się znie­cier­pli­wione i za­nim zmie­nię zda­nie, wy­cią­gam do niego wolną rękę. Mu­skam opuszki jego pal­ców. Jego skóra jest w do­tyku szorstka. Brudna. Jak ko­rzeń świeżo wy­cią­gnięty z ziemi. Mam na imię, roz­brzmiewa mi w gło­wie nie­ziem­ski trel, Lar­mes Comme Éto­iles.

Otwie­ram nie­mą­drze usta.

– Łzy Jak Gwiazdy?

Przy­ta­kuje po­spiesz­nie i cofa rękę, by po­now­nie zła­pać wino. Wzro­kiem pio­ru­nuje Je­ana Luca, który krzywi się i od­ciąga mnie do tyłu. Od­wra­cam się w jego ra­mio­nach, a w gło­wie wi­ruje mi z prze­ję­cia.

– Sły­sza­łeś go? – py­tam bez tchu. – Mó­wił, że ma na imię...

– One nie mają imion. – Za­ci­ska ręce na mo­ich rę­kach i po­chyla się, spo­glą­da­jąc mi w oczy. – Lu­tiny nie mó­wią, Ce­lio.

Mrużę oczy.

– Są­dzisz za­tem, że kła­mię?

Znowu wzdy­cha – on wiecz­nie wzdy­cha – i cmoka mnie w czoło, a ja mięknę nieco. Pach­nie kroch­ma­lem i skórą, i ole­jem lnia­nym, któ­rym po­le­ruje swą ba­li­sardę. To zna­jome za­pa­chy. Ko­jące.

– Są­dzę, że masz wraż­liwe serce – mówi, a ja wiem, że to miał być kom­ple­ment. To po­wi­nien być kom­ple­ment. – Są­dzę, że zro­bi­łaś wspa­niałe klatki. Są­dzę też, że lu­tiny ko­chają czarny bez. – Cofa się z uśmie­chem. – Są­dzę wresz­cie, że po­win­ni­śmy już iść. Robi się późno.

– Iść? – Mru­gam z za­sko­cze­niem, pró­bu­jąc zaj­rzeć mu przez ra­mię, spoj­rzeć na wzgó­rze. Jego bi­cepsy na­pi­nają się pod mo­imi dłońmi. – A co z resztą? W księ­gach pi­sano, że stado może li­czyć na­wet dwa­dzie­ścia lu­ti­nów. Far­mer Marc z pew­no­ścią chce, że­by­śmy zgar­nęli wszyst­kie. – Marsz­czę czoło jesz­cze bar­dziej, uświa­da­mia­jąc so­bie, że głosy współ­braci już dawno uci­chły. Rze­czy­wi­ście, za wzgó­rzem cała farma po­grą­żyła się w ci­szy i bez­ru­chu, nie li­cząc pia­nia sa­mot­nego ko­guta. W brzu­chu czuję coś go­rą­cego, pa­lą­cego ni­czym wstyd. – Gdzie... gdzie się po­dziali wszy­scy?

Jean Luc nie pa­trzy na mnie.

– Wy­sła­łem ich na­przód.

– Do­kąd na­przód?

– Do La Fôret des Yeux. – Od­chrzą­kuje i robi krok w tył, chowa ba­li­sardę do po­chwy, po czym znowu się uśmie­cha i schyla, by pod­nieść moją klatkę. Mija ko­lejna se­kunda i po­daje mi wolną dłoń. – Go­towa?

Pa­trzę na niego wiel­kimi oczami i coś do mnie bo­le­śnie do­ciera. Wy­słałby ich na­przód tylko w jed­nym przy­padku.

– Bo już... już uwię­zili inne lu­tiny, prawda? – Kiedy nie re­aguje, pa­trzę na jego twarz. Od­po­wiada nie­pew­nym, ostroż­nym spoj­rze­niem, jak­bym była po­pę­kaną szybą: do­tkniesz i roz­pad­nie się na mi­lion ka­wał­ków. Może tak jest. Dawno prze­sta­łam li­czyć pęk­nię­cia na mo­jej po­wierzchni, nie mam już po­ję­cia, która rysa mnie zła­mie. Może wła­śnie ta.

– Jean Luc? – po­wta­rzam z na­ci­skiem.

Znowu cięż­kie wes­tchnie­nie.

– Tak – przy­znaje w końcu. – Już je poj­mali.

– Jak?

Kręci głową i bar­dziej sta­now­czo unosi rękę.

– To bez zna­cze­nia. Twoje klatki były świet­nym po­my­słem, a do­świad­cze­nie przyj­dzie z cza­sem...

– To nie jest od­po­wiedź. – Cała się te­raz trzęsę i nie mogę tego po­wstrzy­mać. Pole wi­dze­nia za­węża mi się do czy­stego brązu skóry na jego dłoni, do lśnią­cych, kró­ciutko ścię­tych, ciem­nych wło­sów na jego gło­wie. Wy­gląda na ide­al­nie opa­no­wa­nego, choć nieco za­kło­po­ta­nego, a mnie strąki wło­sów przy­kle­iły się bez­ład­nie do szyi, pot ścieka mi po ple­cach. Ru­mie­nię się z wy­siłku, ale nie wi­dać tego pod war­stwą błota. Z wy­siłku i z upo­ko­rze­nia. – Ja­kim cu­dem udało im się poj­mać całe stado lu­ti­nów w...? – Do­pada mnie ko­lejna po­tworna myśl. – Mo­ment, ile czasu im to za­jęło? – Mój głos unosi się oskar­ży­ciel­sko, wska­zuję pal­cem jego nos. – Jak długo na mnie cze­ka­łeś?

Łzy Jak Gwiazdy otwiera w końcu bu­telkę i jed­nym hau­stem opróż­nia po­łowę. Po­tyka się, gdy Jean Luc ostroż­nie od­sta­wia klatkę na miej­sce.

– Ce­lio – od­zywa się ła­god­nym to­nem. – Nie rób so­bie tego. Twoja klatka za­dzia­łała, a ten tu­taj... na­wet zdra­dził ci swoje imię. To się ni­gdy wcze­śniej nie zda­rzyło.

– Po­dobno lu­tiny nie mają imion – od­war­kuję. – I nie trak­tuj mnie tak po­błaż­li­wie. Jak Fre­de­ric i reszta poj­mali resztę lu­ti­nów? Są za szyb­kie, żeby je zła­pać, no i... no i... – Wi­dząc jego zre­zy­gno­waną minę, za­pa­dam się w so­bie. – Czyli po pro­stu je zła­pali. Boże. – Szczy­pię się w na­sadę nosa, każdy od­dech jest szyb­szy, ostrzej­szy. Na­pię­cie w piersi staje się bo­le­sne. – Po­win­nam... po­win­nam była im po­móc, ale te pu­łapki... – Złota farba razi mnie w oczy, taka tan­detna, nie na miej­scu. – Zmar­no­wa­łam wszyst­kim czas.

Je­steś wszak damą, pani.

– Nie. – Jean Luc kręci ener­gicz­nie głową i ła­pie mnie za brudne ręce. – Spró­bo­wa­łaś cze­goś no­wego i za­dzia­łało.

Sły­sząc to kłam­stwo, czuję, jak coś pie­cze mnie w oczy. Przez ostat­nich sześć mie­sięcy nic, tylko pró­bo­wa­łam: wciąż i wciąż, i wciąż. Uno­szę pod­bró­dek i ża­ło­śnie po­cią­gam no­sem, sta­ra­jąc się uśmiech­nąć.

– Oczy­wi­ście masz ra­cję, ale nie mo­żemy jesz­cze iść. W oko­licy może być ich jesz­cze kilka. Może Fre­de­ric prze­ga­pił...

– Ten był ostatni.

– Skąd mo­żesz wie­dzieć, że ten był...? – Za­my­kam oczy, gdy w końcu do mnie do­ciera. Kiedy się od­zy­wam, mój głos jest ci­chy. Zre­zy­gno­wany. – Wy­sła­łeś go do mnie? – Nie od­po­wiada, a to mil­cze­nie kła­dzie się cie­niem na nas obojgu. Otwie­ram sze­roko oczy, ła­pię go za gra­na­towy płaszcz i szar­pię. Po­trzą­sam nim. – Zła­pa­łeś go tylko po to, żeby... pod­rzu­cić go tu i wy­pu­ścić?

– Nie bądź śmieszna...

– ZRO­BI­ŁEŚ TO?

Od­wraca wzrok, wy­ry­wa­jąc mi się sta­now­czo.

– Nie mam na to czasu, Ce­lio. Mam pilne spo­tka­nie rady przed wie­czorną mszą, a oj­ciec Achille ro­ze­słał już wici... By­łem mu po­trzebny w wieży go­dzinę temu.

– Jak to? – Bez­sku­tecz­nie pró­buję po­wstrzy­mać drże­nie w gło­sie. – I co... co to za pilne spo­tka­nie rady? Coś się stało?

To stare py­ta­nie. Okle­pane. Od ty­go­dni Jean Luc wy­myka się w dziw­nych mo­men­tach, szep­cze o czymś go­rącz­kowo z oj­cem Achille, my­śląc, że ja tego nie wi­dzę. Nie chce mi po­wie­dzieć, o czym tam mam­ro­czą przy­ci­szo­nymi gło­sami i czemu z dnia na dzień stają się co­raz bar­dziej po­nu­rzy. Mają wspólną ta­jem­nicę – i to po­ważną – ale ile­kroć o to py­tam, Jean Luc od­po­wiada jed­na­kowo: „To cię nie do­ty­czy, Ce­lio. Nie martw się, pro­szę”.

Te­raz me­cha­nicz­nie po­wta­rza te słowa i wska­zuje głową na­sze ko­nie.

– Chodź. Wóz już za­ła­do­wany.

Po­dą­żam za jego wzro­kiem do wspo­mnia­nego wozu, gdzie w rów­nych rzę­dach po­usta­wiał moje klatki, kiedy ja roz­ma­wia­łam ze Łzami Jak Gwiazdy. Dzie­więt­na­ście. Dwu­dzie­stą nie­sie, ma­sze­ru­jąc przez pole bez słowa. Łzy Jak Gwiazdy – za­lany już w trupa – obija się o kraty, po­chra­pu­jąc ci­cho w bla­sku póź­no­po­po­łu­dnio­wego słońca. Każdy inny mógłby uznać tę scenkę za uro­czą. Siel­ską. Lu­dzie pew­nie ki­wa­liby z apro­batą gło­wami, wi­dząc srebrny me­dal na moim gor­se­cie i pier­ścio­nek z dia­men­tem na palcu.

Nie mu­sisz wła­dać mie­czem, by chro­nić nie­win­nych, Ce­lio, wra­cają do mnie dawne słowa Je­ana Luca, nie­sione je­sien­nym wia­trem. Do­wio­dłaś tego bar­dziej niż kto­kol­wiek.

Ale czas wszyst­kim nam udo­wod­nił, że to było kłam­stwo.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: