- nowość
- promocja
Szkarłatny welon - ebook
Szkarłatny welon - ebook
Mroczny i porywający romans osadzony w świecie bestsellerowej serii „Gołąb i Wąż”.
Celia Tremblay zawsze stała w cieniu – siostry, przyjaciół, a teraz narzeczonego, który jest kapitanem łowców dbających o bezpieczeństwo Belterry. Nawet gdy to Celia znajduje zwłoki miejscowej czarownicy i rozpoczyna śledztwo, nikt nie traktuje poważnie jej sugestii. Gdy więc wskutek absurdalnej pomyłki dziewczyna zostaje porwana na nieistniejącą na mapach wyspę, przerażenie miesza się z nadzieją, że oto nadszedł czas, by udowodnić swoją wartość.
Tylko że w tym celu panna Tremblay musi nauczyć się lawirować wśród dworskich intryg, rozmawiać z duchami i przechytrzyć samego króla wampirów...
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368217599 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciekawa to rzecz – zapach wspomnienia. Tak niewiele wystarczy, by przywrócić nas do przeszłości: nikła woń lawendowego olejku mojej matki, nuta dymu z fajki ojca. Wszystko to na swój osobliwy sposób przypomina mi dzieciństwo. Matka wcierała olejek codziennie rano, spoglądając na swe odbicie w lustrze i licząc nowe zmarszczki na twarzy. Ojciec palił fajkę, gdy przyjmował gości. Przerażali go, jak sądzę, swymi pustymi oczami, szybkimi rękoma. A z pewnością przerażali mnie.
Pszczeli wosk natomiast – on zawsze będzie mi przypominać moją siostrę.
Filippa machinalnie sięgała po srebrną szczotkę, ilekroć nasza niańka, Evangeline, zapalała wieczorem świece. Płonące knoty wypełniały pokój dziecinny łagodną miodową wonią, a Filippa rozplatała mi warkocz i rozczesywała włosy dziczą szczeciną. Wówczas Evangeline mościła się w swym ulubionym fotelu obitym różowym aksamitem i przyglądała nam się ciepło, a w mglistym fioletowym blasku zmierzchu ujawniały się zmarszczki w kącikach jej oczu.
Wiatr, rozhulany owego październikowego wieczoru, buszował pod okapami, przystając jednak, jak zawieszony głos zwiastujący opowieść.
– Mes choux – wymamrotała Evangeline i pochyliła się, by z koszyka przy fotelu wyjąć druty. Nasz ogar Birdie zwinął się w wielki kłąb przy kominku. – Czy opowiadałam wam już o les éternels?
Jak zwykle Pip odezwała się pierwsza, przechyliwszy się przez moje ramię, by rzucić na niańkę spojrzenie jednakowo podejrzliwe i zaintrygowane:
– Les éternels? Wieczni?
– Tak, moja miła.
Wyczekiwanie zatrzepotało mi w brzuchu, gdy spojrzałam na Pip. Nasze twarze rozdzielało raptem kilka cali. Na jej policzkach wciąż lśniły złociste drobinki pozostałe po lekcji malarstwa portretowego z popołudnia. Wyglądały jak piegi.
– Opowiadała? – W moim głosie brakło melodyjnej liryczności Evangeline i twardej stanowczości Filippy. – Chyba nie.
– Stanowczo nie – potwierdziła śmiertelnie poważnie Pip, po czym odwróciła się na powrót do niańki. – Chętnie usłyszymy tę opowieść.
Evangeline wygięła brew w łuk, słysząc ten władczy ton.
– Doprawdy?
– Prosimy, Evangeline, opowiedz nam! – Zapomniawszy się całkiem, zerwałam się na równe, obute w kapcie nogi, po czym klasnęłam w dłonie. Pip, dwunastoletnia już wobec moich marnych sześciu lat, złapała mnie pospiesznie za koszulę nocną i pociągnęła z powrotem na siedzisko w garderobie. Jej drobne dłonie przytrzymały mi ramiona.
– Damom nie wypada krzyczeć, Celio. Cóż powiedziałby pére?
Poczułam, jak żar wstępuje mi na policzki. Skruszona, zaraz złożyłam dłonie na kolanach.
– Dzieci i ryby głosu nie mają.
– Tak właśnie. – Po tych słowach ponownie skupiła się na Evangeline. Ta wykrzywiła usta, tłumiąc wstępujący na wargi uśmiech. – Prosimy, Evangeline, opowiedz nam tę historię. Obiecujemy, że nie będziemy przerywać.
– Bardzo dobrze. – Z wyćwiczoną lekkością Evangeline manewrowała gibkimi palcami, wyplatając z wełny piękny szal barwy przydymionego różu. Mój ulubiony kolor. Szal dla Pip, olśniewająco biały niczym świeży śnieg, spoczywał już w koszu. – Ale, moja droga, wciąż masz na twarzy farbę. Bądź tak dobra i zmyj ją, dobrze? – Zaczekała, aż Pippa skończy szorować policzki, po czym ciągnęła: – A zatem. Les éternels. Rodzi ich ziemia, zimnych niczym kości i równie twardych. Rodzą się bez serca, duszy czy umysłu, jedynie z popędami. Jedynie z żądzą. – Ostatnie słowo smakowała w niesłychany sposób. – Pierwsza z nich przybyła do naszego królestwa z odległych ziem i żyjąc w cieniu, zarażała swą chorobą nasz lud. Infekowała go swą magią.
Pip wróciła do szczotkowania mi włosów.
– Cóż to za magia?
Zmarszczyłam nos i przekrzywiłam głowę.
– Co to takiego „żądza”?
Evangeline udała, że nie słyszy mojego pytania.
– To najgorszy rodzaj magii, moje miłe. Absolutnie najgorszy.
Wiatr bił o szyby, domagając się dalszego ciągu, Evangeline zaś zrobiła teatralną pauzę i tylko Birdie ni to z warkotem, ni to z wyciem przetoczyła się na drugi bok dokładnie w tej samej chwili, niszcząc cały efekt. Evangeline spojrzała z irytacją na ogara.
– To ten rodzaj magii, który wymaga krwi. Który wymaga śmierci.
Pippa i ja wymieniłyśmy ukradkowe spojrzenia.
– Dames rouges – usłyszałam w uchu jej szept, niemal niesłyszalny. – Czerwone damy.
Nasz ojciec wspominał o nich kiedyś jako o najosobliwszej, najbardziej niesłychanej spośród sekt nawiedzających Belterrę. Sądził, że nie słyszałyśmy jego rozmowy z tym dziwnym mężczyzną w jego gabinecie, ale był w błędzie.
– Co tam szepczecie? – zapytała ostro Evangeline, celując w nas drutami. – Wiecie, że to nieuprzejme mieć tajemnice.
Pip uniosła podbródek, zapominając, że damy nie robią też grymasów.
– Nic takiego, Evangeline.
– Tak – powtórzyłam natychmiast. – Nic takiego, Evangeline.
Niańka zmrużyła oczy.
– Zuch dziewczynki z was, czyż nie? Muszę wam zatem powiedzieć, że les éternels uwielbiają takie dzielne dziewczynki. Ich zdaniem są najsłodsze.
Słysząc te słowa, poczułam w piersi ekscytację. A gdy musnęła mnie szczotka siostry, na karku poczułam gęsią skórkę. Zaczęłam się wiercić na skraju siedzenia i robić wielkie oczy.
– Naprawdę?
– Oczywiście, że nie. – Pip opuściła szczotkę na toaletkę mocniej, niż powinna. Z najpoważniejszym spojrzeniem uniosła mój pobródek i spojrzała mi w oczy. – Nie słuchaj jej, Celio. Ona kłamie.
– Zdecydowanie nie – odparła z naciskiem Evangeline. – Opowiem wam to, co mnie opowiedziała moja matka. Les éternels przemierzają ulice w blasku księżyca, polując na słabych i kusząc niemoralnych. Właśnie dlatego zawsze chodźcie spać o zmierzchu, miłe, i nie zapominajcie o odmówieniu wieczornych modlitw. – Mówiła, modulując dźwięczny głos w sposób tak znany nam jak rymowanki, które mamrotała co wieczór. Jej druty klikały w ciszy pomieszczenia, klik, klik, klik, i nawet wiatr ucichł, by jej posłuchać. – Noście srebrne krzyżyki, chodźcie tylko parami. Z wodą święconą na szyi i poświęconą ziemią pod stopami. Gdy zwątpicie, zapalcie zapałkę, spalcie ich jej żarem.
Wyprostowałam się nieco. Dłonie mi drżały.
– Zawsze odmawiam modlitwy, Evangeline, ale wypiłam całe mleko Filippy podczas kolacji, kiedy nie patrzyła. Myślisz, że przez to jestem słodsza od niej? Źli ludzie zechcą mnie pożreć?
– Cóż za niedorzeczność. – Pippa prychnęła i wplotła palce w moje włosy, próbując je ułożyć. Była wyraźnie zirytowana, lecz jej dotyk pozostał łagodny. Moje kruczoczarne kosmyki związała piękną różową wstążką i zarzuciła mi na ramię. – Nigdy nie pozwolę, by coś ci się stało, Celio.
Słysząc te słowa, poczułam rozlewające się w piersi ciepło, roziskrzoną pewność. Filippa bowiem nigdy nie kłamała. Nigdy nie wykradała słodyczy, nie robiła kawałów, nie mówiła czegoś, czego nie myślała. Nigdy nie kradła mi mleka.
Nigdy nie dałaby mnie skrzywdzić.
Wiatr wisiał za oknem jeszcze przez chwilę i skrobał o szyby, niecierpliwie wyczekując dalszego ciągu historii, a potem poleciał dalej, nieusatysfakcjonowany. Słońce w całości schowało się za horyzontem, a nad nami wyrósł jesienny księżyc, kąpiąc pokój dziecinny w bladym, srebrzystym świetle. Świece z pszczelego wosku zachwiały się, jakby w odpowiedzi, wydłużając cienie między nami. Przejęta nagłą ponurością, złapałam siostrę za rękę.
– Przepraszam, że ukradłam ci mleko – wyszeptałam.
Ścisnęła moje palce.
– I tak go nie lubię.
Evangeline przyglądała nam się dłuższy czas z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, następnie wstała i odłożyła do koszyka druty oraz wełnę. Poklepała Birdie po łebku, po czym zgasiła wąskie świece na kominku.
– Jesteście dobrymi siostrami. Obie. Jesteście dobre i lojalne. – Przeszła przez pokój, pocałowała każdą z nas w czoło, a potem zaprowadziła do łóżek i uniosła ostatnią świecę na wysokość naszych oczu. W jej spojrzeniu błyszczało coś, czego nie pojmowałam. – Obiecajcie mi, że będziecie się siebie trzymać.
Skinęłyśmy głowami, a wtedy ona zdmuchnęła świecę i ruszyła do wyjścia.
Siostra objęła mnie ręką i przyciągnęła do siebie. Wtuliłam się w jej poduszkę. Pachniała Filippą, pachniała letnim miodem. Pachniała kazaniami, delikatnymi dłońmi, zmarszczonymi brwiami i białymi jak śnieg szalikami.
– Nigdy nie dam czarownicom cię dopaść – wyszeptała z mocą prosto w moje włosy. – Nigdy.
– A ja nigdy nie dam im dopaść ciebie.
Evangeline przystanęła w drzwiach i spojrzała na nas, marszcząc czoło. Z zaciekawieniem przechyliła głowę, a księżyc schował się za chmurą, pogrążając nas w całkowitej ciemności. Spięłam się, gdy gałęzie poczęły pukać w okno. Filippa jednak stanowczym gestem objęła mnie i drugą ręką.
Wtedy jeszcze nie wiedziała.
Ani ja.
– Głupie dziewuchy – wyszeptała Evangeline. – Kto tu mówi o czarownicach?
A potem zniknęła.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Puste klatki
Złapię tę odrażającą kreaturę, choćby miało mnie to kosztować życie.
Zdmuchuję z czoła zlepiony kosmyk i znowu przykucam, by poprawić mechanizm pułapki. Wczoraj obalenie wierzby zajęło mi całe godziny, podobnie jak rozłożenie gałęzi, pomalowanie drewna i złożenie klatek. Zdobycie wina. Kolejne godziny zajęło mi przeczytanie wszystkich znalezionych w Wieży Chasseurów woluminów o lutinach. Gobliny wolą żywicę wierzby od innych – chodzi o jej słodką woń – a pomimo paskudnej aparycji doceniają to, co piękne.
Stąd malowane klatki i butle wina.
Kiedy przyczepiałam rano wóz do konia i do pełna ładowałam go jednym i drugim, Jean Luc patrzył na mnie tak, jakbym postradała zmysły.
Może tak było w istocie.
Zdecydowanie wyobrażałam sobie życie łowcy – łowczyni – jako coś ciekawszego niż kucanie w błotnistej brei, pocenie się w niedopasowanym mundurze i odciąganie kapryśnego goblina od pola przy pomocy alkoholu.
Niestety, nie doszacowałam pewnych rzeczy i butle wina nie mieściły się w malowanych klatkach, w efekcie czego na farmie musiałam rozłożyć każdą po kolei. Wciąż dźwięczy mi w uszach śmiech chasseurów. Mieli gdzieś, jak pieczołowicie uczyłam się do tego projektu obsługi młotka i że po drodze okaleczyłam sobie kciuk. Mieli też gdzieś, że złotą farbę kupiłam za swoje pieniądze. Nie, widzieli tylko mój błąd. Moja znakomita praca zredukowana do podpałki u stóp. Choć Jean Luc z zaangażowaniem próbował mi pomóc złożyć na nowo klatki, krzywiąc się na każdy cięty komentarz współbraci, poirytowany farmer Marc przybył wkrótce później. A Jean Luc musiał go uspokajać jako kapitan chasseurów.
Ja zaś musiałam poradzić sobie w pojedynkę z łowcami.
– Tragedia. – Frederic wyrósł nade mną, przewrócił bystrymi oczami, po czym uśmiechnął się złośliwie. W blasku porannego słońca w jego kasztanowych włosach odznaczały się złociste refleksy. – Ale są naprawdę śliczne, mademoiselle Tremblay. Jak domki dla lalek.
– Fredericu, błagam – wykrztusiłam przez zaciśnięte zęby, próbując zebrać moją suknię. – Ile razy mam cię prosić, żebyś nazywał mnie Celią? Tu wszyscy jesteśmy sobie równi.
– Obawiam się, że co najmniej jeszcze raz. – Jego uśmiech stał się drapieżny. – Jesteś wszak damą, pani.
Przeszłam przez pole i zeszłam ze wzgórza, znikając mu z pola widzenia – znikając z pola widzenia im wszystkim – bez słowa dyskusji. Wiedziałam, że kłótnia z kimś takim jak Frederic nie ma najmniejszego sensu.
Jesteś wszak damą.
Przedrzeźniając jego ośli głos, kończę zamek na ostatniej klatce, wstaję i podziwiam moje dzieło. Na butach mam pełno błota. Jego plamy widnieją też na sześciu calach rąbka spódnicy, ale i tak czuję w piersi triumf. Teraz pójdzie szybko. Lutiny buszujące w jęczmieniu farmera Marca wkrótce wyczują żywicę wierzby i ruszą za zapachem. Kiedy spostrzegą wino, zareagują instynktownie – w książkach piszą, że lutiny chętnie poddają się instynktom – i wejdą do klatek. Klatki się zamkną, a my przetransportujemy te paskudne kreatury z powrotem do La Fôret des Yeux, gdzie ich miejsce.
To łatwizna. Jak zabranie dziecku cukierka. Oczywiście nie żebym kiedyś naprawdę ukradła cukierka jakiemuś dziecku.
Wypuszczam drżący oddech i układam dłonie na biodrach, kiwając głową nieco bardziej entuzjastycznie, niż byłoby to naturalnie. Tak. Warto było wykonywać w błocie mrówczą pracę. Plamy w końcu da się zmyć, a ja złapię i przeniosę całą gromadę lutinów, nie czyniąc im krzywdy. Ojciec Achille, świeżo upieczony arcybiskup, będzie dumny. Jean Luc może też. Tak, to dobra rzecz. Nadzieja puchnie we mnie, gdy przemykam się za trawy, na skraj pola, obserwując i wyczekując. Wyjdzie idealnie.
Musi wyjść idealnie.
Mija kilka chwil i nic się nie dzieje.
– No, dalej – mówię cicho, przyglądając się polu jęczmienia i próbując nie bawić się balisardą przytroczoną do paska. Chociaż odkąd złożyłam święcenia, minęły całe miesiące, szafirowa klinga wciąż zdaje się obca, ciężka w moich dłoniach. Nie na miejscu.
Niecierpliwie wystukuję stopą rytm w błocie. Temperatury są niepomiernie wysokie jak na październik, po karku spływa mi strużka potu.
– No dalej, chodźcie. Gdzie jesteście?
Chwila rozciąga się w czasie. Potem następna. Albo i trzy. Dziesięć chwil? Na wzgórzu współbracia tarzają się ze śmiechu nad jakimś żartem, którego nie usłyszałam. Nie wiem, jak zamierzają złapać lutiny – żaden nie pofatygował się opowiedzieć o swoich planach mnie, pierwszej i jedynej kobiecie w szeregach łowców – ale nie obchodzi mnie to. Z pewnością nie potrzebuję ich pomocy ani publiczności, jeśli operacja klatki zakończy się fiaskiem.
W głowie mam pełną pogardy minę Frederica.
I zakłopotaną – Jeana Luca.
Nie. Krzywię się, wypychając obu z umysłu, a przy okazji wygrzebuję się z krzaków i idę sprawdzić kolejny raz pułapki. Nie powinnam była sięgać po wino. Co za głupi pomysł.
Myśl rwie się gwałtownie, gdy z jęczmienia wynurza się niewielka, pomarszczona stopa. Moje stopy jakby wrastają w ziemię. Jak zaczarowana próbuję nie oddychać, a brązowoszara istota, sięgająca mi ledwie do kolan, w tym czasie wbija ciemne, zbyt wielkie oczy w butelkę wina. Zaiste, wszystko w tej kreaturze jest trochę... za bardzo. Za duża głowa. Za ostre rysy. Za długie palce.
Szczerze mówiąc, wygląda jak ziemniak.
Idzie na paluszkach w stronę wina i wygląda na to, że mnie nie zauważył, że – powiedzmy sobie – nie zauważa niczego. Wzrok ma twardo wbity w zakurzoną butelkę. Mlaszcze z przejęciem, wyciągając do niej pajęcze palce. W tej samej chwili, gdy wchodzi do klatki, jej drzwiczki zamykają się ze stanowczym trzaskiem. Lutin jednak tylko przyciska wino do piersi z szerokim uśmiechem. W słońcu lśnią dwa rzędy ostrych niczym szpileczki zębów.
Przez chwilę wpatruję się w niego z upiorną fascynacją. A potem już nie umiem się powstrzymać. Też się uśmiecham i przechylam głowę, podchodząc bliżej. Jest zupełnie inny, niż myślałam – wcale nie odrażający, nie z tymi sękatymi kolanami i pyzatymi policzkami. Kiedy ubiegłego ranka skontaktował się z nami farmer Marc, ryczał coś o „rogach” i „pazurach”.
W końcu spojrzenie lutina krzyżuje się z moim. Jego uśmiech gaśnie.
– Witaj. – Klękam przed nim powoli i kładę dłonie płasko na kolanach, żeby je widział. – Strasznie mi przykro z powodu tego... – podbródkiem wskazuję zdobioną klatkę – ...ale mężczyzna uprawiający tę ziemię zażądał przeniesienia ciebie i twojej rodziny. Masz jakieś imię?
Patrzy na mnie, nie mrugając, a ja czuję, jak policzki zaczynają mi płonąć. Zerkam przez ramię, szukając wzrokiem kompanii. Zapewne robię z siebie kompletną idiotkę – ukrzyżowano by mnie za rozmawianie z lutinem – ale wydaje mi się niestosownym uwięzić tak to biedne stworzenie bez żadnych wyjaśnień.
– Mam na imię Celia – dodaję. Z każdą chwilą jest mi coraz bardziej głupio. W księgach nie wspominano wprawdzie o języku, ale przecież lutiny muszą się jakoś komunikować. Wskazuję na siebie i powtarzam: – Celia. Cel-ja.
On nadal nie odpowiada. O ile to w ogóle jest on.
No tak. Prostuję się i łapię uchwyt klatki. Jestem idiotką. Powinnam sprawdzić też inne. Ale zanim to zrobię...
– Jeśli przekręcisz korek na górze – mamroczę niechętnie – butelka się otworzy. Mam nadzieję, że lubisz czarny bez.
– Rozmawiasz z lutinem?
Odwracam się na dźwięk głosu Jeana Luca. Puszczam klatkę, a na policzki wstępują mi rumieńce.
– Jean Luc! – Jego imię zamienia się w moich ustach w pisk. – Nie... nie słyszałam cię.
– Oczywiście. – Staje wśród traw, tam, gdzie sama się niedawno chowałam. Widząc moją skruszoną minę, wzdycha i krzyżuje ręce na piersi. – Co robisz, Celio?
– Nic.
– Dlaczego ci nie wierzę?
– Znakomite pytanie. Dlaczego mi nie... – Ale zanim zdołam dokończyć, lutin wyciąga łapę przez pręty i wali mnie po ręce. Z wrzaskiem podskakuję i lecę w tył. Nie ze względu na jego pazury, ale ze względu na jego głos. W tej samej chwili, w której mnie dotyka, w mojej głowie pojawia się przedziwna wokalizacja: Larmes Comme Étoiles.
Jean Luc instynktownie rusza naprzód, w pół kroku wyciągając z pochwy balisardę.
– Nie, czekaj! – Staję między nim a uwięzionym lutinem. – CZEKAJ! Nic mi nie zrobił! Nie chciał mi nic zrobić!
– Celio – odzywa się ostrzegawczo Jean Luc niskim, zirytowanym głosem – może mieć wściekliznę...
– Frederic ją ma. Jemu pomachaj nożem przed oczami. – Po czym zwracam się do lutina z uprzejmym uśmiechem: – Proszę pana o wybaczenie. Co pan powiedział?
– On nic nie mówił...
Uciszam Jeana Luca, a lutin prosi, bym się zbliżyła, wyciąga rękę przez kraty. Potrzebuję kilku sekund, by zrozumieć, że chce mnie ponownie dotknąć.
– Eee... – Przełykam głośno ślinę, niezbyt przekonana do tego pomysłu. – Chce pan... no tak...
Jean Luc łapie mnie za łokieć.
– Błagam, tylko nie mów, że chcesz tego dotykać. Nie masz pojęcia, gdzie było.
Gesty lutina stają się zniecierpliwione i zanim zmienię zdanie, wyciągam do niego wolną rękę. Muskam opuszki jego palców. Jego skóra jest w dotyku szorstka. Brudna. Jak korzeń świeżo wyciągnięty z ziemi. Mam na imię, rozbrzmiewa mi w głowie nieziemski trel, Larmes Comme Étoiles.
Otwieram niemądrze usta.
– Łzy Jak Gwiazdy?
Przytakuje pospiesznie i cofa rękę, by ponownie złapać wino. Wzrokiem piorunuje Jeana Luca, który krzywi się i odciąga mnie do tyłu. Odwracam się w jego ramionach, a w głowie wiruje mi z przejęcia.
– Słyszałeś go? – pytam bez tchu. – Mówił, że ma na imię...
– One nie mają imion. – Zaciska ręce na moich rękach i pochyla się, spoglądając mi w oczy. – Lutiny nie mówią, Celio.
Mrużę oczy.
– Sądzisz zatem, że kłamię?
Znowu wzdycha – on wiecznie wzdycha – i cmoka mnie w czoło, a ja mięknę nieco. Pachnie krochmalem i skórą, i olejem lnianym, którym poleruje swą balisardę. To znajome zapachy. Kojące.
– Sądzę, że masz wrażliwe serce – mówi, a ja wiem, że to miał być komplement. To powinien być komplement. – Sądzę, że zrobiłaś wspaniałe klatki. Sądzę też, że lutiny kochają czarny bez. – Cofa się z uśmiechem. – Sądzę wreszcie, że powinniśmy już iść. Robi się późno.
– Iść? – Mrugam z zaskoczeniem, próbując zajrzeć mu przez ramię, spojrzeć na wzgórze. Jego bicepsy napinają się pod moimi dłońmi. – A co z resztą? W księgach pisano, że stado może liczyć nawet dwadzieścia lutinów. Farmer Marc z pewnością chce, żebyśmy zgarnęli wszystkie. – Marszczę czoło jeszcze bardziej, uświadamiając sobie, że głosy współbraci już dawno ucichły. Rzeczywiście, za wzgórzem cała farma pogrążyła się w ciszy i bezruchu, nie licząc piania samotnego koguta. W brzuchu czuję coś gorącego, palącego niczym wstyd. – Gdzie... gdzie się podziali wszyscy?
Jean Luc nie patrzy na mnie.
– Wysłałem ich naprzód.
– Dokąd naprzód?
– Do La Fôret des Yeux. – Odchrząkuje i robi krok w tył, chowa balisardę do pochwy, po czym znowu się uśmiecha i schyla, by podnieść moją klatkę. Mija kolejna sekunda i podaje mi wolną dłoń. – Gotowa?
Patrzę na niego wielkimi oczami i coś do mnie boleśnie dociera. Wysłałby ich naprzód tylko w jednym przypadku.
– Bo już... już uwięzili inne lutiny, prawda? – Kiedy nie reaguje, patrzę na jego twarz. Odpowiada niepewnym, ostrożnym spojrzeniem, jakbym była popękaną szybą: dotkniesz i rozpadnie się na milion kawałków. Może tak jest. Dawno przestałam liczyć pęknięcia na mojej powierzchni, nie mam już pojęcia, która rysa mnie złamie. Może właśnie ta.
– Jean Luc? – powtarzam z naciskiem.
Znowu ciężkie westchnienie.
– Tak – przyznaje w końcu. – Już je pojmali.
– Jak?
Kręci głową i bardziej stanowczo unosi rękę.
– To bez znaczenia. Twoje klatki były świetnym pomysłem, a doświadczenie przyjdzie z czasem...
– To nie jest odpowiedź. – Cała się teraz trzęsę i nie mogę tego powstrzymać. Pole widzenia zawęża mi się do czystego brązu skóry na jego dłoni, do lśniących, króciutko ściętych, ciemnych włosów na jego głowie. Wygląda na idealnie opanowanego, choć nieco zakłopotanego, a mnie strąki włosów przykleiły się bezładnie do szyi, pot ścieka mi po plecach. Rumienię się z wysiłku, ale nie widać tego pod warstwą błota. Z wysiłku i z upokorzenia. – Jakim cudem udało im się pojmać całe stado lutinów w...? – Dopada mnie kolejna potworna myśl. – Moment, ile czasu im to zajęło? – Mój głos unosi się oskarżycielsko, wskazuję palcem jego nos. – Jak długo na mnie czekałeś?
Łzy Jak Gwiazdy otwiera w końcu butelkę i jednym haustem opróżnia połowę. Potyka się, gdy Jean Luc ostrożnie odstawia klatkę na miejsce.
– Celio – odzywa się łagodnym tonem. – Nie rób sobie tego. Twoja klatka zadziałała, a ten tutaj... nawet zdradził ci swoje imię. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło.
– Podobno lutiny nie mają imion – odwarkuję. – I nie traktuj mnie tak pobłażliwie. Jak Frederic i reszta pojmali resztę lutinów? Są za szybkie, żeby je złapać, no i... no i... – Widząc jego zrezygnowaną minę, zapadam się w sobie. – Czyli po prostu je złapali. Boże. – Szczypię się w nasadę nosa, każdy oddech jest szybszy, ostrzejszy. Napięcie w piersi staje się bolesne. – Powinnam... powinnam była im pomóc, ale te pułapki... – Złota farba razi mnie w oczy, taka tandetna, nie na miejscu. – Zmarnowałam wszystkim czas.
Jesteś wszak damą, pani.
– Nie. – Jean Luc kręci energicznie głową i łapie mnie za brudne ręce. – Spróbowałaś czegoś nowego i zadziałało.
Słysząc to kłamstwo, czuję, jak coś piecze mnie w oczy. Przez ostatnich sześć miesięcy nic, tylko próbowałam: wciąż i wciąż, i wciąż. Unoszę podbródek i żałośnie pociągam nosem, starając się uśmiechnąć.
– Oczywiście masz rację, ale nie możemy jeszcze iść. W okolicy może być ich jeszcze kilka. Może Frederic przegapił...
– Ten był ostatni.
– Skąd możesz wiedzieć, że ten był...? – Zamykam oczy, gdy w końcu do mnie dociera. Kiedy się odzywam, mój głos jest cichy. Zrezygnowany. – Wysłałeś go do mnie? – Nie odpowiada, a to milczenie kładzie się cieniem na nas obojgu. Otwieram szeroko oczy, łapię go za granatowy płaszcz i szarpię. Potrząsam nim. – Złapałeś go tylko po to, żeby... podrzucić go tu i wypuścić?
– Nie bądź śmieszna...
– ZROBIŁEŚ TO?
Odwraca wzrok, wyrywając mi się stanowczo.
– Nie mam na to czasu, Celio. Mam pilne spotkanie rady przed wieczorną mszą, a ojciec Achille rozesłał już wici... Byłem mu potrzebny w wieży godzinę temu.
– Jak to? – Bezskutecznie próbuję powstrzymać drżenie w głosie. – I co... co to za pilne spotkanie rady? Coś się stało?
To stare pytanie. Oklepane. Od tygodni Jean Luc wymyka się w dziwnych momentach, szepcze o czymś gorączkowo z ojcem Achille, myśląc, że ja tego nie widzę. Nie chce mi powiedzieć, o czym tam mamroczą przyciszonymi głosami i czemu z dnia na dzień stają się coraz bardziej ponurzy. Mają wspólną tajemnicę – i to poważną – ale ilekroć o to pytam, Jean Luc odpowiada jednakowo: „To cię nie dotyczy, Celio. Nie martw się, proszę”.
Teraz mechanicznie powtarza te słowa i wskazuje głową nasze konie.
– Chodź. Wóz już załadowany.
Podążam za jego wzrokiem do wspomnianego wozu, gdzie w równych rzędach poustawiał moje klatki, kiedy ja rozmawiałam ze Łzami Jak Gwiazdy. Dziewiętnaście. Dwudziestą niesie, maszerując przez pole bez słowa. Łzy Jak Gwiazdy – zalany już w trupa – obija się o kraty, pochrapując cicho w blasku późnopopołudniowego słońca. Każdy inny mógłby uznać tę scenkę za uroczą. Sielską. Ludzie pewnie kiwaliby z aprobatą głowami, widząc srebrny medal na moim gorsecie i pierścionek z diamentem na palcu.
Nie musisz władać mieczem, by chronić niewinnych, Celio, wracają do mnie dawne słowa Jeana Luca, niesione jesiennym wiatrem. Dowiodłaś tego bardziej niż ktokolwiek.
Ale czas wszystkim nam udowodnił, że to było kłamstwo.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------