Szkatułka Umarłych - ebook
Edynburg. Przeklęta szkatułka powraca. Gdy dwunastoletni Ethan trafia do antykwariatu, nie wie, że dotykając starej szkatułki, uwalnia zło uwięzione od pokoleń. Przeszłość budzi się na nowo, a duchy cmentarza Greyfriars Kirkyard ruszają po zemstę. Horror, który nie pozwoli Ci zasnąć.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Horror i thriller |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-085-4 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DESZCZ DUDNIŁ O NAGROBKI CMENTARZA GREYFRIARS KIRKYARD, ROZMYWAJĄC ŚWIATŁO LATARNI W KAŁUŻACH BŁOTA. PIĄTKA DZIECI STAŁA W PÓŁOKRĘGU WOKÓŁ ŚWIEŻO WYKOPANEGO DOŁU. W ICH OCZACH NIE BYŁO MIEJSCA NA DZIECIĘCĄ BEZTROSKĘ — TYLKO STRACH, NAPIĘCIE I DESPERACJA.
HENRY ZACISKAŁ W DŁONIACH STARĄ, DREWNIANĄ SZKATUŁKĘ. RĘCE MU DRŻAŁY, ALE NIE Z ZIMNA — Z PRZERAŻENIA. CATHERINE PŁAKAŁA CICHO, TRZYMAJĄC SIĘ ZA KRWAWIĄCY NADGARSTEK. MEGAN, NAJODWAŻNIEJSZA Z NICH, NACHYLIŁA SIĘ NAD OTWARTYM DOŁEM I POWIEDZIAŁA SZEPTEM:
— JEŚLI TERAZ TEGO NIE ZROBIMY, NIGDY SIĘ NIE UWOLNIMY.
HENRY SPOJRZAŁ NA POZOSTAŁYCH. DANIEL I ALEXANDER PRZYTAKNĘLI. TO, CO KRYŁO SIĘ W SZKATUŁCE, MUSIAŁO ZOSTAĆ POCHOWANE. TU, NA PRZEKLĘTYM CMENTARZU.
SZKATUŁKA BYŁA ZAMKNIĘTA, ALE COŚ W ŚRODKU SIĘ PORUSZYŁO. COŚ SZEPTAŁO.
HENRY WSTRZYMAŁ ODDECH I WRZUCIŁ JĄ DO DOŁU. NATYCHMIAST ZIEMIA POD NIMI ZADRŻAŁA.
— ZAKOP TO! — WRZASNĘŁA CATHERINE.
ALEXANDER CHWYCIŁ ŁOPATĘ I ZACZĄŁ ZASYPYWAĆ SZKATUŁKĘ, PODCZAS GDY WOKÓŁ NICH NARASTAŁ NIENATURALNY WIATR. KRZYKI, SZEPTY, NIEWYRAŹNE POSTACIE MIĘDZY GROBAMI — WSZYSTKO TO ZLEWAŁO SIĘ W JEDNĄ CHAOTYCZNĄ KAKOFONIĘ.
I WTEDY POJAWIŁ SIĘ ON.
DUCH W CZARNEJ SZACIE, BEZ TWARZY, Z OCZAMI JAK DWA WYPALONE OTWORY W CZASZCE. WYSKOCZYŁ Z CIENIA I RZUCIŁ SIĘ W STRONĘ HENRY’EGO, KTÓRY KRZYKNĄŁ I PADŁ NA KOLANA.
ALE BYŁO JUŻ ZA PÓŹNO.
SZKATUŁKA BYŁA POGRZEBANA. KLĄTWA ZAPIECZĘTOWANA.
WIATR NAGLE USTAŁ. WSZYSCY SPOJRZELI PO SOBIE, NIEPEWNI, CZY TO NAPRAWDĘ KONIEC.
HENRY WYTARŁ TWARZ DRŻĄCĄ DŁONIĄ I SPOJRZAŁ W STRONĘ NAGROBKÓW.
DUCH ZNIKNĄŁ.
CATHERINE SZEPNĘŁA:
— NIGDY WIĘCEJ…
ALE W GŁĘBI DUSZY KAŻDE Z NICH WIEDZIAŁO, ŻE TO NIE BYŁO ZAKOŃCZENIE.
TO BYŁ DOPIERO POCZĄTEK.ROZDZIAŁ 1 — Sklepik Starych Dusz
EDYNBURG, 2024
WIATR SMAGAŁ ULICE STAREGO MIASTA, NIOSĄC ZE SOBĄ ZAPACH DESZCZU I WILGOTNYCH KAMIENI. ETHAN BLACKWOOD, DWUNASTOLETNI CHŁOPAK O JASNYCH WŁOSACH I WIECZNIE ZACIEKAWIONYCH OCZACH, POCIĄGNĄŁ NOSEM, SPOGLĄDAJĄC NA SZYLD WISZĄCY NAD WĄSKIMI DRZWIAMI:
„ANTYKWARIAT MALCOLMA”
MIAŁ ZAKAZ WCHODZENIA DO ŚRODKA. MATKA TWIERDZIŁA, ŻE TO MIEJSCE JEST ZŁOWIESZCZE, A OJCIEC — ŻE STARY MALCOLM TO OSZUST, KTÓRY „ŻYJE W ŚWIECIE DUCHÓW”. ALE ETHAN BYŁ ZBYT CIEKAWSKI, BY POSŁUCHAĆ.
PCHNĄŁ DRZWI.
WNĘTRZE SKLEPU PACHNIAŁO KURZEM, STARYM DREWNEM I CZYMŚ JESZCZE — CZYMŚ DZIWNIE ZNAJOMYM, ALE NIEPOKOJĄCYM. PÓŁKI UGINAŁY SIĘ POD CIĘŻAREM ZAKURZONYCH KSIĄG, PORCELANOWYCH LALEK Z PUSTYMI OCZAMI I ZEGARÓW, KTÓRE TYKAŁY, CHOĆ NIKT ICH NIE NAKRĘCAŁ.
— A WIĘC W KOŃCU PRZYSZEDŁEŚ.
ETHAN PODSKOCZYŁ. ZA LADĄ STAŁ MALCOLM — WYSOKI, CHUDY MĘŻCZYZNA W DŁUGIM, BRĄZOWYM PŁASZCZU. JEGO WŁOSY BYŁY SREBRZYSTE JAK KSIĘŻYCOWE ŚWIATŁO, A OCZY MIAŁY NIEZWYKŁY ODCIEŃ BURSZTYNU, JAKBY KRYŁY W SOBIE TYSIĄCE HISTORII.
— JA TYLKO… OGLĄDAM — WYKRZTUSIŁ CHŁOPAK.
MALCOLM UŚMIECHNĄŁ SIĘ TAJEMNICZO.
— CZASEM TO, CO OGLĄDAMY, WYBIERA NAS, A NIE MY TO.
SIĘGNĄŁ POD LADĘ I WYJĄŁ STARĄ, DREWNIANĄ SZKATUŁKĘ. BYŁA PIĘKNA — RĘCZNIE RZEŹBIONA, Z METALOWYMI ZDOBIENIAMI. ALE GDY ETHAN DOTKNĄŁ JEJ PALCAMI, POCZUŁ DZIWNE MROWIENIE.
— CO TO JEST? — ZAPYTAŁ CICHO.
MALCOLM PRZEKRZYWIŁ GŁOWĘ.
— HISTORIA. TAJEMNICA. A MOŻE LOS.
ETHAN PRZEŁKNĄŁ ŚLINĘ. SZKATUŁKA DRGNĘŁA, JAKBY COŚ W ŚRODKU PORUSZYŁO SIĘ W ODPOWIEDZI NA JEGO DOTYK.
— WEŹ JĄ — POWIEDZIAŁ MALCOLM.
CHŁOPAK ZAWAHAŁ SIĘ.
— ALE… JA NIE MAM PIENIĘDZY.
MALCOLM NACHYLIŁ SIĘ BLIŻEJ.
— NIEKTÓRE RZECZY NIE KOSZTUJĄ PIENIĘDZY. KOSZTUJĄ COŚ INNEGO.
W TEJ CHWILI DRZWI ANTYKWARIATU TRZASNĘŁY, A ETHAN PODSKOCZYŁ ZE STRACHU. ODWRÓCIŁ SIĘ, ALE ZA NIM NIE BYŁO NIKOGO.
KIEDY SPOJRZAŁ Z POWROTEM NA MALCOLMA, STARZEC JUŻ SIĘ ODDALAŁ, ZNIKAJĄC W GŁĘBI MROCZNEGO SKLEPU.
A SZKATUŁKA… BYŁA JUŻ W JEGO DŁONIACH.
ETHAN NIE PAMIĘTAŁ, JAK WYSZEDŁ ZE SKLEPU. WSZYSTKO WYDAWAŁO SIĘ JAK SEN — CIĘŻKI, LEPKI I NIERZECZYWISTY. CHŁÓD SZKATUŁKI W JEGO DŁONIACH PRZYPOMINAŁ MU JEDNAK, ŻE TO NIE BYŁA ILUZJA.
DESZCZ ZACZĄŁ PADAĆ MOCNIEJ, BĘBNIĄC O BRUKOWANE ULICE. CHŁOPAK PRZYSPIESZYŁ KROKU, CHOWAJĄC SZKATUŁKĘ POD KURTKĄ, JAKBY BAŁ SIĘ, ŻE KTOŚ MOŻE MU JĄ ODEBRAĆ.
NIE WIEDZIAŁ, ŻE KTOŚ JUŻ GO OBSERWOWAŁ.
Z CIEMNEGO ZAUŁKA, NIEOPODAL ANTYKWARIATU, PATRZYŁA NA NIEGO PARA OCZU. ROZSZERZONE ŹRENICE, SZALEŃCZY BŁYSK, USTA PORUSZAJĄCE SIĘ W CICHYM, NIEZROZUMIAŁYM SZEPTEM. POSTAĆ W BRUDNYM, SZPITALNYM UNIFORMIE PRZESUNĘŁA SIĘ BLIŻEJ, ALE ETHAN BYŁ ZBYT SKUPIONY NA SZKATUŁCE, BY TO ZAUWAŻYĆ.
KIEDY DOTARŁ DO DOMU, BYŁO JUŻ CIEMNO.
— GDZIE BYŁEŚ?!
MATKA ETHANA, RACHEL BLACKWOOD, PATRZYŁA NA NIEGO Z WŚCIEKŁOŚCIĄ I NIEPOKOJEM. MIAŁA NA SOBIE ELEGANCKI, GRAFITOWY SWETER I SPODNIE W KANT — WYGLĄDAŁA JAK KOBIETA, KTÓRA ZAWSZE MA KONTROLĘ. ALE TERAZ KONTROLA JEJ UMYKAŁA.
— ETHAN, PYTAŁAM, GDZIE BYŁEŚ! — POWTÓRZYŁA OSTRZEJ.
— TYLKO SIĘ PRZECHADZAŁEM… — MRUKNĄŁ CHŁOPAK, OMIJAJĄC JĄ I KIERUJĄC SIĘ DO SWOJEGO POKOJU.
— NIE WCHODZIŁEŚ DO TEGO SKLEPU, PRAWDA? — DODAŁ NAGLE JEGO OJCIEC, MARK BLACKWOOD, KTÓRY SIEDZIAŁ PRZY STOLE Z KUBKIEM HERBATY.
ETHAN ZAMARŁ.
— NIE… — SKŁAMAŁ, ALE JEGO GŁOS ZABRZMIAŁ ZBYT NERWOWO.
MATKA SPOJRZAŁA NA NIEGO TAK, JAKBY WIDZIAŁA COŚ, CZEGO NIE POWINNA.
— LEPIEJ, ŻEBYŚ NIE KŁAMAŁ, ETHAN. TEN SKLEP… NIE JEST DLA CIEBIE.
CHŁOPAK PRZEŁKNĄŁ ŚLINĘ I POBIEGŁ DO SWOJEGO POKOJU, NIE CHCĄC SŁUCHAĆ DALEJ.
GDY ZAMKNĄŁ DRZWI, OPADŁ NA ŁÓŻKO, ŚCISKAJĄC SZKATUŁKĘ W DŁONIACH.
DLACZEGO JEGO RODZICE TAK ZAREAGOWALI? DLACZEGO PATRZYLI NA NIEGO Z PRZERAŻENIEM?
OSTROŻNIE OTWORZYŁ SZKATUŁKĘ.
W ŚRODKU, NA MIĘKKIM, AKSAMITNYM WYŚCIEŁANIU, LEŻAŁ MAŁY, ZŁOTY KLUCZ.
ETHAN UNIÓSŁ GO OSTROŻNIE, A GDY TYLKO JEGO PALCE ZACISNĘŁY SIĘ NA METALU, ŚWIAT ZAWIROWAŁ.
CIENIE W POKOJU WYDŁUŻYŁY SIĘ, JAKBY COŚ PORUSZAŁO SIĘ POD ŁÓŻKIEM.
SZEPCZĄCE GŁOSY WYPEŁNIŁY POWIETRZE.
A POTEM…
Z RADIA NA BIURKU SAMOISTNIE POPŁYNĘŁO NAGRANIE.
— JESTEŚCIE PRZEKLĘCI.
ETHAN UPUŚCIŁ KLUCZ, A RADIO ZAMILKŁO.
SERCE WALIŁO MU W PIERSI. CO TO BYŁO?
SPOJRZAŁ NA SZKATUŁKĘ, KTÓRA TERAZ WYGLĄDAŁA INACZEJ. JEJ DREWNO NIE BYŁO JUŻ GŁADKIE I ELEGANCKIE. TERAZ POKRYŁY JE DZIWNE, WIJĄCE SIĘ PĘKNIĘCIA, JAKBY COŚ PRÓBOWAŁO SIĘ WYDOSTAĆ ZE ŚRODKA.
ETHAN USŁYSZAŁ CICHY ŚMIECH.
NIE BYŁ SAM.
COŚ SIĘ OBUDZIŁO.
ETHAN LEŻAŁ NA ŁÓŻKU, WPATRUJĄC SIĘ W SZKATUŁKĘ, KTÓRA ZDAWAŁA SIĘ PULSOWAĆ WŁASNYM, NIEPOKOJĄCYM ŻYCIEM. KLUCZ, KTÓRY PRZED CHWILĄ TRZYMAŁ W DŁONIACH, TERAZ LEŻAŁ NA PODŁODZE. ALE COŚ BYŁO NIE TAK.
NIE UPADŁ TAK, JAK POWINIEN.
NIE LEŻAŁ PŁASKO — STAŁ PIONOWO, JAKBY COŚ GO UTRZYMYWAŁO.
CHŁOPAK ZADRŻAŁ I SZYBKO ZERWAŁ SIĘ Z ŁÓŻKA. WZIĄŁ GŁĘBOKI WDECH, PRÓBUJĄC USPOKOIĆ GALOPUJĄCE SERCE.
— TO TYLKO ZMĘCZENIE… — WYSZEPTAŁ SAM DO SIEBIE.
ALE WTEDY…
CIEMNOŚĆ W KĄCIE POKOJU ZACZĘŁA SIĘ PORUSZAĆ.
ETHAN ZAMARŁ. WSTRZYMAŁ ODDECH.
CIEŃ NA ŚCIANIE WYDŁUŻYŁ SIĘ, PRZYBIERAJĄC KSZTAŁT WYSOKIEJ, CHUDEJ POSTACI Z NIENATURALNIE DŁUGIMI PALCAMI. GŁOWA BYŁA PRZECHYLONA, A USTA ROZCIĄGAŁY SIĘ W DZIWACZNY, GROTESKOWY UŚMIECH.
— WITAJ Z POWROTEM, ETHAN.
GŁOS BYŁ CICHY, DRŻĄCY, JAKBY WYDOBYWAŁ SIĘ SPOD ZIEMI.
CHŁOPAK ZERWAŁ SIĘ NA RÓWNE NOGI, RZUCAJĄC SPOJRZENIE W STRONĘ DRZWI. ALE GDY TYLKO RUSZYŁ W ICH STRONĘ, COŚ GO ZATRZYMAŁO.
SZKATUŁKA OTWORZYŁA SIĘ SAMA.
Z JEJ WNĘTRZA WYSTRZELIŁ CHŁODNY PODMUCH, A POKÓJ WYPEŁNIŁ SZEPCZĄCY CHÓR GŁOSÓW.
— CZAS ZATOCZYŁ KOŁO…
— DZIECI RODZICÓW… PRZYSZŁA WASZA KOLEJ…
— NIE UCIEKNIESZ PRZED PRZEZNACZENIEM.
ETHAN KRZYKNĄŁ, ZASŁANIAJĄC USZY. ALE WTEDY GŁOSY UCICHŁY TAK NAGLE, JAK SIĘ POJAWIŁY.
WSZYSTKO ZNIKNĘŁO.
POKÓJ ZNÓW BYŁ NORMALNY. ŻADNYCH CIENI. ŻADNYCH SZEPTY.
TYLKO JEDNO SIĘ ZMIENIŁO.
NA ŚCIANIE, TUŻ OBOK BIURKA, POJAWIŁ SIĘ NAPIS.
WYKREŚLONY CZYMŚ CIEMNYM, WILGOTNYM, PRZYPOMINAJĄCYM KREW.
„GREYFRIARS KIRKYARD”
ETHAN POCZUŁ ZIMNY DRESZCZ NA PLECACH. CMENTARZ GREYFRIARS.
ZNAŁ TO MIEJSCE. BYŁO JEDNYM Z NAJBARDZIEJ PRZEKLĘTYCH MIEJSC W EDYNBURGU.
ALE SKĄD TA NAZWA WZIĘŁA SIĘ NA ŚCIANIE JEGO POKOJU?
DESZCZ SPŁYWAŁ PO DACHACH, TWORZĄC CZARNE SMUGI NA STARYCH KAMIENICACH. NA OBRZEŻACH MIASTA, W CIENIU LASU, STAŁ OPUSZCZONY BANGOUR VILLAGE HOSPITAL — DAWNE SANATORIUM PSYCHIATRYCZNE.
COŚ SIĘ PORUSZYŁO W MROKU.
NA POPĘKANYM BETONIE, POMIĘDZY STARYMI BUDYNKAMI, DWIE POSTACIE POWOLI SZŁY PRZED SIEBIE. ICH BOSE STOPY ROZCHLAPYWAŁY DESZCZOWĄ WODĘ. SZPITALNE UBRANIA BYŁY BRUDNE, POSZARPANE, A ICH TWARZE…
ICH TWARZE NIE WYRAŻAŁY ŻADNYCH LUDZKICH EMOCJI.
— SZKATUŁKA ZNÓW JEST NA WOLNOŚCI.
GŁOS PIERWSZEGO BYŁ OCHRYPŁY, JAKBY PRZEZ LATA NIE UŻYWAŁ STRUN GŁOSOWYCH.
— CZAS DOKOŃCZYĆ TO, CO ZACZĘLIŚMY.
DRUGI MĘŻCZYZNA OBLIZAŁ SPĘKANE USTA, Z KTÓRYCH SĄCZYŁA SIĘ CIEMNA ŚLINA.
— ZACZNIEMY OD CHŁOPCA.
NAGLE ŚWIATŁA LATARNI PRZYGASŁY, A NAD EDYNBURGIEM PRZETOCZYŁ SIĘ GŁUCHY, NIEPOKOJĄCY DŹWIĘK, JAKBY COŚ PRZEBUDZIŁO SIĘ POD ZIEMIĄ.
NOC DOPIERO SIĘ ZACZYNAŁA.
I NIKT NIE BYŁ BEZPIECZNY.
ETHAN SIEDZIAŁ NA ŁÓŻKU, WPATRUJĄC SIĘ W KRWAWE LITERY NA ŚCIANIE. SERCE WALIŁO MU W PIERSI, A ODDECH STAŁ SIĘ PŁYTKI I URYWANY. „GREYFRIARS KIRKYARD” — TA NAZWA NIE DAWAŁA MU SPOKOJU.
NAGLE W POKOJU ROZBRZMIAŁO CICHE PUKANIE.
RAZ.
DWA.
TRZY.
CHŁOPAK PODERWAŁ GŁOWĘ. DRZWI BYŁY UCHYLONE. PRZYSIĘGAŁ, ŻE ZAMKNĄŁ JE WCZEŚNIEJ.
— ETHAN?
GŁOS MATKI. DRŻAŁ.
— WSZYSTKO W PORZĄDKU?
NIE WIEDZIAŁ, CO ODPOWIEDZIEĆ. CZY POWIEDZIEĆ JEJ O SZKATUŁCE? O CIENIACH? O TYM, ŻE COŚ Z NIEJ WYSZŁO I ZOSTAWIŁO KRWAWY ŚLAD NA JEGO ŚCIANIE?
— T-TAK… — WYMAMROTAŁ W KOŃCU. — PO PROSTU… MIAŁEM ZŁY SEN.
PRZEZ CHWILĘ PANOWAŁA CISZA.
POTEM MATKA WESTCHNĘŁA.
— LEPIEJ IDŹ SPAĆ, KOCHANIE. JEST PÓŹNO.
ETHAN SKINĄŁ GŁOWĄ, CHOĆ WIEDZIAŁ, ŻE NIE ZAŚNIE TEJ NOCY.
KIEDY MATKA ZNIKNĘŁA W KORYTARZU, ZERKNĄŁ NA SZKATUŁKĘ. LEŻAŁA ZAMKNIĘTA, JAKBY NIGDY SIĘ NIE OTWORZYŁA. ALE COŚ BYŁO W NIEJ NIE TAK. JEJ ZŁOTE ZDOBIENIA WYGLĄDAŁY… CIEMNIEJ.
JAKBY POCHŁONĘŁY COŚ, CZEGO NIE POWINNY.
NA SKRAJU MIASTA, POD STARĄ LATARNIĄ, STAŁ SKLEPIKARZ MALCOLM.
MĘŻCZYZNA MIAŁ NA SOBIE DŁUGI, CIEMNY PŁASZCZ, A W CIENIU JEGO TWARZ WYDAWAŁA SIĘ PUSTA, JAK MASKA. W RĘKACH TRZYMAŁ ZNISZCZONĄ FOTOGRAFIĘ.
ZDJĘCIE PRZEDSTAWIAŁO GRUPĘ DZIECI, STOJĄCYCH PRZED ANTYKWARIATEM.
DZIECI, KTÓRE TERAZ BYŁY DOROSŁE.
ICH DZIECI WKRÓTCE MIAŁY ZMIERZYĆ SIĘ Z TYM, CO ONE SAME POKONAŁY LATA TEMU.
— CZAS SIĘ KOŃCZY… — WYSZEPTAŁ MALCOLM.
ZZA PLECÓW DOBIEGŁ GO CICHY SZEPT.
— TO WRÓCIŁO, PRAWDA?
SKLEPIKARZ NIE ODWRÓCIŁ SIĘ. WIEDZIAŁ, KTO ZA NIM STOI.
— NIE POWSTRZYMAMY TEGO.
POSTAĆ W CIENIU UŚMIECHNĘŁA SIĘ BLADYMI, CIENKIMI WARGAMI.
— NIE MUSIMY. ONO SAMO ZNAJDZIE SWOJĄ DROGĘ.
POTEM WIATR ROZWIAŁ MGŁĘ, A MALCOLM ZOSTAŁ SAM.
SAM NA OPUSTOSZAŁEJ ULICY, W MIEŚCIE, KTÓRE JESZCZE NIE WIEDZIAŁO, ŻE KOSZMAR DOPIERO SIĘ ZACZYNA.
NOC BYŁA CIĘŻKA.
ETHAN LEŻAŁ W ŁÓŻKU, WPATRUJĄC SIĘ W SUFIT, ALE SEN NIE PRZYCHODZIŁ. WCIĄŻ CZUŁ NA SOBIE SPOJRZENIE CZEGOŚ, CZEGO NIE POTRAFIŁ NAZWAĆ.
W POKOJU PANOWAŁA CISZA.
ALE WTEDY…
DRZWI SZAFY UCHYLIŁY SIĘ O CENTYMETR.
CHŁOPAK ZAMARŁ.
ZASCHŁO MU W GARDLE. NIE SŁYSZAŁ, ŻEBY SIĘ PORUSZYŁY. NIE BYŁO SKRZYPIENIA ZAWIASÓW. NIE BYŁO ŻADNEGO DŹWIĘKU.
PO PROSTU… BYŁY OTWARTE.
POWOLI ODWRÓCIŁ GŁOWĘ. W SZCZELINIE PANOWAŁ MROK, GŁĘBSZY NIŻ POWINNA GO DAWAĆ ZWYKŁA CIEMNOŚĆ.
COŚ TAM BYŁO.
ETHAN WIEDZIAŁ TO Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ.
NIE ODDYCHAŁ. NIE PORUSZAŁ SIĘ.
I WTEDY…
Z WNĘTRZA SZAFY ROZLEGŁ SIĘ CICHY SZEPT.
— ETHAN…
ZERWAŁ SIĘ NA RÓWNE NOGI.
ALE KIEDY MRUGNĄŁ… DRZWI BYŁY ZAMKNIĘTE.
NIE BYŁO SZEPTU. NIE BYŁO NICZEGO.
TYLKO JEGO WŁASNY, PRZYSPIESZONY ODDECH I DUDNIĄCE W USZACH SERCE.
DWÓCH MORDERCÓW SZŁO WOLNO PRZEZ ZAROŚNIĘTY DZIEDZINIEC.
ICH BOSE STOPY ROZCHLAPYWAŁY BŁOTO. BYLI BRUDNI, WYCHUDZENI, A ICH OCZY… BYŁY PUSTE.
NIE ROZMAWIALI.
NIE MUSIELI.
SŁYSZELI GŁOS.
SZEPT Z WNĘTRZA SZKATUŁKI.
WIEDZIELI, DOKĄD IŚĆ.
ICH DŁONIE ZACISKAŁY SIĘ I OTWIERAŁY KONWULSYJNIE, JAKBY JUŻ CZUŁY CIEPŁO KRWI NA SKÓRZE.
— ZNAJDZIEMY GO. — W KOŃCU JEDEN Z NICH PRZERWAŁ CISZĘ.
— A POTEM WSZYSTKO ZACZNIE SIĘ OD NOWA.
KIEDY ETHAN WSTAŁ Z ŁÓŻKA, MIAŁ WRAŻENIE, JAKBY NIE SPAŁ ANI MINUTY.
CZUŁ SIĘ WYCZERPANY.
ALE COŚ BYŁO NIE TAK.
ZANIM WSTAŁ, RZUCIŁ OKIEM NA ŚCIANĘ.
NAPISU NIE BYŁO.
NIE BYŁO ANI ŚLADU KRWI.
JAKBY NIGDY NIE ISTNIAŁ.
TYLKO SZKATUŁKA LEŻAŁA WCIĄŻ NA JEGO BIURKU. NIENARUSZONA.
ALE COŚ BYŁO INNE.
ZŁOTE ZDOBIENIA BYŁY CIEMNIEJSZE, JAKBY COŚ SIĘ W NICH PORUSZAŁO.
JAKBY CZEKAŁO.
ETHAN WPATRYWAŁ SIĘ W SZKATUŁKĘ, CZUJĄC, JAK ZIMNY POT SPŁYWA MU PO PLECACH. CZY NAPRAWDĘ TO WSZYSTKO SIĘ WYDARZYŁO?
A JEŚLI TAK… TO DLACZEGO NAPIS ZNIKNĄŁ?
NIE MIAŁ CZASU, ŻEBY O TYM MYŚLEĆ DŁUŻEJ. Z DOŁU DOCHODZIŁ ZAPACH SMAŻONEGO BEKONU I GŁOS MATKI WOŁAJĄCEJ NA ŚNIADANIE.
ZAMKNĄŁ SZKATUŁKĘ W SZUFLADZIE. NIE CHCIAŁ, ŻEBY MATKA JĄ ZOBACZYŁA.
ALE TO NIE MIAŁO ZNACZENIA.
KIEDY WSZEDŁ DO KUCHNI, JEJ TWARZ MOMENTALNIE POBLADŁA.
NIE PATRZYŁA NA NIEGO.
PATRZYŁA NA COŚ ZA NIM.
— ETHAN… SKĄD MASZ TĘ SZKATUŁKĘ? — JEJ GŁOS BYŁ CICHY, DRŻĄCY.
CHŁOPAK SPOJRZAŁ NA SWOJE RĘCE.
TRZYMAŁ JĄ.
CHOCIAŻ PRZYSIĄGŁBY, ŻE PRZED CHWILĄ ZAMKNĄŁ JĄ W SZUFLADZIE.
MATKA PODESZŁA BLIŻEJ. DOTKNĘŁA JEJ OSTROŻNIE, JAKBY BYŁA ZROBIONA Z ROZŻARZONEGO METALU.
— ODDAJ JĄ.
— MAMO…
— NATYCHMIAST, ETHAN.
NIGDY NIE SŁYSZAŁ JEJ TAKIM TONEM. PRZERAŻONYM. ROZTRZĘSIONYM.
ALE KIEDY WYCIĄGNĘŁA RĘKĘ…
WIEKO SZKATUŁKI DRGNĘŁO SAMOISTNIE.
JAKBY COŚ BYŁO W ŚRODKU.
MATKA COFNĘŁA DŁOŃ I WZIĘŁA GŁĘBOKI ODDECH.
— MUSIMY SIĘ JEJ POZBYĆ.
ETHAN NIE ODPOWIEDZIAŁ.
BO NAGLE W JEGO GŁOWIE ROZBRZMIAŁ INNY GŁOS.
SZEPT.
— NIE POZWÓL JEJ… ONA CIĘ OKŁAMUJE…
NIE MIAŁ POJĘCIA, KOMU UFAĆ.
CMENTARZ BYŁ POGRĄŻONY W CISZY.
MGŁA SUNĘŁA NISKO PRZY ZIEMI, A POMIĘDZY NAGROBKAMI CZAIŁY SIĘ CIENIE.
WŚRÓD NICH STAŁ MĘŻCZYZNA.
WYSOKI. W CZARNYM PŁASZCZU.
SKLEPIKARZ MALCOLM.
NIE BYŁ SAM.
OBOK NIEGO STAŁY DWIE POSTACIE.
ICH BOSE STOPY BYŁY BRUDNE OD BŁOTA, A WYCHUDZONE TWARZE WYGLĄDAŁY JAK MASKI ŚMIERCI. DWAJ MORDERCY.
— ZACZĘŁO SIĘ. — JEDEN Z NICH SZEPNĄŁ.
MALCOLM KIWNĄŁ GŁOWĄ.
— TAK. ALE TYM RAZEM NIKT NIE WYGRA.
NIE SŁYSZELI, JAK ZIEMIA POD ICH STOPAMI DRGNĘŁA.
NIE WIDZIELI, JAK JEDNA Z PŁYT NAGROBNYCH PORUSZYŁA SIĘ NIEZNACZNIE.
NIE POCZULI, JAK COŚ BUDZI SIĘ W CIEMNOŚCI.
ETHAN NIE MÓGŁ PRZESTAĆ MYŚLEĆ O TYM, CO WYDARZYŁO SIĘ WCZORAJ. MIMO ŻE STARAŁ SIĘ USPOKOIĆ UMYSŁ, WCIĄŻ CZUŁ CIĘŻAR SZKATUŁKI W DŁONI I TE DZIWNE, DRŻĄCE SZEPTY W GŁOWIE.
KIEDY RUSZYŁ DO SZKOŁY, ULICA ZDAWAŁA SIĘ ZBYT CICHA. WSZYSTKO BYŁO ZBYT SPOKOJNE. COŚ W POWIETRZU SPRAWIAŁO, ŻE POWŁOKA NORMALNOŚCI WYDAWAŁA SIĘ NIENATURALNA.
I WTEDY ZNOWU TO POCZUŁ.
CHŁODNY POWIEW, KTÓRY NIE NALEŻAŁ DO TEJ RZECZYWISTOŚCI.
SZEPT.
ETHAN… ETHAN…
„MUSISZ MNIE POSŁUCHAĆ…”, BRZMIAŁO W JEGO GŁOWIE. SZEPT STAWAŁ SIĘ CORAZ WYRAŹNIEJSZY.
KIEDY DOTARŁ DO SZKOŁY, JEGO PRZYJACIELE ZACZĘLI GO UNIKAĆ. COŚ W JEGO ZACHOWANIU ZACZYNAŁO ICH NIEPOKOIĆ. NIE BYŁ TYM SAMYM CHŁOPCEM, KTÓREGO ZNALI. JEGO SPOJRZENIE STAŁO SIĘ ZIMNE, WYCOFANE, JAKBY STAWAŁ SIĘ KIMŚ INNYM.
I WTEDY JĄ ZOBACZYŁ.
LENA. DZIEWCZYNA, KTÓRĄ ZNAŁ TYLKO Z OPOWIEŚCI INNYCH. PIĘKNA, ZAGADKOWA, Z JAKĄŚ MROCZNĄ AURĄ.
PODSZEDŁ DO NIEJ NIEŚWIADOMIE, JAKBY JEJ OBECNOŚĆ BYŁA CZYMŚ NATURALNYM.
— CHCIAŁEM CIĘ ZAPYTAĆ… CO WIESZ O GREYFRIARS KIRKYARD? — ZAPYTAŁ CICHO, ZANIM ZDĄŻYŁ ZORIENTOWAĆ SIĘ, CO WŁAŚCIWIE MÓWI.
LENA SPOJRZAŁA NA NIEGO DZIWNIE, JAKBY PRZEZ CHWILĘ WIDZIAŁA W NIM COŚ, CZEGO NIE POTRAFIŁA ZROZUMIEĆ.
— NIE POWINNIŚCIE SIĘ TAM ZBLIŻAĆ, ETHAN. — JEJ GŁOS BRZMIAŁ INACZEJ NIŻ ZWYKLE. CICHSZY. A JEDNAK SILNIEJSZY. — NIE WIEM, JAK TO DZIAŁA, ALE TO MIEJSCE… MA W SOBIE COŚ.
ETHAN POCZUŁ, JAK CIARKI PRZECHODZĄ MU PO PLECACH.
DWAJ MORDERCY SZLI PRZEZ LAS W STRONĘ EDYNBURGA.
NIE MÓWILI DO SIEBIE. NIKT NIE MUSIAŁ NIC MÓWIĆ. CZULI TO.
ZŁO SIĘ BUDZIŁO.
ICH DŁONIE BYŁY WYCIĄGNIĘTE, GOTOWE DO DZIAŁANIA.
W ICH OCZACH NIE BYŁO JUŻ ŻADNEGO ŚLADU LITOŚCI. CZULI, ŻE POWRÓCIŁO.
WIEDZIELI, ŻE MUSZĄ DZIAŁAĆ SZYBKO.
PRZYSPIESZYLI KROKU, A W ICH SERCACH PŁONĘŁO COŚ, CZEGO NIE MOGLI POWSTRZYMAĆ.
I WTEDY, W GŁĘBI CIEMNOŚCI, Z CMENTARZA ZACZĘŁY UNOSIĆ SIĘ POSTACIE. NIE BYŁY TO JUŻ ZWYKŁE ZJAWY.
TO BYŁO COŚ INNEGO.
ETHAN NIE MÓGŁ WYJŚĆ Z TEGO DZIWNEGO STANU, W KTÓRYM SIĘ ZNALAZŁ. MIMO ŻE STARAŁ SIĘ NORMALNIE FUNKCJONOWAĆ, Z KAŻDYM KROKIEM W STRONĘ SZKOŁY CZUŁ, JAKBY COŚ SIĘ DO NIEGO ZBLIŻAŁO, JAKBY KAŻDA SEKUNDA BYŁA NA KRAWĘDZI WYBUCHU.
LENA, Z JEJ NIEPOKOJĄCYM SPOJRZENIEM, WIDOCZNIE COŚ WIEDZIAŁA. JEJ SŁOWA WCIĄŻ BRZMIAŁY W JEGO GŁOWIE.
„NIE POWINNIŚCIE SIĘ TAM ZBLIŻAĆ”. CZUŁ, JAKBY TO OSTRZEŻENIE MIAŁO NA CELU NIE TYLKO OCHRONĘ JEGO, ALE CZEGOŚ WIĘKSZEGO.
ALE NIE MIAŁ ODWAGI ZAPYTAĆ JEJ O WIĘCEJ. ODCZUWAŁ WZMAGAJĄCE SIĘ NAPIĘCIE, KTÓRE Z KAŻDĄ CHWILĄ STAWAŁO SIĘ CORAZ BARDZIEJ NIEPRZYJEMNE. CHCIAŁ WYJŚĆ Z TEJ SPIRALI LĘKU, ALE SZKATUŁKA… ONA WCIĄŻ TAM BYŁA. CZUŁ JĄ W SWOJEJ TORBIE.
PO POŁUDNIU, KIEDY WYSZEDŁ Z OSTATNIEJ LEKCJI, OD RAZU RUSZYŁ W STRONĘ GREYFRIARS KIRKYARD. COŚ GO TAM WZYWAŁO. CHCIAŁ ROZWIKŁAĆ ZAGADKĘ, ALE WIEDZIAŁ, ŻE IM BARDZIEJ SIĘ DO NIEJ ZBLIŻAŁ, TYM BARDZIEJ NIEBEZPIECZNA STAWAŁA SIĘ SYTUACJA.
CMENTARZ W EDYNBURGU BYŁ OPUSTOSZAŁY, A MGŁA SPOWIŁA JEGO ZRUJNOWANE GROBY, TWORZĄC NIEZWYKŁĄ ATMOSFERĘ. KAŻDY KROK ETHAN’A NA STAREJ, KAMIENNEJ ŚCIEŻCE ODBIJAŁ SIĘ ECHEM. JEDNAK NIE CZUŁ SIĘ SAM. CZUŁ, ŻE KTOŚ TU JEST.
ZA JEGO PLECAMI ROZLEGŁ SIĘ CICHY DŹWIĘK, JAKBY KTOŚ STĄPAŁ PO MARTWYCH LIŚCIACH. CHŁOPAK ODWRÓCIŁ SIĘ GWAŁTOWNIE.
NIC.
WSZYSTKO WYDAWAŁO SIĘ SPOKOJNE. ALE ETHAN WIEDZIAŁ, ŻE COŚ SIĘ TU CZAI.
W ODDALI DOSTRZEGŁ DWIE POSTACIE, KTÓRE ZDAWAŁY SIĘ PRZECHODZIĆ W CIENIU NAGROBKÓW. BYLI BLISKO, ALE GDY TYLKO UNIÓSŁ WZROK, ZNIKNĘŁY, JAKBY WTOPIŁY SIĘ W MROK.
ETHAN RUSZYŁ W ICH STRONĘ, W SERCU CZUŁ NIEPOKÓJ, ALE NIE POTRAFIŁ SIĘ POWSTRZYMAĆ.
I WTEDY TO ZOBACZYŁ.
STARY, POSKRĘCANY NAGROBEK, KTÓRY W ŚRODKU CMENTARZA WYDAWAŁ SIĘ JAKBY WYPALONY, JAKBY CZAS MIAŁ W NIM SWOJE WYRAŹNE ŚLADY. ZATRZYMAŁ SIĘ PRZY NIM. MIMO ŻE WIDZIAŁ MNÓSTWO NAGROBKÓW, TEN JEDEN PRZYCIĄGAŁ GO JAK MAGNES.
„NIE WRACAJ.”
SZEPT ROZBRZMIAŁ W JEGO GŁOWIE. TO NIE BYŁ GŁOS Z ZEWNĄTRZ, TO BYŁA MYŚL, KTÓRA WEJŚCIE DO CMENTARZA STAŁO SIĘ CZYMŚ NIEODWRACALNYM. ETHAN COFNĄŁ SIĘ, ALE COŚ W NIM KAZAŁO MU POZOSTAĆ, COŚ, CO TRZYMAŁO GO PRZY TYM MIEJSCU, JAKBY BYŁO TO JEGO PRZEZNACZENIE.
W SZPITALU PSYCHIATRYCZNYM, GDZIE DWA MORDERCZE UMYSŁY POZBAWIONE SKRUPUŁÓW SPĘDZIŁY DŁUGIE LATA, COŚ ZNOWU BUDZIŁO SIĘ DO ŻYCIA. CIEMNOŚĆ MIAŁA SWOJE WŁASNE RYTMY.
CISZA PĘKŁA.
PIERWSZY MORDERCA ZIGNOROWAŁ BARIERY. ZNISZCZYŁ DRZWI SWOJEJ CELI, POZOSTAWIAJĄC PO SOBIE TYLKO KRWAWY ŚLAD NA ŚCIANACH. DRUGI, RÓWNIE NIEOBLICZALNY, PODĄŻAŁ ZA NIM, ALE NIE W POŚPIECHU. WIEDZIAŁ, ŻE NIE MA POŚPIECHU. ZŁO BYŁO W DRODZE.
PRZESZLI PRZEZ CIEMNE KORYTARZE, ALE GDY DOTARLI NA ZEWNĄTRZ SZPITALA, COŚ ZACZĘŁO SIĘ ZMIENIAĆ. TO NIE BYLI JUŻ LUDZIE, TO ISTOTY PEŁNE FURII I NIENAWIŚCI, KTÓRE PRAGNĘŁY ZEMSTY NA ŚWIECIE, KTÓRY ICH ZAPOMNIAŁ.