- W empik go
Szkice deszczem - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Szkice deszczem - ebook
„Szkice deszczem” to wybór recenzji i esejów publikowanych przez Mirosława Pisarkiewicza na łamach prasy w latach 1987 — 2015.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-216-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Fascynacja upadkiem
(o wierszach Mirosławy Marinow z tomiku Ja woda)
„Jestem kobietą której obnażono płeć/ i odebrana mi jest moja moc”. Takim mottem otworzyła swój debiutancki tomik Ja woda Mirosława Marinow. Zdanie to, jak okrutna skaza, ciąży na zawartych w nim wierszach. Autorka przeżywa bolesny dramat swojej kobiecości. Poprzez zbuntowany nihilizm przeprowadza negację wartości, które stoją w opozycji z jej osobistymi normami moralnymi. Odrzuca kobiece ciepło i opiekuńczość, co uwidacznia się zwłaszcza w wierszach o charakterze erotycznym. Marinow próbuje epatować odbiorcę mniej lub więcej czytelnymi wulgaryzmami. Jej wiersze są utrzymane w konwencji poezji kobiecej w pewnym sensie „odfeminizowanej”, która jest w ostatnich latach talk modna wśród piszących pań, że wspomnę tylko E. Karpinowicz, A. Biedę — Wiśniewską, E. Ostrowską czy S. Pułę. W licznych tekstach razi kalectwo emocjonalne ukierunkowane na odrzucenie wyższych uczuć. Miłość dla autorki i zdaje się, że zarazem bohaterki wierszy, to druzgocąca klęska rozbijana falami wyuzdanego, bolesnego erotyzmu przemieszanego ze strachem o ukochanego.
„Mężczyzna subtelnie rozbierając dziewczynę
fachowo drażni jej sutki
Dziewczyna jest porażona
ale kocha go
Kiedy naga leży pod kołdrą
a on wsuwa się do niej
przez chwilę dotyka ją
obcy drąg…”
I dalej:
„Kiedy on przechodzi przez jezdnię
ona umiera
by go nie zabito…” (s. 13)
Psychika bohaterki tekstów Marinow, kreowana w wierszach, poszukuje uczucia, a nie mogąc go znaleźć, z powodu własnego kalectwa, stara się szargać to co piękne i wartościowe. Autorka ukazuje kobiety czy kobietę chorą z braku autentycznej miłości. Nienawidzącą seksu, który jest jednak nieodzownym składnikiem gry. Bardzo ponurej, ciemnej, rozgrywającej się w piwnicach rzeczywistości. W niekonsekwentnej kreacji twierdzi, że jest dziewicą, by w kolejnym tekście mówić ustami bohaterki o oddawaniu się „nieszczęsnym zboczeńcom” a nawet ojcu, który trzymał ją mocno w przegubach i zapładniał na stojąco (s. 8). Choroba braku uczuć jest podkreślana poprzez umieszczenie akcji w szpitalach, salach operacyjnych, domach dla obłąkanych.
„Na każdy drewniany stół operacyjny
wniesiono ułożono to
Dwóch mężczyzn w białych fartuchach
opracowywało to
To było szczęśliwe
to tylko było
Było to dużą chudą kobietą” (s. 35)
Czy w innym miejscu:
„… weź łyżkę
ginekologiczną
najlepiej
może uda Ci się to usunąć…” (s. 30)
Często, obsesyjnie niemal, pojawiają się w wierszach żmije, węże, krem do twarzy i woda. Z ich pomocą Marinow stara się budować obrazy stanowiące swoiste wykrzywienie rzeczywistości, którym brak jednak istotnego przesłania.
Na pierwszy plan wysuwa się wszechobecna degradacja wyższych wartości. Rzuca się w oczy wypalona przestrzeń niezdolna do tworzenia piękna, choć pragnąca go i jednocześnie z całą świadomością odrzucająca możliwość jego posiadania i poszerzania.
„… — oto dziecko z przedwcześnie rozwiniętą macicą
z rosnącym przerażeniem śliniące palce
onanizowało się w ubikacji
— oto dziewczyna o krwawiących powiekach krzyczała
gwałcona nad przepaścią…” (s. 34)
Anatomia rozpadu żyjącego ciała będąca chwytem dość powszechnie używanym przez autorów najmłodszych pokoleń, u Marinow zdaje się wkraczać w sferę osobistych wynurzeń.
„Rozwiązuje się brzuch
miękną uda …” (33)
Roznegliżowane wnętrze staje się barierą w odbiorze, równocześnie znosząc granicę między światem realnym i fantazją poetycką.
„Jeszcze nigdy nie byłam kobietą
Jeszcze nigdy nie spałam z mężczyzną…” (s. 62)
Ciekawe natomiast są próby reportażu poetyckiego (s. 16) a wręcz doskonałe niektóre, z krótkich form, choć jako całość zdają się być tylko zapisem, z którego autorka dopiero zamierza przygotować rozbudowany tekst.
„Szerokimi schodami wchodził śnieg na palcach” (s. 43)
Czuć tutaj ulotność sytuacji, jej delikatność wysublimowaną do granic jednego zdania.
Miejmy nadzieję, że w tym kierunku rozwijać się będzie twórczość Mirosławy Marinow. Zbyt wiele słów zaciera często prawdziwą wartość zapisanych myśli. Bunt natomiast powinien stawać się pomocą nie zaś przeszkodą. „Poety nigdy nie można zabić do końca” (s. 27) — to zdanie niech będzie prawdziwym mottem przy czytaniu tego tomiku.
Mirosława Marinow, Ja woda, Łódź 1987
„Odgłosy”, nr 37, 12 IX 1987Cyrograf na własne życie
(o wierszach Sabiny Puły z tomiku Kuszenie)
„nic prostszego/dać swoje ciało w zastaw/
później wymioty/ zdzieranie pumeksem skóry/
a samcom nigdy dość/ żywego mięsa” (s. 16)
Nic prostszego od negacji uczucia nie może stworzyć umysł kobiety tego uczucia spragnionej. To prawda, że cielesność niweczy kruchość uniesień duszy, ale przecież seks (nawet wyuzdany) może być podporą miłości, upiększyć ją. Dlaczego więc młoda poetka Sabina Puła mówi mężczyznom NIE w swoim zbiorku poetyckim Kuszenie!? Czyżby z przekory? Może właśnie przewrotne kuszenie jest prawdziwym obliczem, negacja zaś dodającą tajemniczego powabu zasłonką?
„malowałam siebie/ jako dziewczynkę o niebieskich oczach/ z wstążką w warkoczu/ mężczyźni wzięli do rąk pędzle/ (…)/zachlapali właściwy dziecku uśmiech/ — nie taką chciałam siebie namalować” (s. 6)
Tak! To nie ja, nie ja jestem niedoskonała — zdaje się krzyczeć dziewczyna z wierszy — to oni — mężczyźni niszczą moją dziecięcą niewinność. Ale „gdy zechcesz/ zgłębić moje myśli/ (…)/ opowiem ci zmyślone historyjki”. (s. 9)
Wiersz jest samoobroną. Ucieczką przed światem i ucieczką w siebie przed sobą. Autorka kreuje swoją bohaterkę na kobietę pełną sprzeczności, targaną w myśl łacińskiego przysłowia „Odi et Amo”, miłością i nienawiścią. Bohaterka wierszy siedząca po uszy w idealizmie podpartym wspomnieniami z kolorowego pokoju dzieciństwa, marzy po kobiecemu o uczuciu, o księciu z bajki. Rzeczywistość przeraża ją jednak. Mężczyzna jest wyuzdanym potworem depczącym kruchość marzeń. Trzeba go się bać, odrzucać, wyszydzać i … oszukiwać. Nie pokazywać swojej twarzy, kłamać. „Jestem stłuczone zwierciadło” i odbijam tysiąc obrazów. Który jest prawdziwy? Strach i ostrożność wszędzie węszą fałsz — na początku okazał się szczodry/ zapragnął dla mnie/ jednoosobowej celi/ później zechciał zamknąć mnie w ramionach/ na koniec umieścić w dłoni/ jak kruszynę/ — nie wierzę/ na pewno nakarmiłby swoją gołębicę”. (s. 10)
Ale z drugiej strony istnieje siła świadomej kobiecości: — „nie dodawaj mnie/ do swojego przekładańca/ łóżko/ praca/ dziecko/ bo wypełnię wszystkie/ szczeliny/ i zniszczę jak woda”. (s. 13)
Siła kobiecości roznamiętnionej i władczej choć bezwolnej wobec własnej potrzeby bycia podziwianą i kochaną. Sprzeczność zatracenia budzi grozę i … litość. Bohaterka wierszy Sabiny Puły to dynamit z podpalonym lontem włożony w rękę dziecka jedzącego loda na patyku. Ileż obłudy i nienawiści w szczerych wybuchach słów: „oczyszczam się w dotyku/ coraz to innych barków” (s. 24), „spluńmy sobie wzajemnie w twarz/ — jedynie to uczynimy szczerze”. Dla zrezygnowanej kobiety z kart Kuszenia — „sex to tylko sport”(s. 29). Może dlatego, że „nie jesteśmy wieczni/ ani ja/ ani ty/ możemy grzeszyć” (s. 24) i dlatego też „wstydząc się swojej nagości/ przesłonię ją/ pierwszym lepszym/ kochankiem” (s. 36). Cóż! To pierwsza większa publikacja, nie licząc folderku wydanego przez łódzki „Wiadukt”. Za wcześnie jeszcze na ocenę. Miejmy nadzieję, że ta bardzo kobieca poezja znajdzie sobie przychylnych czytelników.
Sabina Puła, Kuszenie, Kraków 1987
„Odgłosy”, nr 24, 11 VI 1988Autobiograficzna poezja Marka Pelizga
(o wierszach M. Pelizga z arkusza poetyckiego Ananke)
„poganiasz mnie ziemio/ twarda/ bym stał się
bezkształtny/ i / zarósł w siebie”
Są słowa, które można kreować poprzez uczuciową motywację będącą motorem ich użycia. Ale są i słowa płynące z potrzeby ducha, z wewnętrznego krzyku cierpiącego na niedosyt marzeń serca. Te słowa właśnie stały się domeną poezji młodego twórcy rodem z Sieradza — Marka Pelizga.
W autorskim arkuszu zatytułowanym Ananke, a wydanym przez Klub Pracy Twórczej przy Wojewódzkim Domu Kultury w Sieradzu, Pelizg daje nam przepustkę do swoich złudzeń o szczęściu (bo właściwie czym jest szczęście jeśli nie złudzeniem?). Pozwala zajrzeć do intymnych zakamarków jego ja. Poeta nie chce życia cukierkowego, choć to ostatnie jest symbolem spokoju i matczynych dłoni — „uwolniony/ potykam się/ o zielone cukierki matek początku” — a może nie chce także matczynych dłoni? Pragnie jednak ciepła rąk, kobiecych dłoni pod opuszkami palców — „Twoje włosy, mej dłoni poznane — to pławiący się deszcz/ zadowolony ze swej nagości”.
A jednak nie wszystko opromienia dziewczęcy uśmiech. Nawet on nie pokryje rzeczywistości, nie odgrodzi od niej. Pelizg cierpi na rzeczywistość. Pragnie żyć inaczej — co jest niemożliwe zawsze i wszędzie. Właściwie jest to odwieczny bunt przeciwko temu, co otacza bez względu na charakter. Zawsze jest punkt zaczepienia, który popycha do negacji: „róże dalej mają kolce/ mój życiorys w dzienniku/ świat się śmieje/ słonie nie mieszczą się w karafkach, dlaczego?”.
Ale jednak wyjściem jest uczucie, które może choć na chwilę ukoić ból choćby ułudą. Miłość jest wykładnią naszych oczekiwań i kiedy trzeźwiejemy nie zawsze ideał jest zgodny z tym, co przed oczyma. „A miłość/ plecak, wydeptane ścieżki — na których mówiłem słowa/ tak wielkie jak góry które mnie otaczały/ czy te skarby pozostały tylko moje?/ Ona — moja wyspa, nadzieja …/ chleb!/ Marek!/ coraz bardziej pragnę odejść od Ciebie…/ zgasły świece/ zimny chłód …”, ale, mimo wszystko” „Kiedy będziesz blisko, zapukaj”, „nie oddam nigdy tego/ co jest między nami…/ twemu ciału sen ten zawdzięczam”.
Bunt i radość serca. Pragnienie spełnienia i spełnienie się w uczuciu, a jednocześnie jego destrukcja. Szalony świat sennego milczenia przeplatanego krzykiem. Całości dopełnia symboliczna świeca na okładce autorstwa Andrzeja Adamczewskiego.
M. Pelizg nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Następna publikacja przyniesie z pewnością wiele nowych akcentów, które wyraźniej wykreślą jego poetycką drogę. Choć sam twierdzi, że „nie słowa lecz czyny” — to jednak pierwsze podparte drugimi dadzą z pewnością przepustkę do dalszej twórczości.
Marek Pelizg, Ananke, Sieradz 1987 (oprac. red.: Jan K. Szczęsny; oprac. graf. i ekslibrys: Andrzej André Adamczewski; wydawca: Klub Pracy Twórczej przy WDK w Sieradzu)
„Nad Wartą”, nr 22, 2 VI 1988Gorączka negacji
(o wierszach Marka Jankowskiego ze zbiorku Pomiędzy woskiem a płomieniem)
Jak wiele bólu może zmieścić się pomiędzy woskiem a płomieniem? Jak jest natura tego przedziwnego obszaru? Jakie miotają nim burze i zmiany temperatur uczuć? Trudno odpowiedzieć jednoznacznie i wyczerpująco na pytania, na pytania stawiane od niemal zarania dziejów przez maluczkich i wielkich filozofów. Nie znajdziemy odpowiedzi w pełnym poszukiwania tych największych wartości zbiorku poetyckim Marka Jankowskiego, zatytułowanym Pomiędzy woskiem a płomieniem. Jest w nim jednak wiele zwątpień i dążenia do określenia własnej wartości i sensu życia swojego i świata w ogóle. Nie jest niczym nagannym dążenie do określenia swojego miejsca ani rozwijanie szeregu wątpliwości — kto wątpi ten ma własne zdanie, własną osobowość, ten samodzielnie myśli poszukując własnych prawd. Dochodzi często do wartości uniwersalnych będąc przy tym nie tylko bezwolnym naśladowcą cudzych pragnień, przemyśleń i błędów, ale i tworząc nowe, twórcze wartości.
Jankowski w gorączce negacji zapędza się częściowo w obszary spenetrowane wcześniej, choćby przez tak modnego niedawno Stachurę. Robi to jednak w sposób tak indywidualny i pełen własnych przeżyć i przemyśleń, że nie ma tutaj mowy o żadnym naśladownictwie, choć poetyka wierszy nie jest jeszcze oryginalna — lecz jak na tomik debiutancki już dojrzała.
Pewien kult śmierci, samotności i odejścia przybliża poetę do pokolenia piszącego w latach 60. XX w., choćby do Grochowiaka.
„Nie płacz
spytaj wierzby przy drodze
spytaj polnej myszy
każdy z nas
to tylko przechodzień” (s. 10)
Jest jednak u Jankowskiego świeżość dostępna właściwie tylko debiutantom, choć nie opierająca się na nowości tematu czy formy, ale jednak tchnąca indywidualnością spojrzenia na powszechnie znane sprawy:
„(…)
najtrudniej kochać tych
którzy nas kochają” (s. 11)
Pesymizm nie płynie tu z chęci niszczenia otaczającej rzeczywistości czy burzenia uznanych przez ogół wartości lecz z wrażliwości buntującej się przeciwko zastanemu porządkowi, który kłóci się z delikatnością marzeń i doznań nie skorodowanej życiem duszy:
„(…)
odejdę pierwszy ściągając za sobą
obrus różowiutkich uczynków
którymi chcieliście mnie karmić
pozbieracie skorupy
i … ułożycie z nich mozaikę
świnię — skarbonkę
do której już nikt nie wrzuci
zgorszenia” (s. 1)
Ale ta rzeczywistość boli i tkwi głęboką zadrą w świadomości. Nie sposób o niej nie myśleć, gdy obraz codzienności przedstawia sobą ruinę wiary zaszczepionej bez pokrycia od kołyski.:
„Przestańcie wreszcie wy poeci
pisać o wierzbach
oni powyrywali tysiące polskich wierzb
które nie miały siły nawet płakać” (s. 16)
Kształtu braku nadziei dopełniają bezduszni i głupi ludzie, których pełno w każdym społeczeństwie, ale i z tym trudno się pogodzić dopóki człowiek jest na tyle młody, że nie poddał się jeszcze życiu:
„Myślałeś — ruszę te odwieczne mury
z posad głupoty
tylko klęski bywają
niezmienne przyjacielu
zwycięstwa wcześniej lub później
pogrzebią ci co za nami
przed nami i obok” (s. 13)
Przy całym buncie Jankowskiego wydaje się jednak wyłaniać nowy sposób patrzenia, który być może stanie się wykładnią rozwoju osobowego i twórczego autora. Jest to jakby pogodzona buntowniczość z iskierką wiary w dobre trwanie i zakończenie:
„Mały monolog IV
Przeklinam…
Nieprawda, nigdy nie jest
tak, że człowiek odrzuca
wszystko. Zawsze zostaje
jakaś cząstka piekła, ziemi
lub nieba, które pozwala
czekać — przetrwać” (s. 4).
Marek Jankowski, Pomiędzy woskiem a płomieniem, Sieradz 1988 (wydawca: Wojewódzki Dom Kultury w Sieradzu; oprac. red. Elżbieta Niedzielska; oprac. graf. Jerzy Knop)
„Nad Wartą”, nr 25, 31 V 1989Wolne wnioski
(o wierszach członków zduńskowolskiego Klubu Literackiego „Topola” ze zbioru Topolowe strofy)
Biorąc do ręki Topolowe strofy doznaje się dziwnego uczucia pełnego zaskoczenia. Skąd takie przedziwne wrażenie? Przede wszystkim z powodu szaty graficznej, a raczej jej braku — nie można bowiem nazwać powyższą nazwą czarnej okładki z maleńkimi czcionkami tytułu i wyglądającymi jak nekrologi cytatami, przeważnie z „Życia Zduńskiej Woli”, zamieszczonymi na tylnej stronie okładki. I nagle, ni przypiął ni przyłatał, na 28 stronie reprodukcja (jedyna zresztą w tomiku) przedstawiająca ekslibrys Topoli’87.
Po pierwszym niemiłym wrażeniu przechodzimy do lektury zawartych w tomiku wierszy. I tutaj jednak następuje zdziwienie — podtytuł zbiorku brzmi „Z twórczości literackiej członków…”. Pomijając fakt przekłamania — nie ma tutaj twórczości literackiej lecz sama poezja występuje na jej stronicach — pomijając zatem tę drobnostkę, zaskakuje dobór tekstów. Wydawać mogłoby się, że oczekiwać należy reprezentatywności w publikowanych utworach. Tak jednak nie jest. Razi nie tylko zły warsztat, ale i banalność tekstów. Przy czym nie można na podstawie dwóch wierszy (po tyle opublikował w zbiorku każdy z 12 autorów) ocenić wartości dorobku autora. Można natomiast dokonać oceny publikowanych tekstów. Po ich lekturze nasuwa się następujący wniosek — redaktor (Tadeusz Zawadowski) nie przemyślał koncepcji tomiku ani, jak się wydaje, nie przeczytał najprawdopodobniej tekstów przed ich publikacją. Skąd takie stwierdzenie? Stąd, że nie publikuje się z oczywistych powodów poezji młodopolskiej pisanej kilkadziesiąt lat później, gdyż nie ma to najmniejszego sensu. Przykładem Kres wędrówki (s. 26). Nie publikuje się, poza wykazaniem ich kuriozalności w obecnych czasach, wierszy socrealistycznych (Poranek, s. 22). Razi płaski banał na stronie siódmej. A’ propos banału — pięknie określił go Henryk Heine mówiąc: „ktoś kto pierwszy porównał kobietę do kwiatu, był poetą, ale następny już cymbałem”.
Dużo na tych stronach patosu — nie należy wątpić, że intencje autorów były jak najlepsze — generalnie zawiódł jednak redaktor — do niego należy przecież logiczna kompozycja, której tu brak, do niego należy także ostateczna selekcja tekstów, a tej także nie widać. Odnosi się wrażenie, że autorzy (poza Feliksem Rajczakiem) dali po dwa teksty, umieszczono je kolejno według nazwisk i … tak już zostało. Smutną tą refleksją wypada zakończyć tę garść uwag, które aczkolwiek niekompletne (np. brak pochwał), nasunęły mi się przy lekturze.
Ps. Żałować należy, że zabrakło informacji o miejscu i roku wydania.
Topolowe strofy. Z twórczości literackiej członków Klubu Literackiego „Topola”. Wydawca: Wydział Kultury Urzędu Miejskiego w Zduńskiej Woli; Towarzystwo Przyjaciół Zduńskiej Woli
„w DRODZE”
Jednodniówka artystyczna Klubu Pracy Twórczej (Sieradz), XI 1989.Wspomnienia działacza
(o prozie Władysława Strzeleckiego ze zbioru Miłości moje …)
Wbrew pozorom ukazuje się bardzo dużo książek nawiązujących tematyką do Łęczycy, regionu łęczyckiego czy ludzi wywodzących się stąd lub tutaj pracujących. Chociaż czasy nie są najlepsze, wydaje się jednak pewną ilość tego typu deficytowych wydawnictw, jak wspomnienia. Owszem, pamiętniki ludzi znanych lub przynajmniej biorących udział w ciekawych wydarzeniach, idą jak woda. Inaczej rzecz się ma jednak w przypadku życiorysów ludzi, którzy działali, niczym szczególnym nie wyróżniając się przecież.
Tego rodzaju pozycją są wydane w niewielkim nakładzie 300 egzemplarzy wspomnienia Władysława Strzeleckiego, a zatytułowane Miłości moje… W. Strzelecki urodził się w 1915 roku w Borzymowicach koło Włocławka. Był dzieckiem chłopskim, udało mu się zdobyć mimo to wykształcenie — w 1936 roku skończył mianowicie Seminarium Nauczycielskie w Łęczycy. W czasie okupacji wywieziono go na roboty przymusowe do Niemiec. Po powrocie do kraju podjął pracę nauczycielską w Uniwersytecie Ludowym w Bryskach pod Łęczycą. Od 1947 do 1948 pełnił funkcję przewodniczącego Powiatowej Rady Narodowej w Łęczycy. Następnie działał w różnych województwach jako działacz wysokich szczebli w ZSL i TPPR. Czytelników „Ziemi Łęczyckiej” zaciekawi pewnie fakt współredagowania przez Strzeleckiego w latach 1956 — 1962 właśnie „Ziemi Łęczyckiej”.
Darmowy fragment
(o wierszach Mirosławy Marinow z tomiku Ja woda)
„Jestem kobietą której obnażono płeć/ i odebrana mi jest moja moc”. Takim mottem otworzyła swój debiutancki tomik Ja woda Mirosława Marinow. Zdanie to, jak okrutna skaza, ciąży na zawartych w nim wierszach. Autorka przeżywa bolesny dramat swojej kobiecości. Poprzez zbuntowany nihilizm przeprowadza negację wartości, które stoją w opozycji z jej osobistymi normami moralnymi. Odrzuca kobiece ciepło i opiekuńczość, co uwidacznia się zwłaszcza w wierszach o charakterze erotycznym. Marinow próbuje epatować odbiorcę mniej lub więcej czytelnymi wulgaryzmami. Jej wiersze są utrzymane w konwencji poezji kobiecej w pewnym sensie „odfeminizowanej”, która jest w ostatnich latach talk modna wśród piszących pań, że wspomnę tylko E. Karpinowicz, A. Biedę — Wiśniewską, E. Ostrowską czy S. Pułę. W licznych tekstach razi kalectwo emocjonalne ukierunkowane na odrzucenie wyższych uczuć. Miłość dla autorki i zdaje się, że zarazem bohaterki wierszy, to druzgocąca klęska rozbijana falami wyuzdanego, bolesnego erotyzmu przemieszanego ze strachem o ukochanego.
„Mężczyzna subtelnie rozbierając dziewczynę
fachowo drażni jej sutki
Dziewczyna jest porażona
ale kocha go
Kiedy naga leży pod kołdrą
a on wsuwa się do niej
przez chwilę dotyka ją
obcy drąg…”
I dalej:
„Kiedy on przechodzi przez jezdnię
ona umiera
by go nie zabito…” (s. 13)
Psychika bohaterki tekstów Marinow, kreowana w wierszach, poszukuje uczucia, a nie mogąc go znaleźć, z powodu własnego kalectwa, stara się szargać to co piękne i wartościowe. Autorka ukazuje kobiety czy kobietę chorą z braku autentycznej miłości. Nienawidzącą seksu, który jest jednak nieodzownym składnikiem gry. Bardzo ponurej, ciemnej, rozgrywającej się w piwnicach rzeczywistości. W niekonsekwentnej kreacji twierdzi, że jest dziewicą, by w kolejnym tekście mówić ustami bohaterki o oddawaniu się „nieszczęsnym zboczeńcom” a nawet ojcu, który trzymał ją mocno w przegubach i zapładniał na stojąco (s. 8). Choroba braku uczuć jest podkreślana poprzez umieszczenie akcji w szpitalach, salach operacyjnych, domach dla obłąkanych.
„Na każdy drewniany stół operacyjny
wniesiono ułożono to
Dwóch mężczyzn w białych fartuchach
opracowywało to
To było szczęśliwe
to tylko było
Było to dużą chudą kobietą” (s. 35)
Czy w innym miejscu:
„… weź łyżkę
ginekologiczną
najlepiej
może uda Ci się to usunąć…” (s. 30)
Często, obsesyjnie niemal, pojawiają się w wierszach żmije, węże, krem do twarzy i woda. Z ich pomocą Marinow stara się budować obrazy stanowiące swoiste wykrzywienie rzeczywistości, którym brak jednak istotnego przesłania.
Na pierwszy plan wysuwa się wszechobecna degradacja wyższych wartości. Rzuca się w oczy wypalona przestrzeń niezdolna do tworzenia piękna, choć pragnąca go i jednocześnie z całą świadomością odrzucająca możliwość jego posiadania i poszerzania.
„… — oto dziecko z przedwcześnie rozwiniętą macicą
z rosnącym przerażeniem śliniące palce
onanizowało się w ubikacji
— oto dziewczyna o krwawiących powiekach krzyczała
gwałcona nad przepaścią…” (s. 34)
Anatomia rozpadu żyjącego ciała będąca chwytem dość powszechnie używanym przez autorów najmłodszych pokoleń, u Marinow zdaje się wkraczać w sferę osobistych wynurzeń.
„Rozwiązuje się brzuch
miękną uda …” (33)
Roznegliżowane wnętrze staje się barierą w odbiorze, równocześnie znosząc granicę między światem realnym i fantazją poetycką.
„Jeszcze nigdy nie byłam kobietą
Jeszcze nigdy nie spałam z mężczyzną…” (s. 62)
Ciekawe natomiast są próby reportażu poetyckiego (s. 16) a wręcz doskonałe niektóre, z krótkich form, choć jako całość zdają się być tylko zapisem, z którego autorka dopiero zamierza przygotować rozbudowany tekst.
„Szerokimi schodami wchodził śnieg na palcach” (s. 43)
Czuć tutaj ulotność sytuacji, jej delikatność wysublimowaną do granic jednego zdania.
Miejmy nadzieję, że w tym kierunku rozwijać się będzie twórczość Mirosławy Marinow. Zbyt wiele słów zaciera często prawdziwą wartość zapisanych myśli. Bunt natomiast powinien stawać się pomocą nie zaś przeszkodą. „Poety nigdy nie można zabić do końca” (s. 27) — to zdanie niech będzie prawdziwym mottem przy czytaniu tego tomiku.
Mirosława Marinow, Ja woda, Łódź 1987
„Odgłosy”, nr 37, 12 IX 1987Cyrograf na własne życie
(o wierszach Sabiny Puły z tomiku Kuszenie)
„nic prostszego/dać swoje ciało w zastaw/
później wymioty/ zdzieranie pumeksem skóry/
a samcom nigdy dość/ żywego mięsa” (s. 16)
Nic prostszego od negacji uczucia nie może stworzyć umysł kobiety tego uczucia spragnionej. To prawda, że cielesność niweczy kruchość uniesień duszy, ale przecież seks (nawet wyuzdany) może być podporą miłości, upiększyć ją. Dlaczego więc młoda poetka Sabina Puła mówi mężczyznom NIE w swoim zbiorku poetyckim Kuszenie!? Czyżby z przekory? Może właśnie przewrotne kuszenie jest prawdziwym obliczem, negacja zaś dodającą tajemniczego powabu zasłonką?
„malowałam siebie/ jako dziewczynkę o niebieskich oczach/ z wstążką w warkoczu/ mężczyźni wzięli do rąk pędzle/ (…)/zachlapali właściwy dziecku uśmiech/ — nie taką chciałam siebie namalować” (s. 6)
Tak! To nie ja, nie ja jestem niedoskonała — zdaje się krzyczeć dziewczyna z wierszy — to oni — mężczyźni niszczą moją dziecięcą niewinność. Ale „gdy zechcesz/ zgłębić moje myśli/ (…)/ opowiem ci zmyślone historyjki”. (s. 9)
Wiersz jest samoobroną. Ucieczką przed światem i ucieczką w siebie przed sobą. Autorka kreuje swoją bohaterkę na kobietę pełną sprzeczności, targaną w myśl łacińskiego przysłowia „Odi et Amo”, miłością i nienawiścią. Bohaterka wierszy siedząca po uszy w idealizmie podpartym wspomnieniami z kolorowego pokoju dzieciństwa, marzy po kobiecemu o uczuciu, o księciu z bajki. Rzeczywistość przeraża ją jednak. Mężczyzna jest wyuzdanym potworem depczącym kruchość marzeń. Trzeba go się bać, odrzucać, wyszydzać i … oszukiwać. Nie pokazywać swojej twarzy, kłamać. „Jestem stłuczone zwierciadło” i odbijam tysiąc obrazów. Który jest prawdziwy? Strach i ostrożność wszędzie węszą fałsz — na początku okazał się szczodry/ zapragnął dla mnie/ jednoosobowej celi/ później zechciał zamknąć mnie w ramionach/ na koniec umieścić w dłoni/ jak kruszynę/ — nie wierzę/ na pewno nakarmiłby swoją gołębicę”. (s. 10)
Ale z drugiej strony istnieje siła świadomej kobiecości: — „nie dodawaj mnie/ do swojego przekładańca/ łóżko/ praca/ dziecko/ bo wypełnię wszystkie/ szczeliny/ i zniszczę jak woda”. (s. 13)
Siła kobiecości roznamiętnionej i władczej choć bezwolnej wobec własnej potrzeby bycia podziwianą i kochaną. Sprzeczność zatracenia budzi grozę i … litość. Bohaterka wierszy Sabiny Puły to dynamit z podpalonym lontem włożony w rękę dziecka jedzącego loda na patyku. Ileż obłudy i nienawiści w szczerych wybuchach słów: „oczyszczam się w dotyku/ coraz to innych barków” (s. 24), „spluńmy sobie wzajemnie w twarz/ — jedynie to uczynimy szczerze”. Dla zrezygnowanej kobiety z kart Kuszenia — „sex to tylko sport”(s. 29). Może dlatego, że „nie jesteśmy wieczni/ ani ja/ ani ty/ możemy grzeszyć” (s. 24) i dlatego też „wstydząc się swojej nagości/ przesłonię ją/ pierwszym lepszym/ kochankiem” (s. 36). Cóż! To pierwsza większa publikacja, nie licząc folderku wydanego przez łódzki „Wiadukt”. Za wcześnie jeszcze na ocenę. Miejmy nadzieję, że ta bardzo kobieca poezja znajdzie sobie przychylnych czytelników.
Sabina Puła, Kuszenie, Kraków 1987
„Odgłosy”, nr 24, 11 VI 1988Autobiograficzna poezja Marka Pelizga
(o wierszach M. Pelizga z arkusza poetyckiego Ananke)
„poganiasz mnie ziemio/ twarda/ bym stał się
bezkształtny/ i / zarósł w siebie”
Są słowa, które można kreować poprzez uczuciową motywację będącą motorem ich użycia. Ale są i słowa płynące z potrzeby ducha, z wewnętrznego krzyku cierpiącego na niedosyt marzeń serca. Te słowa właśnie stały się domeną poezji młodego twórcy rodem z Sieradza — Marka Pelizga.
W autorskim arkuszu zatytułowanym Ananke, a wydanym przez Klub Pracy Twórczej przy Wojewódzkim Domu Kultury w Sieradzu, Pelizg daje nam przepustkę do swoich złudzeń o szczęściu (bo właściwie czym jest szczęście jeśli nie złudzeniem?). Pozwala zajrzeć do intymnych zakamarków jego ja. Poeta nie chce życia cukierkowego, choć to ostatnie jest symbolem spokoju i matczynych dłoni — „uwolniony/ potykam się/ o zielone cukierki matek początku” — a może nie chce także matczynych dłoni? Pragnie jednak ciepła rąk, kobiecych dłoni pod opuszkami palców — „Twoje włosy, mej dłoni poznane — to pławiący się deszcz/ zadowolony ze swej nagości”.
A jednak nie wszystko opromienia dziewczęcy uśmiech. Nawet on nie pokryje rzeczywistości, nie odgrodzi od niej. Pelizg cierpi na rzeczywistość. Pragnie żyć inaczej — co jest niemożliwe zawsze i wszędzie. Właściwie jest to odwieczny bunt przeciwko temu, co otacza bez względu na charakter. Zawsze jest punkt zaczepienia, który popycha do negacji: „róże dalej mają kolce/ mój życiorys w dzienniku/ świat się śmieje/ słonie nie mieszczą się w karafkach, dlaczego?”.
Ale jednak wyjściem jest uczucie, które może choć na chwilę ukoić ból choćby ułudą. Miłość jest wykładnią naszych oczekiwań i kiedy trzeźwiejemy nie zawsze ideał jest zgodny z tym, co przed oczyma. „A miłość/ plecak, wydeptane ścieżki — na których mówiłem słowa/ tak wielkie jak góry które mnie otaczały/ czy te skarby pozostały tylko moje?/ Ona — moja wyspa, nadzieja …/ chleb!/ Marek!/ coraz bardziej pragnę odejść od Ciebie…/ zgasły świece/ zimny chłód …”, ale, mimo wszystko” „Kiedy będziesz blisko, zapukaj”, „nie oddam nigdy tego/ co jest między nami…/ twemu ciału sen ten zawdzięczam”.
Bunt i radość serca. Pragnienie spełnienia i spełnienie się w uczuciu, a jednocześnie jego destrukcja. Szalony świat sennego milczenia przeplatanego krzykiem. Całości dopełnia symboliczna świeca na okładce autorstwa Andrzeja Adamczewskiego.
M. Pelizg nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Następna publikacja przyniesie z pewnością wiele nowych akcentów, które wyraźniej wykreślą jego poetycką drogę. Choć sam twierdzi, że „nie słowa lecz czyny” — to jednak pierwsze podparte drugimi dadzą z pewnością przepustkę do dalszej twórczości.
Marek Pelizg, Ananke, Sieradz 1987 (oprac. red.: Jan K. Szczęsny; oprac. graf. i ekslibrys: Andrzej André Adamczewski; wydawca: Klub Pracy Twórczej przy WDK w Sieradzu)
„Nad Wartą”, nr 22, 2 VI 1988Gorączka negacji
(o wierszach Marka Jankowskiego ze zbiorku Pomiędzy woskiem a płomieniem)
Jak wiele bólu może zmieścić się pomiędzy woskiem a płomieniem? Jak jest natura tego przedziwnego obszaru? Jakie miotają nim burze i zmiany temperatur uczuć? Trudno odpowiedzieć jednoznacznie i wyczerpująco na pytania, na pytania stawiane od niemal zarania dziejów przez maluczkich i wielkich filozofów. Nie znajdziemy odpowiedzi w pełnym poszukiwania tych największych wartości zbiorku poetyckim Marka Jankowskiego, zatytułowanym Pomiędzy woskiem a płomieniem. Jest w nim jednak wiele zwątpień i dążenia do określenia własnej wartości i sensu życia swojego i świata w ogóle. Nie jest niczym nagannym dążenie do określenia swojego miejsca ani rozwijanie szeregu wątpliwości — kto wątpi ten ma własne zdanie, własną osobowość, ten samodzielnie myśli poszukując własnych prawd. Dochodzi często do wartości uniwersalnych będąc przy tym nie tylko bezwolnym naśladowcą cudzych pragnień, przemyśleń i błędów, ale i tworząc nowe, twórcze wartości.
Jankowski w gorączce negacji zapędza się częściowo w obszary spenetrowane wcześniej, choćby przez tak modnego niedawno Stachurę. Robi to jednak w sposób tak indywidualny i pełen własnych przeżyć i przemyśleń, że nie ma tutaj mowy o żadnym naśladownictwie, choć poetyka wierszy nie jest jeszcze oryginalna — lecz jak na tomik debiutancki już dojrzała.
Pewien kult śmierci, samotności i odejścia przybliża poetę do pokolenia piszącego w latach 60. XX w., choćby do Grochowiaka.
„Nie płacz
spytaj wierzby przy drodze
spytaj polnej myszy
każdy z nas
to tylko przechodzień” (s. 10)
Jest jednak u Jankowskiego świeżość dostępna właściwie tylko debiutantom, choć nie opierająca się na nowości tematu czy formy, ale jednak tchnąca indywidualnością spojrzenia na powszechnie znane sprawy:
„(…)
najtrudniej kochać tych
którzy nas kochają” (s. 11)
Pesymizm nie płynie tu z chęci niszczenia otaczającej rzeczywistości czy burzenia uznanych przez ogół wartości lecz z wrażliwości buntującej się przeciwko zastanemu porządkowi, który kłóci się z delikatnością marzeń i doznań nie skorodowanej życiem duszy:
„(…)
odejdę pierwszy ściągając za sobą
obrus różowiutkich uczynków
którymi chcieliście mnie karmić
pozbieracie skorupy
i … ułożycie z nich mozaikę
świnię — skarbonkę
do której już nikt nie wrzuci
zgorszenia” (s. 1)
Ale ta rzeczywistość boli i tkwi głęboką zadrą w świadomości. Nie sposób o niej nie myśleć, gdy obraz codzienności przedstawia sobą ruinę wiary zaszczepionej bez pokrycia od kołyski.:
„Przestańcie wreszcie wy poeci
pisać o wierzbach
oni powyrywali tysiące polskich wierzb
które nie miały siły nawet płakać” (s. 16)
Kształtu braku nadziei dopełniają bezduszni i głupi ludzie, których pełno w każdym społeczeństwie, ale i z tym trudno się pogodzić dopóki człowiek jest na tyle młody, że nie poddał się jeszcze życiu:
„Myślałeś — ruszę te odwieczne mury
z posad głupoty
tylko klęski bywają
niezmienne przyjacielu
zwycięstwa wcześniej lub później
pogrzebią ci co za nami
przed nami i obok” (s. 13)
Przy całym buncie Jankowskiego wydaje się jednak wyłaniać nowy sposób patrzenia, który być może stanie się wykładnią rozwoju osobowego i twórczego autora. Jest to jakby pogodzona buntowniczość z iskierką wiary w dobre trwanie i zakończenie:
„Mały monolog IV
Przeklinam…
Nieprawda, nigdy nie jest
tak, że człowiek odrzuca
wszystko. Zawsze zostaje
jakaś cząstka piekła, ziemi
lub nieba, które pozwala
czekać — przetrwać” (s. 4).
Marek Jankowski, Pomiędzy woskiem a płomieniem, Sieradz 1988 (wydawca: Wojewódzki Dom Kultury w Sieradzu; oprac. red. Elżbieta Niedzielska; oprac. graf. Jerzy Knop)
„Nad Wartą”, nr 25, 31 V 1989Wolne wnioski
(o wierszach członków zduńskowolskiego Klubu Literackiego „Topola” ze zbioru Topolowe strofy)
Biorąc do ręki Topolowe strofy doznaje się dziwnego uczucia pełnego zaskoczenia. Skąd takie przedziwne wrażenie? Przede wszystkim z powodu szaty graficznej, a raczej jej braku — nie można bowiem nazwać powyższą nazwą czarnej okładki z maleńkimi czcionkami tytułu i wyglądającymi jak nekrologi cytatami, przeważnie z „Życia Zduńskiej Woli”, zamieszczonymi na tylnej stronie okładki. I nagle, ni przypiął ni przyłatał, na 28 stronie reprodukcja (jedyna zresztą w tomiku) przedstawiająca ekslibrys Topoli’87.
Po pierwszym niemiłym wrażeniu przechodzimy do lektury zawartych w tomiku wierszy. I tutaj jednak następuje zdziwienie — podtytuł zbiorku brzmi „Z twórczości literackiej członków…”. Pomijając fakt przekłamania — nie ma tutaj twórczości literackiej lecz sama poezja występuje na jej stronicach — pomijając zatem tę drobnostkę, zaskakuje dobór tekstów. Wydawać mogłoby się, że oczekiwać należy reprezentatywności w publikowanych utworach. Tak jednak nie jest. Razi nie tylko zły warsztat, ale i banalność tekstów. Przy czym nie można na podstawie dwóch wierszy (po tyle opublikował w zbiorku każdy z 12 autorów) ocenić wartości dorobku autora. Można natomiast dokonać oceny publikowanych tekstów. Po ich lekturze nasuwa się następujący wniosek — redaktor (Tadeusz Zawadowski) nie przemyślał koncepcji tomiku ani, jak się wydaje, nie przeczytał najprawdopodobniej tekstów przed ich publikacją. Skąd takie stwierdzenie? Stąd, że nie publikuje się z oczywistych powodów poezji młodopolskiej pisanej kilkadziesiąt lat później, gdyż nie ma to najmniejszego sensu. Przykładem Kres wędrówki (s. 26). Nie publikuje się, poza wykazaniem ich kuriozalności w obecnych czasach, wierszy socrealistycznych (Poranek, s. 22). Razi płaski banał na stronie siódmej. A’ propos banału — pięknie określił go Henryk Heine mówiąc: „ktoś kto pierwszy porównał kobietę do kwiatu, był poetą, ale następny już cymbałem”.
Dużo na tych stronach patosu — nie należy wątpić, że intencje autorów były jak najlepsze — generalnie zawiódł jednak redaktor — do niego należy przecież logiczna kompozycja, której tu brak, do niego należy także ostateczna selekcja tekstów, a tej także nie widać. Odnosi się wrażenie, że autorzy (poza Feliksem Rajczakiem) dali po dwa teksty, umieszczono je kolejno według nazwisk i … tak już zostało. Smutną tą refleksją wypada zakończyć tę garść uwag, które aczkolwiek niekompletne (np. brak pochwał), nasunęły mi się przy lekturze.
Ps. Żałować należy, że zabrakło informacji o miejscu i roku wydania.
Topolowe strofy. Z twórczości literackiej członków Klubu Literackiego „Topola”. Wydawca: Wydział Kultury Urzędu Miejskiego w Zduńskiej Woli; Towarzystwo Przyjaciół Zduńskiej Woli
„w DRODZE”
Jednodniówka artystyczna Klubu Pracy Twórczej (Sieradz), XI 1989.Wspomnienia działacza
(o prozie Władysława Strzeleckiego ze zbioru Miłości moje …)
Wbrew pozorom ukazuje się bardzo dużo książek nawiązujących tematyką do Łęczycy, regionu łęczyckiego czy ludzi wywodzących się stąd lub tutaj pracujących. Chociaż czasy nie są najlepsze, wydaje się jednak pewną ilość tego typu deficytowych wydawnictw, jak wspomnienia. Owszem, pamiętniki ludzi znanych lub przynajmniej biorących udział w ciekawych wydarzeniach, idą jak woda. Inaczej rzecz się ma jednak w przypadku życiorysów ludzi, którzy działali, niczym szczególnym nie wyróżniając się przecież.
Tego rodzaju pozycją są wydane w niewielkim nakładzie 300 egzemplarzy wspomnienia Władysława Strzeleckiego, a zatytułowane Miłości moje… W. Strzelecki urodził się w 1915 roku w Borzymowicach koło Włocławka. Był dzieckiem chłopskim, udało mu się zdobyć mimo to wykształcenie — w 1936 roku skończył mianowicie Seminarium Nauczycielskie w Łęczycy. W czasie okupacji wywieziono go na roboty przymusowe do Niemiec. Po powrocie do kraju podjął pracę nauczycielską w Uniwersytecie Ludowym w Bryskach pod Łęczycą. Od 1947 do 1948 pełnił funkcję przewodniczącego Powiatowej Rady Narodowej w Łęczycy. Następnie działał w różnych województwach jako działacz wysokich szczebli w ZSL i TPPR. Czytelników „Ziemi Łęczyckiej” zaciekawi pewnie fakt współredagowania przez Strzeleckiego w latach 1956 — 1962 właśnie „Ziemi Łęczyckiej”.
Darmowy fragment
więcej..