- W empik go
Szkice. Tom 2 - ebook
Szkice. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 276 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Екатеринскій кан. 168.
I.
Hanusia.
Hanusia,.
"Miejcież się, na pieczy: jeśliby twój brat zgrzeszył przeciw tobie, strofuj go, a jeśliby się; upamiętał, odpuść mu".
Ś. Łukasz XVII. 3.
"A jeśliby siedmkroć na dzień zgrzeszył przeciw tobie i siedmkroć na dzień nawrócił się k tobie, mówiąc: żal ci mi; odpuść mu.
tamże XVII. 3.
"J mówił (drugi złoczyńca) do Jezusa: panie, pomnij mię, gdy przyjdziesz do królestwa twego. A Jezus mu rzekł. Zaprawdę mówie, tobie, dziś ze mną będziesz w raju".
tamże XXIII. 42. 43.
I.
Poznałem ją… o czytelniczki, nie rumieńcie się za mnie! poznałem ją… przy myciu podłogi, a sprawcą tej znajomości byt pan Jacenty Siekierka.
Pan Jacenty Siekierka, człek poważny i nigdy nierzucający na wiatr słów swoich, w czasie ostatniej swej bytności u mnie, wcale niedwuznacznie dał mi do zrozumienia, że jeżeli i odwiedził mnie kilka razy… jakkolwiek ja dotąd jeszcze u niego nie byłem, uczynił to, powodowany wyłącznie koleżeńskimi względami, że, czyniąc tak, odstąpił od prawidła, którem w Syberji zwykł był rządzić się nieodmiennie, czego dowodem najlepszym, że chociaż i tacy, wpływowi tu rodacy nasi, jak reprezentant bogatej firmy p. X. albo kupiec zamożny p. Z. radziby go widzieć u siebie, ponieważ, jednak zadzierają nosa nie w miarę, nie umieją uszanować jego godności po ludzku, więc "na psa mi taka znaiomość"?!
– Nie nato pracuję uczciwie, ciągnął pan Jacenty nie bez irytacyi, żebym miał kpom takim nadskakiwać! Prawda, że byłem tylko gajowym, ale dziś nie jestem gorszy od nich, a i nietacy, jak oni, ludzie uszanować mnie umieli, kiedy jeszcze i surdutowym nie byłem! – i p. Jacenty, już się mający ku wyjściu, ponownie przysiadł na krzesełku.
– Pamiętam w kwietniu to było. Szliśmy przez duże lasy, pomiędzy Bugiem i Narwią leżące; szliśmy spiesznie, bo na czas stanąć trza było. Tylko idziemy dzień, idziemy i noc także, aż tu przed świtem, gdyśmy przez poletko jakowej przechodzili, przylała konny i oddaje naszemu pakiet jakiś, rozkaz pewno być musi; przeczytał zafrasował się srodze i – źle bracia – powiada – posyłają mnie gdzieindziej i dalej już wy sami iść musicie, tylko bieda w tem właśnie najgorsza, że nikt drogi niezna, a przewodnika brać niewolno, żeby śladu niepokazać nikomu, a iść chyłkiem lasami, wedle mapy, ktorą zastawiam – i papierzysko ogromny, akurat taki jak u naszego nadleśnego w kancelaryi na ścianie zawdy wisiał, jednemu z naszych oddaje.
– Ja na was będę czekał na miejscu, powiada jeszcze, a tymczasem na drogę wybierzcie sobie kogo innego–powiada.
– A to powiadam panu… jak tylko on rzekł te słowa., to i tchnąć jeszcze nikt pewno nie zdążył, jak "Grynberg. Grynberg"! wrzasła cała kompanija nasza.
– Ehe! a widzi panV A kto, myśli pan, był Grynberg? pan wielki? Albo znaczna figura jaka? Akurat'.
– Grynberg był żyd proszę pana. Ot cor". Ale o to wtedy nikt nie pytał.
– Sprawiliśmy się żwawo i marsz w drogę. Idziemy znowu dzień cały, idziemy i nocy kawał, ale widzimy jakoś, że nic chyba z tego chodzenia nie będzie: lasy wielkie; drogami iść niemożna; a na przełaj nie to żeby żyd, ale i leśnik dobry nie zawsze w takich puszczach potrafi. Więc kiedy znowu o północku prawie zatrzymaliśmy się i dla odpoczynku i dla posiłku troche, rada w radę, idziemy do Grynberga i powiadamy, że ot, tak i tak… bez obrazy twojej, widno, trza by kogo innego, bo niedaj Boże, chyba na czas niestaniemy.
żydzisko człek pewny i z kościami poczciwy i w całej naszej kompanii to nikogo tak nie lubiliśmy, jak jego, ale w mieście, a w pokoju, rzecz insza, a w lesie też insza. Tam on nie zaśpi gruszek w popiele, a tu jest, nieprzymierzając jak tabaka w rogu; to w biota nas wsadzi, to w gęszcz albo w pniewia i chruśćiny wlezie, że i wyleść z nich trudno i choć do mapy nagląda, medytuje nad nią, idziemy kiepsko jakoś, bo z mapy jak z mapy, co on się dowie, tedy bliżej – a dalej, a w lesie jak w lesie: owędy dalej – a bliżej.
– Więc kiedym mu to wszystko przełożyli, jako chłopak był akuratny, a o jenteres dbający "dobrze – powiada – Bóg zapiać – nawet – za dobre radę – mówi – ale kogóż – powiada – wybierzemy?
– To jak wprzódy Grynberg, Grynberg»! tak teraz, kiedy on to wyrzekł Siekierka, Siekierka niech prowadzi! krzykli chłopaki. A juści; a kto Siekierka? nie pytali.
– Porządek wraz sprawiłem; z tyłu postawiłem kilku ludzi co pewniejszych i kto się ostanie, w łeb palcie, powiadam, bo licho go wie, gdzie się taki dostać może, a jak ci bizunami ognia krzesać na panewce zaczną, to drugi człowiek, choćby i rad, języka w gębie nie utrzyma…
– I myśli pan może, że się nie słuchali?
– Choć i z panów i z ludzi uczonych znalazł by się nie jeden, ale żaden słowa nie pisnął! Słowa?! Bogać ci słowa, kiedy jeżeli który niektóry, idący zasypiał, to kiwał się, jak ten żyd na modlitwie, a wciąż szedł, nie ostawał się przecie… Pary nikt z ust nie wypuścił!…
– Bo też i bez przechwałek wcale, gdzie, gdzie, a w lesie niepopuszczę z wąłorów; czy góra, czy wądół, czy oparzelisko wiem zdala – tylo uszy nastawię, nosem powiodę, bo las zwyczajnemu, jak księga mędrcowi, sam ci wszystko powie: tu ci sowa spłoszona zastęka, tam kania zdala zapłacze, drozd zaskrzypi, albo żołna zaskrzeczy, a tam jeszcze mądry kos gwizdnie, głupi cietrzew grać zacznie – to już wiem gdzie jestem, gdzie rzeka, gdzie błota, co przede mną i co koło mnie; a ciemność zanadto nasiądzie i zaśnie stworzenie wszelakie, toć mchy, toć liszaje, toć ziemia święta też ci swoje powiedzą.
– No i dla ludzi też przecie niebyłem żeby bez wyrozumienia: jak widzę, że zdrzemnie się kilku, dam im parę zdrowaśków na one kiwanie, boć i koń i ten wytchnąć musi, dam tedy, a jakie, a później, jak nie krzyknę: stój wiara»! to każdy śpiący – chlap na ziemię! i sen mu – jak ręką z oczu. Też i śmiechu w tej biedzie było nie mało!
– No ale za to choć przez forsę taką wczas przyszliśmy na miejsce, a poźniej wiadomo, naradować się nie mogli; niebyłe jacy na rękach mnie nosili i podziękowanie nadeszło i w gazecie wydrukowane stało: "Podoficer Jacenty Siekierk"… A teraz – pamięć krótka, żaden psi syn niepamięta jak chłopa albo i żyda słuchał!?…
I pan Jacenty aż blady ze wzruszenia ruszył z krzesełka tak zamaszyście, że niezatrzymywałem go już wcale.
Pan Jacenty Siekierka, ex-gajowy, ale człek piśmienny, należał do niezmiernie ciekawych ludzi. Przypuszczam, że kiedyś z ludzi takich charakterów powstawały owe rody szlacheckie z chłopów wychodzące, owi scar-tabelle starzy. Twardy, nieugięty, z niezwykłą energiją idący do jasno i ścisle określonych celów, był on niezmiernie dbałym o swój honor osobisty i sztandar swej godności ludzkiej ochraniał z iście macierzyńską troskliwością. Nie powiem, żeby on był ambitny; owszem, p. Jacenty chociaż obecnie czapnik i kuśniersz wcale zamożny chętnie wchodził w stosunki z braćmi daleko niżej odeń stojącymi, nielubił jednak pospolitowania się, a raczej raził go tam brak owych pojęć o swem człowieczeństwie, które były przykazaniem jego życia, które w stosunkach z ludźmi kierowały każdym jego krokiem.
Nie sądźcie jednak, że ambicya owa w p. Jacentym była jakąś płochą słabostką. Za czapkę, która kosztowała trzy ruble, płacił bez różnicy trzy ruble i wróg najgorszy i przyjaciel najlepszy, bez najmniejszego względu na to, że i na jednym i na drugim p. Jacenty święcie grosz na groszu zarabiał. Nie była owa ambicya i przywiązaniem do czczej formalistyki, obrzędowości towarzyskiej; przeciwnie, p. Jacentemu nie o formę, ale o istotę rzeczy chodziło.
Odwiedzając kogoś z inteligentniejszych kolegów, nie żądał on odeń jakichś sczególnych względów, przyjaźni i poufałości; broń Boże! Chodziło mu o to, żeby człowiek taki uznał go formalnie przed światem za człowieka zasługującego na szacunek i szacunek taki w sposób zwykle przyjęty zawsze i wszędzie mu okazał, a więc: podał rękę tak, jak ją równym sobie podaje, na ukłon odpowiedział ukłonem i choć raz w rok ex re jakiej uroczystości lub święta powszechnego odwiedził. Do odwiedzin takich przywiązywał p. Jacenty wagę największą i jeżeli teraz palnął mi mówkę, którą podałem, to właśnie w skutek zaprosin na jakiś wieczorek koleżeński, z powodu jego imienin czy urodzin mający się odbyć u niego w nadchodzącą sobotę. Przyjęcie takich zaprosin było dlań najwyższym zaszczytem jakim go mógł surdutowiec obdarzyć.
Jeżeli bowiem p. Jacenty i nie piat się wysoko, dążył on za to wszystkiemi siłami swojemi do dostojnego utrzymania się na stanowisku już zdobytem, za punkt oparcia obierając owo podoficerstwo swoje, podoficerstwo, które było dlań kultem prawdziwym.
Pan Jacenty, jak to zauważyłem, był człowiekiem piśmiennym, z rzadko jednak nachodzących nań chwil wywnętrzania się, dowiedziałem się, że, i piśmienność ta była nabytkiem późniejszym, bezpośredniem następstwem owego podoficerstwa.
– Jak nadeszło podziękowanie – opowiadał p. Jacenty – na to przeczytali mi je w szeregu–i kwita! Bo niby nic w tem takowego i nie ma – służba – nie drużba: zasłużysz to cię pochwalą, a przeskrobiesz też do aptyki po rozum nie poślą. Ale jak mi powiedzieli, że jest opisane w gazetach, jako, panie tego, podoficer, panie, Jacenty Siekierka, i stoi, panie, wydrukowane wyraźnie: Jacenty Siekierka, aa! to już widzę, wcale inszy moderunek, to już przecie na wieki wieczyste. Wtedy już ja do piśmiennych, a moi drodzy, a złoci, a ucieszcież mnie aby, niech że ja sam przeczytam, pokazujcież umie na książce!
To przyjdzemy bywało czy na nocleg, czy tak wytchnąć staniemy, ci spać, tak że i pokazować nie ma komu, a ja do książki. Ko i napociłem się też, co prawda, aż mi w oczach nieraz pociemniało i w uszach zahuczało, aliści po trzech tygodniach wyjąłem gazetę z zanadrza, com ją był ze świętym szkaplerzem razem zawinął i jak jest, sam jeden, od samego począłku aż do samego końca, bez niczyjego pomagania przeczytałem.
– A to nie uwierzy pati, oddech mi w piesiach zaparło…
O Jezusie, a toż i w niebie takiego chudego pachołka nie wynagrodzili by lepiej!…. Bo co byłem, proszę pana? Gajowy – skaczy wrazie, jak pan każe! A tu chudy pachołek z pany zrównany… nad pany wyniesionył.. Jak bóbr się spłakałem, a biłem się w piersi, bom niegodzien, Boże, chwały takiej – i pan Jacenty, komie nachylając głowę, uderzał się w pierś prawicą, natem urywając swe opowiadanie.
Rzecz jasna, że w obec takiego stanu rzeczy p. Jacenty, będąc surowym sędzią własnych postępków, zawsze trzeźwy, zawsze panujący nad sobą, zbyt wyrozumiałym na słabostki ludzkie nie był. Naturalnie, był on z życiem syberyjskiem zanadto dobrze obeznanym, aby niewyrozumiałość swoją miał posuwać zbyt daleko: okazywać ją światu. Pan Jacenty utrzymywał wcale blizkie stosunki z ludźmi i pijącymi i wykraczającymi przeciwko różnym przykazaniom i boskim i ludzkim, ale w głębi duszy ludźmi takimi pogardzał.
Jeżeli kto z Was Szanowni Czytelnicy wychowywał się w mieście, w którem oprócz szkoły znajdowało się i więzienie, ten prawdopodobnie pamięta choć jedne taką chwilę z lat dziecięcych, gdy wezwany ogólnym krzykiem dziatwy, bawiącej się na podwórzu «kajdaniarze, kajdaniarze idą! porzucał zabawę i, nasłuchawszy chwilkę, aby się przekonać czy go nie zwodzą, gdy złowił ostrym słuchem dziecięcym zimne dźwięki ogniw żelaznych, pośpiesznie wybiegał za bramę popatrzeć na rzadkie widowisko.
Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek z małych ludzi samowolnie najgrawał się nad niedolą człowieczą; owszem, do dziś żywo tkwią w mej pamięci gwałtowne przeobrażenia twarzy dziecięcych, do dziś widzę, jak wesoło błyszczące w śmiejących się oczach źrenice rozszerzały się gwałtownie, przygotowane do wesołego okrzyku usta zastygały rozwarte, z piersi, mających zadzwonić srebrnym śmiechem młodego wesela, wyrywały się głębokie westchnienia i ruchliwe twarze, jak gdyby obumierając odrazu, odbijały jak zwierciadła owę gwałtowną zmianę uczuć w niezakrzepłych jeszcze sercach zachodzącą.
Z małych twarzy, świecących szczerą radością, biła złowieszczą łuną człowiecza niedola: rozlewał się strach bezwiedny, wybijało zawsze trwożliwe współczucie.
Nie przypominam sobie jednak, żeby choć raz ktokolwiek ze starszych, znajdujących się obok na ulicy, nie wyrwał się jeżeli i nie z najgrawaniem wyraźnem lub złorzeczeniem dosadnem to przynajmniej ze słowem odrazy i wstrętu, nie wwrazil choć by gestem, choc mimiką, że ci ludzie wynędzniali, z opuszczonemi oczami, z trudnością przesuwający nogi, obciążone żelazem, że ci ludzie są czemś, co zasługuje wyłącznie na nienawiść i pogardę naszą, że dość jest ujrzeć szara kartkę, znękane oblicze, spuszczone ku ziemi oczy, a ręce i nogi zakute w kajdany, aby uczuć nienawiść do nieznanego sobie człowieka, choćby to była matka, kradnąca chleb dla zgłodniałego dziecka, choćby to była dziewczyna, zabijąca uwodziciela.
My nie chcemy wiedzieć, kto są ci ludzie sami w sobie, czem oni są poza kurtką i kajdanami, jakie serca tam biją, jaki rozum tam kiełkuje, jaka noc straszna, noc najstraszniejsza, bo noc ciemnoty tam wszechwładnie panuje.
My zamykamy oczy na to wszystko i z wiarą, z jaką może najświętszych swych praw i obowiązków nie uznajemy, powiadamy sobie: ludzie w szarych kurtkach z wynędzniałemi twarzami i opuszczonemi oczami zbrodniarzami są. Są zaś zbrodniarzami dla tego, że mają szare kurtki, wynędzniałe oblicza i kajdany na nogach.
Być może, że przyczyny takiego stanu rzeczy mają swoją głęboką, nieuniknioną racyę bytu; być może, że bez tak surowego odgraniczania się od tego, co złe, poziom naszej powszedniej moralności stałby niżej; być może wreszcie, że stan tak – i dobrze świadczy o normalnym rozwoju naszych instytucyj i pojęć prawnych, o ufności z którą społeczeństwa zachodnie w ręce tych instytucyj losy swe złożyły, wszystko to być może, jednakże… zajrzycie w oczy dzieciom małym, patrzącym na owych kajdaniarzy i jeżeli choć trochę w duszy ludzkiej czytać umiecie, nieodważycie się zadać gwałtu czystym popędom dziecięcym.
O rozumię ludzki, chwało człowiecza, jakże marnym jeszcze jesteś, gdy tak rozumujesz»! powiedzą wam owe oczy czyste i jasne, powiedzą jednak napróżno!
Bez względu bowiem na wiekowy protest serc dziecięcych tak rozumujemy my wszyscy, tak rozumują w Niemczech, Francyi i Włoszech, tak rozumuje Zachód cały, tak tedy, jako nieodrodny syn Zachodu rozumował i p.
Jacenty i z naciskiem, szczególnym przy każdej nadarzonej okazyi, rozumowanie to twoje wyraźnie podznaczał.
***
Wąłpię czy pan Jacenty zrobił by mi ustępstwo, o którem już mówiłem, t… j… czy odwiedziłby mnie kilkakrotnie, nie czekając na moje odwiedziny, gdyby nie wypadek, który ułatwił nam wzajemne zbliżenie. Na drugi bowiem czy na trzeci dzień po zaznajomieniu się z nim zachorowałem i oto dzięki mej chorobie p. Jacenty, nie ubliżając swej godności, mógł mi okazać swe łaskawe względy, odwiedzając mnie jako chorego po kilku razy na tydzień.
Jeżeli jednak z jednej strony odwiedziny owe bezwąłpienia były dla mnie wymownym dowodem tych względów, na które niespodzianie ii p. Jacentego zasłużyłem, dowodziły one również i szczególnej wytrwałości mego nowego przyjaciela. Jakkolwiek bowiem zwykł on był mawiać że na ludziach surdutowych naparzył sobie rąk więcej, niż o pokrzywę, kiedy mu ją bywało matula dla świń rwać kazali», jednakże, jak to bardzo łatwo zauważyć można było, bez względu na to wszystko, ku ludziom tym, parzącym go tak dotkliwie, czuł on predy-lekcyę szczególną. Chociaż więc bolało go to niezmiernie, że bez względu na jego skromne żądania, surdutowcy ci nie zawsze delikatnie dawali mu uczuwać różnicę pomiędzy nim i nimi zachodzącą, p. Jacenty, już to ze względów, o których namieniłem, już to z innych ważniejszych dlań pobudek, które dopiero później zrozumieć mogłem, rad był zawsze towarzystwu surdutowca.
Rzecz bowiem w tem, że p. Jacenty uważał się za szlachcica.
Pomimo całej anomalii, którą dziś przesądy stanowe przedstawiają, faktem jest nieulegającym wąłpliwości, że i dziś jeszcze anomalije owe pośród nas istnieją, a do niedawna nawet nadawały ton naszemu życiu. Czasy najnowsze dzięki okolicznościom rozmaitym nobilitowały u nas po domowemu mnóstwo ludzi, jeżeli jednak mnodzy z pomiędzy takich nobilisów, przysparzając sobie honorów, nie przynosili wiele zaszczytów ani stanowi, do którego samozwańczo wchodzili, ani całemu społeczeństwu, samozwaństwo p. Jacentego opierało się na tak gorącej wierze, że nie miałem nigdy odwagi, mówić z nim o tem jako o przesądzie.
Pan Jacenty nie tylko uważał się za szlachcica, ale głęboko w to wierzył, że jest teraz prawdziwym szlachcicem. Nic, zdaje się, na świecie nie sprawiało mu takiej rozkoszy, jak dojście z surdutowcem do zażyłości, która dawałaby mu możność w czasie rozmowy, bez wywołania ironicznego uśmiechu zaczynać rzecz w taki sposób: dawno to już temu, kiedy to jeszcze chłopem byłem…– Możność wypowiedzenia tego frazesu czyniła go szczęśliwym. Otoż tu kryło się źródło jego trosk ciągłych o utrzymanie stosunków z surdutowcami, tu tkwiła przyczyna, sprawująca, że zawody, które go natem polu spotykały, dotykały go tak boleśnie.
Nie mając możności urzędowego, że tak powiem, dochodzenia swego urojonego szlachectwa, p. Jacenty uznania swych praw wytrwale poszukiwał na drodze prywatnej, kapryśny jednak zawsze głos ludu – ludu, zajętego tu zupełnie innemi sprawami–i na tej nawet drodze uznania swego również wytrwale mu odmawiał. W obec podobnego stanu rzeczy, postanowiłem niedoszłemu szlachcicowi zrobić małą niespodziankę i, nie czekając soboty, odwiedzić go któregokolwiek dnia w tygodniu.
***
Z góry rozkoszując się zadowomioną, radośnie śmiejącą się twarzą p. Jacentego dotknąłem drzwi jego mieszkanią. Drzwi okazały się zamknięte. Zastukałem tedy raz i drugi, a gdy i to pozostało bez skutku, uderzyłem silniej i szarpnąwszy mocniej klamkę, otworzyłem drzwi tak raptownie i niespodzianie, że z trudnością utrzymałem się na nogach.
Niespodzianka ta jednak była tylko nie nieobiecującym wstępem do drugiej, w obec której zachowanie równowagi było już rzeczą nierównie trudniejszą.
Tuż przed mną, nie dalej bowiem niż o krok jeden, w krótkiej podniesionej spódniczce i koszuli rozpiętej, opadającej z ramion, stała dziewczyna czy kobieta, z wielkim szaflikiem, wypełnionym po brzegi brudną wodą, szaflikiem, którym, zaskoczona znienacka, nieznajoma, mimowoli, jak chusteczką, starała się zakryć choć trochę.
Obraz, zjawiający się przede mną, był tak piękny, tak niepochwytnie oryginalny, że, co się zowie, zapomniałem języka w gębie.
Niewiasta, stojąca w sieni, miała już zapewne lat ze trzydzieści, twarz jej niezbyt już młoda, niebyła teraz bardzo piękną, ale bez wąłpienia była nią kiedyś, a wyraz, który ją krasił, nadawał jej i dziś powab niezwykły, błyszczące zaś oko, świecące życiem młodzieńczem, sprawiało, że twarz ta dobrze jeszcze harmonizowała z dziewiczymi kształtami nieznajomej.
Dziwne te kształty, wysuwając się najniedyskretniej zewsząd z pod skąpej odzieży, przemówiły do mnie językiem, którym tylko piękno natury mówić umie.
Z czystością i harmoniją linij, prawdziwie posągową, łączyły one elastyczność splotów żmii, a życie, siła i ciepło, któremi tchnęły, które pulsowały w każdej żyłce drgały w każdym muskule, ześrodkowane na dziewiczem łonie w dwa ogniska powabów i ponęt niewieścich, nie-obraziły by niczyjego oka.
Wyznaję ze skruchą, nie obrażały one wcale i mego, gdy, bez względu na manewry ciężkiego szaflika zdradziecko z poza marnego ukrycia swego raz po raz ku mnie wyzierały.
Klasycznie kształty w ubiorze mniej niż klasycznym, w pozie, której i wyobraźnia nie wymyśli, złożyły się na całość pełną wdzięku i oryginalności. Nie wysoka i nie nizka, giętka jak trzcina, pełna jak pączek, nowem życiem tryskający, rumieńcem kłopotliwego zasromania oblana, z niemą prośbą na ustach, dla której widocznie, słów znaleść niemogła, piękna nieznajoma podobną była do zaczarowanego obrazu, który, występując z ciemnego tła sieni, w promieniach słońca jasnego tem powabniej wyglądał.
To też wpatrzyłem się w piękne zjawsko i patrzyłem nań długo, dłużej niżby ptrzeć należało.
Bo dziwną jest matka natura – i rozrzutna, i skąpa zarazem, i darzy obficie, ale tez, jak i ów skąpiec, żałujący grosza z rąk wypuszczonego i odbiera swe dary jeszcze prędzej i rzadko, bardzo rzadko, udziela swych skarbów na długo.
Z głębi ciemnej sieni właśnie ukazał się mi taki rzadki kaprys natury. Sa pięknem, jak z kamienia wykutem, łonie nieznajomej gorzały w całej swej krasie niepochwytnej barwy, drżące życiem, skrzyły się, jako rosa na kwieciu, cudnej młodości zorze. Wieńcem tym zdobna – nawet brzydota pięknieje, a coż dopiero kształty, których linije jak gdyby wczoraj wyszły z pod dłuta rzeźbiarza?
Zapomniałem o świecie bożym i podziwiałem dzieło mistrzyni, co tak misternie, «oboje, dziewki i matrony wdzięki, na jednem licu zespoliła cudnie".
Podziwiałem widocznie zadługo, bo piękna nieznajoma w oczach jakoś mienić mi się zaczęła: na twarzy jej wybiło cierpienie, ale cierpienie tak wielkie i gwałtowne, że wprzód nim usłyszałem z trudnością wyszeptane przezeń słowa: A kiedyż pan pójdzie wreszcie?… poczułem, że rumieniec wstydu twarz mi zalewa i zrozumiałem, żem stał tu zadługo. Opamiętawszy się odrazu, zawstydzony, bąkając niewyraźne słowa przeproszenia, cofnąłem się za drzwi ale musiałem wszystko to wykonać arcy komicznie, bo zaledwiem cofać się zaczął, nieznajoma pomimo swego zakłopotania nie mogła się wstrzymać od uśmiechu.
Wstydziłem się za to teraz podwójnie. Byłem zły na siebie, na nią, na p. Jacentego wreszcie, Mógł był przecie, opowiadając mi o swych przygodach w pusz – erach Nadbużańskich, napomknąć choć by słówkiem, że zbierał laury i na innych polach, że ma niewiastę w domu? Byłbym wtedy nie dobijał się tak hałaśliwie i nie zgłupiał, ujrzawszy, zamiast wąsatej twarzy p. Jacentego, tyle wdzięków odrazu. Ale stało się; uśmiech nieznajomej dowodził zresztą, że złe nie jest tak wielkiem, należało teraz w jakikolwiek sposób zakończyć owo nieme spotkanie, dowiedzieć się wreszcie, kto ona. Gdym więc przyszedł do siebie zacząłem ponownie, a raczej wszcząłem nareszcie rozmowę. – Czy… Czy?…
Ale w tem sęk właśnie, że natem urwało się me pytanie. Nie wiedziałem, jak ją mam nazwać, a w obec drażliwości wielu z pomiędzy braci, szczególniej noszących się z waszecia, była to, jak na pierwszą znajomość, sprawa dość ważna.
– Czy.., czy?!… Czy pan jąkała? – głośnym już teraz dźwięcząc śmiechem, zawołała nieznajoma i w ważkiej szparze, ukazała się para oczu, jakkolwiek trochę zamałych, ale śmiejących się tak szczerze i serdecznie, że i ja mimowoli śmiać się zacząłem.
– Nie jąkała, ale niewiem przecie z kim mówię, więc i nazwać nie umiem, ale pewno pani Jacentowa – dodałem – kłaniając się już troszeczkę wysuniętej głowie.
Głowa znikła i po chwili ukazała się wprawdzie, ale tak już starannie aż pod samą szyję chustką owinięta, że kto bez grzechu, niech rzuci na mnie kamieniem, nie bez pewnego żalu spojrzałem na owo okrycie. Głowa tym – czasem choć oczy jej śmiały się jeszcze, mówiła poważnie:
– Tak, ja jestem pani Jaceotowa. Pani Jacentowa – powtórzyła ostatnie słowa, wymawiając je ze szczególnym naciskiem. – Ale zkąd pan wie o tem? – zaczęła znowu – czy Jacenty mówił panu? I w oczach jej zaświeciła radość tak wielka, że nie zauważyć jej nie mogłem.
Jakkolwiek, jak to już namieniłem, p. Jacenty w czasie swych kilkakrotnych odwiedzin, nie wzmiankował ani jednem słówkiem o swej towarzyszce, nie wiele namyślając się nad odpowiedzią, zresztą nie widząc w tem nie zdrożnego: "Tak – naturalnie" – odpowiedziałem.
Radość, błyszcząca w oczach pani Jacentowej, rozlała się po całej jej twarzy, a chustka pod szyją jeszcze szczelniej zaciśniętą została. A i spoważniała raptownie; śmiech pusty odleciał ją jakoś odrazu i objaśniwszy mi krótko, to, com już i sam wiedział, że z powodu mycia podłóg p. Jacenty wyszedł z domu i nie prędko zapewnie powróci, pożegnała się ze mną najetykietamiej, zapraszając i od siebie na wspomniany wieczorek.
II.
Od zaznajomienia się mego z panem Jacentym i jego towarzyszką upłynęło już czasu nie mało. Poznałem ich oboje dość dobrze, a jednak ich stosunek wzajemny wciąż jeszcze pozostawał dla mnie zagadką. Wiedziałem jedno tylko, że p. Jacenty traktował Hanusię nie żeby źle, ale surowo jakoś i bardzo nie lubił, gdy go w tym względzie choć jednym słówkiem, choćby, zdaleka zaczepiano. Było rzeczą widoczną, że jest pomiędzy nimi cóś, co pomimo dwunastoletniego pożycia jest kamieniem obrazy, tamującym wzajemne zbliżenie. P. Jacenty był zawsze względem niej lakoniczny, surowy, Hanusia, dość rezolutna bez niego, przy nim stawała się nieśmiałą, jak gdyby winną czegóś.
Nie pamiętam już dziś kiedy, dość że korzystając z dobrego humoru p. Jacentego i kilku przygodnych myśli, wypowiedzianych przezeń o kobiecie w ogóle, a wypowiedzianych z głębokiem przeświadczeniem o swej męzkiej nieomylności i wyższości, zagabnąłem go pól żartem, pól seryo o Hanusię.
P. Jacenty gwałtownie ściągnął brwi, a podniesiona przed chwilą głowa zwisła mu teraz bezwładnie na piersi, ożywiona twarz stała się tak chmurna, usta ścisnęły się tak szczelnie, że w pierwszej chwili pomyślałem, iż, uznając pytanie me za bardzo niestosowne, obraził się na mnie lub wziął mi za złe moją niewczesną ciekawość. Tak jednak nie było.
P. Jacenty otoczył się dymem tak gęstym, że twarz jego znikła mi na chwilę z oczu powtórzył operacyę tę najstaranniej kilka razy i gdy po ostatnim pociągnięciu resztki waty i iskier wpadły mu w usta, wypluwając je i śmiejąc się nibyto, bo nie zwykłym, szczerym śmiechem, ale wymuszonym, jakby udanym dla zamaskowania swego niepokoju, wyrecytował mi tchem jednym:
– A to trafił pan! W samo sedno! w samo sedno! w samo sedno! Bo… bo… ee! co tu w bawełnę obwijać, nie jest to grobelka wedle mego stawu. Ooo, nie jest!
– Aże też ludzie o wszystkiem prawdę mówią? Niech ich gęsi zakopią! Ooo! prawda, święta prawda! Bo czy nie prawda, proszę pana, gdzie djabeł nie może, tam babę pośle? Prawda, oho! i jaka jeszcze prawda! Nie wierzyłem, dopókim się sam nie sparzył.
– Ale teraz? Adju – Kasiu!
– Wiem, czem pachną babskie figielki! wiem, jak mi Bóg miły, wiem! I czy pan myśli, że nieskończę tego? Pod kpem powiadam, skończę. Chociaż żal mi jej szczerze, bo dziewka – to, eech! dziewka – setna panie!
– Teraz to już po niej tego nie widać, boć przecie, co tu gadać, i lata już nie potemu. Toż my już ze sobą ze dwanaście lat chyba żyjemy, a i wtedy, gdym ją poznał, nie pierwszej już była młodości, a i czego już przytem ona nie zażyła? Nasze tarapaty, wiadomo, nie małe były i chłop nie jeden im nie sprostał, ale żebym tak panu choćby odrobinę z tego opowiedział, co ona mi nieraz o sobie powiadała, włosy by ci na głowie powstały, jak i mnie wstawały, kiedym jej słuchał!