Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Szklany miecz. Cykl Czerwona Królowa. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 czerwca 2025
52,00
5200 pkt
punktów Virtualo

Szklany miecz. Cykl Czerwona Królowa. Tom 2 - ebook

Urodziłam się, żeby zabić króla i zakończyć rządy terroru, zanim naprawdę się zaczną. Jednej rzeczy Mare Barrow jest pewna: że jest inna. Jej krew jest czerwona – to kolor pospólstwa – ale jej Srebrna zdolność, moc kontrolowania błyskawic, zmieniła ją w broń, nad którą dwór królewski chce przejąć kontrolę. Ścigana przez Mavena, mściwego Srebrnego króla, Mare postanawia odnaleźć i zwerbować innych Czerwono-Srebrnych wojowników, żeby dołączyli do rebelii. Sama jednak ląduje na zabójczej ścieżce i ryzykuje, że stanie się dokładnie takim potworem, jakiego próbuje pokonać. W elektryzującym drugim tomie cyklu „Czerwona Królowa” nasila się walka między rosnącą armią rebeliantów i podzielonym według koloru krwi światem, który znają od zawsze, a Mare musi też walczyć z mrokiem, jaki rozrasta się w jej duszy.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68591-56-9
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wzdry­gam się. Szmatka, którą Far­ley mi podaje, jest czy­sta, ale wciąż pach­nie krwią. Nie powin­nam się tym przej­mo­wać. Już całe ubra­nie mam nią wybru­dzone. Czer­wona należy do mnie, rzecz jasna. Srebrna do wielu innych – Evan­ge­line, Pto­le­musa, lorda wod­nika, wszyst­kich tych, któ­rzy pró­bo­wali mnie zabić na are­nie. Pew­nie część należy także do Cala. Stra­cił dużo krwi na pia­skach, poka­le­czony i posi­nia­czony przez nie­do­szłych opraw­ców. Teraz sie­dzi naprze­ciwko mnie, wbi­ja­jąc wzrok w stopy, i pozwala, żeby rany zaczęły się powoli goić w natu­ralny spo­sób. Zer­kam na jedno z licz­nych roz­cięć na mojej ręce; to pew­nie robota Evan­ge­line. Jest świeże i dosta­tecz­nie głę­bo­kie, żeby została po nim bli­zna. Cząstka mnie cie­szy się na samą myśl o tym. Ta nie­równa szrama nie zosta­nie magicz­nie zatarta przez chłodne ręce uzdro­wi­ciela. Cal i ja nie prze­by­wamy już w świe­cie Srebr­nych, gdzie ktoś może po pro­stu usu­nąć ciężko zapra­co­wane bli­zny. Ucie­kli­śmy. A przy­naj­mniej ja ucie­kłam. Łań­cu­chy Cala w nie­zbity spo­sób przy­po­mi­nają o tym, że jest więź­niem.

Far­ley sztur­cha mnie w rękę, a jej dotyk jest zaska­ku­jąco deli­katny.

– Scho­waj twarz, bły­ska­wico. Wła­śnie jej szu­kają.

Cho­ciaż raz robię to, co mi kazano. Inni idą za naszym przy­kła­dem i zawią­zują czer­wony mate­riał na ustach i nosach. Twarz Cala naj­dłu­żej pozo­staje odsło­nięta, ale i to się zmie­nia. Nie sta­wia oporu, kiedy Far­ley zawią­zuje mu maskę. Teraz wygląda jak jeden z nas.

Gdyby tylko naprawdę był jed­nym z nas…

Elek­tryczny szum pod­pala mi krew, przy­po­mi­na­jąc o pul­su­ją­cym i zgrzy­ta­ją­cym pociągu pod­ziem­nym. Nie­sie nas do mia­sta, które kie­dyś było schro­nie­niem. Pędzi, prze­my­ka­jąc z wrza­skiem po sta­ro­żyt­nych szy­nach jak chyży bie­gnący po otwar­tym tere­nie. Słu­cham jęku metalu i czuję go głę­boko w kościach, gdzie zado­ma­wia się już zimny ból. Mój gniew, moja siła, które czu­łam na are­nie, wydają się odle­głymi wspo­mnie­niami, zosta­wia­ją­cymi po sobie tylko ból i strach. Led­wie potra­fię sobie wyobra­zić, co musi myśleć Cal. Stra­cił wszystko. Wszystko, co kie­dy­kol­wiek było mu dro­gie. Ojca, brata, kró­le­stwo. Nie mam poję­cia, w jaki spo­sób na­dal się trzyma, trwa nie­ru­chomy, jeśli pomi­nąć koły­sa­nie pociągu.

Nikt nie musi wyja­śniać mi powo­dów naszego pośpie­chu. Far­ley i jej napięci jak cię­ciwy gwar­dzi­ści są dla mnie wystar­cza­ją­cym wyja­śnie­niem. Wciąż ucie­kamy.

Maven poko­nał już raz tę trasę i teraz zjawi się ponow­nie. Tym razem z całą siłą w postaci woj­ska, swo­jej matki i nowo zdo­by­tej korony. Wczo­raj był księ­ciem, dzi­siaj jest kró­lem. Myśla­łam, że jest moim przy­ja­cie­lem, moim narze­czo­nym, teraz znam prawdę.

Kie­dyś mu ufa­łam. Teraz wiem, że trzeba go nie­na­wi­dzić, że trzeba się go bać. Dla korony pomógł zabić wła­snego ojca i wro­bić brata w tę zbrod­nię. Zdaje sobie sprawę, że pro­mie­nio­wa­nie, które ma ota­czać znisz­czone mia­sto, to kłam­stwo, zwy­kły pod­stęp, i wie, dokąd jedzie pociąg. Azyl, jaki stwo­rzyła Far­ley, nie jest już dla nas bez­piecz­nym miej­scem. Nie dla mnie.

Moż­liwe, że pędzimy pro­sto w pułapkę.

Ktoś obej­muje mnie, wyczu­wa­jąc mój nie­po­kój. Shade. Na­dal nie mogę uwie­rzyć, że mój brat jest tutaj, cały i żywy, a co naj­dziw­niej­sze, że jest taki sam jak ja. Czer­wony i Srebrny. I sil­niej­szy od obu.

– Nie pozwolę, żeby znowu cię zabrali – mru­czy tak cicho, że led­wie go sły­szę. Pew­nie lojal­ność wobec kogo­kol­wiek innego niż Szkar­łatna Gwar­dia, nawet wobec wła­snej rodziny, jest nie­do­zwo­lona. – Obie­cuję ci.

Jego kojąca obec­ność spra­wia, że wra­cam myślami do cza­sów, zanim powo­łano go do woj­ska, do desz­czo­wej wio­sny, kiedy wciąż mogli­śmy uda­wać, że jeste­śmy dziećmi. Nie było niczego poza bło­tem, wio­ską i naszym nie­mą­drym nawy­kiem igno­ro­wa­nia przy­szło­ści. Teraz przy­szłość to wszystko, o czym jestem w sta­nie myśleć, gdy zasta­na­wiam się, na jaką mroczną ścieżkę skie­ro­wały nas moje poczy­na­nia.

– Co teraz zro­bimy? – pytam Far­ley, ale moje spoj­rze­nie pada na Kilorna. Stoi obok niej z zaci­śnię­tymi zębami i zakrwa­wio­nymi ban­da­żami jak przy­stało na sumien­nego straż­nika. I pomy­śleć, że jesz­cze nie tak dawno temu uczył się fachu u rybaka. Tak jak Shade, nie pasuje tu niczym duch minio­nych cza­sów.

– Zawsze jest dokąd ucie­kać – odpo­wiada Far­ley, sku­piona głów­nie na Calu.

Spo­dziewa się, że Cal będzie wal­czył albo sta­wiał opór, ale on nie robi żad­nej z tych rze­czy.

– Nie spusz­czaj jej z oka. – Far­ley zwraca się po dłu­giej chwili do Shade’a. Mój brat kiwa głową, jego ręka ciąży mi na ramie­niu. – Nie możemy jej stra­cić.

Nie jestem gene­ra­łem ani tak­ty­kiem, ale jej rozu­mo­wa­nie jest dla mnie jasne. Jestem małą bły­ska­wicą, żywą elek­trycz­no­ścią, iskrą w ludz­kiej skó­rze. Ludzie znają moje imię, moją twarz, moje zdol­no­ści. Jestem cenna, potężna i Maven zrobi wszystko, żeby unie­moż­li­wić mi odwet. Nie mam poję­cia, jak mój brat ma mnie uchro­nić przed tym nowym kró­lem o wyna­tu­rzo­nym umy­śle, nawet jeśli jest taki jak ja, nawet jeśli jest szyb­szy od wszyst­kiego, co widzia­łam w swoim życiu. Muszę jed­nak w to wie­rzyć, nawet jeżeli mia­łoby to gra­ni­czyć z cudem. W końcu widzia­łam tak wiele nie­moż­li­wych rze­czy. Kolej­nej ucieczce daleko do tych cudów.

Szczęk prze­ła­do­wy­wa­nej broni nie­sie się po wago­nie, kiedy Szkar­łatna Gwar­dia się przy­go­to­wuje. Kilorn staje obok mnie, koły­sząc się lekko, zaci­ska mocno rękę na kara­bi­nie prze­wie­szo­nym przez pierś. Zerka w dół i jego twarz łagod­nieje. Pró­buje się uśmiech­nąć, roz­śmie­szyć mnie, ale jego zie­lone oczy są poważne i prze­stra­szone.

W prze­ci­wień­stwie do Cala, który sie­dzi w mil­cze­niu, nie­mal zupeł­nie spo­kojny. Cho­ciaż naj­bar­dziej ze wszyst­kich ma powody, żeby się bać – jest zakuty w łań­cu­chy, oto­czony przez wro­gów, ści­gany przez wła­snego brata – spra­wia wra­że­nie bez mała pogod­nego. Nie jestem zdzi­wiona. Jest uro­dzo­nym żoł­nie­rzem, któ­rego wycho­wano na żoł­nie­rza. Wojna to coś, co rozu­mie, a my z pew­no­ścią wła­śnie przy­stą­pi­li­śmy do wojny.

– Mam nadzieję, że nie zamie­rzasz wal­czyć – odzywa się po raz pierw­szy od dłuż­szego czasu. Patrzy na mnie, ale jego słowa biją w Far­ley. – Mam nadzieję, że zamie­rzasz ucie­kać.

– Nie mar­nuj odde­chu, Srebrny. – Far­ley pro­stuje się. – Wiem, co musimy zro­bić.

Nie potra­fię powstrzy­mać słów, które wyry­wają mi się z ust.

– Tak samo jak on. – Jej wście­kłe spoj­rze­nie pada na mnie, ale mia­łam do czy­nie­nia z gor­szymi rze­czami. Nawet się nie wzdry­gam. – Cal potrafi wal­czyć i wie, na co tamci są gotowi, żeby nas powstrzy­mać. Posłuż się nim.

„Jakie to uczu­cie zostać wyko­rzy­staną?”. Rzu­cił we mnie tymi sło­wami w wię­zie­niu pod Misą Kości i spra­wił, że zapra­gnę­łam umrzeć. Teraz pra­wie nie robią na mnie wra­że­nia.

Far­ley nic nie mówi i to wystar­cza Calowi.

– Będę mieli smo­kowce – mówi ponuro.

Kilorn śmieje się w głos.

– Kwiatki donicz­kowe?

– Odrzu­towce – odpo­wiada Cal, a w jego oczach błysz­czy nie­smak. – Poma­rań­czowe skrzy­dła, srebrne kadłuby, jeden pilot, zwrotne, ide­alne do ataku w mie­ście. Każdy ma cztery poci­ski. Jedna eska­dra to czter­dzie­ści osiem poci­sków, przed któ­rymi będzie­cie musieli uciec, plus lekka amu­ni­cja. Dacie sobie z tym radę?

Odpo­wiada mu tylko mil­cze­nie.

Nie, nie damy sobie rady.

– A smoki to wasze naj­mniej­sze zmar­twie­nie. Będą tylko krą­żyć, zabez­pie­czać teren, sza­cho­wać nas, aż zjawi się pie­chota.

Spusz­cza wzrok, namy­śla­jąc się szybko. Zasta­na­wia się, jak sam by postą­pił, gdyby stał po dru­giej stro­nie bary­kady. Gdyby to on był kró­lem, a nie Maven.

– Oto­czą nas i przed­sta­wią warunki. Zażą­dają Mare i mnie w zamian za waszą ucieczkę.

Kolejna ofiara do zło­że­nia. Nabie­ram powoli powie­trza w płuca. Tego ranka, wczo­raj, przed tym całym sza­leń­stwem, z rado­ścią bym się poświę­ciła, żeby ura­to­wać Kilorna i brata. Jed­nak teraz… Teraz wiem, że jestem wyjąt­kowa. Teraz mam kogo chro­nić. Nie mogę sie­bie poświę­cić.

– Nie możemy się na to zgo­dzić – mówię.

Gorzka prawda. Spoj­rze­nie Kilorna ciąży na mnie, ale nie pod­no­szę wzroku. Nie mam odwagi zmie­rzyć się z jego osą­dem.

Cal nie jest rów­nie surowy. Kiwa głową, zga­dza się ze mną.

– Król nie ocze­kuje, że się pod­damy – odpo­wiada. – Odrzu­towce zwalą nam ruiny na głowy, a reszta sił zaj­mie się nie­do­bit­kami. To będzie na dobrą sprawę masa­kra.

Far­ley to dumne stwo­rze­nie. Nawet teraz, kiedy wła­ści­wie dała się zago­nić w kozi róg.

– Co suge­ru­jesz? – pyta, pochy­la­jąc się nad nim. Jej słowa ocie­kają pogardą. – Że mamy się pod­dać?

Coś na kształt nie­smaku odma­lo­wuje się prze­lot­nie na twa­rzy Cala.

– Maven ude­rzy tak, żeby zabić. Czy to będzie cela wię­zienna, czy pole bitwy, nie pozwoli, żeby kto­kol­wiek z nas ostał się przy życiu.

– To lepiej umrzeć w walce – mówi Kilorn z więk­szym prze­ko­na­niem, niż powi­nien, ale zdra­dza go drże­nie pal­ców.

Wygląda jak pozo­stali bun­tow­nicy: zrobi wszystko dla sprawy, a mimo to się boi. To wciąż jest chło­piec, ma nie wię­cej niż osiem­na­ście lat, mnó­stwo powo­dów, żeby żyć, i za mało, żeby umie­rać. Cal pry­cha na dźwięk wymu­szo­nej, ale zuchwa­łej dekla­ra­cji Kilorna. Mimo to nie robi nic wię­cej. Wie, że bar­dziej obra­zowy opis naszej nie­unik­nio­nej śmierci nikomu nie pomoże.

Far­ley nie podziela jego opi­nii i zbywa obu mach­nię­ciem ręki. Sie­dzący za mną mój brat podziela jej deter­mi­na­cję.

Wie­dzą coś, o czym my nie mamy poję­cia, o czym nam jesz­cze nie chcą powie­dzieć. Maven nauczył nas, jaką cenę trzeba zapła­cić, gdy zaufa się nie­wła­ści­wej oso­bie.

– To nie my umrzemy dzi­siaj – oznaj­mia Far­ley i masze­ruje na przód pociągu.

Ude­rze­nia jej butów o meta­lową pod­łogę roz­brzmie­wają jak młot, każdy krok wyraża upartą deter­mi­na­cję.

Wyczu­wam, że pociąg zwal­nia. Elek­trycz­ność słab­nie, gdy wjeż­dżamy na pod­ziemną sta­cję. Nie wiem, co znaj­dziemy na nie­bie – białą mgłę czy odrzu­towce o poma­rań­czo­wych skrzy­dłach. Pozo­sta­łym naj­wy­raź­niej to nie prze­szka­dza, wycho­dzą z pod­ziem­nego pociągu zde­cy­do­wa­nym kro­kiem. Kiedy tak mil­czą, uzbro­jeni i zama­sko­wani człon­ko­wie Szkar­łat­nej Gwar­dii wyglą­dają jak praw­dziwi żoł­nie­rze, ale ja wiem swoje. Nie mają szansy z tym, co po nich nad­cho­dzi.

– Przy­go­tuj się. – Głos Cala roz­lega się sykiem w moim uchu i aż mnie dreszcz prze­cho­dzi. Przy­po­mina mi to dni, które dawno minęły, taniec w bla­sku księ­życa. – Pamię­taj, jaka jesteś silna.

Kilorn prze­py­cha się do mnie, roz­dzie­la­jąc nas, zanim mogę powie­dzieć Calowi, że moja siła i zdol­ność to jedyne, czego jestem teraz pewna. Elek­trycz­ność w moich żyłach może być jedyną rze­czą, któ­rej ufam na tym świe­cie.

Chcę wie­rzyć w Szkar­łatną Gwar­dię, a już na pewno w Shade’a i Kilorna, ale nie pozwa­lam na to sobie – nie po tym, w jaki bała­gan wpa­ko­wało nas moje zaufa­nie, moja śle­pota na punk­cie Mavena. A Cal zupeł­nie nie wcho­dzi w grę. Jest więź­niem, Srebr­nym, wro­giem, który zdra­dziłby nas, gdyby tylko mógł. Gdyby miał dokąd uciec.

Mimo to czuję, że mnie przy­ciąga. Pamię­tam chłopca ugi­na­ją­cego się pod brze­mie­niem, który dał mi srebrną monetę, gdy byłam niczym. Tym jed­nym gestem zmie­nił moją przy­szłość i znisz­czył wła­sną.

Spaja nas sojusz, nie­pewny, wykuty we krwi i zdra­dzie. Coś nas łączy, jed­no­czymy się prze­ciwko Mave­nowi, prze­ciwko wszyst­kim, któ­rzy nas zwie­dli, prze­ciwko światu, który jest o krok od tego, żeby roz­nieść sie­bie na strzępy.

* * *

Czeka na nas cisza. Szara, wil­gotna mgła wisi nad ruinami Naer­cey, przez co niebo opada tak nisko, że mogła­bym go dotknąć. Jest zimno; to chłód jesieni, pory zmiany i śmierci. Na razie nic nie nawie­dza nieba, nie ma odrzu­tow­ców, które zala­łyby znisz­cze­niem już i tak zdru­zgo­tane mia­sto. Far­ley rusza szyb­kim kro­kiem, pro­wa­dząc nas od torów do sze­ro­kiej, opu­sto­sza­łej alei. Ruiny two­rzą nie­mal kanion i są bar­dziej szare i potrza­skane, niż to zapa­mię­ta­łam.

Masze­ru­jemy ulicą na wschód ku otu­lo­nemu mgłą nabrzeżu. Wyso­kie, na wpół zawa­lone kon­struk­cje pochy­lają się nad nami, ich okna przy­po­mi­nają obser­wu­jące nas oczy. Srebrni mogą cze­kać w wyrwa­nych dziu­rach i ciem­nych wnę­kach, gotowi zabić Szkar­łatną Gwar­dię. Maven mógłby mnie zmu­sić, żebym patrzyła, jak zabija jed­nego rebe­lianta za dru­gim. Nie dałby mi luk­susu szyb­kiej, czy­stej śmierci. Albo jesz­cze gorzej, myślę sobie: może w ogóle nie pozwo­liłby mi umrzeć.

Na tę myśl krew ścina mi się lodem w żyłach, jak pod wpły­wem dotyku Srebr­nego dresz­cza. Cho­ciaż Maven okła­my­wał mnie na każ­dym kroku, pozna­łam okruch jego serca. Pamię­tam, jak zła­pał mnie przez pręty celi i trzy­mał drżą­cymi pal­cami. Pamię­tam imię, jakie nosi ze sobą, imię, które przy­po­mina mi, że w jego piersi wciąż bije serce. „Nazy­wał się Tho­mas i patrzy­łem, jak umiera”. Nie mógł ura­to­wać tego chłopca. Może jed­nak na swój pokrętny spo­sób ura­to­wać mnie.

Nie. Ni­gdy nie dam mu tej satys­fak­cji. Prę­dzej umrę.

Cho­ciaż sta­ram się, jak mogę, nie potra­fię zapo­mnieć o cie­niu, za który bra­łam Mavena, o utra­co­nym i zapo­mnia­nym księ­ciu. Żałuję, że ta osoba nie ist­nieje naprawdę. Żałuję, że żyje tylko w moich wspo­mnie­niach.

Ruiny Naer­cey roz­brzmie­wają dziw­nym echem; panuje tu nie­na­tu­ralna cisza. Coś nagle do mnie dociera: bra­kuje uchodź­ców. Kobiety zmia­ta­ją­cej góry popiołu, dzieci cho­wa­ją­cych się w kana­łach, cieni moich Czer­wo­nych braci i sióstr: wszy­scy ucie­kli. Zosta­li­śmy tylko my.

– Myśl, co chcesz, o Far­ley, ale wiedz, że nie jest głu­pia – mówi Shade, odpo­wia­da­jąc na moje pyta­nie, zanim zdążę je zadać. – Dała roz­kaz ewa­ku­acji zeszłej nocy, po tym, jak ucie­kła z Arche­onu. Bała się, że ty albo Maven wyga­da­cie się pod­czas tor­tur.

Myliła się. Nie było potrzeby tor­tu­ro­wać Mavena. Oddał tę infor­ma­cję i swój umysł dobro­wol­nie. Otwo­rzył głowę przed matką, pozwa­la­jąc jej grze­bać we wszyst­kim, co tam ujrzała. Pociąg pod­ziemny, tajemne mia­sto, lista. Teraz to wszystko należy do niej, tak jak zawsze nale­żał do niej Maven.

Sznur Szkar­łat­nej Gwar­dii cią­gnie się za nami, nie­zor­ga­ni­zo­wana zbie­ra­nina uzbro­jo­nych męż­czyzn i kobiet. Kilorn masze­ruje tuż za mną, strze­la­jąc oczami na boki, a Far­ley nas pro­wa­dzi. Dwóch krzep­kich żoł­nie­rzy pil­nuje, żeby Cal szedł tuż za nią, trzy­ma­jąc go mocno za ręce. W czer­wo­nych sza­li­kach wyglą­dają jak żyw­cem wyjęci z kosz­maru. Teraz jed­nak jest nas bar­dzo nie­wielu, może ze trzy­dzie­ści osób. I wszy­scy są ranni. Bar­dzo mało nas prze­żyło.

– Jest nas za mało, żeby utrzy­mać tę rebe­lię przy życiu, nawet jeśli znowu uciek­niemy – szep­czę do brata. Nisko wisząca mgła tłumi mój głos, ale on i tak mnie sły­szy.

Kącik ust mu drży, jakby chciał się uśmiech­nąć.

– To nie twoje zmar­twie­nie.

Zanim zdążę go przy­ci­snąć, żoł­nierz przed nami zatrzy­muje się. Nie on jeden. Far­ley na czele kolumny unosi pięść, pio­ru­nu­jąc wzro­kiem szare jak łupek niebo. Pozo­stali idą za jej przy­kła­dem, roz­glą­da­jąc się za czymś, czego nie możemy zoba­czyć. Tylko Cal nie pod­nosi wzroku. On już wie, jak wygląda koniec. Odle­gły, nie­ludzki wrzask dociera do nas przez mgłę. To mecha­niczny, stały dźwięk, krą­żący nad nami. Nie jest jedyny. Dwa­na­ście cieni w kształ­cie strzał pędzi przez niebo, ich poma­rań­czowe skrzy­dła prze­ci­nają chmury. Ni­gdy dotąd nie mia­łam oka­zji naprawdę przyj­rzeć się odrzu­tow­cowi, nie z bli­ska i bez osłony nocy, więc wbrew sobie roz­dzia­wiam usta, kiedy w końcu się poja­wiają. Far­ley wydaje roz­kazy Szkar­łat­nej Gwar­dii, ale ja jej nie sły­szę. Za bar­dzo jestem zajęta wpa­try­wa­niem się w niebo, patrze­niem na skrzy­dlatą śmierć kre­ślącą łuki na nie­bie. Tak jak moto­cykl Cala, lata­jące maszyny są piękne – nie­moż­li­wie powy­gi­nana stal i szkło. Podej­rze­wam, że magne­tron pra­co­wał przy ich kon­struk­cji, bo jakim innym cudem metal mógłby latać?! Zabar­wione na nie­biesko sil­niki iskrzą pod skrzy­dłami, cha­rak­te­ry­styczna oznaka elek­trycz­no­ści. Led­wie wyczu­wam jej ukłu­cie, jest jak oddech na skó­rze, ale sil­niki znaj­dują się za daleko, żebym mogła na nie wpły­nąć. Mogę tylko patrzeć ze zgrozą.

Z wrza­skiem krążą wokół wyspy Naer­cey nie­prze­rwa­nym krę­giem. Mogę nie­mal uda­wać, że są nie­groźne, że to tylko cie­kaw­skie ptaki, które nad­le­ciały, żeby popa­trzeć na resztki prak­tycz­nie zrów­na­nej z zie­mią rebe­lii. A potem strzałka z sza­rego metalu szy­buje przez niebo, cią­gnąc za sobą smugę dymu. Poru­sza się pra­wie za szybko, żeby ją spo­strzec. Ude­rza w budy­nek przy ulicy, wpada do środka przez okno. Uła­mek sekundy póź­niej bucha poma­rań­czowo-czer­wony pió­ro­pusz, nisz­cząc całe pię­tro już i tak walą­cego się domu. Budy­nek zapada się w sobie, tysiąc­let­nie pod­pory pękają jak wyka­łaczki. Cała kon­struk­cja prze­chyla się i osuwa tak wolno, że ten widok nie może być praw­dziwy. Kiedy maje­sta­tycz­nie osuwa się na ulicę, blo­ku­jąc przej­ście przed nami, czuję dud­nie­nie głę­boko w piersi. Chmura dymu i pyłu ude­rza w nas, ale ja się nie cho­wam. Coś takiego nie jest już w sta­nie mnie prze­stra­szyć.

Cal staje obok mnie pośród sza­ro­brą­zo­wych tuma­nów, cho­ciaż jego straż­nicy przy­kuc­nęli. Patrzymy sobie prze­lot­nie w oczy. Przez chwilę garbi się lekko. To jedyna oznaka uczu­cia porażki, jaką pozwala sobie oka­zać.

Far­ley łapie naj­bliż­szą osobę ze Szkar­łat­nej Gwar­dii – kobietę – i zmu­sza ją do wsta­nia.

– Roz­pro­szyć się! – krzy­czy, wska­zu­jąc na zaułki po obu naszych stro­nach. – Na pół­noc! Do tuneli! – Wska­zuje swo­ich przy­bocz­nych, gdy mówi, dokąd mają się kie­ro­wać. – Shade, w stronę parku! – Mój brat kiwa głową, wie­dząc, co Far­ley ma na myśli.

Kolejny pocisk ude­rza w pobli­ski budy­nek, zagłu­sza­jąc jej słowa, ale łatwo odgad­nąć, co wykrzy­ki­wała.

„Ucie­kaj­cie!”.

Pewna cząstka mnie nie chce ucie­kać, woli zostać i wal­czyć. Moja fio­le­towo-biała bły­ska­wica z pew­no­ścią zro­bi­łaby ze mnie dosko­nały cel i odcią­gnęła odrzu­towce od ucie­ka­ją­cej Szkar­łat­nej Gwar­dii. Może przy oka­zji nawet znisz­czy­ła­bym jeden albo dwa statki powietrzne. Jed­nak nic z tego. Jestem warta wię­cej niż pozo­stali, wię­cej niż czer­wone maski i ban­daże. Shade i ja musimy prze­żyć, jeśli nie dla sprawy, to dla pozo­sta­łych. Dla listy z set­kami nam podob­nych – hybryd, ano­ma­lii, dzi­wactw, Czer­wono-Srebr­nych nie­moż­li­wo­ści – które z pew­no­ścią zginą, jeśli zawie­dziemy. Shade wie to rów­nie dobrze jak ja. Łapie mnie za rękę tak mocno, że zosta­wia siniaki. Bie­gnię­cie z nim krok w krok wydaje się aż zbyt łatwe. Daję mu się wypro­wa­dzić z sze­ro­kiej alei w szaro-zie­loną plą­ta­ninę wyro­śnię­tych drzew wyle­wa­ją­cych się na ulicę. Im bar­dziej się pomię­dzy nie zagłę­biamy, tym gęściej rosną, splą­tane ze sobą jak zde­for­mo­wane palce. Tysiące lat zanie­dba­nia zmie­niły tę nie­wielką działkę w mar­twą dżun­glę. Osła­nia nas przed nie­bem, aż sły­szymy tylko odrzu­towce, które coraz bar­dziej się zbli­żają. Kilorn jest nie­da­leko za nami. Przez chwilę mogę uda­wać, że wró­ci­li­śmy do domu, wędru­jemy po Palach, szu­kamy roz­rywki i pro­simy się o kło­poty.

I wygląda na to, że znaj­du­jemy same kło­poty.

Kiedy Shade w końcu zatrzy­muje się z takim pośli­zgiem, że żłobi pię­tami zie­mię, oglą­dam się. Kilorn zatrzy­muje się obok nas, celuje w niebo z kara­binu, który na nic mu się nie zda, ale nikt inny za nami nie nad­ciąga. Nie widzę już ulicy ani czer­wo­nych szmat zni­ka­ją­cych wśród ruin.

Mój brat świ­druje złym wzro­kiem plą­ta­ninę kona­rów, cze­ka­jąc, aż odrzu­towce odlecą poza zasięg.

– Dokąd idziemy? – pytam go zady­szana.

Zamiast niego odpo­wiada mi Kilorn.

– Nad rzekę – mówi. – A potem nad ocean. Dasz radę nas zabrać?

Zerka na ręce Shade’a, jakby wyraź­nie widział zdol­no­ści w jego ciele. Jed­nak jego siła jest ukryta tak samo jak moja, pozo­staje nie­wi­dzialna, dopóki Shade nie zde­cy­duje się jej ujaw­nić.

Mój brat kręci głową.

– Nie za jed­nym sko­kiem, to za daleko. I wolę biec, oszczę­dzać ener­gię. – Oczy mu chmur­nieją. – Dopóki naprawdę nie będziemy jej potrze­bo­wać.

Kiwam głową, zga­dzam się z nim. Wiem z wła­snego doświad­cze­nia, co to zna­czy nad­użyć zdol­no­ści, znam to zmę­cze­nie w kościach, kiedy czło­wiek led­wie może się ruszyć, nie mówiąc już o walce.

– Dokąd zabie­rają Cala?

Kilorn krzywi się, sły­sząc moje pyta­nie.

– Mam to w nosie.

– A nie powi­nie­neś – odgry­zam się, cho­ciaż głos mi drży, zdra­dza­jąc waha­nie.

Powi­nien, myślę, i ja też powin­nam mieć to w nosie. Jeśli książę odej­dzie, musisz mu na to pozwo­lić, mówię sobie.

– Może nam pomóc z tego wyjść. Może wal­czyć po naszej stro­nie.

– Uciek­nie albo poza­bija nas, kiedy tylko damy mu szansę – war­czy Kilorn, zry­wa­jąc sza­lik z twa­rzy, którą wykrzy­wia gniew.

Oczami wyobraźni widzę ogień Cala, który spala wszystko na swo­jej dro­dze: od metalu po ciało.

– Już mógł was zabić – mówię i nie prze­sa­dzam.

Kilorn dobrze wie, że to prawda.

– Nie wiem czemu, ale myśla­łem, że wy dwoje wyro­śnie­cie z tych zło­śli­wo­stek – odzywa się Shade, sta­jąc mię­dzy nami. – Ależ ja jestem głupi.

Kilorn zmu­sza się do prze­pro­sin, które cedzi przez zęby, ale ja nie prze­pra­szam. Sku­piam się na odrzu­tow­cach, ich elek­tryczne serca biją tuż przy moim. Ich rytm z każdą sekundą jest coraz słab­szy, coraz bar­dziej się odda­lają.

– Odla­tują. Jeśli mamy ruszać, to teraz.

Mój brat i Kilorn patrzą na mnie dziw­nie, ale się nie sprze­ci­wiają.

– Tędy. – Shade wska­zuje wąziutką, pra­wie nie­wi­dzialną ścieżkę klu­czącą mię­dzy drze­wami, gdzie odgar­nięto zie­mię, odsła­nia­jąc kamień i asfalt. Znowu łapie mnie za rękę, a Kilorn bie­gnie przo­dem, wyzna­cza­jąc tempo.

Pochy­la­jące się nad wąską ścieżką gałę­zie dra­pią nas, aż w końcu nie da się biec obok sie­bie. Jed­nak zamiast mnie puścić, Shade łapie mnie jesz­cze moc­niej. A potem nagle zdaję sobie sprawę, że on wcale mnie nie ści­ska. To powie­trze, to sam świat! Wszystko zaci­ska się w palą­cej, czar­nej sekun­dzie. Nagle w oka­mgnie­niu znaj­du­jemy się po dru­giej stro­nie drzew, odwra­camy się i widzimy, że Kilorn dopiero wyła­nia się z sza­rego zagaj­nika.

– Ale prze­cież biegł przed nami – mru­czę, zer­ka­jąc to na ścieżkę, to na Shade’a. Wycho­dzimy na śro­dek ulicy, nad nami wznosi się niebo i snuje dym. – Ty…

Shade uśmie­cha się sze­roko. To zupeł­nie nie na miej­scu, gdy w tle nie­sie się ryk odrzu­tow­ców.

– Powiedzmy, że… sko­czy­łem. Dopóki się mnie trzy­masz, możesz sko­czyć razem ze mną – wyja­śnia i pro­wa­dzi nas pośpiesz­nie do następ­nego zaułka.

Serce bije mi jak sza­lone, gdy uświa­da­miam sobie, że wła­śnie się tele­por­to­wa­łam i nie­wiele bra­kuje, a pra­wie zapo­mnia­ła­bym o naszym trud­nym poło­że­niu.

Odrzu­towce szybko mi o tym przy­po­mi­nają. Kolejny pocisk wybu­cha na pół­nocy, budy­nek wali się z hukiem, jakby to było trzę­sie­nie ziemi. Fala kurzu pędzi zauł­kiem, pokry­wa­jąc nas kolejną war­stwą sza­ro­ści. Dym i ogień są mi teraz tak zna­jome, że led­wie czuję ich zapach, nawet kiedy popiół zaczyna sypać jak śnieg. Utrwa­lamy w nim nasze odci­ski stóp. Może to ostat­nie ślady, jakie po sobie zosta­wimy.

Shade wie, dokąd zmie­rzamy, i potrafi bie­gać. Kilorn bez pro­blemu nadąża, cho­ciaż kara­bin mu ciąży. Zato­czy­li­śmy kółko i wró­ci­li­śmy do alei. Na wscho­dzie świa­tło prze­bija się przez kurz i pył, nio­sąc ze sobą słony oddech morza. Na zacho­dzie pierw­szy znisz­czony budy­nek leży jak powa­lony olbrzym, blo­ku­jąc powrót do pociągu. Ota­czają nas żela­zne szkie­lety budyn­ków, potłu­czone szkło, dziwne płaty wybla­kłych bia­łych ekra­nów. Pałac ruin.

Co to było? Julian by wie­dział. Już sama myśl o nim spra­wia mi ból. Odpy­cham to uczu­cie.

Kilka innych czer­wo­nych szmat miga w popiele wypeł­nia­ją­cym powie­trze. Roz­glą­dam się za zna­jomą syl­wetką, ale Cala ni­gdzie nie widać, więc zaczy­nam się potwor­nie bać.

– Ni­gdzie bez niego nie idę.

Shade nawet nie pyta, o kim mówię. Już wie.

– Książę idzie z nami. Daję ci słowo.

– Nie ufam ci. – Moja wła­sna odpo­wiedź rani mnie jak nóż wbity w brzuch.

Shade jest żoł­nie­rzem. Nie miał łatwego życia i wie, co to ból. Mimo to moje słowa głę­boko go ranią. Widzę to na jego twa­rzy.

Póź­niej go prze­pro­szę, obie­cuję sobie.

O ile będzie jakieś póź­niej.

Kolejny pocisk leci nad nami, ude­rza parę ulic dalej. Odle­gły grzmot eks­plo­zji nie maskuje bar­dziej prze­ra­ża­ją­cego dźwięku, który nie­sie się wokół nas.

Huk tysiąca masze­ru­ją­cych stóp.ROZDZIAŁ TRZECI

W ciągu paru ostat­nich dni naj­pierw obu­dzi­łam się w celi wię­zien­nej, a potem w pociągu. A teraz na łodzi pod­wod­nej. Gdzie obu­dzę się jutro?

Zaczy­nam myśleć, że to wszystko jest snem albo halu­cy­na­cją. A może czymś gor­szym. Tylko czy w snach czuje się zmę­cze­nie? Bo ja z pew­no­ścią je czuję. Wyczer­pa­nie prze­nika mnie do szpiku kości, zalewa każdy mój mię­sień i nerw. Moje serce to cał­kiem inna rana: na­dal krwawi z powodu zdrady i porażki. Kiedy otwie­ram oczy, widzę cia­sne szare ściany i wszystko, o czym chcę zapo­mnieć, powraca gwał­tow­nie. Jakby kró­lowa Elara znowu weszła mi do głowy, zmu­sza­jąc mnie do ponow­nego prze­ży­cia naj­gor­szych wspo­mnień. Cho­ciaż bar­dzo się sta­ram, nie potra­fię ich powstrzy­mać.

Moje ciche poko­jówki zostały stra­cone. W żaden spo­sób nie zawi­niły, malo­wały tylko moją skórę. Tri­stana nadziano jak pro­siaka na rożen. Walsh. Była w wieku mojego brata, słu­żąca z Palów, moja przy­ja­ciółka. Była jedną z nas. Zgi­nęła okrutną śmier­cią z wła­snej ręki, żeby chro­nić Szkar­łatną Gwar­dię, naszą sprawę, mnie. Jesz­cze wię­cej ludzi zgi­nęło w tune­lach pod Pla­cem Caesara, gwar­dzi­ści pole­gli z rąk żoł­nie­rzy Cala, przez nasz głupi plan. Wspo­mnie­nie czer­wo­nej krwi pali, ale tak samo pali myśl o srebr­nej. Lucas, przy­ja­ciel, obrońca, Srebrny o dobrym sercu, został stra­cony za to, do czego zmu­si­li­śmy go z Julia­nem. Lady Blo­nos – ścięta, ponie­waż uczyła mnie, jak należy sie­dzieć. Puł­kow­nik Macan­thos, Rey­nald Iral, Beli­cos Lero­lan. Zostali poświę­ceni dla sprawy. Pra­wie wymio­tuję, kiedy przy­po­mi­nam sobie bliź­nięta Lero­lana, czte­ro­let­nich chłop­ców zabi­tych w wybu­chu, do któ­rego doszło po strze­la­ni­nie. Maven powie­dział mi, że to był wypa­dek, prze­bity prze­wód gazowy, ale teraz wiem swoje. Jest za bar­dzo prze­siąk­nięty złem, żeby to mógł być przy­pa­dek. Wąt­pię, żeby miał coś prze­ciwko dorzu­ce­niu paru ciał do pożogi, choćby po to, żeby prze­ko­nać świat, że Szkar­łatna Gwar­dia składa się z potwo­rów. Zabije też Juliana i Sarę. Pew­nie już nie żyją. Nie mogę myśleć o nich wszyst­kich. To zbyt bole­sne. Teraz moje myśli kie­rują się do samego Mavena, jego zim­nych, nie­bie­skich oczu i chwili, kiedy zda­łam sobie sprawę, że jego cza­ru­jący uśmiech ukrywa bestię.

Koja pode mną jest twarda, koc cie­niutki, nie mam poduszki, o któ­rej warto by wspo­mi­nać, ale pewna cząstka mnie chce z powro­tem się poło­żyć. Już powraca ból głowy, tętni w rytm elek­trycz­nego pulsu tej cudow­nej łodzi. To bru­talne przy­po­mnie­nie, że nie ma tu dla mnie spo­koju. Na razie, dopóki pozo­stało tak wiele do zro­bie­nia. Lista. Nazwi­ska. Muszę zna­leźć tych ludzi. Muszę ich ura­to­wać przed Mave­nem i jego matką. Żar roz­pływa się po mojej twa­rzy, rumie­niec oblewa mi skórę, gdy przy­po­mi­nam sobie ksią­żeczkę od Juliana z ciężko wywal­czo­nymi sekre­tami. Rejestr takich ludzi jak ja, z dziwną muta­cją, która daje nam Czer­woną krew i zdol­no­ści Srebr­nych. Ta lista to spu­ści­zna Juliana. I moja. Spusz­czam nogi z pry­czy, pra­wie ude­rzam głową w łóżko nade mną i znaj­duję na pod­ło­dze schlud­nie zło­żone ubra­nia. Czarne spodnie są za dłu­gie, ciem­no­czer­wona koszula prze­ciera się na łok­ciach, a w butach nie ma sznu­ró­wek. Daleko im do wspa­nia­łych ubrań, które zna­la­złam w celi Srebr­nych, ale ich dotyk na skó­rze jest miły.

Led­wie zdą­żam wcią­gnąć koszulę przez głowę, kiedy drzwi do mojej kajuty otwie­rają się z łomo­tem na wiel­kich żela­znych zawia­sach. Kilorn stoi wycze­ku­jąco po dru­giej stro­nie. Jego uśmiech jest wymu­szony i ponury. Nie powi­nien się rumie­nić, bo już widział mnie w róż­nym stop­niu roz­ne­gli­żo­wa­nia w ciągu wielu minio­nych let­nich mie­sięcy, ale policzki mu pąso­wieją.

– To nie w twoim stylu spać tak długo – mówi i sły­szę tro­skę w jego gło­sie.

Zby­wam to wzru­sze­niem ramion i staję mimo sła­bych nóg.

– Chyba tego potrze­bo­wa­łam.

Dzwoni mi dziw­nie w uszach. Dźwięk jest prze­ni­kliwy, ale nie spra­wia bólu. Potrzą­sam głową, pró­bu­jąc się go pozbyć i wyglą­dam przy tym jak otrzą­sa­jący się mokry pies.

– To przez wrzask ban­shee. – Pod­cho­dzi i ujmuje deli­kat­nie moją głowę w stward­niałe dło­nie. Pod­daję się temu bada­niu, choć wzdy­cham z roz­draż­nie­niem. Obraca mnie w bok, zerka do uszu, z któ­rych nie­dawno lała mi się krew. – Masz szczę­ście, że nie obe­rwa­łaś bez­po­śred­nio.

– Dużo można o mnie powie­dzieć, ale nie to, że mam szczę­ście.

– Żyjesz – odpo­wiada ostro i się odsuwa. – Wielu nie może powie­dzieć nawet tego.

Jego spoj­rze­nie przy­po­mina mi o Naer­cey, kiedy powie­dzia­łam bratu, że nie ufam jego słowu. W głębi serca wiem, że na­dal mu nie wie­rzę.

– Prze­pra­szam – mam­ro­czę.

Oczy­wi­ście, wiem, że inni zgi­nęli dla sprawy i dla mnie. Ale ja też zgi­nę­łam. Mare z Palów umarła tego dnia, gdy spa­dła na elek­tryczną tar­czę. Mare­ena, zagi­niona Srebrna księż­niczka, umarła w Misie Kości. Nie wiem, jaka nowa osoba otwo­rzyła oczy w pod­ziem­nym pociągu. Wiem tylko, czym była i co stra­ciła. Brze­mię tego pra­wie mnie przy­gniata.

– Powiesz mi, dokąd pły­niemy, czy to kolejny sekret? – Sta­ram się nie mówić tego z gory­czą, ale zupeł­nie mi się nie udaje.

Kilorn jest na tyle uprzejmy, żeby to zigno­ro­wać. Opiera się o drzwi.

– Opu­ści­li­śmy Naer­cey pięć godzin temu i pły­niemy na pół­nocny wschód. To wszystko, co tak naprawdę wiem.

– I to w ogóle ci nie prze­szka­dza?

Wzru­sza tylko ramio­nami.

– Dla­czego uwa­żasz, że wyżej posta­wieni mi ufają? Albo tobie, skoro już o tym mowa? Wiesz jak mało kto, jacy byli­śmy głupi i jak wysoką cenę zapła­ci­li­śmy. – Znowu wra­cają bole­sne wspo­mnie­nia. – Sama powie­dzia­łaś, że nie ufasz nawet Shade’owi. Wąt­pię, żeby kto­kol­wiek podzie­lił się tu sekre­tami w prze­wi­dy­wal­nej przy­szło­ści.

Ten cios nie rani mnie tak bar­dzo, jak się spo­dzie­wa­łam.

– Jak on się ma?

Kilorn ruchem głowy wska­zuje kory­tarz.

– Far­ley wykro­iła tu cał­kiem zno­śny laza­ret. Shade ma się lepiej niż pozo­stali. Klnie jak szewc, ale bez wąt­pie­nia jest w lep­szym sta­nie. – Jego zie­lone oczy pochmur­nieją. Odwraca twarz. – Jego noga…

Nabie­ram gwał­tow­nie powie­trza.

– To infek­cja?

W domu, to zna­czy w Palach, infek­cja prak­tycz­nie rów­nała się ampu­ta­cji. Nie mie­li­śmy za dużo leków, a kiedy krew się psuła, można było tylko ciąć i mieć nadzieję, że wyprze­dzi się gorączkę i czer­nie­jące żyły.

Ku mojej uldze Kilorn kręci głową.

– Nie, Far­ley solid­nie go naszpry­co­wała, a Srebrni wal­czą czy­stymi kulami. To bar­dzo wiel­ko­duszne z ich strony. – Śmieje się ponuro, spo­dzie­wa­jąc się, że mu zawtó­ruję. A ja tylko drżę. Zimno tu na dole. – Ale na pewno przez jakiś czas będzie kuś­ty­kał.

– Zabie­rzesz mnie do niego, czy sama muszę odkryć drogę?

Znowu śmieje się ponuro i wyciąga rękę. Ze zdu­mie­niem stwier­dzam, że potrze­buję pomocy, żeby iść. Naer­cey i Misa Kości sporo mnie kosz­to­wały.

* * *

Baty­skaf. Tak Kilorn nazywa tę dziwną pod­wodną łódź. Oboje nie poj­mu­jemy, jak może żeglo­wać pod powierzch­nią oce­anu, ale jestem pewna, że Cal to roz­gry­zie. On jest następny na mojej liście. Znajdę go, gdy się upew­nię, że mój brat na­dal oddy­cha. Przy­po­mi­nam sobie, że Cal był led­wie przy­tomny, gdy ucie­ka­li­śmy, tak samo jak ja. Wąt­pię jed­nak, żeby Far­ley umie­ściła go w izbie cho­rych razem z ran­nymi człon­kami Szkar­łat­nej Gwar­dii. Za dużo złej krwi mię­dzy nimi, a nikt nie życzy sobie pożaru w zamknię­tej meta­lo­wej rurze.

Wrzask ban­shee na­dal dzwoni mi w gło­wie, przy­tłu­miony jęk, który sta­ram się igno­ro­wać. Przy każ­dym kroku dowia­duję się o nowych sinia­kach i obo­la­łych miej­scach. Kilorn zauważa to za każ­dym razem, gdy się krzy­wię, i zwal­nia, żebym mogła wes­przeć się na jego ramie­niu. Nie zwraca uwagi na wła­sne rany, głę­bo­kie roz­cię­cia ukryte pod kolejną war­stwą świe­żych ban­daży. Ręce zawsze miał poobi­jane, posi­nia­czone i pora­nione od haczy­ków na ryby i lin, ale to były zna­jome rany. Ozna­czały, że jest bez­pieczny, zatrud­niony, wolny od poboru. Gdyby nie śmierć jego mistrza rybac­twa te drobne ranki byłyby jego jedy­nym brze­mie­niem.

Kie­dyś smut­nia­łam na tę myśl, teraz czuję tylko wście­kłość.

Główny kory­tarz jest długi, ale wąski, podzie­lony meta­lo­wymi drzwiami o gru­bych zawia­sach i her­me­tycz­nych zamknię­ciach. Pozwa­lają odciąć czę­ści wnę­trza, gdyby zaszła taka potrzeba, dzięki czemu całość nie zosta­nie zalana i nie zato­nie. Jed­nak te drzwi ani tro­chę mnie nie pocie­szają. Nie mogę prze­stać myśleć o śmierci na dnie oce­anu w tej pod­wod­nej zamknię­tej trum­nie. Nawet Kilorn, chło­pak, który wycho­wał się na wodzie, czuje się tu nie­swojo. Słabe lampy w sufi­cie, rzu­ca­jąc dziwne świa­tło, rzeź­bią jego twarz cie­niami, przez co wygląda staro i mizer­nie.

Na pozo­sta­łych człon­kach Szkar­łat­nej Gwar­dii łódź nie robi więk­szego wra­że­nia – kręcą się to w tę, to we w tę napę­dzani wznio­słym celem. Opu­ścili czer­wone sza­liki i chustki, odkry­wa­jąc zacięte, zde­ter­mi­no­wane twa­rze. Noszą mapy, tace z medy­ka­men­tami, ban­da­żami, jedze­niem, a cza­sem nawet kara­biny. Zawsze się śpie­szą i roz­ma­wiają mię­dzy sobą. Zatrzy­mują się jed­nak na mój widok, prze­su­wają się pod ścianę, żeby zro­bić mi jak naj­wię­cej miej­sca w tej wąskiej prze­strzeni. Ci śmielsi patrzą mi w oczy, gdy kuś­ty­kam obok nich, ale więk­szość gapi się pod nogi.

Nie­któ­rzy wyglą­dają, jakby się bali.

Jakby się bali mnie.

Chcę podzię­ko­wać, wyra­zić w jakiś spo­sób to, jak wielką dłuż­niczką jestem każ­dego męż­czy­zny i kobiety na pokła­dzie tej dziw­nej łodzi. Pra­wie wyrywa mi się „dzię­kuję za waszą służbę”, ale zaci­skam zęby, żeby powstrzy­mać te słowa. „Dzię­ku­jemy za waszą służbę”. To wła­śnie dru­kuje się w powia­do­mie­niach, w listach wysy­ła­nych do rodzi­ców, żeby poin­for­mo­wać ich, że ich dzieci zgi­nęły w bez­sen­sow­nej woj­nie. Jak wielu rodzi­ców widzia­łam szlo­cha­ją­cych nad tymi sło­wami? Jak wielu jesz­cze je otrzyma, kiedy Dyrek­tywy poślą na front jesz­cze młod­sze dzieci?

Ani jeden, wma­wiam sobie. Far­ley będzie miała jakiś plan, żeby temu zapo­biec, tak jak znaj­dziemy spo­sób, żeby odszu­kać tych ludzi o nowej krwi, ludzi takich jak ja. Zro­bimy coś. Musimy coś zro­bić.

Gwar­dzi­ści pod ścia­nami pomru­kują mię­dzy sobą, gdy ich mijam. Nawet ci, któ­rzy nie potra­fią na mnie spoj­rzeć, szep­czą, nawet nie pró­bu­jąc ukryć słów. Pew­nie myślą, że ich słowa to kom­ple­ment.

„Bły­ska­wica” – dobiega z ich ust. Słowo odbija się od meta­lo­wych ścian. Ota­cza mnie jak prze­klęte szepty Elary wkra­da­jące się do mojego mózgu. Mała bły­ska­wica. Tak mnie zwy­kła nazy­wać i teraz oni mnie tak nazy­wają.

Nie, to nie­prawda.

Mimo bólu pro­stuję się tak bar­dzo, jak tylko mogę.

Już nie jestem mała.

Szepty podą­żają za nami aż do izby cho­rych, gdzie dwóch gwar­dzi­stów strzeże zamknię­tych drzwi. Obser­wują także dra­binę, ciężką i meta­lową, wzno­szącą się do sufitu. Jedyne wej­ście i jedyne wyj­ście z pod­wod­nego poci­sku, jakim jest ta łódź. Jeden ze straż­ni­ków ma ciem­no­rude włosy, takie jak Tri­stan, cho­ciaż nie jest nawet w przy­bli­że­niu rów­nie wysoki. Drugi jest zbu­do­wany jak głaz, ma brą­zową skórę, sko­śne oczy, sze­roką pierś, potężne ręce, które bar­dziej paso­wa­łyby do siła­cza. Na mój widok pochy­lają głowy w ukło­nie, ale ku mojej uldze pra­wie na mnie nie patrzą. Zamiast tego sku­piają się na Kilor­nie i szcze­rzą do niego zęby w uśmie­chach jak szkolni kole­dzy.

– Tak szybko wró­ci­łeś, War­ren? – Rudzie­lec śmieje się i poru­sza zna­cząco brwiami. – Lena już skoń­czyła dyżur.

Lena? Kilorn sztyw­nieje pod moim ramie­niem, ale nic nie mówi, by nie zdra­dzić swo­jego skrę­po­wa­nia. Zamiast tego śmieje się tylko razem z nimi. I pomy­śleć, że flir­to­wał sobie, kiedy ja byłam nie­przy­tomna, a Shade leżał ranny i krwa­wił.

– Chło­pak ma dość roboty i bez uga­nia­nia się za ład­nymi pie­lę­gniar­kami – mówi osi­łek. Jego niski głos dudni w kory­ta­rzu, pew­nie nie­sie się aż do kajuty Leny. – Far­ley jest jesz­cze na obcho­dzie, jeśli to jej szu­kasz – dodaje, wska­zu­jąc kciu­kiem drzwi.

– A mój brat? – odzy­wam się i wyplą­tuję z pod­trzy­mu­ją­cego mnie uści­sku Kilorna. Kolana na­dal się pode mną ugi­nają, ale stoję pew­nie. – Shade Bar­row?

Uśmie­chy rzedną, zastę­puje je coś bar­dziej ofi­cjal­nego. Pra­wie jak­bym wró­ciła na dwór Srebr­nych. Osi­łek łapie drzwi, obraca potężne koło, żeby na mnie nie patrzeć.

– Docho­dzi do sie­bie szybko, panienko… ehm, moja pani.

Ści­ska mnie w żołądku na dźwięk tego tytułu. Myśla­łam, że mam już za sobą takie rze­czy.

– Mów mi, pro­szę, Mare.

– Oczy­wi­ście – odpo­wiada bez naj­mniej­szego prze­ko­na­nia.

Cho­ciaż oboje nale­żymy do Szkar­łat­nej Gwar­dii i jeste­śmy żoł­nie­rzami wal­czą­cymi za tę samą sprawę, nie jeste­śmy tacy sami. Ten męż­czy­zna, podob­nie jak wielu innych, ni­gdy nie zwróci się do mnie po imie­niu, bez względu na to, jak bar­dzo będę tego chciała.

Otwiera drzwi z leciut­kim ski­nie­niem głowy, odsła­nia­jąc sze­roką, ale płytką komorę wypeł­nioną kojami. Kie­dyś to była zbio­rowa sypial­nia, ale teraz na łóż­kach leżą pacjenci, a w poje­dyn­czym przej­ściu mię­dzy nimi uwi­jają się męż­czyźni i kobiety w bia­łych stro­jach. Wielu ma ubra­nia uwa­lane szkar­łatną krwią i są zbyt zajęci nasta­wia­niem nogi albo poda­wa­niem leków, żeby zauwa­żyć, jak kuś­ty­kam mię­dzy nimi.

Ręka Kilorna unosi się w pobliżu mojej talii, jest gotowy zła­pać mnie, gdy­bym znowu go potrze­bo­wała, ale zamiast tego opie­ram się o łóżka. Jeśli wszy­scy mają się na mnie gapić, to rów­nie dobrze mogę spró­bo­wać iść o wła­snych siłach.

Shade leży na poje­dyn­czej, cien­kiej poduszce i opiera się głów­nie o zakrzy­wioną meta­lową ścianę. Na pewno nie jest mu wygod­nie, ale oczy ma zamknięte, a jego pierś unosi się i opada w spo­koj­nym ryt­mie snu. Sądząc po nodze pod­wie­szo­nej na pro­wi­zo­rycz­nym wyciągu nad koją i po ban­dażu na ramie­niu, musiano mu podać leki, i to kilka razy. Jego widok w takim sta­nie – cho­ciaż jesz­cze wczo­raj myśla­łam, że nie żyje – to dla mnie zbyt wielki szok.

– Powin­ni­śmy dać mu pospać – mru­czę nie wia­domo do kogo, nie ocze­ku­jąc żad­nej odpo­wie­dzi.

– Tak, popro­szę – odpo­wiada, nie otwie­ra­jąc oczu. Jed­nak krzywi usta w zna­jo­mym, szel­mow­skim uśmieszku. Nie potra­fię powstrzy­mać śmie­chu, cho­ciaż brat pre­zen­tuje się kiep­sko.

To zna­joma sztuczka. Shade czę­sto uda­wał, że śpi w szkole albo pod­czas szep­ta­nych roz­mów naszych rodzi­ców. Śmieję się na to wspo­mnie­nie, przy­po­mi­nam sobie, ile sekre­tów poznał w ten wła­śnie spo­sób. Może ja jestem uro­dzoną zło­dziejką, ale Shade to uro­dzony szpieg. Nic dziw­nego, że wylą­do­wał w Szkar­łat­nej Gwar­dii.

– Pod­słu­chu­jesz pie­lę­gniarki? – Kolana mi trzesz­czą, kiedy sia­dam na brzegu jego łóżka, uwa­ża­jąc, żeby go nie szturch­nąć. – Dowie­dzia­łeś się już, ile ban­daży zacho­mi­ko­wały?

Jed­nak zamiast zaśmiać się z mojego żartu, Shade otwiera oczy. Przy­wo­łuje nas z Kilor­nem mach­nię­ciem ręki.

– Pie­lę­gniarki wie­dzą wię­cej, niż myśli­cie – odpo­wiada, zer­ka­jąc na drugi koniec kajuty.

Widzę, że Far­ley uwija się nad zaję­tym łóż­kiem. Leży tam nie­przy­tomna kobieta, pew­nie uśpiona lekami, a Far­ley uważ­nie moni­to­ruje jej puls. W tym świe­tle jej bli­zny wyraź­nie się rysują: wykrzy­wiają kącik jej ust w gry­ma­sie, a potem zsu­wają się na szyję i zni­kają pod koł­nie­rzem. Rana czę­ściowo otwo­rzyła się i została pośpiesz­nie zaszyta. Teraz jedyna czer­wień, jaką Far­ley nosi, to plama krwi na bia­łym pie­lę­gniar­skim stroju i na wpół sprane plamy się­ga­jące aż po łok­cie. Obok niej stoi pie­lę­gniarz, ale jego strój jest czy­sty; gorącz­kowo szep­cze jej coś do ucha. Far­ley kiwa cza­sem głową, ale krzywi się gniew­nie.

– Co sły­sza­łeś? – pyta Kilorn, prze­su­wa­jąc się tak, żeby cał­kiem zasło­nić Shade’a. Dla pozo­sta­łych wygląda to tak, jak­by­śmy po pro­stu popra­wiali mu ban­daże.

– Pły­niemy do kolej­nej bazy, tym razem kawa­łek od wybrzeża. Poza tery­to­rium Norty.

Pró­buję przy­po­mnieć sobie starą mapę Juliana, ale nie się­gam pamię­cią poza linię brze­gową.

– To wyspa?

Shade kiwa głową.

– Nazywa się Tuck. To nie może być nic wiel­kiego, bo Srebrni nie mają tam nawet pla­cówki. Cał­kiem o niej zapo­mnieli.

Strach zalewa mi żołą­dek. Per­spek­tywa odizo­lo­wa­nia na wyspie, skąd nie ma nawet jak uciec, prze­raża mnie jesz­cze bar­dziej niż łódź pod­wodna.

– Wie­dzą jed­nak, że ist­nieje. Tyle wystar­czy.

– Far­ley spra­wia wra­że­nie pew­nej, że ta baza to dobry pomysł.

Kilorn gło­śno pry­cha.

– Pamię­tam, jak uwa­żała, że Naer­cey jest bez­pieczne.

– To nie jej wina, że stra­ci­li­śmy Naer­cey – wtrą­cam się.

Nie jej. Moja.

– Maven wszyst­kich zwiódł – odpo­wiada Kilorn, sztur­cha­jąc mnie w ramię. – Oszu­kał mnie, cie­bie i nawet Far­ley. Wszy­scy mu uwie­rzy­li­śmy.

Maven miał matkę, która go szko­liła, czy­tała nam w umy­słach i kształ­to­wała go zgod­nie z naszymi nadzie­jami, więc nic dziw­nego, że dali­śmy się oszu­kać. A teraz on jest kró­lem. Teraz oszuka cały świat i będzie go kon­tro­lo­wał. Ale co to będzie za świat, mający za króla potwora, któ­rego trzyma na smy­czy jego matka!

Odpy­cham jed­nak takie myśli. Mogą pocze­kać.

– Czy Far­ley powie­działa coś jesz­cze? Co z listą? Na­dal ją ma, prawda?

Shade zerka na nią ponad moim ramie­niem i stara się mówić cicho.

– Ma, ale bar­dziej się mar­twi innymi, któ­rych spo­tkamy na Tuck, nie wyłą­cza­jąc mamy i taty. – Zalewa mnie fala cie­pła, ożyw­czy roz­błysk szczę­ścia. Shade roz­pro­mie­nia się na widok tego drob­nego, ale szcze­rego uśmie­chu i bie­rze mnie za rękę. – Gisa też tam będzie. I te obi­boki, któ­rych nazy­wamy braćmi.

Część napię­cia ucho­dzi z mojej piersi, ale zaraz poja­wia się nowe. Ści­skam moc­niej jego rękę, uno­szę pyta­jąco brew.

– Inni? To zna­czy kto? Kto to może być?

Po masa­krze na Placu Caesara i ewa­ku­owa­niu Naer­cey zwąt­pi­łam, żeby ktoś jesz­cze ist­niał.

Jed­nak Kilorn i Shade nie są tak zdu­mieni jak ja i tylko spo­glą­dają po sobie ukrad­kiem. Znowu o niczym nie mam poję­cia i to mi się nie podoba. Jed­nak tym razem to mój wła­sny brat i naj­lep­szy przy­ja­ciel mają przede mną sekrety, a nie zła kró­lowa i pod­stępny książę.

Z jakie­goś powodu to bar­dziej mnie rani. Pio­ru­nuję ich wzro­kiem skrzy­wiona, aż zro­zu­mieją, że cze­kam na wyja­śnie­nia.

Kilorn zgrzyta zębami i ma dość roz­sądku, żeby posłać mi prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie. Wska­zuje Shade’a. Zrzuca na niego winę.

– Ty wiesz wię­cej niż ja.

– Szkar­łatna Gwar­dia woli nie odkry­wać swo­ich kart i ma rację. – Shade popra­wia się, siada nieco wyżej. Syczy z bólu, łapiąc się za ranne ramię, ale zbywa mnie mach­nię­ciem ręki, zanim zdążę mu pomóc. – Chcemy robić wra­że­nie orga­ni­za­cji małej, osła­bio­nej, zdez­or­ga­ni­zo­wa­nej…

Wbrew sobie pry­cham, patrząc na jego ban­daże.

– I świet­nie to wam wycho­dzi.

– Nie bądź okrutna – war­czy Shade tonem naszej matki. – Pró­buję ci powie­dzieć, że sytu­acja nie jest taka zła, jak to wygląda. Naer­cey nie było naszą jedyną twier­dzą, a Far­ley nie jest naszym jedy­nym przy­wódcą. Tak naprawdę to ona nawet nie należy do praw­dzi­wego Dowódz­twa. Jest tylko kapi­ta­nem. Są inni tacy jak ona, a jesz­cze wię­cej jest takich, któ­rzy stoją wyżej od niej.

Sądząc po tym, jak roz­ka­zy­wała swoim żoł­nie­rzom, pomy­śla­ła­bym, że Far­ley jest cesa­rzową. Kiedy mogę znowu na nią zer­k­nąć, jest zajęta zakła­da­niem świe­żych ban­daży, przez cały czas besz­ta­jąc pie­lę­gnia­rza, który opa­trzył ranę wcze­śniej. Nie mogę jed­nak zigno­ro­wać prze­ko­na­nia, z jakim mówi mój brat. Wie o wiele wię­cej niż ja o Szkar­łat­nej Gwar­dii i jestem skłonna uwie­rzyć, że mówi prawdę. W tej orga­ni­za­cji kryje się coś wię­cej, niż widzę. To pocie­sza­jące… i prze­ra­ża­jące zara­zem.

– Srebrni myślą, że wyprze­dzają nas o dwa kroki, ale nawet nie wie­dzą, gdzie sto­imy – tłu­ma­czy dalej Shade roz­go­rącz­ko­wa­nym tonem. – Spra­wiamy wra­że­nie sła­bych, bo tego wła­śnie chcemy.

Odwra­cam się szybko.

– Maven oszu­kał was, zła­pał w pułapkę i wymor­do­wał, a potem prze­pę­dził z waszego wła­snego domu. Czy może chcesz mi wmó­wić, że to część waszego planu?

– Mare… – mam­ro­cze Kilorn, opie­ra­jąc się o mnie ramie­niem; jest wyraź­nie skrę­po­wany.

Odpy­cham go jed­nak. On też musi to usły­szeć.

– Nie obcho­dzi mnie, ile taj­nych tuneli, łodzi i baz macie. Nie wygra­cie z nim. Nie w taki spo­sób.

Łzy, do któ­rych nawet nie wie­dzia­łam, że jestem jesz­cze zdolna, pieką mnie w oczy na wspo­mnie­nie Mavena. Trudno zapo­mnieć, jaki był. Nie: jakiego uda­wał. Życz­li­wego, zapo­mnia­nego chłopca. Cień pło­mie­nia.

– To co suge­ru­jesz, bły­ska­wico?

Głos Far­ley wywo­łuje we mnie podobny szok jak moje wła­sne elek­tryczne iskry, każda żyłka we mnie się trzę­sie. Przez jedną krótką, okropną sekundę gapię się na wła­sne ręce, które zaci­skam na prze­ście­ra­dle Shade’a. Może odej­dzie, jeśli się nie odwrócę. Może da mi spo­kój.

Nie bądź głu­pia, Mare Bar­row.

– Zwal­czaj ogień ogniem – odpo­wia­dam jej, wsta­jąc. Kie­dyś jej wzrost mnie onie­śmie­lał. Teraz pio­ru­no­wa­nie jej wzro­kiem stało się dla mnie natu­ralne i zna­jome.

– To jakiś żart Srebr­nych? – szy­dzi, krzy­żu­jąc ramiona na piersi.

– A wyglą­dam, jak­bym żar­to­wała?

Nie odpo­wiada i to wystar­cza. Kiedy mil­czy, dociera do mnie, że wszy­scy w pomiesz­cze­niu uci­chli. Nawet ranni powstrzy­mują jęki. Patrzą, jak bły­ska­wica rzuca wyzwa­nie ich pani kapi­tan.

– Bazu­je­cie na tym, że uda­je­cie sła­bych i uder­za­cie mocno, tak? Oni zaś robią wszystko, żeby wyglą­dać na sil­nych, nie­zwy­cię­żo­nych. Ale na are­nie dowio­dłam, że to nie­prawda. – Powiedz to raz jesz­cze, żeby wszy­scy usły­szeli, myślę sobie. Przy­wo­łuję sta­now­czy ton, któ­rego nauczyła mnie lady Blo­nos. – Oni nie są nie­zwy­cię­żeni.

Far­ley nie jest głu­pia i z łatwo­ścią podąża za moim tokiem myśle­nia.

– Jesteś sil­niej­sza od nich – oznaj­mia rze­czowo. Patrzy na Shade’a, który leży na łóżku, cały spięty. – I nie ty jedna.

Kiwam zde­cy­do­wa­nie głową, zado­wo­lona, że Far­ley już wie, czego chcę.

– Setki nazwisk, setki Czer­wo­nych obda­rzo­nych zdol­no­ściami. Sil­niej­szych, szyb­szych, lep­szych od nich i z krwią Czer­woną jak świt. – Zatyka mnie, jakby moje wła­sne płuca wie­działy, że staję na progu przy­szło­ści. – Maven spró­buje ich zabić, ale jeśli pierwsi do nich dotrzemy, mogą…

– …stwo­rzyć naj­po­tęż­niej­szą armię w histo­rii świata. – Wzrok Far­ley staje się mgli­sty na samą myśl o tym wszyst­kim. – Armię nowo­kr­wi­stych.

Kiedy się uśmie­cha, szwy na bliź­nie napi­nają się i grożą, że znowu pękną. Ona jed­nak uśmie­cha się jesz­cze sze­rzej. Nie prze­szka­dza jej ból.

A mnie ow­szem. I to się pew­nie ni­gdy nie zmieni.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij