Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Szkoła bardzo prywatna - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
12 listopada 2025
3993 pkt
punktów Virtualo

Szkoła bardzo prywatna - ebook

Brytyjskie prywatne szkoły z internatem kojarzą się z elitarnością i wysokim poziomem nauczania. Kończyły je najwybitniejsze postaci w historii Wielkiej Brytanii, jak choćby Winston Churchill. Niegdyś uczęszczających do nich chłopców wychowywano z myślą o służbie imperium – musieli jak najszybciej zdusić w sobie tęsknotę za domem, aby w dorosłym życiu bez obaw wyruszyć na drugi koniec świata: do Kalkuty, Kapsztadu czy Calgary.

Dla rodziców wywodzących się z kręgów brytyjskiej arystokracji pozostawienie potomka w takiej szkole stanowiło element tradycji. Rzadko przyjmowali do wiadomości, jak wygląda drugie oblicze tej edukacji. A jej nieodłącznym elementem było przeświadczenie, że dobre wychowanie polega na złamaniu dziecka.

W latach siedemdziesiątych ośmioletni Charles Spencer, brat księżnej Diany, rozpoczął naukę w elitarnej Maidwell Hall. Szybko się okazało, że w tej powszechnie szanowanej instytucji panuje przyzwolenie na przemoc ze strony nauczycieli, a także silniejszych uczniów. Podczas pięciu lat spędzonych w Maidwell Spencer był ofiarą psychicznego znęcania się, kar cielesnych i molestowania seksualnego. W Szkole bardzo prywatnej przejmująco opisał własne doświadczenia. Opowiedział także o losach swoich rówieśników – dziś dojrzałych ludzi, dla których edukacja w szkole z internatem stała się źródłem wieloletniej traumy.

„„Szkoła bardzo prywatna” dokumentuje krzywdy, jakie spotkały autora oraz wielu jego rówieśników w systemie prywatnych szkół z internatem, który John le Carré nazwał „haniebnym”. To wyrazista i budząca wściekłość opowieść o tolerowanej w milczeniu systemowej przemocy, za którą nikt nie poniósł kary i której konsekwencje oddziałują na życie nas wszystkich.” James Fox

„To, o czym pisze Spencer w swojej odważnej książce, obudzi dramatyczne wspomnienia u tysięcy z nas, którzy doświadczyliśmy tych samych form przemocy w dziesiątkach identycznych szkół. Większość z nas zabierze te niezabliźnione rany do grobu.” Louis de Bernières

„„Szkoła bardzo prywatna” to nie tyle litania rozmaitych okrucieństw, ile kompletny i dojmująco ponury obraz zinstytucjonalizowanego horroru.” „The New Statesman”

„Przejmująca, zapadająca w pamięć opowieść o dziecięcej traumie, mrocznych sekretach i barbarzyństwach przeszłości, przedstawiona z uderzającą, bezkompromisową szczerością, która w ostatecznym rozrachunku może przynieść ukojenie.” Justine Picardie

„Spencer w sposób boleśnie wręcz przenikliwy opisuje niezliczone przejawy niezdrowych relacji panujących w tym relikcie czasów imperialnych. [...] Sam z racji urodzenia jest przedstawicielem establishmentu, a mimo to nie boi się konfrontacji z tradycjami wyznawanymi przez klasę, z której pochodzi. Do tego odznacza się zachwycająco lekkim piórem. Podjęcie tego tematu to z pewnością żmudny i traumatyczny proces, zasługujący na najwyższą pochwałę.” „Daily Telegraph”

„To opowieść z jasno określonym celem – jest nim konfrontacja z brytyjskim systemem szkolnictwa i wszelkimi formami przemocy, które legitymizuje on od lat. W książce znajdziemy wiele drastycznych szczegółów, ale stawiane przez autora zarzuty mają największą siłę rażenia, gdy odczytuje się je przez pryzmat szerszej narracji dotyczącej władzy i jej nadużywania. To szczere świadectwo krzywd, które położyły się cieniem na całym życiu, stanowi prawdziwy literacki pokaz siły.” „The Washington Post”

Kategoria: Wywiad
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8396-231-3
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA

Moja książka jest spojrzeniem na to, jak pięćdziesiąt lat temu nader często wyglądał w Anglii system prywatnej edukacji.

Maidwell Hall, męska szkoła z internatem, do której uczęszczałem od ósmego do trzynastego roku życia, powstała na wspólnym dla wszystkich tego typu instytucji fundamencie kłamstwa: na wyssanym z palca przeświadczeniu, że dla dziecka lepsze jest przebywanie pod dachem placówki, gdzie uczy się ono, jak zostać posłusznym, a jednocześnie wpływowym członkiem społeczeństwa, niż życie w domu rodzinnym – naturalne dla każdego.

Niniejszy tekst stanowi połączenie kroniki i wspomnień, a jego celem jest uchwycenie wycinka historii współczesnej – to świadectwo niezbyt odległych czasów, kiedy najbardziej uprzywilejowane środowisko edukacyjne dostarczało dzieciom doświadczeń niepodobnych do tych, które dziś są ich udziałem.

W latach siedemdziesiątych nie było, rzecz jasna, ani poczty elektronicznej, ani telefonów komórkowych, a my, uczniowie Maidwell, nie mieliśmy dostępu do telefonu stacjonarnego. W trakcie roku szkolnego podzielonego na trzy semestry, z których każdy liczył mniej więcej dwanaście, trzynaście tygodni, kontakt z rodzicami ograniczał się do wysyłania listów pisanych co niedziela pod czujnym okiem jednego z naszych opiekunów.

Ale różnica nie sprowadza się jedynie do narzędzi interakcji. W tamtych czasach uprzywilejowani rodzice poświęcali swoim dzieciom znacznie mniej energii w porównaniu z tym, co dziś uznaje się za normę. A ograniczenia związane z komunikacją oraz charakter ówczesnych relacji rodzinnych sprzyjały nadużyciom i czyniły je znacznie trudniejszymi do wykrycia.

Maidwell idealnie wpisywało się w definicję szkoły z internatem, ponieważ – jak większość ówczesnych placówek edukacyjnych tego typu – tworzyło zamkniętą społeczność. Było atrakcyjnym miejscem pracy dla ludzi ceniących ciszę, spokój i dyskrecję. Niektórych pedagogów pociągały władza, elitarny status zawodowy i możliwość odcięcia się od świata zewnętrznego. Wielu z nich zatrudniało się w szkole nie dla dobra chłopców, ale po to, by realizować własne mroczne pragnienia.

I choć procederu krzywdzenia dzieci nie da się wyplenić ze szkół z powodu najróżniejszych ludzkich ułomności, możemy żywić nadzieję, że obecnie ofiary nadużyć mają więcej dróg szukania pomocy, niż miały kiedyś. Z pewnością dziś rozumiemy również, jak ważne jest, aby ci, którzy działają w zastępstwie rodziców, byli odpowiednio przygotowywani, a także weryfikowani. W sferze tak ważnej jak kształcenie i wychowywanie dzieci niedopuszczalne jest zatrudnianie amatorów.

W ciągu lat, podczas których rozmyślałem i pracowałem nad tą książką, spotkałem ponownie wielu swoich rówieśników z Maidwell. Znaliśmy się jako chłopcy, ale odnowiliśmy relacje dopiero u schyłku wieku średniego. Jeden z nich kilka lat temu odwiedził mnie służbowo w Althorp, mojej siedzibie rodowej. Ostatni raz spotkaliśmy się w 1978 roku.

– Dobrze cię widzieć – zacząłem ostrożnie.

Od jego żony dowiedziałem się, że ten cichy, uprzejmy mężczyzna nie chciał rozmawiać o swojej przeszłości w Maidwell ani z nią, ani z nikim innym. Kiedy ktoś poruszał ten temat, milkł i ze smutkiem wbijał wzrok w podłogę.

Słowa powitania pozostały bez odpowiedzi. Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kominku. Przez chwilę przyglądaliśmy się zmianom, jakie zaszły w naszym wyglądzie, i nagle przypomniałem sobie, jak bardzo przed czterdziestu laty go lubiłem. To mnie zachęciło, by przerwać ciszę.

– Piszę książkę o Maidwell… Co z tamtego okresu najbardziej utkwiło ci w pamięci?

Odpowiedział dopiero po chwili zastanowienia. A potem otworzył się i opowiedział mi o swoich doświadczeniach oraz o wpływie, jaki wywarły na całe jego dalsze życie. Notowałem wszystko, co mówił; zapiski zajęły mi dziesięć stron. W trakcie rozmowy zwierzaliśmy się sobie i porównywaliśmy swoje wspomnienia.

Kiedy powiedziałem mu, że byłem w Maidwell wykorzystywany seksualnie, natychmiast wymienił nazwisko osoby, która się tego dopuściła.

– Tak. Wielkie nieba! Masz rację…

– Wiedziałem.

– Ale skąd?

Jako uczniowie utrzymywaliśmy stosunki koleżeńskie, ale należeliśmy do różnych roczników, a w szkole panowała sztywna hierarchia, więc nigdy nie staliśmy się powiernikami swoich sekretów.

– Po prostu. To oczywiste – stwierdził, po czym podał nazwiska uczniów, którzy padli ofiarami tego samego drapieżcy.

O trzech wiedziałem, natomiast czwarty był dla mnie nowy w tym potwornym Klubie Upolowanych, o którego członkostwo nikt się nie ubiegał.

Z przerażeniem usłyszałem, że i mojego rozmówcy nie ominęło w Maidwell molestowanie seksualne. Jako dziewięciolatek został trzykrotnie wykorzystany przez kogoś, kto miał się nim opiekować. Napastnik zagroził mu, że jeśli komukolwiek o tym powie, spotka go za to dotkliwa kara. A on bardzo się przejmował tym, że chłopcy znajdujący się w pobliżu słyszą odgłosy walki, którą przegrywał, co tylko potęgowało poczucie poniżenia wywołane koszmarnym aktem przemocy.

Jednak z czasów Maidwell przede wszystkim zostało mu wspomnienie tego, jak przez całe pięć lat edukacji każdego dnia dokładano wszelkich starań, by poczuł się bezwartościowy. Doświadczył okrutnego prześladowania głównie ze strony dyrektora.

– Panicznie się go bałem. Zabierał mnie do miejsca istniejącego głęboko w moim wnętrzu, do którego wcale nie chciałem iść. Nigdy się z tego nie otrząsnąłem. Nie noszę w sobie gniewu, nie szukam sprawiedliwości niezależnie od tego, jaka by ona była. Ale wiem jedno. Ta szkoła zostawiła we mnie uraz tak ogromny, że straciłem szansę na normalne życie.

Po godzinie tej wstrząsającej rozmowy odłożyłem notes. Stwierdziłem, że to, co usłyszałem, jest zbyt przerażające, by mogło trafić na karty mojej książki. Obiecałem koledze, że nigdy nie zdradzę jego zaufania i ani nie wspomnę jego imienia, ani nie opiszę krzywd, jakich doświadczył. W tym momencie po raz pierwszy w trakcie naszego spotkania on wyraźnie się ożywił. Nachylił się w moją stronę i powiedział:

– Ale przecież ktoś musi opowiedzieć naszą historię!

Od czasu tamtej wizyty odbyłem kilka podobnych spotkań z moimi rówieśnikami, którzy przeżyli w Maidwell prawdziwe piekło. Cztery lata temu, kiedy przyjechałem na festiwal literacki, by wygłosić prelekcję, podszedł do mnie wysoki, szczupły mężczyzna. Jego rysy wydały mi się znajome, przywołały obraz kogoś, z kim miałem przelotny kontakt w dzieciństwie.

– Charles Spencer? – spytał, wyciągając rękę na powitanie. – Pewnie mnie pan nie rozpoznaje, ale kiedyś, bardzo dawno temu…

– Wręcz przeciwnie, poznaję – odparłem i wymieniłem jego nazwisko. – Pamiętam pana z Maidwell.

Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego. Widywaliśmy się tam tylko dziesięć miesięcy: ja byłem wtedy w pierwszej klasie, on w ostatniej.

– Proszę mi powiedzieć… Kiedy wspomina pan Maidwell, jakie słowo przychodzi panu na myśl? – zapytałem. – Jedno określenie, które najlepiej podsumowuje to miejsce.

Zamyślił się i spojrzał w dal.

– Strach. – Pociągnął nosem, jakby się zdziwił, że za sprawą jednego prostego słowa ujawnił tak wiele.

– Co było źródłem tego strachu?

Znów pociągnął nosem.

– To, że w każdej chwili spodziewałem się kolejnego lania Bóg wie za co. – Zamrugał.

Ten sześćdziesięciokilkuletni mężczyzna, który osiągnął sukces zawodowy, na chwilę znów stał się bezbronnym dzieckiem uwięzionym w szponach niepojętych sadystycznych rytuałów.

Poznałem też historie innych, nieżyjących już uczniów Maidwell, którym do samego końca towarzyszyły bolesne wspomnienia ze szkolnych lat. Ogrom cierpienia i krzywd stał się dla mnie impulsem do napisania tej książki – swoistej kroniki tego, jak wyglądało nasze życie w pięknym miejscu pod rządami mrocznych sił.

Mam nadzieję, że moja relacja pomoże zamknąć pewien rozdział życia wszystkim tym, którzy wciąż, co widać jasno, noszą emocjonalne piętno okrutnego i bezwzględnego systemu.

Oczywiście tamten okres nie był pozbawiony chwil radości ani poczucia wspólnoty i o nich też będzie mowa na kartach tej książki. Jednak zdarzały się one wbrew fundamentalnej naturze tego miejsca, a nie dzięki niej. Odporność psychiczna, którą może wykształcić w człowieku tak surowe wychowanie, została okupiona stłumieniem, a czasem i całkowitym unicestwieniem naszej wrażliwości.

Często dostrzegałem niezwykle silny ból wciąż odbijający się w oczach moich rówieśników z Maidwell. Jego splątane korzenie sięgały czasów, kiedy zamiast doświadczać troski, zachęty i dowartościowywania, co zapewne byłoby nam dane w naszych domach rodzinnych, byliśmy poniżani, karceni, bici, a w najlepszym wypadku ledwie tolerowani. W ten sposób kształtowano nasze charaktery – w rezultacie powstawał produkt nie tylko uszkodzony, lecz także anachroniczny, nawet w tamtych czasach.

Niektórym udało się przetrwać Maidwell bez szwanku, są też i tacy, którzy dobrze się tam czuli, co nie znaczy, że nie dostrzegają poważnych wad tej placówki. Jednak wielu z nas opuściło tę szkołę z demonami trwale wrośniętymi w duszę.

W trakcie spisywania swojej historii siłą rzeczy musiałem się uważnie przyjrzeć fascynującemu według mnie wynaturzeniu, jakim jest sama koncepcja szkoły z internatem.

Jak powszechnie wiadomo, w dzisiejszych czasach wiele wiodących postaci brytyjskiego życia publicznego – od premierów po członków rodziny królewskiej – korzystało z przywileju edukacji w prywatnych szkołach z internatem. W tym najważniejszym okresie życia jedni rozwijali skrzydła pod okiem życzliwych dyrektorów, inni doświadczali krzywd i złego traktowania. Jakąś część tego toksycznego dziedzictwa teraz nieświadomie przekazują społeczeństwu. Jak mawiał Diogenes w IV wieku p.n.e., „edukacja młodzieży to podstawa każdego państwa”. Jeśli więc system edukacji jest wadliwy, ta podstawa również staje się wadliwa.

Muszę przyznać – i nie robię tego po to, by wzbudzić współczucie; po prostu ważne jest, aby nakreślić kontekst tego, o czym piszę – że wracanie pamięcią do codziennych aktów przemocy, molestowania seksualnego oraz innych perwersyjnych zachowań sprzed lat chwilami stawało się prawdziwie piekielnym doświadczeniem. W trakcie pracy powróciły, po czterdziestu kilku latach spokoju, migreny ścinające mnie z nóg. Zaczęły mnie również nękać koszmarne sny z Maidwell w roli głównej. Pułapki na myszy zatrzaskiwały mi się w głowie, kiedy odtwarzałem swoje pierwsze wędrówki po szkole. Pogodziłem się z faktem, że część mojej psychiki została w nich uwięziona już na zawsze.

Wydarzenia, o których opowiadam, wyglądały dokładnie tak, jak je zrelacjonowałem. Portrety przedstawionych przez mnie osób nie odbiegają w moim odczuciu od rzeczywistości. Przytaczane przeze mnie dialogi są na tyle wierne, na ile pozwala mi pamięć, natomiast z pewnością oddają ogólny sens tego, co w danej chwili zostało powiedziane. Zmieniłem imiona i nazwiska wszystkich chłopców, nawet tych, którzy powiedzieli mi wprost, że nie mają nic przeciwko ujawnieniu ich prawdziwej tożsamości.

Większość tekstu powstała na podstawie niezwykle wyraźnych, trwale wyrytych w psychice wspomnień z dzieciństwa. Psychoterapeuci, do których chodziłem przez lata, mówili, że trauma doświadczona w tym wieku często prowadzi do wymazania wspomnień, aczkolwiek może mieć miejsce sytuacja odwrotna: pełne szczegółów obrazy doznanych krzywd zostają z ofiarą do końca życia, tak jak zostały ze mną. Dodatkowo czerpałem ze źródeł bezpośrednio dotyczących okresu mojej szkolnej edukacji: wykazów ocen ze wszystkich piętnastu semestrów, jakie zaliczyłem w Maidwell, a także z prowadzonych przeze mnie w tym czasie dzienników i listów pisanych do domu.

Oczywiście mam pełną świadomość, że wszystko, co mnie spotkało w ciągu tych pięciu lat w jednej z najbardziej ekskluzywnych szkół prywatnych w Anglii, w okresie politycznej i gospodarczej stabilizacji, jest niczym w porównaniu z cierpieniami, jakie dotykają dziś – i dotykały w przeszłości – tak wiele dzieci, które muszą walczyć o przetrwanie w skrajnie trudnych warunkach. Jedyne, co łączy moje uprzywilejowane doświadczenie z doświadczeniami osób zmagających się z trudną sytuacją materialną i wykluczeniem społecznym, to trauma przeżyta w dzieciństwie.

Sporo czytałem na temat dziecięcej traumy, zwłaszcza jej aspektów dotyczących przywiązania emocjonalnego. Ten obszar fascynuje mnie szczególnie, ponieważ sam zostałem porzucony, i to jeszcze zanim wysłano mnie do Maidwell. W połowie lat sześćdziesiątych, kiedy miałem dwa lata, moja matka zostawiła rodzinę dla mężczyzny, w którym się zakochała.

W tamtych czasach uważano, że dyscyplina panująca w placówkach z internatem stanowi źródło stabilności, której rozbity dom nie jest w stanie zapewnić. Ale ja kochałem swój dom i wcale nie chciałem go opuszczać, nawet jeśli brakowało w nim matki. Przenosiny do obcego i represyjnego miejsca to ostatnie, czego mi było trzeba, zwłaszcza po rozwodzie rodziców.

Jako historyk, jako produkt systemu i jako mężczyzna nie mogę się nadziwić temu, co działo się w szkołach takich jak ta, do której chodziłem. Dlaczego rodzice tak beztrosko nas tam posyłali, żebyśmy żyli z zupełnie obcymi dorosłymi oraz innymi dziećmi? Przecież było to jawne odrzucenie. Skąd ta potrzeba zastępowania naturalnego środowiska, jakim jest rodzina, sztucznym środowiskiem, nader często cechującym się szorstkością i surowością?

Ośmioletni Charles Spencer z siostrą Dianą i nianią Mary Clarke w dniu przyjazdu do Maidwell, 1972

Obecnie w Anglii do 2500 szkół z internatem uczęszcza 630 000 uczniów, ale niewiele z tych instytucji przetrwałoby do dziś, gdyby w pewnym momencie nie wprowadzono w nich zasadniczych zmian.

Jeśli wejdziemy na stronę internetową Maidwell, dowiemy się, że szkoła zatrudnia opiekuna wychowawczego, który ma do pomocy zastępcę. Wybrany niedawno dyrektor, kiedy obejmował stanowisko, oświadczył:

– Jestem całym sercem oddany edukacji w jej najpełniejszym wymiarze, takiej, która traktuje dziecko w sposób holistyczny, która bierze pod uwagę jego potencjał i pomaga mu go realizować.

To nie jest Maidwell, jakie znałem. Za moich czasów w strukturach szkoły nie było ani jednej osoby odpowiedzialnej za cokolwiek, co wychodziło poza naukę, dyscyplinę, zajęcia sportowe na boisku, higienę i odżywianie. Emocjonalnego dobrostanu dziecka nie traktowano jako konkretnej potrzeby.

Nasze najwrażliwsze zakończenia nerwowe zostały zmiażdżone przez doświadczenie nieodwracalnej traumy. Nieliczni chłopcy pochodzili z rodzin przemocowych, można zatem zakładać, że nawet w tak bezwzględnym miejscu było im lepiej. Większość musiała się jednak nauczyć życia bez wsparcia i ochrony, jakie zazwyczaj daje dom. Ból, który stał się naszym udziałem, wynikał nie tyle z faktu, że zostaliśmy odseparowani od tego, co znaliśmy i kochaliśmy, ile z faktu, że wszystko to uległo całkowitej amputacji.

Chociaż książka ukazuje świat przywilejów zupełnie obcy przeważającej części czytelników, mam nadzieję, że przemówi do każdego, kto kiedykolwiek, niezależnie od pochodzenia i przynależności do klasy społecznej, czuł się w dzieciństwie przerażony, bezsilny i porzucony. W latach siedemdziesiątych szkoła Maidwell miała być namiastką domu. Jednak brakowało w niej najważniejszego elementu ogniska domowego: miłości.

1.

Choć w tamtym okresie dziewczęta doświadczały podobnych krzywd, w tej książce, będącej relacją naocznego świadka, opisuję – wraz z kontekstem historycznym – system placówek edukacyjnych dla chłopców, którego mimowolnie stałem się częścią. Dlatego skupiłem się na męskiej perspektywie. (Jeżeli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od autora).WSTĘP W IMIĘ IMPERIUM

Wyższe sfery społeczeństwa brytyjskiego od dawien dawna stosowały wobec swoich synów i córek przymusową formę porzucenia w postaci oddania ich do szkoły z internatem. Zgodę na to uznawano za wartą poświęcenia się: w ramach zadośćuczynienia za złamane serce odrzucone dziecko trafiało na wąską zjeżdżalnię, na której końcu czekało je miękkie lądowanie pośród licznych przywilejów i atrybutów władzy zwane dorosłością.

W mojej rodzinie postępowano tak od trzystu lat, toteż wysłanie mnie do szkoły z internatem postrzegam jako naturalny element tradycji. Moi rodzice nie wykazali się w tym względzie celowym okrucieństwem – po prostu działali w zgodzie z obyczajami naszej klasy społecznej.

W 1716 roku mój przodek John Spencer, tak samo jak jego bracia, rozpoczął naukę w Eton College. Miał wówczas osiem lat, czyli dokładnie tyle, ile ja, gdy trafiłem do Maidwell. Jednak jego babka ze strony matki, Sarah księżna Marlborough, nie aprobowała tej decyzji. Ta niezwykle żywiołowa kobieta dzięki swojej energii i charyzmie stała się faworytą nieco drętwej królowej Anny. Monarchini pozostawała pod jej urokiem do czasu kłótni, która poróżniła je na zawsze. Wolnomyślicielstwo Sarah pozwoliło jej przyswoić sobie filozofię Johna Locke’a. W swoim dziele zatytułowanym _Myśli o wychowaniu_ Locke przekonywał, że kolejne pokolenie brytyjskiej klasy rządzącej musi się kształcić w dziedzinach praktycznych i pożytecznych – takich jak matematyka, nauki ścisłe i języki nowożytne – zamiast dźwigać ciężar martwych języków i dyscyplin akademickich starożytnej Grecji i Rzymu. Jego zdaniem bardziej oświecona edukacja przyniosłaby korzyści nie tylko poszczególnym jednostkom, ale i całemu społeczeństwu.

W 1722 roku, kiedy John miał trzynaście lat, zmarł jego ojciec. Babka natychmiast wkroczyła do akcji. Zabrała Johna oraz jego braci z Eton do swojej ulubionej rezydencji, Windsor Lodge, i tam zorganizowała im domowe nauczanie pod kierunkiem znakomitego matematyka Jamesa Stephensa. Tę rzadko spotykaną decyzję, jaką była rezygnacja z nauki poza domem, podjęła prawdopodobnie pod wpływem swoich uprzedzeń do systemu edukacji, a nie z powodu negatywnej opinii na temat wysyłania dzieci do szkół z internatem. W XIX wieku chłopcy w rodzinie Spencerów mieli mniej szczęścia.

13 maja 1808 roku moja cioteczna prababka Sarah Spencer tak pisała w liście do swojej babki o nieuchronnym losie swoich najmłodszych braci, Fredericka i George’a:

W przyszłą środę nasi najdrożsi chłopcy jadą do Eton. Nie pozwolę, by myśl o tym napawała mnie melancholią, ku której miewam skłonności. Zdaję sobie bowiem sprawę, iż żal, jaki w związku z tym odczuwam, jest przejawem egoizmu; oni będą tam mieli idealne warunki, i to pod każdym względem, a moim zdaniem są za mali, by lękać się wyjazdu. Nie mają pojęcia, biedactwa, co to znaczy, opuścić dom rodzinny .

George Spencer, który przez całe życie był gorliwym chrześcijaninem, w wieku średnim postrzegał edukację w Eton jako lata spędzone na „terytorium wroga”, gdzie cały czas musiał „mieć się na baczności, bo niebezpieczeństwo czyhało z każdej strony”. Jego wychowawca, wielebny Richard Godley, tak bardzo martwił się prześladowaniem, jakiego George doświadczał po lekcjach, że ostatecznie postanowił maksymalnie ograniczyć udział chłopca w codziennym życiu szkoły.

Mimo to, gdy George skończył jedenaście lat, jego rodzice, w pełni przekonani, że syn tylko skorzysta na typowych dla Eton uczniowskich przepychankach, przenieśli go do internatu. Niestety, jego pobożność stała się powodem nieustających prześladowań ze strony rówieśników. Po dziesięciu dniach wypełnionych złośliwościami i dokuczaniem George poczuł, że musi zacząć się kryć ze swoją wiarą; aż do śmierci traktował ją jednak jako coś najważniejszego w swoim życiu.

Na początku XX wieku mój owdowiały pradziadek, Robert „Bobby” Spencer, również wysłał swoich synów do szkół z internatem. Ci młodsi trafili do akademii wojskowej w Dartmouth, kształcącej kadrę oficerską brytyjskiej marynarki wojennej. Tuż przed wyjazdem najmłodszy, czternastoletni George, wyznał w swoim dzienniku: „Nie chcę opuszczać ukochanej rodziny… Tu jest tak cudownie, wszyscy są dla mnie tacy dobrzy i mili”. Pisał o tym, jak bardzo będzie mu brakowało domowych rozrywek: grania w tenisa, ping-ponga i karty ze starszym rodzeństwem, jeżdżenia na własnym koniu, Redwingu, bawienia się z niereformowalnym psem ojca, Swiftem, który kradł jedzenie ze stołu. No i był pewien, że żadne jedzenie w Dartmouth nie będzie się równać z jego ulubionym domowym kremem czekoladowym.

Ale w mojej rodzinie od pokoleń tradycyjnie służono w marynarce wojennej, a dzieci tradycyjnie robiły to, czego od nich oczekiwano. „Jakie to przygnębiające – podsumował George niedługo po wyjeździe. – Muszę strasznie ciężko pracować, żeby ojciec był ze mnie zadowolony . Jakże bym chciał, żeby wszyscy tutaj byli ze mnie zadowoleni. »Niechaj Bóg dopomoże mi wypełnić moją powinność i dotrzymać wszystkich poczynionych przeze mnie postanowień«”.

Natomiast najstarszego syna, Jacka (mojego dziadka), Bobby posłał do szkoły z internatem już jako ośmiolatka. W swoim dzienniku Bobby pisał o tym, że czuł się podle, kiedy umieszczał własne dziecko, ufne i niewinne, w instytucji, w której on sam był niegdyś tak bardzo nieszczęśliwy. Pocieszał się tylko myślą, że mały Jack na szczęście nie ma bladego pojęcia o tym, jak upiorny czeka go los.

I Sarah, i Bobby Spencer, których dzieliło niemal stulecie, niezależnie od siebie odkryli ponadczasową prawdę: żadne dziecko nie podejrzewa, jak trudne może być życie w pojedynkę, z dala od rodziny, kiedy trzeba nie tylko się uczyć, ale również spać, bawić się i jeść w towarzystwie całkiem obcych ludzi. Poczucie osamotnienia u wielu dzieci powoduje prawdziwą traumę. Doświadczają sierocego losu, co dobrowolnie fundują im ich rodzice, powodowani (zazwyczaj) dobrymi intencjami.

Ta okrutna tradycja staje się zrozumiała, dopiero kiedy człowiek zaakceptuje fakt, że Anglicy stworzyli szkoły z internatem nie po to, by zaspokajać edukacyjne czy emocjonalne potrzeby dziecka. W rzeczywistości system edukacyjny nie miał służyć jednostce. Rozwijał się w blasku Imperium Brytyjskiego po to, by zasilać i uzupełniać szeregi kadry zarządzającej misją globalnej ekspansji.

U szczytu swojej potęgi Imperium Brytyjskie obejmowało obszar o powierzchni ponad trzydziestu trzech milionów kilometrów kwadratowych i podlegała mu jedna piąta wszystkich mieszkańców świata. Potrzebowało zatem klasy oficerskiej sprawującej kontrolę w imieniu Londynu – jej wychowaniem zajmowały się te właśnie szkoły, karmiące już najmłodszych uczniów koncepcją brytyjskości.

Lord Curzon, były wicekról Indii, podczas przemówienia na imperialnej konferencji prasowej w Oksfordzie w 1908 roku, oznajmił:

– Najpierw szkolimy ich u siebie, a potem wysyłamy do was: waszych gubernatorów oraz innych urzędników, waszych sędziów, nauczycieli, kaznodziejów i specjalistów w dziedzinie prawa.

Mówił o procesie, który wieńczyło otrzymanie dyplomu uniwersyteckiego, a który zaczynał się w chwili posłania chłopca do jednej ze szkół z internatem rozsianych po całej Anglii.

Tych instytucji nie projektowano z myślą o sprawianiu komukolwiek przyjemności. W 1904 roku lord Meath zainaugurował obchodzony do dziś corocznie w Wielkiej Brytanii Dzień Imperium. W tym dniu uczniowie cały ranek spędzali na zapoznawaniu się z kolonialnym dziedzictwem oraz na oddawaniu czci fladze i dopiero po południu mieli czas wolny. Zdaniem Meatha jedynie rygorystyczna edukacja mogła być skuteczna. „Jeśli biali obywatele i obywatelki Imperium Brytyjskiego będą leniwi, samolubni, histeryczni i niezdyscyplinowani, to czy będą w stanie dobrze rządzić?”, pytał retorycznie.

By efektywnie odgrywać swoje imperialne role, synowie Imperium musieli jak najwcześniej i raz na zawsze zdusić w sobie tęsknotę za domem. Kamienny wyraz twarzy stereotypowego Brytyjczyka, znanego z rysunków satyrycznych, był często efektem hartowania w ogniu szkoły z internatem, kauteryzującej emocje. Powstałego w wyniku tego procesu znieczulonego funkcjonariusza można było bez obaw wysłać na placówkę z dala od domu: czy to do Kalkuty, czy do Kapsztadu lub Calgary.

Psychicznie pokancerowane ofiary kontynuowały to szaleństwo: bezmyślnie skazywały swoje dzieci na katusze, które same musiały znosić, kiedy posyłały je do tych samych znienawidzonych przez siebie szkół. I tak za ich sprawą toczyła się nieprzerwanie ta imperialna machina.

Brytyjskie dzieci w szkołach z internatem wychowywano z myślą o pełnej oddania służbie, programowano je tak, by wierzyły, że ich ojczyzna, ich chrześcijaństwo oraz ich szkoła składają się na świętą trójcę, której należało być bezgranicznie wiernym. Inskrypcja na wzniesionej w prestiżowym Winchester College budowli War Cloister, upamiętniającej jej pięciuset dawnych uczniów poległych podczas I wojny światowej, głosi:

W dniu bitwy nie zapomnieli ani o Bogu, który stworzył ich, by wypełniali Jego wolę, ani o swojej ojczyźnie, ostoi wolności, ani o swojej szkole, matce pobożności i dyscypliny. Silni w swej potrójnej wierze opuścili domy i rodziny i wyruszyli na pola bitew całego świata, krocząc ścieżką obowiązku i poświęcenia, by oddać życie za całą ludzkość.

Przygotowanie do męczeństwa zapoczątkowywała właśnie szkoła z internatem.

Półtora wieku przed moim pojawieniem się w Maidwell podupadająca brytyjska klasa wyższa, uginająca się pod ciężarem rosnących podatków przy jednoczesnym spadku dochodów z rolnictwa, którego przyczyną był import taniego zboża i mięsa z obu Ameryk, oddała władzę i wpływy bardziej zamożnej części klasy średniej.

Te dwie klasy społeczne zaczęły się mieszać – status przehandlowywano za pieniądze. Szkoły z internatem coraz częściej stawały się nieodzownym portem tranzytowym dla dzieci rodziców z ambicjami społecznymi. W eseju z 1941 roku George Orwell pisał o tym, jak przedstawiciele arystokracji, zamiast zaakceptować fakt, że ich czas już przeminął, „ zaczęli po prostu zawierać małżeństwa mieszane z kupcami, fabrykantami i finansistami, którzy zajęli ich miejsce, i zmieniać ich w dokładne kopie samych siebie. Zamożny armator albo właściciel przędzalni bawełny mógł udawać bogatego ziemianina, skoro jego synowie uczyli się odpowiednich manier w szkołach prywatnych, stworzonych właśnie w tym celu”.

Orwell był typowym przykładem dziecka wychowywanego, by służyć interesom klasy rządzącej i jej Imperium. Jego ojciec – zatrudniony jako agent opiumowy w indyjskiej służbie cywilnej – przywiózł rodzinę do Anglii, żeby tam dzieci odebrały edukację, po czym zostawił je i wrócił do pracy za oceanem.

Orwell nigdy nie zapomniał szoku, jaki przeżył, gdy w 1911 roku posłano go do St Cyprian’s, jednej z wielu szkół z internatem na południowym wybrzeżu Anglii. Dla ośmioletniego wówczas George’a opuszczenie domu rodzinnego okazało się przeżyciem tak traumatycznym, że zaczął się moczyć podczas snu, choć wyrósł z tego jako czterolatek. Dyrektor chłostał go za to kościaną szpicrutą, wykrzykując: „ty-ma-ły-gów-nia-rzu”, do rytmu ciosów, które sypały się nieraz przez kilka minut.

Ze St Cyprian’s Orwell przeniósł się do Eton i po jej ukończeniu był gotów służyć Imperium. Dyplom odpowiedniej szkoły z internatem gwarantował szybki awans: w wieku zaledwie dwudziestu lat Orwell został zastępcą inspektora w okręgowym departamencie policji w Birmie; miał dbać o bezpieczeństwo dwustu tysięcy osób zamieszkujących okolice Rangunu.

Podczas II wojny światowej napisał szkic eseju _Takie to były radości_, stanowiącego kronikę cierpienia i złego traktowania, jakich doświadczył w St Cyprian’s. Zakończył go jednak optymistyczną nutą: wyraził przekonanie, że w latach czterdziestych, trzy dekady po tym, jak opuścił mury St Cyprian’s, takie miejsce z pewnością nie ma już racji bytu. Wziąwszy pod uwagę zmiany społeczne, jakie zaszły w poprzednim pokoleniu, pisał: „Czy w dzisiejszych czasach dziecko doświadcza w szkole tego samego, czego doświadczało w przeszłości? Współczesne podejście do edukacji jest zdecydowanie bardziej ludzkie i rozsądne niż kiedyś, co do tego nie ma wątpliwości. Widać wyraźnie, że nastąpiła ogromna zmiana perspektywy, ogólny rozwój »oświecenia«, nawet pośród przeciętnych, bezmyślnych przedstawicieli klasy średniej. Przykładem mogą tu być przekonania religijne, które prawie całkowicie zanikły, podobnie jak inne absurdy. Również bicie nie cieszy się już dobrą sławą i w wielu szkołach zupełnie z niego zrezygnowano. Pozostaje jednak pytanie, czy wciąż uważa się za normalne, żeby dziecko w wieku szkolnym żyło przez lata w środowisku irracjonalnego terroru i nieporozumień graniczących z szaleństwem”.

„Normalne”? – nie. Ale czy tradycyjny model surowej edukacji w szkole z internatem przetrwał obie wojny światowe, mimo że pierwsza wyrwała zęby Imperium Brytyjskiemu, a druga do reszty owo Imperium pogrzebała?

To, czego doświadczyłem w Maidwell trzydzieści lat po tym, jak Orwell pisał na ten temat, sugeruje, że odpowiedź, niestety, brzmi „tak”. Wystarczyły odpowiednie warunki i nieodpowiedni ludzie kontrolujący system, by nadużycia i akty przemocy, tak powszechne w poprzednich pokoleniach, trwały w najlepsze.

1.

George Spencer przeszedł z anglikanizmu na katolicyzm, po czym wstąpił do Zgromadzenia Męki Jezusa Chrystusa (pasjonistów) – surowego zakonu religijnego. W 2021 roku Watykan nadał mu oficjalny tytuł Sługi Bożego, co jest równoznaczne z tym, że rozpoczął się jego proces beatyfikacyjny.

2.

W języku angielskim szkoły prywatne tradycyjnie określa się mianem _public schools_, co bywa mylące.

3.

Jeżeli nie zaznaczono inaczej, przekład pochodzi od tłumaczki.1 PIERWSZE WĄTPLIWOŚCI

W dzieciństwie jest zawsze taki moment, kiedy drzwi się otwierają i wpuszczają przyszłość.

Graham Greene

Nabrałem jedzenie widelcem. Towarzyski lunch. Elegancka, staroświecka jadalnia. Nienaganna obsługa. Krótkie, ale przemyślane menu. I co najważniejsze, doborowa kompania: dookoła stołu zasiadali mężczyźni znajdujący się w różnych fazach dojrzałego wieku średniego, połączeni niedającym się wymazać doświadczeniem z odległej przeszłości.

Rozsiedliśmy się wygodnie, gotowi do odbycia jednego z naszych spotkań organizowanych od czasu do czasu; zażyłość łączyła nas od tych pięciu lat, które spędziliśmy razem w szkole z internatem, jak bracia.

– Jaki byłem w czasach Maidwell? – spytałem.

– Wściekły. – Odpowiedź wygłoszono beztrosko, bez chwili zastanowienia.

– Naprawdę? – Nie miałem o tym pojęcia. Poczułem lekki szok.

– Tak. Kiedy myślę o tobie z dawnych lat, pamiętam, że wiecznie chodziłeś wściekły.

Powiedział mi to jeden z moich najdawniejszych przyjaciół, który zaczął naukę w Maidwell w tym samym dniu co ja. Poznaliśmy się latem 1972 roku w pewne słoneczne popołudnie na wsi, w przepięknym zakątku środkowej Anglii. On miał siedem lat, ja dopiero co skończyłem osiem. Obaj zostaliśmy zaproszeni na popołudniowe przyjęcie organizowane dla nowych uczniów Maidwell Hall, ekskluzywnej szkoły prywatnej z internatem, w której uczyło się siedemdziesięciu pięciu chłopców w wieku od ośmiu do trzynastu lat.

Podczas gdy mój ojciec oddawał się pogawędkom z innymi rodzicami, popijając herbatę i zajadając cienkie kanapki, my, dwunastu synów bogaczy, zostaliśmy przejęci przez jakiegoś uśmiechniętego mężczyznę związanego z tym obcym nam miejscem. Zapewnił nas, że zwiedzanie zajmie tylko chwilę. Rzuciłem przelotne spojrzenie ojcu, który zachęcająco kiwnął głową, w moim imieniu udając ekscytację.

Nasz Szczurołap z Hameln tanecznym krokiem poprowadził nas na rozległe tereny zielone. Promienie słońca migotały między gałęziami drzew, gdy pokazywał nam kolejne charakterystyczne miejsca, które stały się nieodłącznym elementem krajobrazu tego jakże cennego, a jednocześnie bolesnego rozdziału mojego dzieciństwa.

Wzdłuż jeziora biegła ścieżka, jego brzegi porastało sitowie upstrzone kwiatami w jaskrawych kolorach: lepnicami, firletkami i kaczeńcami. Mój dziecięcy umysł drżał z ekscytacji na widok ryb widocznych pod taflą wody – tłustych złotych jazi, które sunęły w majestatycznym tempie, opływając lilie wodne i kępy wodorostów. Tymczasem energicznie muskające powierzchnię łyski piskliwie dawały wyraz swojemu zaniepokojeniu naszym najściem.

Większość wycieczki dla pierwszaków spędziliśmy na przedzieraniu się przez tereny leśne zwane Pustkowiem, które to słowo niechybnie budzi skojarzenia ze stratą, z osamotnieniem i porzuceniem. Ziemię Pustkowia pod baldachimem z koron drzew spowijał całun trującego szczyru, rośliny najlepiej czującej się w cieniu.

Niektórzy chłopcy nie byli w stanie opanować ekscytacji, zachwyceni nową publicznością, przed którą mogli się popisywać. Dwóch – obaj pochodzili z najbogatszych rodzin w kraju, przy czym młodszy dołączył do nas chyba tylko dlatego, że jego rodzice nie chcieli, żeby przeszkadzał dorosłym podczas spotkania przy herbatce – biegało i kręciło się w kółko jak nad wyraz żywotne ważki. Intrygował mnie ich tupet, a jednocześnie nie mogłem się nadziwić, że nasz przewodnik toleruje takie zachowanie. Jego uśmiech przyklejony do ust nie znikał ani na chwilę.

Reszta brnęła przed siebie pogrążona w niezręcznej ciszy. Coraz częściej popatrywaliśmy ukradkiem na siebie nawzajem. Rzadko próbowaliśmy zagaić rozmowę, ale ta zazwyczaj się nie kleiła i trwała tylko chwilę. Niemal za każdym razem, gdy podnosiliśmy wzrok, naszym oczom ukazywał się z coraz to nowej perspektywy imponujący budynek, który przez najbliższe pięć lat miał nam zastępować dom.

Dopiero kiedy opuściłem Maidwell, zdałem sobie sprawę z dwoistej natury tego miejsca: piękna powłoka szkoły kryła jej serce bijące złowrogim rytmem.

Pierwszy budynek wzniesiono w 1637 roku i początkowo przeznaczono na wiejską rezydencję rodzinną. Pożar z 1895 roku pochłonął większość konstrukcji i lwia część tego, co zobaczyłem po raz pierwszy tamtego letniego dnia, została zaprojektowana w ostatnich latach XIX wieku przez Johna Alfreda Gotcha, znanego w całym kraju architekta, który pochodził z tych stron. Budowle jego autorstwa robiły potężne wrażenie. Gotch w czterech rogach Maidwell umieścił wieże – każda przykryta zwężającą się ku górze ołowianą kopułą, zwieńczoną strzelistą iglicą – co nadawało całości majestatyczny wygląd i sprawiało, że przywodziła ona na myśl londyńską twierdzę Tower. Gmach będący symbolem zamożności i wpływów zaadaptowano na siedzibę placówki kształcącej synów zamożnych i wpływowych Brytyjczyków, kiedy przestał być wykorzystywany zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem.

W tamtym czasie na temat Maidwell wiedziałem tak niewiele, że napawało mnie to nieufnością i niepokojem. To była zupełnie inna szkoła niż ta, do której chodziłem wcześniej: tam uczniowie po lekcjach wracali do domu, tu – jak się okazało ku mojemu przerażeniu – zostawali na kilka tygodni z dala od domu i rodziny, od swoich zwierząt i zabawek, od całego swojego dotychczasowego życia. Nie potrafiłem ogarnąć umysłem tej złowieszczej wizji.

Ojciec wyjaśnił mi, że będę się tu uczyć – w tym obcym miejscu, gdzie nie znałem nikogo – przez pięć lat. Następnie wytłumaczył mi niektóre pojęcia ze słownika klasy uprzywilejowanej. Maidwell to prywatna podstawówka, czyli _prep school_, która miała mnie przygotować do egzaminów wstępnych do prywatnego liceum Eton (uczyło się tam wielu moich przodków), tradycyjnie określanego mianem _public school_.

Moja ówczesna wiedza na temat szkół z internatem pochodziła z dokonanej na zlecenie BBC telewizyjnej adaptacji dziewiętnastowiecznej powieści Thomasa Hughesa _Szkolne lata Toma Browna_, w której pisarz wykorzystał własne doświadczenia – sam uczęszczał do takiej właśnie placówki, gdzie strofowanie i karcenie były na porządku dziennym. Przez kilka tygodni z przerażeniem śledziłem akcję tej klasycznej brytyjskiej opowieści o przemocy rozgrywającej się w murach surowej wiktoriańskiej szkoły.

Oziębły i wyniosły dyrektor Rugby School, do której uczęszczał Tom Brown, chłostał trzcinką pośladki chłopców często, mocno i z entuzjazmem skrywanym pod maską obojętności. Jego kredo brzmiało: „Po pierwsze, religia i zasady moralne, po drugie, dżentelmeńskie maniery, po trzecie, umiejętności akademickie”. Stworzył je na podstawie zasad ruchu religijnego o nazwie Muskularne Chrześcijaństwo, który sztywno definiował pojęcia wiary i męskości w zgodzie z ciasnym światopoglądem swoich ideologów.

Tom żył więc w instytucji, gdzie kary wymierzano szybko, ostro i boleśnie. Autorytarnym rządom dyrektora towarzyszyła pustka emocjonalna. Między rówieśnikami często dochodziło do aktów przemocy, sprawcom uchodziły one na sucho. W szkole panował terror: atakował nie tylko z góry, lecz także z każdej flanki.

Wypatrywałem sygnałów świadczących o tym, że pod powierzchnią wymuszonej koleżeńskiej atmosfery panującej podczas przyjęcia powitalnego dla nowych uczniów, w Maidwell Hall kryją się podobne okropieństwa. I choć w trakcie wizyty nie zauważyłem niczego oczywistego, wróciłem do domu silnie zaniepokojony. Od początku bałem się wyjazdu do Maidwell i z przerażeniem odliczałem dni dzielące mnie od niepojętego koszmaru, jaki postanowili zafundować mi rodzice.

Ale teraz wiedziałem już, jak to miejsce wygląda, i poznałem twarze, które będą mnie otaczać. Od tego momentu Maidwell przybrało realny kształt i pędziło ku mnie wprost na zderzenie czołowe, by zniszczyć cały mój świat, który znałem i kochałem.

Moje pierwsze lata szkolne były cudownie łagodne i wraz z innymi doświadczeniami składały się na szczęśliwe dzieciństwo spędzone na wsi, w sielankowym północnym Norfolku na wschodnim wybrzeżu Anglii. Mieszkaliśmy w Park House – rozległej, imponującej posiadłości wiejskiej zbudowanej w latach sześćdziesiątych XIX wieku, która znajdowała się na terenie parku ciągnącego się aż do Sandringham House, jednej z wiejskich rezydencji należących do rodziny królewskiej.

W latach trzydziestych XX wieku ojciec królowej Elżbiety, przyszły król Jerzy VI, zaproponował wynajem Park House ojcu mojej matki, Maurice’owi, lordowi Fermoy. Panowie zaprzyjaźnili się dzięki urokowi osobistemu dziadka: jego poczucie humoru i dar naśladowania innych sprawiały, że jąkający się król zapominał o wszystkich troskach. Latem grywali w tenisa, a w chłodniejszych miesiącach polowali na kuropatwy i bażanty. Dziadek, jako zaufany przyjaciel rodziny, uczył królową Elżbietę jeździć na łyżwach na zamarzniętym jeziorze w Sandringham, kiedy była dzieckiem.

Swoim królewskim sąsiadom Maurice musiał się wydawać postacią nieco egzotyczną. Był Amerykaninem irlandzkiego pochodzenia, który dorastał na Manhattanie, chodził do szkoły St Paul’s w New Hampshire i ukończył Harvard, zanim trafił do Europy, by walczyć w amerykańskiej piechocie podczas I wojny światowej. Dwa lata później odziedziczył po zmarłym ojcu irlandzki tytuł lorda Fermoy, przeprowadził się do Anglii, przyjął brytyjskie obywatelstwo i został członkiem parlamentu z okręgu wyborczego, w którego skład wchodziło Sandringham.

W wieku czterdziestu kilku lat Maurice poznał Ruth Gill, piękną i o połowę od niego młodszą szkocką pianistkę koncertową, która spotykała się wówczas z jego bratem bliźniakiem, Frankiem.

– Frank zawsze mi powtarzał: „Musisz poznać mojego brata Maurice’a, jest ode mnie o wiele milszy” – wspominała Ruth. – No i rzeczywiście był!

Zakończyła związek z Frankiem w przyjacielskich stosunkach i wyszła za mąż za Maurice’a. Po ślubie została dwórką i powierniczką żony króla Jerzego VI, Elżbiety, przyszłej królowej matki. Maurice i Ruth mieli syna i dwie córki. Młodsza z nich, Frances, to moja matka.

Przyszła na świat 20 stycznia 1936 roku – w tym samym dniu, w którym Jerzy V go opuścił. Jej narodziny w Park House i jego śmierć w Sandringham House nastąpiły w odległości mniej więcej półtora kilometra od siebie.

Później moja matka się dowiedziała, że nikt nie świętował jej przyjścia na świat, ponieważ wszyscy byli pogrążeni w szczerym smutku z powodu utraty króla.

Latem 1955 roku mój siedemdziesięcioletni dziadek dostał wylewu i zmarł po trzech tygodniach. Niedługo po jego śmierci rodzice, będący od roku małżeństwem, wprowadzili się do Park House. Matka, zapalona domatorka, mimo młodego wieku stała się podporą szybko rozrastającej się rodziny: urodziła Sarah, gdy miała zaledwie dziewiętnaście lat, Jane – kilka tygodni po swoich dwudziestych pierwszych urodzinach, Dianę (poród domowy w Park House) – w wieku dwudziestu pięciu lat i na koniec mnie, kiedy miała lat dwadzieścia osiem.

Dwuletni Charles Spencer z matką przed domostwem w posiadłości Park House, 1966

_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij