Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkoła dla wybranych - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
15 lipca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szkoła dla wybranych - ebook

Wszyscy znają Emmę. Wyróżnia się. A to nie jest łatwe w szkole Redemption Prep, bo tu każdy uczeń został starannie wybrany. Każdy musi być wyjątkowy, by móc uczęszczać do tej prestiżowej placówki.

Kiedy więc Emma znika bez śladu, każdy to natychmiast zauważa i wszyscy w szkole stają się podejrzani...

Rozpoczyna się śledztwo, wiele osób szuka Emmy, ale są i tacy, którzy nie chcą, aby została odnaleziona. W trakcie poszukiwań uczniowie zdają sobie sprawę, że uczelnia skrywa w sobie mroczną tajemnicę. A Emma może być kluczem do poznania prawdy…

Jeśli ktokolwiek będzie w stanie ją odnaleźć.

 

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-775-0
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dziennik wyznań: Emmalynn Donahue.

Rok 1995/1996. Dzień 24.

Kiedy tu przyjechałam, myślałam, że spotkało mnie błogosławieństwo.

Pamiętam, że rodzice byli bardzo podekscytowani. Nie zabiegaliśmy o to, nic z tych rzeczy, nigdy nawet nie słyszeliśmy o tym miejscu, więc z początku, gdy ojciec kilka razy odebrał telefon w kuchni i usłyszał kogoś, kto przedstawił się jako osoba z „działu rekrutacyjnego”, uznał, że to telemarketer, i się rozłączył.

Zaproszono nas na rekrutację w Des Moines, tata wiózł nas tam pikapem cztery godziny. Myśleliśmy, że będzie mnóstwo ludzi, ale w sali konferencyjnej w Days Inn było nas tylko sześcioro: dwie potencjalne uczennice i rodzice każdej z nas. Druga dziewczyna miała na imię Melissa.

Powiedziano nam, że rekrutacja jest niesamowicie elitarna, że zostałyśmy wybrane ze względu na swoje osiągnięcia. Wyczytano nam długą listę nazwisk – słynnych wynalazców, polityków czy prezesów firm obracających milionami dolarów – a na końcu tej listy dodano nasze nazwiska. Na ekranie projekcyjnym pokazano nam zdjęcia kampusu i powiedziano, że szkołę finansują osoby prywatne, więc czesne nie będzie nas kosztowało ani centa. Mama się rozpłakała.

Miałam wtedy czternaście lat. Myślałam, że to najwspanialszy dzień mojego życia.

Na rozpoczęcie pierwszego roku nauki tata zawiózł mnie do Utah, jechaliśmy osiemnaście godzin. Kiedy tam dotarliśmy, wniósł mi walizkę do autobusu i od razu wsiadł z powrotem do auta. Powiedział, że naszej rodzinie nie przytrafiają się takie rzeczy, więc mam to jak najlepiej wykorzystać. Mówił, żebym zrobiła mnóstwo zdjęć dla mamy, bo chciałaby wiedzieć, jak to jest, kiedy ktoś dostaje taką szansę. Powiedział, że przyjedzie po mnie w maju, że codziennie będzie się za mnie modlił i że ja też powinnam się modlić o siłę, żeby tego nie spartolić. A potem odjechał i mnie tam zostawił: rozanieloną i samotną.

Pierwszą osobą, którą poznałam, była Leia. Pochodziła z Bejrutu, w wieku jedenastu lat wygrała konkurs naukowy, w którym uczestniczyło dziesięć tysięcy osób. Nasze miasteczko nie ma nawet tylu mieszkańców. Do szkoły musiała dotrzeć samolotem, ale udało jej się, bo Liban zagwarantował jej darmowe loty, żeby mogła się tu uczyć. Kolejna osoba, którą poznałam, wygrała konkurs matematyczny w Niemczech. Inna znała dwanaście języków. A ja napisałam tylko tomik poezji po angielsku.

Tata nie mógł przyjechać po mnie w maju. Najpierw stracił pracę, bo fabryka mebli przeniosła się do Meksyku, a potem pikapa w wypadku z udziałem pijanego kierowcy, zostałam więc w szkole na lato, czytałam książki i spacerowałam po lasach. Na kampusie był tylko jeden telefon, a za korzystanie z niego płaciło się dolara za minutę, więc mama przysyłała listy. Pisała o tym, jak Kansas wygląda latem, o tym, że moi przyjaciele z gimnazjum zaczynają wyglądać jak dorośli i pracują w Dairy Queen, o tym, że tata mnie kocha, mimo że nie zdołał po mnie przyjechać tamtego lata. Każdy list kończyła stwierdzeniem: „W Kansas mieszka ponad milion osób, ale żadna nie jest naszą Emmą. Jesteś naszą absolutnie wyjątkową dziewczynką”.

Wciąż pisze do mnie listy, ale już nie takie długie i nie tak często. Prawie nie wspomina o tacie. Porzuciła próby zrozumienia życia, które tu wiodę, więc o nie nie pyta. W ostatnim liście, dwa miesiące temu, napisała, że jej myśli już nie biegną do mnie zaraz po przebudzeniu i że „dobrze jest pójść naprzód”. Na końcu listu jednak wciąż nikt nie jest ich Emmą. Nadal jestem ich „absolutnie wyjątkową dziewczynką”.

Kiedyś uwielbiałam, gdy tak mówiła, ale już chyba nie chcę być wyjątkowa. Najpiękniejsze kwiaty to te świeżo zerwane, ale ile wart jest kwiat zwiędły?

Nie pamiętam, jak to było mieć czternaście lat i zachwycać się możliwościami, jakie daje to miejsce. Nie czuję się go warta, nie czuję się ważna. Nie piszę już wierszy.

Jestem tu od czterech lat i nie uważam, żeby spotkało mnie błogosławieństwo. W zasadzie obawiam się, że zostałam przeklęta.EVAN.

Światło nad głową mrugało, gdy czekał, aż ona wyjdzie na korytarz przed swoim pokojem.

Drzwi miał szeroko otwarte i stał tuż za progiem, pochylony w stronę korytarza. To był Dzień 40., co oznaczało, że mieszkał naprzeciwko niej od czterdziestu dni, i dziś po raz pierwszy zostawił drzwi otwarte na oścież. Okleił ściany plakatami z koszykarzami i zapalił świecę o zapachu sosny. Włosy miał już na tyle długie, że ich końcówki zaczynały się podwijać, jak u chłopaka z Trzeciej planety od słońca, który jej się podobał – Josepha Gardena, czy jak mu tam. Udało mu się nawet znaleźć dla siebie taką samą koszulę w biurze rzeczy znalezionych.

Znalezienie się w odpowiednim miejscu i odpowiednim momencie to sprawa delikatna. W tym odpowiednim miejscu trzeba zazwyczaj postać kilka minut, a na odpowiedni moment należy zaczekać, czasami zaś trzeba dostać miejsce w odpowiednim internacie i czekać czterdzieści dni. Dziś trzymał przed nosem książkę z serii Gęsia skórka i udawał, że czyta, choć ponad nią zerkał na drzwi po drugiej stronie korytarza, które w każdej chwili mogły się otworzyć i mogła wyłonić się zza nich Emma.

Spojrzał na zegarek: dwadzieścia minut do nabożeństwa. Minęło go kilkoro uczniów, ale nikt nie zauważył, że za książką stoi wręcz na baczność. W tej szkole łatwo było wtopić się w tłum – wszyscy pochodzili z różnych stron świata, więc zawsze ktoś robił coś nieoczekiwanego. Jedną z rzeczy, jakich człowiek uczył się tu podczas pierwszego tygodnia, było nieustanne odwracanie wzroku, które szybko wchodziło w krew. Tak było lepiej. Spędził na tym piętrze czterdzieści dni i tylko dwoje lub troje uczniów znało jego imię.

Drzwi po drugiej stronie korytarza zaskrzypiały i pośpiesznie wyszła przez nie Emma ze spuszczoną głową. Skręciła w lewo.

Evan ruszył naprzód w przeciwnym kierunku i otarł się o nią. Jego prawa ręka opadła, a książka wyślizgnęła mu się spomiędzy palców, ale nie zatrzymał się, lecz wciąż oddalał się od Emmy.

Odliczył dziesięć sekund, zanim zaryzykował spojrzenie za siebie. Książka utknęła w futrynie jej drzwi, dzięki czemu się nie zatrzasnęły.

Emma chodziła do kościoła sama w każdy czwartkowy wieczór. Dwadzieścia minut przed rozpoczęciem mszy, korytarzem internatu humanistycznego, do klatki schodowej w strefie wypoczynkowej. Po drodze przystanek przy fontannie. W kaplicy trzecia ławka. Przez cały czas złożone ręce. Po wszystkim samotna modlitwa pod krzyżem na zewnątrz. Powrót w towarzystwie Neeshy. Przyklejony uśmiech za każdym razem, gdy jakiś żółtodziób próbował się z nią przywitać. Zdawkowy uścisk dla każdego pseudoprzyjaciela. Emma żyła jak w pętli.

Ale nie tylko ona. Tak wyglądał cały świat. Zapętlony. We wszystkim dało się dostrzec schemat, jeśli spojrzało się z odpowiednio szerokiej perspektywy. Dzień staje się nocą, sukces porażką, potem sukcesem, potem znów porażką, zieleń staje się żółcienią, a później czerwienią. Wszystko można było przewidzieć.

I pokonać.

Tak właśnie wygrywa się w szachy. Nie da się rozszyfrować rozgrywki, jest obiektywna. Pod względem mechaniki figury po obu stronach szachownicy są sobie absolutnie równe. Rozszyfrować trzeba drugiego człowieka. Dostrzec schemat jego gry. Za każdym razem, gdy poświęca piona, by ochronić gońca, daje wyraz swojej nieostrożności. Za każdym razem, gdy cofa wieżę, by osłonić królową, okazuje lęk. Większość ludzi zapowiada swoje błędy, zanim sobie uświadomi, że je popełni. Więc atak należy przypuścić nie w chwili, w której przeciwnik okazuje słabość, lecz kiedy wykazuje taki zamiar i gdy – zgodnie z przewidywaniami – wykonuje zapowiedziany ruch; właśnie wtedy się go dopada.

Evan przemknął przez strefę wypoczynkową budynku humanistycznego i wpadł we mgłę. Tego dnia była rzadka, dało się przez nią coś dojrzeć. Kaplica stała czterysta metrów dalej, za trawnikiem, a żółte światło na szczycie drewnianego krzyża było dla studentów jedynym punktem orientacyjnym na tyłach kampusu. We mgle kazano im się poruszać ostrożnie po sieci ścieżek, patrząc pod nogi, i omijać leżące pośród nich formacje skalne i trawniki. Nie spoglądając pod nogi, biegł łagodnie zakręcającą ścieżką wzdłuż skraju lasu, póki kilka metrów przed nim z mgły nie wyłoniły się jej złote włosy.

Emma przystanęła na początku ścieżki i wpatrzyła się w tłum uczniów. Ludzie ze wszystkich stron zmierzali ku schodom kaplicy, ale przez to, że Emma stała na lekkim podwyższeniu, można było odnieść wrażenie, że wszyscy ciągną ku niej. Spuściła wzrok, gdy mijała ją grupa nauczycieli. Ktoś próbował do niej pomachać, ale nie zwróciła na to uwagi. Evan podążył za jej spojrzeniem i pod lasem zauważył kogoś w fioletowo-żółtej kurtce. Nim z powrotem odnalazł wzrok Emmy, zdążył dopaść ją Aiden Mallet.

Evan obszedł ich szerokim łukiem i usiadł na jednej z ławek przed kaplicą. Aiden chciał ją objąć, ale nie odwzajemniła gestu. Jej wzrok był utkwiony w ziemi. Założyła skrzyżowane ręce na piersi, niczym kamizelkę kuloodporną. Jej palce drgały na rękawach swetra.

Evan wstrzymał oddech. To jest to.

Aiden był dla niej beznadziejnym chłopakiem. Ledwie umiał czytać i pisać, był nędzny z matmy, historii, fizyki i filozofii. Umiał trafić piłką do kosza, ale to była bezużyteczna umiejętność. Według amerykańskich standardów był atrakcyjny, miał gęste jasne włosy i szerokie ramiona, ale zdaniem Evana wyglądał jak potargany Hulk. Miał jedną zasadniczą zaletę – uniwersalną i zrozumiałą: był bogaty. Jego rodzice byli właścicielami sieci sklepów spożywczych z Wschodniego Wybrzeża, a on nie miał rodzeństwa i był jedynym dziedzicem ich fortuny.

Wszystko to nie miałoby znaczenia, gdyby nie Emma. Gdyby nie Emma, Aiden byłby tylko kolejnym bezwartościowym istnieniem wypełniającym wszechobecną pustkę. Ale nie był. Coś w jego popularności, bogactwie i przeciętniactwie w kosza dawało mu prawo do Emmy i wszyscy jakoś z tym żyli, bo to przecież liceum, a w liceum zawsze wszystko odbywa się według takiego schematu. I Aiden też jakoś z tym żył, bo schemat jego życia zawsze tak wyglądał. Ale Aiden na nią nie zasługiwał i Emma o tym wiedziała, Aiden o tym wiedział i właśnie z tego powodu zatruwał jej życie.

Emma zmieniała jednak swoje zwyczaje, by go unikać. Skończyła ze śniadaniami w środowe poranki. Skończyła z powrotami spacerem z mszy. Skończyła ze spoglądaniem na niego w kościele. Skończyła z zaproszeniami do swojego pokoju w trakcie ciszy nocnej. Dni Aidena były policzone i dziś właśnie się kończyły.

Evan przysiadł na krawędzi ławki i pośród grupek mijających go uczniów przyglądał się jego reakcjom podczas rozmowy z Emmą. Przede wszystkim Aiden był zdenerwowany. Wiedział, co go czeka. Widok zasłoniła Evanowi grupka pierwszoroczniaków, więc wyciągnął szyję, by spojrzeć ponad ich ramionami. Aiden złapał Emmę za ramiona, żeby przestała mówić. Evan przesunął się jeszcze bardziej na skraj ławki. Przebiegł przed nimi ponad dwumetrowy chłopak, więc Evan przesunął się w lewo, gdy twarz Aidena akurat rozciągała się w uśmiechu.

– Hej.

Evan sposępniał. Aiden wciąż się uśmiechał, nawet jeszcze szerzej, i kiwnął głową.

– Hej!

Stał tam jak wygłodniały lew, a z jego ust wydobyło się jedno słowo: zarazem pytanie i odpowiedź, potwierdzenie i ostatnia deska ratunku, najgorsze możliwe słowo, jakie mogło paść z jego ust:

– ...wieczorem?

– Hej! – Duża dłoń w rękawiczce chwyciła Evana za ramię aż zatoczył się w tył. – Mogę tu usiąść?

Peter Novak miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, był chudy jak szczapa i w puchowej pomarańczowej kurtce zasłaniał padające z krzyża światło. Skinął ku ławce obok Evana i usiadł, nie czekając na odpowiedź.

– Hmm – mruknął, wciskając ręce do kieszeni. – To ty jesteś tym gościem, który pokonał komputer w szachy?

Evan przytaknął.

– Kiedy moja laska mi o tym powiedziała, pomyślałem sobie: „Nie, to Bobby Fischer”. Ale ty nie jesteś Bobby Fischer, stary. – Peter pochodził z Europy Wschodniej i dlatego przeciągał samogłoski, ale należał też do klubu dyskusyjnego, więc mówił dwa razy szybciej niż normalny człowiek, a przy tym pluł. – To znaczy, pewnie też ci się to udało, ale... to do bani, co nie? To tak jakbyś jako drugi wynalazł koło. A przecież wystarczy, jak ktoś zrobi to raz.

Peter nie odwracał wzroku od Evana, a Evan nie spojrzał w jego stronę. W milczeniu przyswajał wszelkie możliwe S2 – Podteksty. Protekcjonalność pozwalała kontrolować sytuacje społeczne.

– Na co tam patrzysz? Nie za wiele widać z tej ławki, stary. Coś ci powiem – rzekł Peter, przysuwając się nieco. – Mam wrażenie, jakbym widział cię wszędzie. Dziwne, co nie? Jak myślisz, dlaczego? Evan? Jak myślisz, dlaczego?

Poczuł, że dostaje gęsiej skórki. Odejmij od tego S4 – Emocje, i zastosuj S5 – Racjonalizacja. Nie było powodu, dla którego Peter Novak miałby znać jego imię, chyba że Peter Novak zwracał na niego uwagę.

– Świat jest mał...

– Musisz mówić głośniej.

– Szkoła jest mała.

Peter przechylił głowę, jakby swoim kanciastym nosem chciał wywęszyć odpowiedź spod skóry Evana. Aiden i Emma zniknęli, porwani falą uczniów idących do kaplicy.

– Pójdę już – wymamrotał, ale kiedy chciał wstać, lewa ręka Petera usadziła go z powrotem na ławce.

– Wiem, co robisz, ty mały żółtodziobie – rzekł Peter. – Ona wie, co robisz.

– Ja... ja nie... – Evan usiłował się wymknąć, ale bezskutecznie. Jego ciało zwiotczało.

– Nie wiem, komu wydaje ci się, że pomagasz ani dlaczego za nią łazisz, ale sobie, kurwa, odpuść, dobra? – Peter puścił go i wstał. – Moja propozycja? Poszukaj nowego hobby. Znajdź sobie coś swojego.

I odszedł, zostawiając Evana bez tchu na ławce. Kilkoro uczniów, przechodzących obok w drodze do kaplicy, wywróciło oczami ze współczuciem. Jakaś żółtodzióbka wyciągnęła do niego rękę, by pomóc mu wstać, ale ją zignorował. Nie potrzebował pomocy.

I nic go to wszystko nie obchodziło. Nieważne, co myślał o nim Peter. Życie Petera i tak nie miało znaczenia. Peter był żółtodziobem. Skończy tę szkołę i znajdzie drętwą pracę. Unieszczęśliwi kilka kobiet. Milion razy skosi trawnik i nabawi się problemów z kręgosłupem. Umrze. Peter zniknie z tej ziemi i nikt nawet nie zauważy, że w ogóle tu był. Istnienie Petera nigdy nie będzie służyło żadnemu wyższemu celowi, a on sam nigdy nie dostąpi prawdziwego zbawienia.

Ale z Evanem było inaczej. Evan miał cel. Wszedł do kaplicy, by upewnić się, że Emma bezpiecznie dotarła do trzeciego rzędu, po czym wymknął się bocznymi drzwiami.NEESHA.

Dziesięć minut przed wieczornym nabożeństwem, kamienna studnia około stu osiemdziesięciu metrów na północ od drewnianego krzyża, fioletowo-żółta wiatrówka adidasa. Takie były instrukcje.

Neesha czekała oparta o pęknięcie pośrodku drzewa, a dłonie miała zaciśnięte w pięści. Na szczytach gór Wah Wah, a także na każdym innym szczycie Gór Skalistych, woda skrapla się szybciej, więc gdy słońce się chowało, a wilgotny upał dnia przeradzał się w noc, szczyt góry osnuwała gęsta, biała mgła. Szkołę wybudowano na granicy pasa mgieł, co oznaczało, że niemal każdej nocy opadały one z wolna i szkoła dusiła się pod nimi aż do świtu. Neesha lubiła być na zewnątrz i obserwować, jak mgła osiada, powoli przesłaniając wszystko, co leży w oddali, i ograniczając widoczność do sześciu metrów w każdym kierunku. Można było odnieść wrażenie, że świat w ciągu kilku minut się kurczy. Souffle de Dieu, nazywali to zjawisko nauczyciele. Oddech Boga.

Dwanaście minut do mszy. Jej buty zupełnie przemokły. Wyszła w takim pośpiechu, że zapomniała włożyć nieprzemakalne obuwie i jej adidasy właśnie zapadały się w błoto. Czuła zimno zakradające się w rękawy kurtki i pod nogawki dżinsów, oplatające swym uściskiem skórę i wzbudzając fale drżenia. Stała zesztywniała, żując sznurek od kurtki, całkiem już przesiąknięty śliną.

Dziewięć minut do mszy. Odniosła wrażenie, że coś jest nie tak; zawsze wyczuwała, gdy coś było nie tak. Matka opowiedziała jej kiedyś, co stało się nocą w Czandigarh, gdy miała osiem lat. Wracały do domu ze świątyni i gdy tylko słońce schowało się za horyzontem, zatrzymała się i zaczęła płakać. Ojciec chciał ją ponieść, ale opadła na ziemię i powiedziała, że nie przekroczy rzeki Ghaggar. Upierała się, żeby ją ominęli, nadkładając kilometr w drodze do domu. Następnego dnia matka pobiegła do sklepu po gazetę, spodziewając się doniesień o utonięciu lub o tym, że jakiś samochód wpadł do rzeki, ale w Czandigarh nie wydarzyła się żadna tragedia. Za to na pierwszej stronie znalazła nagłówek: JAHAR ZNISZCZONY PRZEZ POWÓDŹ. Deszcze w pobliskim regionie Patna zniszczyły całe wioski. Opady przypominały atak, były tak gwałtowne, że ocalali byli przekonani, iż zesłano na nich karę, od pierwszej kropli, która spadła o wschodzie słońca.

Nie było dla tej sytuacji wyjaśnienia naukowego, ale stanowiła dowód: Neesha potrafiła wyczuwać takie zjawiska, nawet jeśli nie zawsze była w stanie doprecyzować szczegóły.

Siedem, sześć, pięć minut do mszy. Coś zdecydowanie było nie tak. Może przekazano jej niewłaściwe instrukcje, a może osoba, z którą miała się spotkać, zobaczyła, że to nie Emma na nią czeka, i zawróciła. W każdym razie Neesha nie zamierzała czekać i nie pójść na nabożeństwo, żeby to sprawdzić. Mocno chwyciła pień, by wydostać się z błota, ale gałąź nie wytrzymała. Pękła z głośnym trzaskiem.

– Neesha?

Jej ręce wystrzeliły w przeciwnych kierunkach i zatoczyła się naprzód. Mocno pacnęła w błoto, zapadając się w nie całym ciałem, po czym obróciła się na plecy, odsłaniając się niczym pęknięte jajko.

Nad nią, w Oddechu Boga, unosiła się fioletowo-żółta kurtka adidasa.

– No kurwa, wiedziałem!

Pod kapturem dostrzegła ciemnobrązową twarz.

– Wiedziałem – powtórzył chłopak wysokim, nieśmiałym tonem. – Ale to pokręcone!

Zdjął kaptur. Ahmad Galbia, od siódmego roku życia zwany Zazą, miał cienką warstwę czarnych włosów na głowie, kończącą się aż za wysoko nad czołem, oraz szeroką twarz, choć może to wąskie okulary zaburzały jej proporcje. Ilekroć go widziała, a spotykała go często – od trzech lat niemal codziennie w laboratorium, również w weekendy – nigdy nie był taki ożywiony.

– Kiedy tylko o tym usłyszałem, od razu pomyślałem sobie: „To projekt Neeshy”, i po prostu musiałem to zobaczyć na własne oczy. I miałem rację! Masz pojęcie, w jakie wpadłaś gówno?

Jęknęła, dźwignąwszy się z ziemi, i stanęła z nim twarzą w twarz. Był niski, niewiele wyższy od niej.

– Będziesz skończona. Skonfiskują twoje prace, odbiorą projekt i uniemożliwią zdobycie trofeum...

– Pieniądze proszę.

Zamknął się.

Neesha uśmiechnęła się na widok jego dłoni gmerającej wokół kieszeni.

– Co? – spytała. – Jednak nie będziesz kupował?

Westchnął i na pieniek między nimi rzucił czystą, białą kopertę.

– Co ty tu w ogóle robisz? – zapytała, gdy zaczęła liczyć. – Miał przyjść ktoś z drużyny koszykarskiej.

– Należę do drużyny... zajmuję się statystykami.

– I brudną robotą.

– W sumie tak.

Nie powiedział nic więcej. To z kolei mówiło bardzo wiele na temat jego poczucia własnej wartości, skoro z własnej woli załatwiał taką sprawę dla gości, którzy tak bardzo mieli go w nosie, że wysłali go, żeby ją załatwił.

– Gdzie jest Emma?

– Nie tutaj.

– Dlaczego?

– Musiała zadzwonić.

– Dziwne.

– Wcale nie – odpowiedziała odruchowo, ale rzeczywiście było to trochę dziwne. Według umowy, którą zawarła z Emmą tydzień temu, Neesha nigdy nie miała od nikogo brać pieniędzy. Ale akurat dziś, kiedy miała dokonać największej jak dotąd transakcji, Emma ubłagała ją, by wkroczyła do akcji.

– Ile osób wie, że to robisz? – spytał Zaza.

– Skąd masz te pieniądze? – Neesha zignorowała jego pytanie i zadała własne, wkładając pierwszy tysiąc z powrotem do koperty.

– Hm. – Potarł głowę. – Nie wiem. Chyba wszyscy się zrzucili. Pewnie jacyś rodzice...

– Boże, Aiden jest tak cholernie bogaty.

– Mhm. Masakra. Jest totalnie oderwany od jakichkolwiek życiowych proporcji. Mama pewnie go pyta: „Chcesz sobie zamówić łóżko wodne do pokoju?”. A on mówi: „Tak, ale na wszelki wypadek zamówmy dwa lub trzy”. Świetna sprawa, a jednak nieco problematyczna, bo co niby ma zrobić z dodatkowymi łóżkami...

– To tylko połowa.

W mroku Zaza uciekł na chwilę wzrokiem.

– Tak. – Znów potarł czubek głowy. – Tak powiedziała Emma. Połowa dla niej, połowa dla ciebie.

– Płacisz całość. Co robimy z pieniędzmi później, to już zupełnie nie twoja sprawa.

– Na pewno? Emma kazała podzielić...

– Nie, niczego nie dzielimy!

– Okej, okej – powiedział, unosząc ręce. – To może chodźmy do Emmy i...

– Połóż na pieńku.

Zmarszczył brwi, po czym sięgnął do tej samej kieszeni i wyjął identyczną kopertę. Wpatrywał się w nią przez chwilę, zanim przekazał ją Neeshy. Oddech dziewczyny wyrównał się, gdy w milczeniu przeliczała pieniądze.

– Tak dla twojej wiadomości – powiedział. – Masz takie same powody do kłamstwa jak ja, a jeśli wrócę do Emmy...

– Nie kłamię.

– ...raczej uwierzy tobie, przez co ja prędzej zostanę wyrolowany niż ty. Więc jeśli porównamy prawdopodobieństwo, że któreś z nas kłamie...

– Zamknij się.

Zamknął się.

Męcząco typowa postawa. Zawsze ci niewinni oczekiwali najwięcej, chyba dlatego, że skoro stanowili telewizyjny obrazek przyzwoitości, uważali, że należy im się od wszystkich jak najbardziej przyzwoite zachowanie, a przecież zazwyczaj ich sposób bycia wykorzystywano do osiągnięcia jakiegoś celu, jak seks czy kradzież dużych sum pieniędzy.

– Okej, rozliczone – oznajmiła, rzucając na pieniek w miejsce kopert maleńką torebkę przezroczystych pigułek i odwracając się, by zejść po zboczu.

– Popełniasz błąd. – Zaza nie ruszył za nią. – Tyle zachodu dla kilku tysiaków? Nie warto.

– Właśnie że warto – mruknęła Neesha po nosem, nie oglądając się za siebie.

Pobiegła do kaplicy okrężną drogą, zostawiając las za sobą. Zaza miał rację, ale nie pod takim względem, jak mu się wydawało. Miał rację, że nie warto z powodu pieniędzy. Fajnie było mieć dodatkową kasę, żeby móc kupić papierosy od pracowników obsługi albo przesłać pieniądze mamie na urodziny siostry. Ale nie dlatego było warto robić sobie „tyle zachodu” – chodziło o trofeum.

Trofeum Odkrywców było ponad metrowym pucharem wysadzanym diamentami, który przez cały rok stał w klasie doktora Yangborne’a. Pod koniec roku przyznawano je temu, kto dokonał najbardziej innowacyjnego przełomu w Chemiku. Poza samą namacalną nagrodą w pakiecie było pełne stypendium na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, zespół prawników mający zarejestrować i opatentować produkt oraz zobowiązanie do znalezienia producenta. Uczniowie, którzy zdobywali tę nagrodę, otrzymywali natychmiastową promocję z uczniów liceum na praktykujących chemików. Poprzedni zwycięzcy zostawali kierownikami laboratoriów i prezesami firm farmaceutycznych. Podczas drugiego roku zdobyła czwarte miejsce, bo opracowała od zera stymulant hormonu, w ciągu trzeciego udoskonaliła go i była druga. W tym roku poszła w zupełnie innym kierunku i zajęła się syntezą czegoś, co było nowe, skuteczne i przydatne.

I zamierzała dowieść, że takie właśnie jest.

Wślizgnęła się na pierwsze wolne miejsce, jakie udało jej się znaleźć, pięć rzędów od końca, z dala od nawy głównej. Gdy tylko usiadła, w świątyni rozległ się dźwięk organów i popłynęła muzyka. Kiedy rozbrzmiały piszczałki, wszystko zadrżało – szyby, ławki i zatknięte za oparcia Biblie. Światła nad głowami na chwilę przygasły, po czym z powrotem się rozjaśniły. Cały kompleks zasilany był starą siecią elektryczną podpiętą trzystudwudziestokilometrowym kablem doprowadzającym prąd z Salt Lake, czasami więc, gdy pobór był zbyt wysoki, dochodziło do spadków mocy. Niektórzy nauczyciele z tego żartowali, inni nauczyli się zupełnie to ignorować. Ojciec Farke na przykład każdą taką awarię wykorzystywał jako okazję, by móc zakrzyknąć: „Biada nam, objawiła się Jego światłość!”. Neesha pragnęła mu przypomnieć, że ponieważ światło z założenia jest dostępne zawsze, a awarie to tylko tymczasowe zaburzenia, w zasadzie jest na odwrót – Jego światłość zanika.

Przygrywka się skończyła i w kościele znów wszystko zamarło. Szepty ucichły, a ojciec Farke wyszedł naprzód, by wybrać kogoś do zapalenia świec. Zgłosiła się Emma.

Uwielbiała takie pierdoły. Należała do tych osób w szkole, które rzeczywiście były chrześcijanami. Zanim Neesha tu trafiła, nigdy nie chodziła do kościoła, wszystko to wydawało jej się upiorne. Kaplica była znacznie za duża jak na liczbę uczniów, a w każdym oknie widniała witrażowa scenka z jakiejś biblijnej opowieści – opowieści w wersji amerykańskiej, w której postacie są białe, a Bliski Wschód wygląda jak miasto Texarkana. Największy, dwunastometrowy fresk tuż przy froncie przedstawiał Arkę Noego, którą dwanaścioro przeogromnych i golusieńkich pasażerów uciekało przed szalejącym potopem. Najdziwaczniejsze było to, że gdzieś zza kadru napływały kłęby dymu.

Neesha pomyślała, że umieszczenie tego malowidła w przedniej części kościoła stanowiło pewnego rodzaju ostrzeżenie. Przychodźcie na mszę, bo zginiecie w ogniu.

Emma sprawnie przechodziła od świecy do świecy, oglądając się przez ramię. Neesha wyprostowała się i obserwowała. Zazwyczaj Emma poruszała się z gracją, dziś jednak była niespokojna. Za jej plecami któryś z uczniów jęknął cicho, a ona obejrzała się za siebie. Gdy rozbrzmiały kościelne dzwony, drgnęła, niemal przewracając jeden z kandelabrów.

Kiedy ojciec Farke przeszedł do ogłoszeń, Emma z jedną ze świec ruszyła nawą w stronę Neeshy; szła powoli, osłaniając dłonią wątły płomień. Wzrok utkwiła gdzieś w dali, nie patrząc na żadnego z uczniów, którzy jej się przyglądali. Gdy znalazła się obok Neeshy, niemal niezauważalnie zerknęła na prawo i uniosła przed świecą jeden palec. Pytanie.

Neesha uniosła dłoń do twarzy i podrapała się w nos, także jednym palcem. Odpowiedź.

Był to kod, który wspólnie ustaliły; najprostsza binarna forma komunikacji. 1 oznaczało „dobrze”, 2 oznaczało „źle”. 1 oznaczało „sukces”, 2 oznaczało „porażkę”. 1 oznaczało „tak”, 2 oznaczało „nie”.

Emma się uśmiechnęła. Neesha odwzajemniła uśmiech. Światła w kaplicy znów zamigotały.AIDEN.

Aiden wpatrywał się w miejsce na tyłach kościoła, gdzie właśnie zniknęła; nawet nie spojrzała w jego stronę.

– ...grać szybciej na zasłonach, tylko tak możemy rozgromić tych pieprzonych wielkoludów. A potem rzut za rzutem.

Postarał się, żeby nie była w stanie go zignorować: zaczesał włosy do tyłu tak, jak ona mu je zawsze zaczesywała, i przywołał na twarz pełen skruchy uśmiech rodem z plakatów. Mimo wszystko na niego nie patrzyła.

– Poza tym wiesz, chcę się popisać przed łowcami talentów tym rzutem z wyskoku. Zasypać ich trójkami, jedna za drugą. Aiden? Halo? Co o tym myślisz?

Dirk, który był od niego wyższy o pięć centymetrów, zalewał go z góry potokiem słów. Cała drużyna mu się przysłuchiwała.

Aiden odchrząknął.

– Myślę, że za dużo gadacie o koszykówce.

– Proszę cię. – Dirk miał tragicznie cuchnący oddech. – Wykaż trochę zainteresowania, tylko w tym tygodniu, dobrze? Chciałbym zagrać w profesjonalnej lidze.

Aiden przewrócił oczami.

– Dobra, ja wystartuję szybciej, pod warunkiem, że ty zbierzesz to swoje tykowate cielsko i wyjdziesz jak najdalej, żeby ustawić się do rzutu.

Wszyscy oprócz Dirka się roześmiali.

– Poza tym – Aiden wpatrzył się gdzieś w dal – łowca talentów będzie obserwował mnie.

Przez to, że szkoła leżała na takim odludziu, drużyna koszykarska rozgrywała trzy mecze w ciągu roku, z czego tylko jeden u siebie. W następny wtorek czekał ich pierwszy występ, przeciwko zeszłorocznej drużynie gwiazd szkół średnich sponsorowanej przez McDonald’s, a trener Bryant na dzisiejszym treningu potwierdził, że Dallas Mavericks zamierza wysłać łowcę. Aiden nie powiedział o tym chłopakom, ale to jego tata zadzwonił do działu łowców talentów, żeby to zorganizować. To jego mieli oglądać.

– Po prostu nie bądź ciągle taki osowiały, dobra? – poprosił Dirk. – Od dwóch tygodni wyglądasz jak Kłapouchy. I grasz jak Kłapouchy.

Żaden członek drużyny się nie sprzeciwił.

– Naprawdę? – spytał. – Gadaj tak dalej, a zobaczymy, ile razy w przyszłym tygodniu w ogóle dostaniesz piłkę.

Dirk się przygarbił.

– Racja, stary. Mój błąd.

Pozostali pokiwali głowami ze skruchą.

– Tak w ogóle – powiedział Aiden, pochylając się naprzód, poklepał Zazę po ramieniu i odezwał się na tyle głośno, żeby wszyscy słyszeli: – Przechowaj mi tę pięćsetkę, dobra?

Zaza przytaknął, nikt się nie odezwał. Aiden po raz kolejny zerknął na tyły kościoła, ale Emmy tam nie było.

Ze światłem było coraz gorzej, przygasało co kilka sekund, stopniowo zaczynało wręcz migotać.

Rodzice wysłali Aidena do szkoły Redemption Prep w tym jednym celu – żeby dostał się do ligi. Były inne szkoły, inne drużyny, ale ojciec uznał, że wybór akurat tej da Aidenowi największą szansę na zapunktowanie. Na jego mecze organizowane przez AAU szkoła wysyłała trenerów przedstawiających obłędne fakty i liczby obrazujące jej sukcesy. Trener Bryant odwiedził go w towarzystwie dwóch graczy NBA, absolwentów Redemption, którzy opisali stosowany tam system jako „rewolucyjny”. Sprzedali mu sen o tym, jak przychodzi do szkoły, trenuje z najlepszymi, prezentuje się łowcom i od razu zostaje wyłapany. Przez cztery lata kroczył tą ścieżką, począwszy od pierwszego roku, a potem, od drugiego, zawsze prowadził w liczbie zdobytych punktów. Przez cztery lata nie opuścił żadnego treningu, nie skrócił ćwiczeń na siłowni ani nie przesiedział na ławce żadnego meczu.

Tymczasem tydzień przed najważniejszym wydarzeniem był w stanie myśleć tylko o tym, że jego dziewczyna go ignoruje. Bez względu na to, czy Emma miała tego świadomość, czy nie – a jak mogła nie mieć? – narażała najważniejszy tydzień jego życia.

– Emma chciała się ze mną spotkać dziś wieczorem... – wyszeptał w zasadzie do nikogo, ale gdy światła znów przygasły, przerwał mu jęczący odgłos, jakby uruchomił się alarm.

– Och... och... – Odgłos rozbrzmiał w kościele niczym syrena ostrzegawcza, ale wszyscy kumple wokół niego jęknęli.

– Pieprzony Eddy – mruknął Dirk.

Aiden pochylił się naprzód, żeby wypatrzyć Eddy’ego. Wszędzie wokół twarze zgromadzonych odwracały się, usilnie starając się znaleźć źródło hałasu. Część uczniów mrużyła oczy, inni zaciskali zęby. Nie wiedział, czy rzeczywiście tak jest, czy tylko on tak to odbiera, ale odnosił wrażenie, że wszyscy mają lekkie, prawie niezauważalne drgawki. Jakby całe zgromadzenie wpadło w wibracje.

Eddy krzyczał coraz głośniej.

– Och... – zawodził, a jego głos rozbrzmiewał z drżeniem w każdym kącie.

– Och, och... – wrzasnął Dirk. – Dojdź wreszcie!

Cały kościół się roześmiał.

– Co się dzieje? – spytał pierwszoklasista.

– To ten Eddy – wyjaśnił Dirk. – Dziwak. Strasznie pokręcony.

– Chyba jest opętany – wyszeptał ktoś inny.

– Och... och!

Światła w kaplicy zaczęły mrugać gwałtownie, znacznie szybciej niż dotąd, dochodziło do jednego spadku mocy za drugim, zupełnie jakby nad szczytem góry zaczęła formować się komórka burzowa. Wszyscy uczniowie wiercili się niespokojnie w starych, skrzypiących i trzeszczących ławkach. Aiden słyszał narastającą w ludziach panikę w zgrzytaniu ich zębów otaczającym go ze wszystkich stron. Dlaczego było takie głośne?

– Cóż... – Głos ojca Farke’a wybił się ponad jęk Eddy’ego; jego mikrofon wciąż działał. – Musimy zaczekać, aż Pan pozwoli nam kontynuować. – Odszedł od mównicy, zbliżył się do okna i wpatrzył w niebo, zupełnie jakby czegoś wyczekiwał.

I rzeczywiście coś się stało, ale nie w górze. W piątym rzędzie. Jęk przerodził się w krzyk, a krzyk w rozpoznawalne słowo...

– Nie!

Uczniowie siedzący na przedzie rzucili się ku głównej nawie, krzycząc i przewracając świece. Bez światła Aiden nie był w stanie zobaczyć, dokąd biegną albo przed czym uciekają, ale krzyk się wzmagał.

– Ruszaj się! – zawołał siedzący obok Dirk i zaczął się przepychać. Aiden cofnął się i stanął na ławce, by przepuścić innych. We frontowej części kościoła obudziły się do życia dwie wielkie świece i Aiden w końcu mógł spojrzeć na ten chaos.

Eddy stał nad tłumem, szaleńczo wymachując rękami, i krzyczał, jakby coś go bolało. W jednej ręce trzymał Biblię, a drugą zacisnął w pięść, którą walił w otaczające go postacie. One przewracały się o siebie, usiłując uciec. Ktoś większy od niego próbował go poskromić, lecz Eddy trzasnął go Biblią w głowę. Uczeń padł w tył, zakrywając oko.

We frontowej części kaplicy ojciec Farke i pozostali duchowni skulili się ze strachu. Nauczyciele wciąż starali się z balkonu ocenić sytuację. Nikt nie ruszył się ku nawie głównej. Ktoś powinien to powstrzymać. Aiden dostrzegł okazję i zaatakował.

Oparcia ławek znajdowały się w około półtorametrowych odstępach; tylko parę centymetrów drewna, a jednak wystarczająco, żeby chwycić i odepchnąć się na kolejne. Przeskakiwał z rzędu do rzędu, omijając uczniów, prosto ku Eddy’emu, który właśnie cisnął kolejną Biblią w tłum.

Aiden wylądował na ławce obok niego i chwycił go za rękę, nim Eddy zdążył znów się zamachnąć. Eddy usiłował pomóc sobie drugą ręką, ale Aiden skulił się, by przyjąć cios na plecy. Eddy był drobny, lecz pięści miał zaskakująco szybkie i silne – nurkowały pod żebra Aidena i cofały się, by uderzyć ponownie, drugi, trzeci, czwarty raz. Aiden oplótł lewą rękę wokół jego klatki piersiowej i półnelsonem uniósł go nad ławkę, rzucając się razem z nim w główne przejście.

Ciało Eddy’ego wiło się z bólu, a Aiden wykorzystał moment, by rozejrzeć się za kimś z personelu. Słyszał ich krzyki, ale wokół na ławkach stała ściana uczniów, zupełnie jakby otaczały go trybuny. Eddy skulił się pod nim, a jego szara koszulka Metalliki była poplamiona krwią.

– Nie – piszczał wciąż. – Nie! Nie! Nie!

– Czy ktoś mógłby mu pomóc? – zawołał Aiden.

Tłum tylko ryknął w odpowiedzi.

Aiden odwrócił się z powrotem.

– Uspokój się! – krzyknął do Eddy’ego. – Eddy, musisz się uspokoić!

Eddy warknął, a Aiden postanowił nie ryzykować: chwycił go za ręce, wcisnął je w wykładzinę i przytrzymał, póki Eddy nie przestał się szarpać.

Jego ciało zwiotczało i przez chwilę Aiden sądził, że zyskał przewagę. Może Eddy na moment przestał ogarniać sytuację, ale teraz był tylko bezbronnym uczniem, o połowę mniejszym od Aidena, który leżał pod nim zakrwawiony, zmiażdżony niczym robak na kościelnej posadzce. Najgorzej wyglądały jego oczy: posiniaczone i zagubione w plątaninie włosów, wpatrywały się z przerażeniem prosto w Aidena.

Aiden ponownie wstał i obrócił się w stronę tłumu.

– No dalej! Przepuśćcie kogoś! – Kilka osób z personelu przepchnęło się przez tłum: doktor Richardson i trzech mężczyzn w strojach pracowników obsługi. – Czy ktoś wie, co mu się...

Aiden usłyszał, zanim poczuł: tłum wrzasnął, a po chwili ramię Eddy’ego gruchnęło w kręgosłup Aidena, posyłając go naprzód, wprost w chrzcielnicę stojącą w głównym przejściu. Uderzył czołem o kamień i w jego świecie zapanował chłód.

Ostatnim, co usłyszał, był dźwięk kościelnych dzwonów wypełniający pustą, ciepłą i czarną przestrzeń, w którą się zapadał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: