Szkoła magicznych zwierząt - ebook
Szkoła magicznych zwierząt - ebook
Ta szkoła skrywa tajemnicę!
Kto będzie miał szczęście, ten znajdzie tu najlepszego przyjaciela na świecie: magiczne zwierzę, które potrafi mówić ... Ida nie czuje się dobrze w nowej szkole, tylko kolega ze szkolnej ławki, Benni wydaje się być miły. Oboje nie mają w klasie łatwego startu. Nowa nauczycielka, panna Cornfield, zna imiona wszystkich dzieci i w ogóle - jak na nauczycielkę – dziwnie się zachowuje. Zapowiada odwiedziny pana Mortimera, który pokaże uczniom magiczne zwierzęta. A obietnica, jaką ze sobą przynosi jest niezwykle ekscytująca: każde dziecko ma dostać swoje magiczne zwierzę!
Tak się zaczyna niesamowita przygoda ...
Ciepła i zabawna opowieść, przyjaźni i dorastaniu.
| Kategoria: | Dla dzieci |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8057-375-8 |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozejrzał się. Lodowe góry wznosiły się nad gładką powierzchnią wody ku błękitnemu niebu. Ośnieżone, łagodne wierzchołki mieniły się w słońcu. Wokół panowała cisza.
Nagle skądś dobiegło ciche skrzypienie i nawoływania przypominające nieco dźwięk trąbki. Mężczyzna uśmiechnął się. Poprawił futrzaną czapę i ruszył.
Po półgodzinnym marszu dotarł do kolonii pingwinów.
Przesunął wzrokiem po morzu czarnych główek, a potem przykucnął.
– Nazywam się Mortimer Morrison – mruknął cicho. – Mam sklep z magicznymi zwierzętami. Wszystkie zaczarowane stworzenia mają się u mnie dobrze. Kto chce, może do nich dołączyć.
Czekał. Na razie żaden z pingwinów nie zwrócił na niego uwagi.
– Magiczne zwierzęta są wyjątkowe – ciągnął. – Kto czuje w sobie tę wyjątkowość, niech podejdzie bliżej.
Mortimer Morrison czekał.
A potem, znienacka, w kolonii coś się poruszyło. Rzeczywiście! To jeden z pingwinów się odwrócił. Przecisnął się obok pozostałych zwierząt i stanął przed człowiekiem w futrzanej czapie.
Przyjrzeli się sobie uważnie.
– I jak, rozumiesz, co mówię? – spytał zaciekawiony Mortimer Morrison.
Pingwin skinął głową i kłapnął dziobem.
– Chrrrr – wychrypiał.
– Spróbuj jeszcze raz – zachęcił go Mortimer Morrison.
– Kchrrrr – powtórzył pingwin i wziął głęboki wdech. – Nie miałem pojęcia, że jest jeszcze ktoś, kto mówi tym samym językiem co ja – powiedział z ociąganiem. Podniósł do góry prawe skrzydło i wskazał kolonię, w której pingwiny stały obok siebie, ciasno stłoczone. – Czułem się taki samotny. – Po czarnym pingwinim policzku spłynęła łza.
– Teraz to się zmieni – oświadczył Mortimer Morrison łagodnym tonem. – Jeśli pójdziesz ze mną, poznasz wielu przyjaciół.
– A więc jest jeszcze więcej takich istot, które mówią moim językiem? – spytał podekscytowany pingwin.
– O tak – mężczyzna skinął głową. – Wszystkie magiczne zwierzęta rozumieją się nawzajem. W normalnych okolicznościach nie potrafią się jednak odnaleźć, więc jeżdżę po świecie moim autobusem i zbieram je. U mnie znajdują nowy dom. Jak masz na imię?
– Juri – odpowiedział pingwin.
Mortimer Morrison uśmiechnął się.
– Witaj, Juri! Już nigdy nie będziesz czuł się samotny.
Pingwin otrząsnął pióra, a potem podreptał za mężczyzną w futrzanej czapie, ani razu nie oglądając się za siebie.
Rozdział 1 Przeprowadzka
– Auuuuć! Auć! Cholera!
Benni przeleciał z hukiem przez Skowronie Pole i wylądował w samym środku klombu z różami. Był ostatni dzień wakacji. Benni w końcu oderwał się od radia. Codziennie po południu nadawano jego ulubioną audycję „Trzeci wymiar”, ale dziś akurat nie.
Dzisiaj w końcu wyciągnął z piwnicy deskorolkę, którą wujek Johnnie podarował mu na Wielkanoc. Z deskorolką można się pokazać przed dziewczynami, tak powiedział wujek. Benjamin Schubert westchnął, gramoląc się spomiędzy róż. Raczej przed nikim się dzisiaj nie pokaże. Dokuśtykał do krawężnika, podciągając dżinsy. Prawe kolano miał zdarte, ale nie do krwi. Całe szczęście.
Nagle zauważył ciężarówkę z napisem „Przeprowadzki”. Zaparkowała pod kasztanowcem na placu Świętego Jana, całkiem ładnym miejscu na końcu ulicy Skowronie Pole. Stały tu na przemian domy mieszkalne i sklepy: piekarnia, sklep z rowerami i salon fryzjerski „Elfrida”. Na początku tego miesiąca salon przejął nowy właściciel, który najwyraźniej wprowadzał się właśnie do mieszkania na piętrze nad lokalem.
Benni postanowił się temu przyjrzeć. Na chwiejnych nogach stanął na deskorolce i ostrożnie podjechał bliżej.
Drzwi ciężarówki były szeroko otwarte. Benni zobaczył w środku stojącą lampę, sporo półek, szafę na ubrania i całą masę pudeł. Mężczyźni w ubraniach roboczych wnosili do domu meble kuchenne, zwinięte w rulon dywany i owinięte przezroczystą folią obrazy.
Nagle tuż przed nim przez plac przebiegła prążkowana wiewiórka i znikła w pniu kasztanowca. Benni zatrzymał się. Hopla! Deskorolka zaczęła żyć własnym życiem i potoczyła się na drogę. W tym momencie z dużą prędkością nadjechał rowerzysta w czarnym kasku. Zaklął i spróbował wyminąć deskorolkę. O mało co, a uderzyłby przy tym robotników, którzy akurat targali przez plac ogromne lustro. Skądś rozległ się przenikliwy gwizd. Rowerzysta podniósł głowę i w ostatniej chwili szarpnął kierownicą w lewo.
– Uważaj, co robisz! – krzyknął na Benniego, wyraźnie rozzłoszczony i odjechał.
Ale Benni w ogóle nie zwracał na niego uwagi. Bo za gwizdnięcie zdecydowanie odpowiedzialna była wiewiórka, która przed chwilą czmychnęła mu spod nóg.
Teraz siedziała na kasztanowcu, spoglądając prosto na niego i machając puchatym ogonem to w jedną, to w drugą stronę. Dziwne. Benni jeszcze nigdy nie słyszał, żeby wiewiórki gwizdały. A poza tym, od kiedy wiewiórki są w paski?
Mężczyźni właśnie taszczyli do domu komodę upstrzoną kolorowymi naklejkami. Benni stanął z powrotem na deskorolce i podjechał jeszcze bliżej! Auć, kolano cały czas jeszcze bolało! Na rampie ciężarówki stało biurko z jasnofioletowymi szufladami. Jasny fiolet? A gdy do tego wszystkiego jednemu z robotników z rąk wypadł kinowy afisz z napisem „Noc wampirów”, Benni był już całkowicie pewien: do tego domu wprowadza się dziewczyna. Wzruszył ramionami i zdecydowanym krokiem ruszył z powrotem do domu. Kumpel, o, tak! Kumpel by mu się przydał. Ale dziewczyna? Nie, dziękuję!
Jechał powoli Skowronim Polem w kierunku domu, gdy nagle usłyszał syk, który dobiegał z samego środka żywopłotu. Zupełnie, jakby ktoś wypuszczał powietrze z materaca. Co to mogło być?
Benni zszedł z deskorolki, powolutku, na paluszkach, stawiając jedną stopę za drugą. W byciu cichutko jak mysz pod miotłą był całkiem niezły. Przykucnął tuż przed żywopłotem, wpatrując się w mroczną przestrzeń między gałęziami i liśćmi. Wzdrygnął się. Przed nim leżał wąż. Prawdziwy, żywy wąż o oliwkowozielonych łuskach. Serce Benniego zabiło szybciej.
Wąż miał ciemnobrązowe, czujne oczy. Otworzył paszczę, z której wysunął się język. Paszcza w środku była zupełnie czarna.
Benni zaczął się tak trząść, że ledwie udało mu się wrócić biegiem na ulicę.
Gdy wreszcie dotarł do swojej deskorolki, nie wahał się nawet sekundy. Od razu zaczął przyśpieszać. Przestał dopiero wtedy, gdy był już w domu.
Ida Kronenberg siedziała okrakiem na parapecie swojego nowego pokoju i majtała nogami. Jedna noga na zewnątrz, druga w środku. Tak najbardziej lubiła siedzieć. Miała dosyć tej całej przeprowadzki. Najpierw kazali jej wszystko spakować, a teraz miała wszystko z powrotem powyciągać?! Przecież nie ma pośpiechu.
Było popołudnie i na placu Świętego Jana pracownik firmy sprzątającej odstawił właśnie swój pomarańczowy wózek. Ciekawe, czy poszedł do salonu fryzjerskiego „Elfrida”, żeby ściąć włosy? Jej rodzice, którzy razem prowadzili zakład, zawsze mieli pełne ręce roboty.
Nawet dziś, w dniu przeprowadzki, musieli chwycić za grzebienie i nożyczki. Salon długo stał pusty i najwyraźniej wszyscy okoliczni mieszkańcy tylko czekali na to, by w „Elfridzie” znów rozpoczęło się strzyżenie, modelowanie i farbowanie.
Ida rozejrzała się po placu. Domy były pomalowane na różne kolory i miały niewielkie balkony. Niektóre okna były otwarte, gdzieś ktoś ćwiczył na skrzypcach, wydobywając z nich dość piskliwe dźwięki. Idę ogarnęła wielka tęsknota. Miriam, jej najlepsza przyjaciółka, też grała na skrzypcach. Ida strasznie za nią tęskniła. Jej zdaniem Miriam grała znacznie lepiej.
Jutro czekał ją pierwszy dzień w nowej szkole. Ta, do której miała chodzić Ida, nazywała się Winterstone.
Ciekawe, jak w niej będzie. Ida nie znała tu nikogo. W sąsiedztwie nie widziała jeszcze żadnego dziecka – prócz tego bladego chłopaka, który tak niezdarnie próbował jeździć na deskorolce. Nagle na dole rozległ się gong sygnalizujący otwarcie drzwi salonu. Wyszedł z niego ten zamiatacz ulic. Miał nową fryzurę! Zaciekawiona Ida wychyliła się do przodu – za bardzo! Gdzieś rozległ się przenikliwy gwizd. W ostatniej chwili zdążyła się chwycić futryny. O mało nie spadła.
Wyjrzała jeszcze raz przez okno. Kto to gwizdał?
Pośrodku placu, na kasztanowcu, siedziało zwierzątko z puchatym ogonem i mrugało do niej, a nawet machało. Ale Ida go nie widziała.
Gdy zamiatacz ulic zapakował swoje rzeczy i oddalił się, ciągnąc turkoczący wózek, zwierzątko uciekło. Zniknęło już między gałęziami kasztanowca, gdy zagwizdało jeszcze raz. Na pożegnanie. Ida znowu go nie usłyszała.
Benni schował deskorolkę z powrotem do piwnicy i poszedł do swojego pokoju. Otworzył encyklopedię zwierząt. Przerzucił wiele stron, nim znalazł to, czego szukał: zdjęcie węża, który miał oliwkowozielone łuski i czarną paszczę.
CZARNA MAMBA, jeden z najbardziej niebezpiecznych węży na Ziemi. Jest bardzo szybka, a jej jad często bywa zabójczy. Pochodzi ze wschodniej Afryki.
Kartkował dalej i odkrył zwierzę, które przypominało wiewiórkę, ale nią nie było.
PRĘGOWIEC ma brązowe futro i czarne pręgi na grzbiecie. Często zwraca na siebie uwagę głośnym gwizdaniem. Żyje w Ameryce Północnej.
Zdezorientowany Benni zamknął książkę. Co wąż ze wschodniej Afryki i pręgowiec z Ameryki Północnej robiły tuż obok jego domu?
Noc była rześka i pełna spadających gwiazd. Benni leżał w swoim łóżku w kształcie pirackiej łodzi i niespokojnie przewracał się z boku na bok. Dręczył go okropny sen. Miał się ścigać z pręgowanym wężem i zieloną wiewiórką, ale nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Zwierzęta śmiały się z niego i śmiały, i śmiały…
Zaspany Benni otworzył oczy. Na niebie pojawił się błysk.
Benni właściwie go nie zauważył.
– Nie chcę zawsze być ostatni – pociągnął nosem i obrócił się do ściany.
Kilka domów dalej przy oknie siedziała Ida. Nie mogła spać. Za bardzo była zdenerwowana. Jutro miała iść do nowej szkoły. Ciekawe, czy szybko znajdzie tam przyjaciół?
O, znowu spadająca gwiazda. Szybciutko, już po raz siódmy, pomyślała o tym, jak bardzo chciałaby, polubić nową szkołę.Rozdział 2 „Ciocia Elfriiiiida!”
Szkoła Winterstone mieściła się w starym ceglanym budynku z dwiema okrągłymi wieżyczkami po obu stronach biegnących środkiem schodów. Tuż nad wejściem znajdowało się biuro dyrektora Herberta Siegmanna. Tak jak zawsze pierwszego dnia nowego roku szkolnego, stał przy oknie i obserwował spieszących się uczniów. Rozpoczął się nowy rok! Dyrektor miał nadzieję, że będzie spokojny.
Na widok dzieci stojących przed bramą szkoły Idę opuściła odwaga. Dziewczynki i chłopcy stali obok siebie, jakby tworząc mur. Głośno się przy tym przekrzykiwali.
– Na pewno mówią o mnie – pomyślała Ida. Wcisnęła mocniej kciuki pod szelki plecaka i odrzuciła warkocze do tyłu. Mama wplotła jej we włosy koraliki i zawiązała jedwabne wstążki. Jako mistrzyni sztuki fryzjerskiej zawsze miała jakieś nowe pomysły. Dziś rano warkocze z koralikami jeszcze się Idzie podobały, ale teraz nie była już tego taka pewna. Zaczęła się obawiać uwag innych dzieci.
– Ty, Indianka! – to były pierwsze słowa, jakie usłyszała. Wypowiedziała je blondynka z długimi włosami i plecakiem w księżniczki. Otaczały ją trzy inne dziewczynki.
– To ty jesteś ta nowa? – zapytała jedna z nich.
Ida przełknęła ślinę.
Blondynka podniosła głowę.
– Nie przedstawisz się?
Ida nie była w stanie wykrztusić nawet jednego słowa. Klucha, jaką miała w gardle, była po prostu za duża.
– No to nazwiemy cię po prostu „ciocia Elfrida” – roześmiała się tamta. Jej ton był fałszywy i nieprzyjemny.
– Jestem Ida – powiedziała szybko Ida, ale pozostałe dziewczyny zdążyły już podchwycić przezwisko.
– Ciocia Elfriiiida, ciocia Elfriiiida – wołały.
Ich blond przywódczyni wskazała palcem na prążkowane rajstopy, które Ida nosiła pod krótkimi spodenkami.
– Tak na marginesie: masz strasznie wieśniackie rajstopy.
Jej trzy towarzyszki znowu zaczęły chichotać.
Ida nie wiedziała, co odpowiedzieć. W jej starej szkole wszystkie dziewczynki chodziły tak ubrane. Miriam miała nawet dokładnie takie same rajstopy. Ale tu najwyraźniej trzeba było być księżniczką w diademie, w sukieneczce i baletkach. Sorry, to nie dla niej.
Ida minęła grupkę i, wściekła, ruszyła po schodach na górę. Wiedziała, że jej klasa jest na pierwszym piętrze. Dyrektor powiedział jej to już tamtego dnia, kiedy mama zapisywała ją do szkoły.
Przeszła długim korytarzem, minęła automat z napojami i otworzyła drzwi do klasy. Przy jednym ze stołów w środkowym rzędzie siedział chłopak w kraciastej koszuli. Nawet nie podniósł wzroku, gdy Ida cisnęła plecakiem o podłogę.
– Dobry – mruknęła.
– Good morning – odburknął, dalej zagłębiony w swoim komiksie.
Ida rzuciła okiem na jego lekturę: ogromne zielone monstrum szalało w wąwozach ulic Nowego Jorku.
Po chwili chłopiec, już trochę bardziej zainteresowany, uniósł głowę.
– Ty jesteś ta nowa?
– Tak – zmarszczyła nos Ida. – Mogę usiąść obok ciebie?
– Jak chcesz – mruknął i odsunął się odrobinę na bok.
– Mam na imię Ida – powiedziała i dokładniej przyjrzała się swojemu sąsiadowi z ławki. Czy to nie jest ten chłopak, który wczoraj jeździł na deskorolce przed ich domem?
– Ale możesz do mnie też mówić ciociu Elfrido – dorzuciła ponuro, wyjmując z teczki blok i kredki.
– Mam na imię Benni – odpowiedział chłopak i wyszczerzył zęby. – Ale możesz na mnie mówić Monster.