Szkoła szpiegów - ebook
Szkoła szpiegów - ebook
Nazywa się Ripley, Benjamin Ripley. Ma 12 lat, i sprawi, że całe dowództwo CIA będzie wstrząśnięte i zmieszane.
Pewnego dnia spokojne życie Benjamina Ripleya nabiera szalonego rozpędu. Wszystko zaczyna się od wizyty tajemniczego mężczyzny. Benjamin – bądźmy szczerzy: nerd i kujon – niespodziewanie otrzymuje powołanie do Szkoły Szpiegów.
Tę tajną i elitarną placówkę prowadzi CIA, a uczą się w niej najzdolniejsi uczniowie – przyszli tajni agenci, gotowi do rozwiązywania najtrudniejszych zagadek oraz do udziału w niebezpiecznych misjach wywiadowczych. Początkowo Ben nie może uwierzyć w swoje szczęście, wkrótce jednak okazuje się, że wplątał się w aferę szpiegowską i że może to przypłacić życiem.
„Szkoła Szpiegów” to pierwsza z serii książek o zwariowanych przygodach młodego szpiega z przypadku oraz jego koleżanek i kolegów z Akademii Szpiegostwa. Pełna zwrotów akcji i humoru powieść przywodzi na myśl wybuchową mieszankę Jamesa Bonda, Harry’ego Pottera, Różowej Pantery i Jasia Fasoli. Nie tylko wciąga od pierwszego zdania, ale też przyprawia o ból brzucha ze śmiechu.
Wydawnictwo Agora dla Dzieci ostrzega!
Szkoła Szpiegów to realne zagrożenie, że dzieciaki porzucą swoje telefony i zajmą się czytaniem!
Kolejny tom przygód Bena pt. „Szkoła Szpiegów na wakacjach” ukaże się już w lipcu. Benowi nie będzie dane wypocząć po trudach nauki, bo
przyjdzie mu się zmierzyć z wrogą organizacją szpiegowską Pająk.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3701-2 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od:
Biuro ds. Dochodzeń Wewnętrznych CIA
Siedziba CIA
Langley, Wirginia
Do:
Dyrektor ds. Tajnych Operacji
Biały Dom
Waszyngton
Załączono poufne dokumenty
Poziom zabezpieczeń AA2
Tylko dla twoich oczu
W związku ze śledztwem toczącym się w sprawie operacji „Przyczajony borsuk” załączam zapis z trwającego łącznie 53 godziny przesłuchania pana Benjamina Ripleya, pseudonim „Tajniak”, lat 12, pierwszorocznego ucznia Akademii Szpiegostwa.
Przyjęcie pana Ripleya do szkoły w bezprecedensowym trybie zostało zatwierdzone przez oraz Cartera Hubolda, dyrektora CIA, w ramach wspomnianej operacji.
Jako że operacja „Przyczajony borsuk” nie przebiegła zgodnie z planem, szczególnie ze względu na wydarzenia z niniejsze śledztwo zostało wszczęte w celu ustalenia, co konkretnie poszło nie tak, dlaczego poszło nie tak i kto powinien z tego powodu stracić stanowisko.
Po zapoznaniu się z załączoną dokumentacją należy ją natychmiast zniszczyć, zgodnie z Dyrektywą Bezpieczeństwa CIA 163-12A. Omawianie zawartych w niej informacji będzie niedopuszczalne, z wyłączeniem audytu, który odbędzie się Przypominam, że na spotkaniu nie wolno będzie mieć przy sobie broni.
Jestem bardzo ciekaw Pana przemyśleń.
Dyrektor ds. Dochodzeń Wewnętrznych
DW:
Rozdział 1
REKRUTACJA
Rezydencja państwa Smithów
2107 Mockingbird Road
Vienna w stanie Wirginia
16 stycznia
Godzina 15.30
– Witaj, Benie – powiedział nieznajomy mężczyzna, którego zastałem w moim salonie. – Nazywam się Alexander Hale. Pracuję dla CIA.
I tak właśnie, w jednej chwili, moje życie nagle zrobiło się ciekawe.
Bo wcześniej wcale takie nie było! Ani trochę! Weźmy za przykład dzień, o którym mówię. Dzień 4583. – trwał siódmy miesiąc dwunastego roku mojej przyziemnej egzystencji. Wyczołgałem się z łóżka, zjadłem śniadanie, poszedłem do gimnazjum, wynudziłem się na lekcjach, pogapiłem się na dziewczyny, ale nie miałem odwagi do nich podejść, przebrnąłem przez WF, zasnąłem na matmie, dostałem po głowie od durnego Dirka, przyjechałem autobusem do domu...
I zastałem na mojej kanapie mężczyznę w smokingu.
Ani przez sekundę nie wątpiłem, że jest szpiegiem. Alexander Hale wyglądał dokładnie tak, jak zawsze sobie szpiegów wyobrażałem. No, był może troszkę starszy – pewnie jakoś po pięćdziesiątce – ale roztaczał wokół aurę uroku i nienagannych manier. Na jego brodzie zauważyłem maleńką bliznę. Pomyślałem, że pewnie po kuli, chociaż może po strzale z bardziej egzotycznej broni. Na przykład z kuszy. Zdecydowanie miał w sobie coś z Jamesa Bonda. Nie zdziwiłbym się, gdyby w drodze do mojego domu wziął udział w pościgu samochodowym i bez mrugnięcia okiem załatwił kilku bandziorów.
Rodziców nie było – nigdy nie zastawałem ich po powrocie ze szkoły. Alexander ewidentnie „sam sobie otworzył”. Na stoliku obok leżał nasz album rodzinny, otwarty na zdjęciach z wakacji w Virginia Beach.
– Mam kłopoty? – spytałem.
Zaśmiał się.
– Niby dlaczego? Przecież nigdy w życiu nie zrobiłeś nic złego. No, wrzuciłeś kiedyś Dirkowi Dennetowi pastylki przeczyszczające do pepsi, ale powiedzmy sobie szczerze: koleś sam się o to prosił.
Wybałuszyłem oczy ze zdziwienia.
– Skąd wiesz?
– Jestem szpiegiem. Mój zawód polega na zdobywaniu informacji. Masz w domu coś do picia?
– Jasne.
Przez głowę przemknęły mi wszystkie napoje, którymi dysponowaliśmy. Nie miałem pojęcia, co ten facet u mnie robił, ale poczułem, że koniecznie muszę mu zaimponować.
– Moi starzy są dobrze zaopatrzeni. Czego się napijesz? Martini?
Alexander znów się zaśmiał.
– To nie film, młody. Mam mało czasu.
Poczułem się jak dureń i zaczerwieniłem ze wstydu.
– Aha. No tak. Wody?
– Miałem nadzieję na napój energetyczny. Coś z elektrolitami, na wypadek gdyby nagle trzeba było ruszyć do akcji. W drodze do ciebie musiałem zgubić kilka niepożądanych osób.
– Niepożądanych? – Próbowałem udawać, że pytam od niechcenia. Jakbym codziennie omawiał takie kwestie. – Czyli konkretnie jakich?
– Obawiam się, że to poufne informacje.
– Oczywiście. Ma to sens. Może być gatorade?
– Wyśmienicie.
Ruszyłem do kuchni.
Alexander poszedł za mną.
– Centralna Agencja Wywiadowcza, CIA, ma na ciebie oko już od dawna – powiedział.
Przystanąłem, zaskoczony, z dłonią na uchylonych drzwiach lodówki.
– Dlaczego?
– Po pierwsze, sam nas o to prosiłeś.
– Tak? Kiedy?
– Ile razy odwiedziłeś naszą stronę?
Skrzywiłem się. Znów wyszedłem na durnia.
– Siedemset dwadzieścia osiem.
Alexander wydawał się odrobinę zaintrygowany.
– Zgadza się. Dokładnie tak. Zwykle grałeś jedynie w gry na podstronie dla dzieci – w których to grach, dodajmy, byłeś naprawdę dobry – ale regularnie przeglądałeś też działy dotyczące zatrudnienia i staży. Ergo, rozważałeś zostanie szpiegiem. Pamiętaj: kiedy dajesz do zrozumienia, że interesujesz się CIA, CIA zaczyna się interesować tobą. – Alexander wyciągnął z kieszeni smokingu grubą kopertę i położył ją na kuchennym blacie. – Byliśmy pod wrażeniem.
Na kopercie widniały słowa: „Przekazać do rąk własnych jedynie Benjaminowi Ripleyowi”. Kopertę zabezpieczono aż trzema pieczęciami. Jedna z nich była tak gruba, że musiałem ją rozciąć nożem do steków. W środku znajdował się plik kartek. Pierwsza strona była niemal pusta. Zobaczyłem na niej tylko jedno zdanie: „Zniszcz te dokumenty natychmiast po przeczytaniu”.
Druga strona zaczynała się od słów: „Szanowny Panie Benjaminie Ripley, mam ogromny zaszczyt przyjąć Pana do Akademii Szpiegostwa, działającej w ramach Centralnej Agencji Wywiadowczej, ze skutkiem natychmiastowym...”.
Odłożyłem list. Byłem jednocześnie wstrząśnięty i zmieszany. Pragnąłem zostać szpiegiem, odkąd pamiętam. Ale...
– Myślisz, że to żart. – Alexander najwyraźniej czytał w moich myślach.
– No... tak. Nigdy nie słyszałem o Akademii Szpiegostwa w ramach CIA.
– Bo jest ściśle tajna. Ale zapewniam cię, że istnieje. Sam ją ukończyłem. To wspaniała instytucja. Jej zadaniem jest szkolenie wybitnych przyszłych agentów. Gratuluję!
Uniósł szklankę gatorade i posłał mi śnieżnobiały uśmiech.
Stuknęliśmy się. Poczekał, aż wezmę pierwszy łyk, zanim wypił wszystko duszkiem. Uznałem, że to pewnie z przyzwyczajenia – normalna sprawa, jeśli przez całe życie musiał uważać, żeby nikt go nie otruł.
Zobaczyłem swoje odbicie w szybie mikrofalówki stojącej za Alexandrem... i znów poczułem falę zwątpienia. Trudno uwierzyć, żeby obu nas mogła wybrać ta sama organizacja. Alexander był przystojny, wysportowany, inteligentny i wyluzowany. A ja nie. Czy naprawdę nadawałem się do walki o światowe bezpieczeństwo i demokrację, skoro trzy razy w tygodniu szkolny dręczyciel zabierał mi pieniądze na lunch?
– Ale jak...? – zacząłem.
– Jak dostałeś się do akademii, do której nawet się nie zgłosiłeś?
– No... tak.
– Wiesz, po co istnieją podania o przyjęcie? Dają ci szansę opowiedzieć o sobie instytucji, do której się zgłaszasz. Tymczasem CIA sama zdobywa wszystkie niezbędne informacje.
Wyciągnął z kieszeni malutki przenośny komputer i spojrzał na ekran.
– Na przykład: w szkole dostajesz same szóstki, znasz trzy języki obce... i masz zdolności matematyczne na poziomie 16.
– Co to konkretnie znaczy?
– Ile jest 98 251 razy 147?
– 14 444 897 – odpowiedziałem bez namysłu.
Mam prawdziwy dar do matmy (a przez to przedziwną zdolność – zawsze wiem dokładnie, która jest godzina), choć przez większość życia nie zdawałem sobie sprawy, że to coś niezwykłego. Sądziłem, że wszyscy potrafią rozwiązywać w głowie skomplikowane równania albo momentalnie obliczać, od ilu tygodni czy minut żyją. Dowiedziałem się, że wcale tak nie jest, kiedy miałem 3832 dni.
– To właśnie poziom 16 – wyjaśnił Alexander i znów spojrzał na ekran komputera. – Z twojej dokumentacji wynika, że śpiewająco zdałeś PODeST-y, masz smykałkę do elektroniki i jesteś beznadziejnie zakochany w pannie Elizabeth Pasternak... choć ona, niestety, najwyraźniej nie ma pojęcia o twoim istnieniu.
Co prawda podejrzewałem, że właśnie tak wygląda sytuacja z Elizabeth, ale nie było mi zbyt przyjemnie to usłyszeć... tym bardziej z ust agenta CIA! Postanowiłem skierować rozmowę na inne tory.
– Podesty? Nie pamiętam, żebym zdawał taki egzamin...
– Nic dziwnego. Robiłeś to bezwiednie. Chodzi o Pytania Ogólne Dodawane do Standardowych Testów: PODeST-y. CIA umieszcza je we wszystkich centralnych egzaminach i sprawdzianach. Pozwalają wykrywać ewentualne predyspozycje do pracy w wywiadzie. Udzielałeś na nie samych poprawnych odpowiedzi, odkąd poszedłeś do trzeciej klasy.
– Dodajecie własne pytania do testów szkolnych? Czy Departament Edukacji o tym wie?
– Wątpię. Goście od edukacji w ogóle mało co kojarzą. – Odstawił pustą szklankę do zlewu i energicznie zatarł dłonie. – No, dosyć gadania. Pomogę ci się spakować. Czeka cię pracowite popołudnie.
– Znaczy, że ruszamy już teraz?
Alexander zdążył pokonać połowę odległości dzielącej nas od schodów. Teraz przystanął i odwrócił się powoli.
– W PODeST-ach sprawdzających percepcję miałeś wyniki w granicach 99,9 procent. Której części sformułowania „ze skutkiem natychmiastowym” nie rozumiesz?
Zająknąłem się. W głowie wirowały mi setki pytań. Chciałem zadać wszystkie jednocześnie.
– Ja... no... znaczy... Dlaczego się pakuję? Jak daleko stąd leży akademia?
– Och, jest całkiem blisko. W Waszyngtonie, na drugim brzegu Potomaku. Ale szkolenie szpiegowskie to praca na pełen etat, więc wszyscy uczniowie muszą mieszkać w kampusie. Kurs trwa sześć lat – od siódmego do dwunastego roku edukacji. Zaczniesz, rzecz jasna, na pierwszym roku. – Wbiegł po schodach do mojego pokoju.
Kiedy dotarłem tam dwadzieścia sekund później, zobaczyłem, że zdążył już otworzyć moją walizkę. Z pogardą przeglądał zawartość szafy.
– Ani jednego porządnego garnituru – westchnął.
Wybrał kilka swetrów i rzucił mi je na łóżko.
– Czy akademia działa wedle innego harmonogramu niż zwykłe szkoły?
– Nie.
– Więc czemu przyjęli mnie właśnie teraz? W połowie roku szkolnego?
Wskazałem na dziesięciometrową warstwę śniegu na parapecie za oknem.
Po raz pierwszy, odkąd go poznałem, Alexander Hale zapomniał języka w gębie. Nie trwało to długo. Mniej niż sekundę. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał.
Zamiast tego rzucił:
– Zwolniło się miejsce.
– Ktoś zrezygnował?
– Wyleciał. Twoje nazwisko było następne na liście. Masz jakąś broń?
Potem zrozumiałem, że zapytał o to, żeby odwrócić moją uwagę. Doskonale mu się udało.
– No... mam procę.
– Z procy można strzelać najwyżej do wiewiórek. CIA rzadko z nimi walczy. Pytałem o prawdziwą broń. Pistolety, noże, nunczaku...?
– Nie.
Potrząsnął delikatnie głową, jakby był zawiedziony.
– Cóż, nieważne. Wypożyczą ci coś ze szkolnej zbrojowni. A tymczasem... to będzie musiało nam wystarczyć. – Wyciągnął z szafy moją starą, zakurzoną rakietę do tenisa i machnął nią jak mieczem. – Na wypadek kłopotów, sam rozumiesz.
Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że Alexander może być uzbrojony. Dostrzegłem wybrzuszenie materiału jego marynarki tuż pod lewą pachą. Zapewne znajdował się tam pistolet. W jednej chwili całe spotkanie – które dotychczas było tylko dziwne i ekscytujące – wzbudziło we mnie niepokój.
– Przed podjęciem tak ważnej decyzji powinienem chyba pogadać z rodzicami... – powiedziałem.
Alexander odwrócił się w moją stronę.
– Wykluczone. Istnienie akademii jest ściśle tajne. Nikt nie może się dowiedzieć, że będziesz do niej uczęszczał. Ani twoi rodzice, ani przyjaciele, ani Elizabeth Pasternak. Nikt. Jeśli o nich chodzi, zostaniesz uczniem Akademii dla Uzdolnionej Młodzieży imienia św. Smithena.
– „Dla uzdolnionej młodzieży”? – Zmarszczyłem brwi. – Mam ratować świat, a wszyscy pomyślą, że jestem frajerem!
– Czyli nic się nie zmieni.
Skrzywiłem się. Rzeczywiście dużo o mnie wiedział.
– Uznają, że nagle stałem się frajerem do kwadratu.
Usiadł na łóżku i spojrzał mi w oczy.
– Jeśli chcesz zostać elitarnym agentem, musisz być gotów na różne wyrzeczenia – powiedział. – To dopiero początek. Szkolenie nie będzie łatwe. A jeśli zdołasz je ukończyć, czeka cię zdecydowanie niełatwe życie. Wiele osób nie daje rady. Więc jeśli chcesz się wycofać... teraz masz szansę.
Uznałem, że to finałowy sprawdzian. Ostatni etap mojej rekrutacji. Okazja, żeby udowodnić, że nie zniechęci mnie perspektywa ciężkiej pracy i nadchodzących trudności.
Myliłem się. Alexander mówił szczerze, ale byłem zbyt podekscytowany tym, że mnie wybrano, żeby pojąć powagę sytuacji. Chciałem się stać taki jak on. Chciałem być elegancki i czarujący. Chciałem wchodzić do domów obcych ludzi jak gdyby nigdy nic, a pod marynarką smokingu nosić pistolet. Chciałem gubić „niepożądane osoby”, dbać o bezpieczeństwo świata i naprawdę zaimponować Elizabeth Pasternak. Zupełnie nie przeszkadzałaby mi też stylowa blizna na brodzie po strzale z kuszy.
Spojrzałem więc w stalowo-zielone oczy Alexandra i podjąłem najgorszą decyzję mojego życia.
– Wchodzę w to.
Rozdział 2
INICJACJA
Akademia Szpiegostwa CIA
Waszyngton, DC
16 stycznia
Godzina 17.00
Akademia w ogóle nie wyglądała, jakby w środku szkolono agentów wywiadu. I o to oczywiście chodziło. Wyglądała na kiepską prywatną podstawówkę, która cieszyła się popularnością w trakcie II wojny światowej, ale czasy świetności miała już dawno za sobą. Była położona w równie kiepskim, rzadko odwiedzanym zakątku Waszyngtonu. Od świata odgradzał ją wysoki, kamienny mur. Podejrzenia mogłaby wzbudzić jedynie obecność grupy strażników przed frontową bramą, ale jeśli wziąć pod uwagę, że nasza stolica słynie z liczby popełnianych tu zabójstw, dodatkowa ochrona wokół prywatnej szkoły nie powinna nikogo dziwić.
Kiedy przekroczyliśmy bramę, naszym oczom ukazała się zaskakująco rozległa posesja. Połacie trawy musiały być wiosną bardzo piękne, ale teraz przygniatała je trzydziestocentymetrowa warstwa śniegu. Za budynkami znajdował się fragment dziewiczego lasu, nietkniętego ludzką ręką od chwili, gdy nasi przodkowie zdecydowali, że cuchnące bagna nad Potomakiem, pełne przenoszących malarię komarów, to miejsce w sam raz na stolicę kraju.
Same budynki były brzydkie. Utrzymano je w stylu gotyckim. Ewidentnie starały się imitować majestat miejsc takich jak Oxford i Harvard, ale absolutnie im nie wychodziło. Widziałem wieżyczki, łuki i przycupnięte tu i tam gargulce, ale całość i tak była szara i nieciekawa. Gdyby na budynki Akademii imienia św. Smithena trafił przypadkowy przechodzień, zaraz odwróciłby się na pięcie i zaczął myśleć o czymś innym. Nic dziwnego: właśnie tak zostały zaprojektowane.
A jednak w porównaniu z ogromną betonową trumną, w której mieściło się moje dotychczasowe gimnazjum, kampus był przepiękny. Przybyłem do niego z Alexandrem w niezbyt sprzyjających okolicznościach: kilka minut przed zmrokiem, w samym środku zimy. Światło było ponure i przyćmione, niebo ołowiane, a budynki majaczyły w ciemności. A jednak byłem zachwycony. To, że przyjechaliśmy luksusowym, odpicowanym sedanem, który miał na desce rozdzielczej sporo dodatkowych przycisków, na pewno potęgowało moją ekscytację. (Alexander kazał mi trzymać ręce przy sobie, żebym przypadkiem nie odpalił ciężkiej artylerii w godzinach szczytu).
Moi rodzice nie protestowali, kiedy dowiedzieli się, że wyjeżdżam. Alexander oczarował ich przygotowaną gadką na temat „akademii dla geniuszy” i uspokoił, że zamieszkam ledwie kilka mil od domu. Mama i Tata byli bardzo dumni, że dostałem się do tak prestiżowej instytucji – i zachwyceni, że nie będą musieli za nią płacić. (Alexander powiedział im, że zdobyłem pełne stypendium, a mnie, że wszelkie koszty poniesie rząd Stanów Zjednoczonych). A jednak zaskoczyło ich, że musiałem wyjechać tak szybko – Mama była zawiedziona, że nie może przygotować nawet pożegnalnej kolacji. Uwielbiała okolicznościowe przyjęcia. Organizowała je nawet po to, żeby uczcić zupełnie nieistotne wydarzenia, jak choćby wtedy, kiedy wybrano mnie na kapitana szkolnej drużyny szachowej, której byłem jedynym członkiem. Alexander uspokoił rodziców, mówiąc im, że już niedługo przyjadę z wizytą. (Kiedy spytali, czy będą mogli odwiedzić mnie w kampusie, zapewnił, że tak, ale po mistrzowsku uniknął udzielenia informacji, kiedy konkretnie miałoby to nastąpić).
Mike Brezinski nie zareagował na wiadomość o moim wyjedzie równie entuzjastycznie. Mike był moim najlepszym przyjacielem od pierwszej klasy, choć jeśli spotkalibyśmy się później, pewnie w ogóle byśmy się nie polubili. Wyrósł na luzaka, który olewał naukę. Spokojnie dałby sobie radę wśród najlepszych uczniów, ale wolał chodzić na zajęcia dla dzieciaków z problemami, bo prawie nic nie musiał tam robić. Gimnazjum traktował jak jeden wielki żart.
– Idziesz do akademii? – spytał, kiedy zadzwoniłem powiedzieć mu o wszystkim. Nawet nie krył obrzydzenia. – Równie dobrze możesz wytatuować sobie na czole słowo „przegryw”.
Ledwie się opanowałem, żeby nie powiedzieć mu prawdy. Kto jak kto, ale Mike na pewno byłby w szoku, że CIA wybrało właśnie mnie. W dzieciństwie całymi godzinami odgrywaliśmy na placu zabaw sceny z filmów o Jamesie Bondzie. Ale nie mogłem zdradzić się choćby słówkiem, bo Alexander siedział w moim pokoju i podsłuchiwał rozmowę. Powiedziałem tylko:
– To nie aż tak beznadziejne, jak ci się wydaje.
– No – odpowiedział. – Nie aż tak, tylko jeszcze bardziej.
Tak więc kiedy przybyłem do Akademii Szpiegostwa w towarzystwie agenta z prawdziwego zdarzenia, mogłem myśleć tylko o tym, że gdyby był ze mną Mike, po raz pierwszy w życiu to on zazdrościłby czegoś mnie.
– Wow! – rzuciłem z nosem przyklejonym do szyby.
– To jeszcze nic – powiedział Alexander. – Szkoła skrywa wiele tajemnic.
– To znaczy?
Nie odpowiedział. Zauważyłem, że z jego twarzy zniknął zwyczajowy wyraz pewności siebie. Spochmurniał.
– Coś nie tak? – spytałem.
– Nie widzę żadnych uczniów.
– Nie są na kolacji?
– Została jeszcze godzina. Popołudniami odbywają są zajęcia sportowe i kursy samoobrony. Kampus powinien być wypełniony ludźmi.
Niespodziewanie zahamował przed wielkim, czteropiętrowym budynkiem, na którym widniał napis „Internat imienia Armisteada”.
– Na mój sygnał rzucisz się biegiem do drzwi. Będę cię osłaniał.
Jak się okazało, rzeczywiście miał pod lewą pachą kaburę. Wyszarpnął z niej pistolet i sięgnął, żeby otworzyć drzwi po mojej stronie.
– Chwileczkę! – W jednej chwili moją radość zastąpiło przerażenie. – Czy nie byłoby bezpieczniej zostać w aucie?
– Kto tu jest agentem? Ty czy ja?
– Ty!
– Więc biegnij! – Jednym płynnym ruchem otworzył drzwi i właściwie wypchnął mnie na zewnątrz.
Natychmiast pomknąłem naprzód, ale prowadząca do budynku kamienna ścieżka była tak śliska od mokrego śniegu, zadeptanego przez setki par butów, że nie mogłem złapać porządnego oparcia. Zataczałem się na wszystkie strony.
Gdzieś daleko coś huknęło. Po lewej stronie zobaczyłem maleńką eksplozję, w powietrze poleciała garść śniegu.
Strzelali do mnie!
Momentalnie nabrałem wątpliwości, czy słusznie zgodziłem się wstąpić do akademii.
Kolejne strzały odbiły się echem w zimnym powietrzu. Tym razem huk doszedł tuż zza moich pleców. Alexander najwyraźniej odpowiedział ogniem – a przynajmniej założyłem, że tak się właśnie stało. Nie śmiałem zerknąć za siebie, żeby nie stracić cennych milisekund, które mogłem poświęcić na ucieczkę.
Kolejna kula odbiła się rykoszetem od kamieni tuż pod moimi stopami.
Uderzyłem w drzwi z pełną prędkością. Kiedy otworzyły się na oścież, wpadłem do niedużego przedsionka. Przede mną znajdowała się przeszklona stróżówka i kolejne, porządniejsze drzwi. Były uchylone, a w szybie widziałem trzy równe, okrągłe dziury po kulach. Przecisnąłem się przez szparę i znalazłem w przestronnym pomieszczeniu.
Wyglądało na miejsce, gdzie normalnie relaksowaliby się uczniowie. Wokół stały przetarte kanapy. Zauważyłem stary telewizor, krzywy stół bilardowy i starodawną konsolę do gier. W obie strony ciągnęły się korytarze, a wielkie, stare schody prowadziły na...
Poczułem nagły cios i podłoga uciekła mi spod nóg. Wylądowałem na plecach. Ułamek sekundy później ktoś przygwoździł mnie do ziemi. Był ubrany cały na czarno, tak że widziałem tylko oczy. Dociskał mi kolanami ramiona. Jego dłoń wystrzeliła do moich ust, zanim zdążyłem krzyknąć.
– A ty to kto? – wysyczał napastnik.
– B-B-Benjamin Ripley – wydukałem. – Uczę się w akademii!
– Nigdy wcześniej cię tu nie było.
– Przyjęli mnie dziś po południu – wyjaśniłem. Uznałem, że dodam jeszcze: – Proszę, nie zabijaj!
Napastnik jęknął.
– Nowy? Teraz?! A wydawało się, że gorzej już być nie może...
Kiedy agresję zastąpił sarkazm, głos napastnika stał się zaskakująco wysoki. Przyjrzałem się ciału, które dociskało mnie do ziemi. Było szczupłe i krągłe.
– Jesteś dziewczyną – powiedziałem.
– Wow! – odparła. – Nic dziwnego, że cię przyjęli. Nic ci nie umyka, bystrzaku. – Ściągnęła maskę, tak że zobaczyłem jej twarz.
Nie sądziłem, że moje serce może bić szybciej niż wtedy, gdy uciekałem przed gradem kul, ale teraz wrzuciło zupełnie nowy bieg.
Elizabeth Pasternak przestała być największą pięknością na świecie.
Dziewczyna siedząca na mojej piersi zdawała się o kilka lat starsza ode mnie. Wyglądała na czternasto- lub piętnastolatkę. Miała gęste, ciemne włosy i niewiarygodnie błękitne oczy. Skóra bez skazy, cudownie wyrzeźbione kości policzkowe, pełne usta. Była drobno zbudowana – niemalże delikatna! – a jednak miała dość siły, żeby w pół sekundy powalić mnie na ziemię. Nawet jej zapach był rewelacyjny. Stanowił odurzającą mieszankę bzu i prochu strzelniczego. Ale najbardziej atrakcyjne było w niej chyba to, jak spokojnie zachowywała się w sytuacji zagrożenia życia. Denerwowało ją tylko, że wpadłem w sam środek akcji. Zupełnie nie przejmowała się dochodzącymi z zewnątrz odgłosami strzelaniny.
– Masz broń? – spytała.
– Nie.
– A umiesz strzelać?
– Całkiem nieźle idzie mi z wiatrówką kuzyna...
Westchnęła ciężko i rozpięła kamizelkę kuloodporną. Pod spodem miała lśniący, skórzany, najeżony bronią pas. Widziałem pistolety, noże, chińskie gwiazdki do rzucania i granaty. Minęła je wszystkie dłonią i wybrała dla mnie małe kwadratowe urządzenie.
– To paralizator. Ma ograniczony zasięg, ale przynajmniej na pewno mnie nim nie zabijesz. – Wcisnęła mi go do ręki i szybko pokazała, co i jak. – Tu jest włącznik. Tu spust. A to elektrody, między którymi przeskakuje ładunek.
Wstała i nakazała mi gestem, żebym szedł za nią.
Tak zrobiłem. Nie miałem innych pomysłów. Minęliśmy główną klatkę schodową i ruszyliśmy korytarzem prowadzącym do południowej części internatu. Dziewczyna najwyraźniej wiedziała, co robi. W jej towarzystwie poczułem się trochę bezpieczniej. Starałem się naśladować jej ruchy, pełzłem za nią krok w krok, trzymałem paralizator tak samo, jak ona trzymała pistolet.
Pierwszy raz brałem udział w scenie rodem z filmów akcji, więc nie do końca umiałem się zachować. Uznałem, że się przedstawię.
– Tak w ogóle to jestem Benjamin.
– Już mówiłeś. Mam propozycję. Poznamy się lepiej, jeżeli przeżyjemy ten incydent.
– Okej. A co się właściwie dzieje?
– Najwyraźniej doszło do naruszenia bezpieczeństwa. Dziś po południu wszyscy uczniowie zgromadzili się na wykładzie z dyplomacji. Podczas zajęć wróg zinfiltrował kampus i otoczył aulę. Wzięli uczniów i nauczycieli na zakładników.
– Jak zdołałaś uciec?
– Nie uciekłam. Po prostu olałam wykład. Wisi mi dyplomacja.
– Masz ze sobą kogoś jeszcze?
– Z tego, co wiem, jesteśmy sami. Próbowałam wezwać wsparcie, ale nieprzyjaciel zdołał zakłócić moje sygnały.
– Ilu jest napastników?
– Naliczyłam czterdzieści jeden osób. Jak dotąd. Ci, których widziałam, są doskonale wytrenowani, uzbrojeni po zęby i ekstremalnie niebezpieczni.
Przełknąłem ślinę.
– Przyjechałem pięć minut temu. Mam walczyć z plutonem komandosów zabójców uzbrojony jedynie w paralizator?
Dziewczyna uśmiechnęła się po raz pierwszy, odkąd ją spotkałem.
– Witaj w szkole szpiegów.