Szkoła szpiegów. Projekt X - ebook
Przyjaciele Bena Ripleya będą musieli go ochronić przed wszystkimi złolami świata!
Murray Hill, arcywróg Bena, nigdy nie odpuszcza. Tym razem zaktywizował do jego wykończenia nie tylko wszystkich płatnych morderców, ale również… wyznawców teorii spiskowych! W jaki sposób? Otóż wmówił im, że Ben jest jaszczuropodobnym kosmitą, który chce zniszczyć naszą cywilizację. Nie do uwierzenia? A jednak…
Przeczytajcie kolejną część bestsellerowej serii o przygodach młodych adeptów Akademii Szpiegostwa CIA!
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Dzieci 6-12 |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-838-0239-8 |
| Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do: Moi przyjaciele – złoczyńcy z całego świata
Od: Murray Hill
Jeśli otrzymaliście tę wiadomość, to znaczy, że moja ostatnia złowieszcza intryga nie wypaliła. Ustawiłem automatyczne wysyłanie listu, które mogłem zatrzymać tylko ja. Nie zatrzymałem go. Czyli mamy problem.
Tak jest – „my”. Nie „ja”. Ten problem dotyczy nas wszystkich.
I nazywa się Benjamin Ripley.
Wiem, że Ripley to tylko nastolatek, ale przyłożył rękę do pokrzyżowania wielu waszych genialnych planów... albo przynajmniej planów waszych znajomych. Mam go naprawdę dość.
Gdyby nie Ripley, prawie wszyscy bylibyśmy teraz obrzydliwie bogaci. Ale nie jesteśmy. Co gorsza, spotkało nas wiele nieprzyjemności. Niektórych z nas aresztowano. Inni wielokrotnie otarli się o śmierć.
Pora z tym skończyć. Rozmawiałem już z wami wszystkimi o Projekcie X. Nadszedł czas, aby wprowadzić go w życie.
Każdy, do kogo dotarła ta wiadomość, musi czuć się aktywowany do misji.
Niech wygra najlepszy.
Wasz przyjaciel
Murray Hill
PS Ben Ripley to przegryw!!!
10 czerwca
Od: Dyrektor
Do: Benjamin Ripley
Benjaminie,
muszę się z tobą zobaczyć jutro o godzinie 12.00. To PILNE. Jak również BARDZO WAŻNE. Spotkanie odbędzie się w moim gabinecie w Budynku Administracyjnym imienia Nathana Hale’a (tym samym, który wysadziłeś w powietrze na początku roku szkolnego).
Wiem, że przygotowujesz się do egzaminów, ale koniecznie musisz przyjść. Zależy od tego twoje życie.
Spotkanie będzie ściśle tajne. Nikomu ani słowa. Zniszcz tę wiadomość zaraz po przeczytaniu.
Dyrektor
Rozdział 1
SAMOOBRONA
Sala gimnastyczna imienia Lymana
Akademia Szpiegostwa CIA
Waszyngton
11 czerwca
Godzina 12.00
Dyrektor wezwał mnie do siebie na najwyraźniej specjalne spotkanie.
A przecież miałem i tak dość stresu z egzaminami na koniec roku!
Chodziłem kiedyś do zwykłej szkoły, dlatego wiem, że takie sprawdziany to wszędzie trudny temat, ale u nas były naprawdę brutalne. Fizycznie i psychicznie.
Przykład: podczas gdy na egzaminie z algebry w każdej szkole trzeba rysować wykresy funkcji kwadratowych, w szkole szpiegów unikaliśmy ciskanych w naszą stronę granatów. Chociaż były wypełnione farbą, a nie materiałami wybuchowymi, więc w najgorszym razie mogliśmy zostać upaprani na niebiesko, a nie rozerwani na strzępy, to wielu uczniów i tak kończyło egzamin z głęboką traumą. Ja akurat mam talent do matmy, jest jednak wielka różnica między rozwiązywaniem skomplikowanych równań w miłej, cichej sali a robieniem tego w pełnym błota okopie, kiedy trzeba unikać nadlatujących pocisków.
Zresztą i tak był to jeden z łatwiejszych egzaminów.
Najgorsza – i najbardziej bolesna – była zaawansowana samoobrona.
Chyba że ktoś naprawdę świetnie radził sobie w walce wręcz, bo wtedy ryzykował głównie instruktor. Ale ja się do tej grupy nie zaliczałem. Wręcz przeciwnie.
Każdy ma jakieś mocne strony. Moją jest umysł. Naprawdę nieźle wychodzą mi przewidywanie, co zamierzają złoczyńcy, i formułowanie planów, jak ich powstrzymać. A robiłem to nie tylko w sali lekcyjnej! Stawiłem czoło prawdziwym zbirom zaskakującą liczbę razy, jeśli wziąć pod uwagę, że uczyłem się w szkole szpiegów dopiero drugi rok. Na skutek niezwykłego zbiegu okoliczności uniemożliwiłem złoczyńcom wyłączenie światowej sieci elektrycznej, zniszczenie Kanału Panamskiego, zabójstwo prezydenta Stanów Zjednoczonych i stopienie lodów Antarktydy. A wszystko to jeszcze w semestrze wiosennym!
Niestety, w Akademii Szpiegostwa nie dostawało się szóstek za udział w udanych misjach. Przeciwnie – po wszystkim musieliśmy nadrabiać zaległe prace domowe.
Odkąd przybyłem do szkoły, bardzo podciągnąłem się z samoobrony. Prawdopodobnie pokonałbym w walce przeciętnego człowieka. Tyle że szpiegów nie atakują przeciętni ludzie, tylko profesjonalni zabójcy. Dlatego właśnie sprawdziany z zaawansowanej samoobrony, mające przygotować nas do pracy w terenie, były ekstremalnie trudne.
Na egzaminie końcowym wykorzystywano mało znaną tybetańską sztukę walki zwaną nook-bhan-san. Jej nazwa znaczy mniej więcej „rany-ale-boli”. Każdego ucznia czekała walka z instruktorem z akademii. Za zwycięstwo należała się szóstka, w moim przypadku było to jednak mało prawdopodobne. Mogłem liczyć najwyżej na tróję – przysługiwała tym, którzy przegrali, ale nie potrzebowali później pomocy medycznej.
Egzamin stanowiłby dla mnie źródło stresu, nawet gdyby tego dnia nie działo się już nic więcej, ale nadchodzące spotkanie z dyrektorem podbiło stawkę. Kierownik szkoły funkcjonował w dwóch trybach: bywał albo wściekły, albo niekompetentny, przy czym płynnie przechodził z jednego w drugi, tak więc przebywanie w jego towarzystwie z zasady nie było zbyt miłe. A tym razem napisał w wiadomości, że od spotkania zależy moje życie!
Co gorsza, profesor Crandall spóźnił się na egzamin. Wydawał się rozkojarzonym dziadkiem, skrywał jednak wielką tajemnicę: w rzeczywistości był bystry i w pełni sprawny, a demencję pozorował, żeby uśpić czujność wrogów. (Prawdę znało wąskie grono osób. Ja odkryłem ją podczas pierwszej misji, przysiągłem jednak nie puścić pary z ust). Crandall tak doskonale zgrywał zdziadziałego staruszka, że jego lekcje powszechnie uważano za niewiarygodnie nudne i niezrozumiałe. Na ostatnich zajęciach tego semestru przez pół godziny bełkotał o tym, jak bronić się przed wikingami, choć nie najeżdżali przecież nikogo od tysiąca lat!
Egzamin odbywał się w szkolnej sali gimnastycznej. Uczniowie przystępowali do niego dwójkami, a każdy stawiał czoło innemu instruktorowi. Crandall siedział na trybunach i niby wszystko obserwował, ale co rusz zdawał się przysypiać. (Jak mówiłem, świetny z niego aktor). Normalnie nie spieszyłoby mi się na matę, bo wiedziałem, że oberwę, ale teraz miałem nadzieję zdążyć na tajne spotkanie.
Niestety, moje nazwisko umieszczono na samym końcu listy zdających.
To oznaczało, że przyjdę spóźniony, czym narażę się na wściekłość dyrektora. Nie lubię ściągać na siebie żadnych negatywnych emocji, ale aby przybyć punktualnie, musiałbym celowo zawalić sprawdzian. Co byłoby dla mnie z kolei ogromnie bolesne, a własny ból lubię jeszcze mniej niż czyjąś wściekłość. Do tego nie chciałem dostać jedynki ani powtarzać całego kursu w przyszłym semestrze.
Dlatego dałem z siebie wszystko.
Równocześnie ze mną egzaminowano Zoe Zibbell.
Przez większość mojej nauki w szkole szpiegów była ona moją najlepszą przyjaciółką, ale ostatnio nasze relacje się popsuły. Kiedy Zoe uznała, że inna uczennica przeszła na stronę wroga, postanowiła mnie wykorzystać, żeby ją aresztować. Działała z dobrych pobudek – choć myliła się co do tamtej dziewczyny – ale i tak poczułem się zdradzony. Mimo że wylewnie mnie przeprosiła i wiem, że mówiła szczerze, nasze stosunki nadal nie wróciły do normy.
Nie budziła strachu – była szczupła i niewysoka – ale potrafiła doskonale walczyć. Drobna budowa czasem działała zresztą na jej korzyść. Stojącego naprzeciwko instruktora, żylastego, umięśnionego gościa, z pewnością ostrzeżono, że nie może jej lekceważyć... ale i tak to zrobił. Już niecałą minutę po rozpoczęciu walki leżał przygwożdżony do maty i jęczał z bólu. Zoe poradziła sobie na szóstkę z plusem.
Mój egzamin nie przebiegł równie pomyślnie. Miałem zmierzyć się z młodą kobietą o stalowych mięśniach. Zacząłem nieźle, od zagrania, które wojownicy nook-bhan-san nazywają Błyskawicznym Tańcem Błyskawicy. Właściwie nie jest to atak. Skakałem w nieprzewidywalny sposób z nadzieją, że oponentka ruszy w pościg i zmęczy się, zanim mnie dorwie. Za tę technikę raczej nikt nie dałby mi szóstki, ale lepsze to, niż dostać pięścią w nos.
Niestety, moja przeciwniczka skontrowała przy użyciu techniki zwanej Błyskawiczniejszy Taniec Błyskawicy, czyli ruszając się jeszcze szybciej niż ja, po czym złapała mój nadgarstek Chwytem Ekstremalnej Kleistości i wyprowadziła Deszcz Tysiąca Trzaśnięć Prosto w Twarz. Zdołałem wyswobodzić się metodą Naoliwionej Małpiatki, ale mój kontratak za pomocą Pięści Anihilacji kompletnie nie wypalił, bo kobieta obroniła się Manewrem Nieuchwytnego Yeti i uderzyłem w próżnię.
Potem, ku mojemu zaskoczeniu, instruktorka popełniła błąd. Przyjęła charakterystyczną pozę, która oznaczała, że szykuje się do Zabójczego Ciosu Pancernika. Poprawną odpowiedzią było zejście do parteru i wyprowadzenie Podcięcia Złotego Szakala. Tak też zrobiłem. Wyszło mi lepiej niż kiedykolwiek. Podcięcie składa się z szesnastu drobnych ruchów. Wszystkie wykonałem idealnie.
Tyle że to również zawiodło. Kobieta wcale nie wyprowadziła Zabójczego Ciosu Pancernika. Wybiła się, żeby uniknąć mojej nogi, skoczyła na mnie i dźgnęła mnie łokciem prosto w splot słoneczny.
Sekundę wcześniej byłem pewien, że wygram, ale sekundę później leżałem na macie, niezdolny nawet drgnąć.
Pan Crandall zszedł z widowni i zacmokał z niezadowoleniem.
– Och, Benjaminie, żal było patrzeć. Wystawiłeś się na Atak Nadciągającej Lawiny.
– Nic nam pan nie mówił o takim ataku! – zaprotestowałem. – To nie fair!
– Podczas misji złoczyńcy też nie grają fair – uciął Crandall. – Musisz być gotów na wszystko. Przykro mi, trzy z minusem.
– Ale... – Dźwignąłem się z maty. – Podcięcie Złotego Szakala wyszło mi lepiej niż kiedykolwiek!
– Być może. Jesteśmy jednak na zajęciach zaawansowanej samoobrony, a nie baletu. W prawdziwym życiu nie ma punktów za styl. Jeśli przegrasz, zginiesz. A niech mnie! W mojej kieszeni jest kawałek sera! – Crandall wyciągnął z wełnianej marynarki żółty plasterek i przyjrzał mu się uważnie, jakby rozważał jedną z największych tajemnic wszechświata.
Straciłem pewność, czy rzeczywiście tylko udaje, czy jednak naprawdę zdziecinniał.
Przez moment chciałem dalej kłócić się o lepszą ocenę, ale ostatecznie musiałem przyznać, że Crandall ma rację co do prawdziwych pojedynków. No i byłem już spóźniony na spotkanie z dyrektorem.
– Pora na mnie – rzuciłem.
– Udanych wakacji! – powiedział z uśmiechem Crandall, po czym wgryzł się w kawałek sera. – Ooo! – zawołał. – Tylżycki! Mój ulubiony!
Chwyciłem plecak i ruszyłem do drzwi trochę wolniej, niż zamierzałem, bo wciąż byłem obolały po Ataku Nadciągającej Lawiny.
Zoe podbiegła i próbowała z całych sił zachowywać się jak kiedyś, przed akcją z fałszywym oskarżeniem.
– Crandall postąpił strasznie słabo. Przez cały semestr nie widziałam lepszego Podcięcia Złotego Szakala!
– Możliwe, ale ma rację co do tego, jak wygląda walka w terenie.
– Coś o tym wiesz. – W jej głosie zabrzmiała zazdrość. Zoe niedawno dostała się na staż w Dywizji Tropienia Antagonistycznych Tajnych Agentów, ale ta praca okazała się zaskakująco mało ekscytująca. – Kiedy ja siedziałam w biurze TATA, ty poleciałeś do Ameryki Środkowej, żeby uchronić przed wysadzeniem w powietrze statek wycieczkowy.
– Mogłem tam zginąć – przypomniałem. – Kilkukrotnie.
– No wiem, wiem. Szczęściarz. – W jej głosie nie było cienia sarkazmu. Mówiła serio. – To był twój ostatni egzamin?
– Tak.
– Mój też. Idziesz spakować się przed wyjazdem na letni obóz szpiegów?
W normalnych okolicznościach tak by się właśnie stało. Za kilka dni mieliśmy rozpocząć szkolenie w dziczy. Nie mogłem jednak powiedzieć Zoe o spotkaniu z dyrektorem, bo było ściśle tajne. Odparłem więc tylko:
– Za chwilę. Mam coś do załatwienia.
– Niby co? – spytała podejrzliwie.
Wyszliśmy z sali gimnastycznej na dziedziniec Hammonda. Była późna wiosna. Piękny, ciepły dzień. Świeciło słońce, w powietrzu nie czułem jednak typowej waszyngtońskiej duchoty. Dziedziniec porastała bujna, soczysta i upstrzona kwiatami trawa. Wielu uczniów świętowało koniec egzaminów – niektórzy grali we frisbee czy w piłkę nożną, inni wygrzewali się na słońcu.
– Idę na spotkanie ze szkolnym doradcą – wyjaśniłem.
Zoe rzuciła mi powątpiewające spojrzenie.
– A tak na serio? Chodzi o jakąś tajną konferencję? Zlecą ci kolejną misję?
– Nie! Przysięgam.
– No jasne. Pewnie skoczysz ze spadochronem nad Mount Everestem, żeby rozbroić następną bombę nuklearną. Albo czeka cię coś jeszcze fajniejszego.
– Rozbrajanie bomb wcale nie jest fajne. To koszmar.
– Skąd mam to wiedzieć? Nie miałam okazji spróbować. Ale ty tak. Już czterokrotnie.
– Ale tylko dwa z rozbrojonych przeze mnie ładunków były nuklearne.
– Nie mów mi takich rzeczy. Rozumiesz, ile masz szczęścia? Większość uczniów rozbraja pierwszą bombę dopiero na szóstym roku. A i tak mowa o lipnych ładunkach, szykowanych na lekcję. Ty podczas ostatniej misji mogłeś rozbroić bombę nuklearną, działać pod przykrywką w egzotycznych krajach i gonić motorówkę na skuterze wodnym! Odlot! Ja tymczasem siedziałam po uszy w raportach...
Już miałem znowu zaprzeczyć, ale nie zrobiłem tego z dwóch przyczyn.
Po pierwsze, pogoń na skuterze wodnym rzeczywiście była super.
Po drugie, w moją stronę przez dziedziniec szedł dyrektor.
Łatwo go wypatrzyłem, bo wszyscy uczniowie trzymali się z daleka. Wyglądał na bardziej wściekłego niż zwykle, więc usuwano mu się z drogi, jakby został napromieniowany.
Nie zamocował nawet poprawnie swojego tupecika. Z kołtunem sztucznych włosów na łysinie zawsze wyglądał w najlepszym razie jak nastroszony borsuk, ale dziś naprawdę zawalił sprawę – tupecik leżał tak krzywo, że w słońcu lśnił duży placek bladej, spoconej skóry.
– Ty! – ryknął dyrektor i wskazał na mnie grubym paluchem. – Jak śmiałeś, Ripley!
Na twarzach zebranych uczniów zobaczyłem mieszankę niepokoju o moje bezpieczeństwo oraz ulgi, że to nie im się oberwie.
Wiedziałem, że dyrektor ostro zareaguje na moje spóźnienie, ale szał w jego oczach jednak mnie zaskoczył. Spróbowałem wyjaśnić sytuację.
– Przepraszam, że musiał pan czekać. Mój egzamin z samoobrony się przeciągnął...
– To prawda! – dodała Zoe, ryzykując, że ściągnie na siebie gniew dyrektora. – Proszę spytać pana Crandalla, jak było! Jest tam!
Wskazała na salę gimnastyczną. Crandall właśnie wyszedł z budynku, ale zdawał się całkiem pochłonięty wnikliwą obserwacją piklowanego ogórka, prawdopodobnie znalezionego w innej kieszeni.
– O czym ty mówisz?! – warknął do mnie dyrektor. – Nie chodzi o spóźnienie, tylko o to! – Podsunął mi pod nos ręcznie napisaną wiadomość.
Do dyrka.
Jesteś dureń, bufon i tępak, palant i matoł.
Cuchniesz jak pryszcz na krowim zadzie.
Jeśli chcesz omówić którąś z powyższych kwestii, będę na dziedzińcu.
Z poważaniem
Ben Ripley
Liścik był zaskakujący z wielu powodów, ale najbardziej się przeraziłem, kiedy rozpoznałem swój charakter pisma. Nawet ja byłbym gotów uwierzyć, że sam to wszystko napisałem!
– Kartkę owinięto wokół kamienia, który ktoś pięć minut temu wrzucił mi przez okno – burknął dyrektor.
Zwykle trudno byłoby wrzucić kamień do biura dyrektora, znajdowało się bowiem na najwyższym piętrze Budynku Administracyjnego imienia Nathana Hale’a, pięć kondygnacji nad dziedzińcem. Chwilowo brakowało tam jednak jednej ze ścian, bo we wrześniu została wysadzona w powietrze przypadkowym strzałem z granatnika. (To ja wtedy strzelałem, a choć byłem właściwie niewinny, dyrektor nadal chował urazę. Szczególnie że naprawa przeciągała się z przyczyn administracyjnych, tak więc przez cały rok szkolny w budynku ziała dziura). Technicznie rzecz biorąc, dało się więc wrzucić kamień do gabinetu, ale nie było to łatwe. Ja na pewno nie dałbym rady.
– Odszukałem próbkę twojego charakteru pisma w bazie danych – oznajmił dyrektor. – Pasuje. Mam rację?
– No... tak – przyznałem. – Ale ktoś musiał go podrobić! Czemu miałbym napisać taką wiadomość?
– Bo jesteś bezczelnym gnojkiem! – ryknął. – Właśnie zachodzę w głowę, czemu nie wykopałem cię jeszcze ze szkoły!
– Nie ma co zachodzić, głowę masz całkiem pustą – mruknęła pod nosem Zoe.
– To bez sensu – stwierdziłem. – Przecież szedłem do pana na spotkanie. Czemu miałbym...
– Jakie spotkanie?! Nie mam nic na dzisiaj w kalendarzu!
Z zaskoczenia cofnąłem się o krok.
– Nie wysłał pan do mnie wiadomości?
– Skąd! Gdybym rzeczywiście chciał się z tobą spotkać, na pewno nie wezwałbym cię do gabinetu.
– Dlaczego?
– Bo mi go zniszczyłeś!
– To nie wina Bena... – zaczęła Zoe.
Dyrektor ją zignorował. Wciąż świdrował mnie spojrzeniem.
– Przez ciebie przepracowałem ostatnie osiem miesięcy przy biurku zrobionym z dwóch kozłów i deski. Ale teraz nareszcie zdołałem zdobyć nowe, z prawdziwego zdarzenia! Wczoraj mi je przywieźli. Jest piękne. Wielkie, drogie, ręcznie rzeźbione. Masz się do niego nie zbliżać, Ripley! Stanowisz zagrożenie dla mebli! Gdybyś do niego podszedł, pewnie stanęłoby w ogniu albo połknąłby je rekin!
– Mało prawdopodobne – mruknąłem.
– Mam na ten temat inne zdanie – wycedził dyrektor. – Jesteś niesubordynowany i sprowadzasz na innych katastrofy!
– Nieprawda!
I właśnie wtedy gabinet dyrektora eksplodował.
Rozdział 2
PROCEDURY WYSOCE AWARYJNE
Dziedziniec Hammonda
Akademia Szpiegostwa CIA
11 czerwca
Godzina 12.15
Eksplozja była ogłuszająca jak odpalenie silników rakiety.
Z biura dyrektora buchnęła kula ognia. Jakiś czarny, płonący obiekt przeleciał przez dziurę w ścianie budynku, obrócił się w powietrzu i runął na sam środek dziedzińca, ryjąc w ziemi krater wielkości niedużego samochodu.
– Moje nowe biurko! – wrzasnął dyrektor.
Kilka sekund wcześniej na pewno było tak piękne, jak opisywał. Teraz zostały z niego płonące drzazgi. Dyrektor i ja gapiliśmy się na te resztki. Obaj czuliśmy przerażenie, choć z różnych przyczyn.
Dyrektor nie mógł uwierzyć, że jego nowy nabytek uległ zniszczeniu. Ja myślałem o czymś innym: gdybym przyszedł na spotkanie punktualnie, w momencie eksplozji obaj bylibyśmy w biurze, a nie na dziedzińcu. Szybko wyliczyłem w myślach siłę wybuchu niezbędną do tego, żeby wyrzucić biurko aż tutaj, i doszedłem do wniosku, że nie mielibyśmy szans na przeżycie.
Zoe też się połapała w sytuacji.
– Ktoś chyba próbuje cię zabić – powiedziała, szczerze zaniepokojona, ale potem dodała z przekąsem: – Znowu.
Na kampusie zawyły alarmy. Procedury ewakuacyjne akademii były na tyle skomplikowane, że musieliśmy regularnie je powtarzać. W normalnych szkołach czasami odbywają się ćwiczenia przeciwpożarowe, ale w szkole szpiegów uczono nas osobnych metod postępowania na wypadek pożaru, ataku gazem bojowym, nalotu, zbrojnego powstania, zamachu stanu i podłożenia bomby. Każde niebezpieczeństwo wiązało się z innym sygnałem dźwiękowym, który wskazywał uczniom, dokąd się udać. Obecne zawodzenie syren – najpierw dwa krótkie sygnały, a potem dwa długie – oznaczało zamach bombowy.
Uczniowie byli w większości wyjątkowo inteligentni i sprawni. Zareagowali, jak należy: wyszli z budynków i udali się prosto na dziedziniec.
Miało to sens. Podczas ataku bombowego najniebezpieczniej było pod dachem, bo mógł się zawalić na głowy. Tymczasem dziedziniec stanowił dużą, otwartą, ogólnie dostępną przestrzeń. W kilka sekund uczniowie i nauczyciele wysypali się na trawnik... po czym wlepili wzrok w biurko, które płonęło na jego środku.
Z jednym wyjątkiem. Pan Crandall cisnął gdzieś korniszona i szybko ruszył ścieżką prowadzącą w głąb kampusu.
Działo się coś dziwnego i pan Crandall najpewniej maczał w tym palce. Fałszywe wiadomości, którymi rzekomo wymieniliśmy się z dyrektorem tuż przed wybuchem, były bardzo podejrzane, a teraz Crandall, przekonany, że nikt na niego nie patrzy, zrezygnował ze swojej zwyczajowej zasłony dymnej. Szedł szybkim, pewnym krokiem, w ogóle nie powłócząc nogami.
Podążyłem jego śladem.
Zoe poszła za mną, zaintrygowana. Dyrektor również, wciąż wściekły.
– Co jest? – spytała Zoe.
– Zaraz, młody człowieku! – zawołał jednocześnie dyrektor. – Jeszcze z tobą nie skończyłem!
Postanowiłem go zignorować.
– Nic – odpowiedziałem Zoe, żeby uśpić jej czujność.
– Nie kłam, Benie. Ktoś próbował wysadzić cię w powietrze, a teraz uciekasz z miejsca zdarzenia. Powiedz, co się dzieje. Pomogę ci.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, z rosnącego tłumu uczniów wypadło na dziedziniec trzech moich przyjaciół. Mike Brezinski podbiegł od strony Internatu Armisteada z maską gazową w dłoni, a Chip Schacter i Jawa O’Shea wyskoczyli ze stołówki.
Mike był moim najlepszym kumplem w dawnej, normalnej szkole. Połapał się, że trafiłem do Akademii Szpiegostwa, choć miała to być tajemnica, a do tego potrafił myśleć w sposób naprawdę niekonwencjonalny. Ostatecznie został więc nie tylko wciągnięty na listę uczniów, lecz także wysłany na parę ostatnich misji.
Chip był ode mnie o kilka lat starszy i słynął raczej z siły mięśni niż intelektu, ale tacy goście również przydają się w terenie. Czasami zaskakiwał nas przebłyskami geniuszu. Za to Jawa, najlepszy uczeń w mojej klasie, był równie bystry, co wysportowany. To on, a nie ja, powinien brać udział w prawdziwych misjach... ale życie ułożyło się inaczej.
– Co jest, Benie? – spytał Chip.
– No – dodał Mike. – Co cię łączy z tą eksplozją?
– A skąd pomysł, że cokolwiek?
– Wszystko, co się dzieje w szkole, zawsze ma związek właśnie z tobą – stwierdził Jawa. – Ergo, skoro ktoś wysadził gabinet dyrektora, na pewno jesteś w to zamieszany.
– Właśnie! – przyznał dyrektor. – Ponosisz pełną odpowiedzialność za losy mojego biurka, Ripley!
– Czemu masz maskę gazową? – zapytała Mike’a Zoe.
– Pomyliłem alarmy – wyjaśnił. – Nie pamiętałem, czy chodzi o zamach bombowy, czy o atak gazem, więc uznałem, że lepiej się zabezpieczyć.
– Zdobycie tego biurka zajęło mi osiem miesięcy – biadolił dyrektor. – Zostało zrobione na zamówienie. Miało nawet uchwyt na kubek, żebym mógł wygodnie pić kawę...
– Czemu opuszczamy dziedziniec? – spytał mnie Chip.
Najpierw zamierzałem skłamać, ale zmieniłem zdanie. Po pierwsze, nie chciałem oszukiwać przyjaciół. Po drugie, Zoe miała rację – mogli mi pomóc. Bądź co bądź ktoś właśnie próbował mnie zabić. Nie powinienem biegać w pojedynkę. A po trzecie, straciłem z oczu pana Crandalla.
Dotarliśmy na koniec dziedzińca, między zbrojownię i budynek mieszczący arsenał chemiczny, ale nigdzie nie widziałem starszego nauczyciela.
– Musimy znaleźć Crandalla – wyjaśniłem pozostałym. – Dopiero co był w okolicy.
– Crandall?! – jęknął Chip. – Po co nam ten stary dureń? W zeszłym tygodniu w jadalni widziałem, jak nakłada sobie porcję owsianki do kaszkietu.
– Nie jest tak niedołężny, jak się wydaje – powiedziałem.
– Myślisz, że stoi za wybuchem bomby? – zapytał z niepokojem Mike. Kilkoro uczniów okazało się już podwójnymi agentami, więc nauczyciele nie byli poza podejrzeniami.
Rzecz jasna, moi przyjaciele nie znali Crandalla tak dobrze jak ja. Sądziłem, że nawet dyrektor nie wie, jaki on jest naprawdę – bo dyrektor w ogóle niezbyt wiele wiedział. Nie miał nawet pojęcia, że tupecik, który całkiem mu się zsunął, wyglądał teraz jak wielki szczur uczepiony jego lewego ucha.
– Nie wiem, co myślę – stwierdziłem. – Dlatego musimy znaleźć Crandalla.
Gdy rozmawialiśmy, Jawa nagle kucnął i zaczął badać ziemię wokół nas. Był najlepszy w klasie ze śledzenia i z tropienia. Teraz szukał wskazówek.
– Mam go! – obwieścił triumfalnie. – Na podstawie przygięcia źdźbeł trawy można stwierdzić, że ktoś przed chwilą tędy przechodził. Poruszał się szybko, a w powietrzu czuć delikatny zapach salami i maści na skórę.
– To Crandall – przyznała Zoe. – Codziennie zjada na lunch kanapkę z salami. Dokąd poszedł?
– Tędy! – Jawa poderwał się i ruszył śladem nauczyciela przez trawnik w stronę zagajnika położonego obok szkolnego poligonu.
Gdy weszliśmy między drzewa, usłyszeliśmy głos Crandalla.
– W porządku. Jestem. Co masz?
Chip i Jawa byli z nas najsprawniejsi, dlatego dotarli na miejsce jako pierwsi. Crandall stał pod niezwykle wysokim wiązem i rozmawiał z kimś przez krótkofalówkę. Wydawał się przytomniejszy niż kiedykolwiek, ale gdy tylko zobaczył Chipa i Jawę, natychmiast wrócił do symulowania demencji.
– Chips i Jawor! Jak dobrze was widzieć, chłopcy! Chyba zgubiłem się w drodze do toalety... – Zamilkł, gdy zobaczył mnie i pozostałych, po czym znów przemówił normalnym głosem: – A niech to! Witaj, Benjaminie.
– O co tu chodzi? – spytałem.
– I kto zapłaci za moje biurko?! – dorzucił dyrektor.
Crandall spojrzał na mnie spode łba.
– Szkoda, że nie przyszedłeś sam.
– Szkoda, że nie zdradził mi pan swojego planu, zanim niemal wyleciałem w powietrze!
– Chwileczkę – powiedział Chip do Crandalla. – Czyli nie jest pan świrem? To tylko ściema?
Crandall zignorował go i znowu spojrzał na mnie.
– Nie ja zdecydowałem, żeby nic ci nie mówić. Pretensje zgłaszaj do osoby stojącej na czele tej operacji.
Z tembru jego głosu natychmiast wywnioskowałem, o kogo chodzi.
O Ericę Hale.
Erica była zdecydowanie najlepszą uczennicą w szkole szpiegów. Nawet Jawa nie mógł się z nią równać. Trzeba jednak przyznać, że jej trening trwał o wiele dłużej niż nasz – rodzina Hale’ów parała się szpiegostwem od czasów rewolucji amerykańskiej. Niemal wszyscy przodkowie Eriki działali na rzecz Stanów Zjednoczonych, a jej matka była agentką brytyjskiej MI6.
To właśnie Ericę Zoe błędnie uznała za zdrajczynię, przez co ich relacje również nieco się ochłodziły.
I jeszcze jedno: Erica była moją dziewczyną. Tak trochę.
Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. Początkowo nie odwzajemniała moich uczuć, bo związki w świecie szpiegów uznawała za źródło słabości, a mnie za fajtłapę. Jednakże po dziewięciu wspólnych misjach zmieniła zdanie w obu tych kwestiach. Postanowiła, że spróbuje ze mną chodzić... ale sprawę utrudniał fakt, że nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać. Na pierwszej randce, kiedy chciałem kupić jej różę od ulicznej sprzedawczyni, Erica skrzyczała biedną kobietę za pracę bez licencji florystycznej.
– Gdzie ona jest? – spytałem Crandalla.
Wskazał palcem w górę.
Wiąz, pod którym staliśmy, był wyższy od innych drzew w zagajniku. Pojąłem, że z jego górnych gałęzi musiał być wspaniały widok na cały kampus, a zapewne i większość miasta.
Gęsto rosnące liście kryły Ericę przed wzrokiem innych. Gdyby nie wskazówka Crandalla, nigdy bym jej nie zauważył.
– Co tam robi? – zapytał Mike, odginając głowę.
– Poluje na myśliwego – odparł z dramatyzmem Crandall i spojrzał mi w oczy. – Wczoraj dostała cynk, że twoje życie może być w niebezpieczeństwie, więc przyszła do mnie...
– A czemu nie do mnie?! – jęknąłem z paniką w głosie.
– Pragnęła uniknąć efektu, który właśnie obserwujemy. Nie chciała cię niepotrzebnie denerwować. Stwierdziła, że zabójca ma dostęp do twojego maila, zorganizowała więc fałszywe spotkanie między tobą i dyrektorem. Ja miałem zadbać, żebyś się na nie spóźnił. Potem napisała wiadomość, owinęła kartką kamień i cisnęła go do gabinetu, żeby wywabić dyrektora. Bała się, że faktycznie dojdzie do ataku.
– Nie mogła rozwiązać tej sprawy inaczej?! – warknął dyrektor. – W sposób, który nie zakładał zniszczenia mojego biurka?!
– Grunt, że podziałało – stwierdził spokojnie Crandall. – Co więcej, Erica mogła zacząć śledzić zabójcę.
– Przy użyciu częstotliwości radiowych! – wtrącił z mądrą miną Jawa. – Jeśli napastnik odpalił bombę za pośrednictwem krótkofalówki, Erica mogła wykryć sygnał i zlokalizować jego źródło!
– Zgadza się – rzekł Crandall.
Spomiędzy gałęzi zsunął się nagle koniec liny. Usłyszeliśmy stukot. To Erica ruszyła biegiem w dół po pniu wiązu. Zrobiliśmy jej miejsce, aby mogła bezpiecznie wylądować. Miała na sobie zwyczajowy obcisły czarny strój z pasem na wyposażenie. Twarz pomalowała na zielono w ramach kamuflażu.
Nie marnowała czasu ani na przywitanie się, ani na sprawdzenie, czy nie ucierpiałem podczas zamachu. Spieszyła się.
– Ustaliłam położenie zabójcy! Jest jednak pewien problem.
– Owszem: ktoś czyha na moje życie – mruknąłem.
– Źródło sygnału radiowego pozostaje aktywne.
Mówiła całkiem spokojnie, ale i tak się przeraziliśmy. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co to oznacza.
Zabójca musiał wiedzieć, że jego sygnał da się namierzyć po odpaleniu ładunku. Natychmiast by go wyłączył. Chyba że...
– Jest jeszcze jedna bomba! – zawołała Zoe.
Wiedzieliśmy, gdzie znajduje się ładunek. Gdyby ktoś rzeczywiście chciał mnie zabić, z pewnością umieściłby go tam, gdzie musiałem trafić po pierwszej eksplozji, czyli na dziedzińcu. Tyle że ja go opuściłem.
Ale wciąż byli tam pozostali uczniowie. Oraz wszyscy nauczyciele.
– Musimy zorganizować natychmiastową ewakuację! – zawołał Crandall.
– Robi się – powiedział dyrektor z pewnością siebie, która całkiem nas zaskoczyła. Stuknął w ekran telefonu, aby aktywować kolejny alarm. Z głośników popłynął teraz jednostajny strumień równych jęków.
Był to tak zwany alarm „Omega”. Wszyscy wiedzieliśmy, że używa się go jedynie w sytuacjach naprawdę ekstremalnie niebezpiecznych. Na jego dźwięk należało jak najszybciej uciec z kampusu.
Uczniowie i członkowie kadry zareagowali, jak należy. Opuścili dziedziniec i po kilku sekundach biegli już między budynkami w stronę głównej bramy.
– Lecę zgarnąć niedoszłego zabójcę – rzuciła Erica. Pognała naprzód.
Ruszyliśmy za nią bez chwili zawahania – wszyscy, nawet pan Crandall, który pierwszą lekcję ze wstępu do samoobrony zatytułował „Zabójcy są niebezpieczni”, oraz dyrektor, poruszający się zaskakująco szybko jak na kogoś, kto moim zdaniem przez ostatni rok nie odbył ani jednego treningu.
Nie tylko mnie zaszokowało to, jak kompetentny okazał się kierownik naszej szkoły. Zoe przyglądała się mu podczas biegu, jakby podejrzewała, że znajomego idiotę zastąpił obcy agent.
– Dobra robota z alarmem – rzuciła wreszcie.
– No jasne! – odparł dyrektor swoim zwyczajowym zirytowanym tonem. – Wbrew temu, co uważacie, niewdzięcznicy, jestem niezwykle sprawnym, wysoko wykwalifikowanym... uch! – Skupił się na Zoe, więc przestał patrzeć przed siebie i zarył twarzą w pień drzewa.
A potem eksplodowała druga bomba.