- promocja
Szkoła szpiegów. Rewolucja - ebook
Szkoła szpiegów. Rewolucja - ebook
Śmiertelne niebezpieczeństwo to chleb powszedni dla tajnych agentów. Nawet tych nastoletnich, którzy dopiero uczą się fachu.
Próba obalenia rządu i zamach w stolicy? Do wychodzenia z takich opresji adepci Akademii Szpiegostwa CIA już się przyzwyczaili. Kiedy jednak zagrożone jest życie najbliższej rodziny Bena Ripleya, robi się poważnie… Kto stoi za zamachem na centralę CIA? Czy Croatoan, enigmatyczna organizacja fanatyków z czasów kolonialnych, naprawdę istnieje? Komu można zaufać, a kto okaże się zdrajcą?
Tajemnice państwowe (i sekrety rodzinne), wybuchy (dużo wybuchów!), tajne szyfry i kogut trojański – nowa część bestsellerowej Szkoły szpiegów to jak zawsze pełna przygód ostra jazda bez trzymanki!
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-838-0085-1 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ 1
(jakiś czas wcześniej)
Świtało, gdy pod bramę podjechał samochód, jego reflektory już w zasadzie niczego nie rozświetlały. Wydobył się z niego młody człowiek, zatoczył się, ustał, zachichotał.
– Pan zamknie drzwi – rozległo się ze środka.
– Oczywiście, się robi – wybełkotał, był kompletnie nawalony. I to nie tylko alkoholem, zresztą dlatego wciąż jeszcze trzymał się na nogach.
Wziął zamach, ale drzwi nie zamknęły się z hukiem, za to on stracił równowagę, oparł się o samochód, znów zachichotał.
– Nożeż, odczep się, rzepie – wymamrotał, uwielbiał cytaty ze znanych książek, zwłaszcza dla dzieci, co mogło sugerować, dodajmy: mylnie, że innych nie przeczytał. Po czym powoli prostując ręce, zaczął się odpychać od samochodu. Jak tylko odchylił się na tyle, że ręce mu zwisły, kierowca dodał gazu, samochód odjechał z piskiem opon.
Nagły brak podpórki znowu go naruszył, zaczął więc balansować, wykonując przy tym angażujący całe ciało, łącznie z twarzą, skomplikowany obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Ustał.
Odetchnął.
Teraz przed sobą miał już wreszcie bramę, odległość – jakieś cztery kroki.
– Naprzód marsz! – wydał sobie rozkaz, po czym poleciał do przodu. Chciał się złapać za pręty bramy, ale nie wycelował, dłonie wpadły pomiędzy, głowa już nie przeszła, walnął, aż zadźwięczało.
– Minus pięćdziesiąt punktów – jęknął, osuwając się po prętach.
– Ach, to pan, panie Dominiku – powiedział ochroniarz, który właśnie wyszedł ze stróżówki. – Znowu pomylił pan bramy. Ta jest do firmy, kawałek dalej jest ta do domu pana rodziców. Może pomóc dotrzeć?
– Nie, nie, dziękuję, poradzę sobie – wybełkotał Dominik, moszcząc się na ziemi i szukając czegoś po kieszeniach. – Chemia zna sposoby na wszystko. – Triumfalnym gestem zademonstrował ochroniarzowi małą, plastikową torebeczkę z białym proszkiem w środku.
Poślinił paluch, wsadził do torebki, po czym wepchnął do nosa, na koniec go oblizał.
– Reflektuje pan? – Wyciągnął torebeczkę w stronę ochroniarza.
– Nie, nie, ja jestem stara szkoła. – Ochroniarz przykrył uśmiechem wstręt, wyciągnął zza pazuchy ćwiartkę z brązowym płynem, pozdrowił nią Dominika i wziął potężny łyk.
Dominik odkłonił się i jeszcze raz zażył proszek. Po czym wstał już w zdecydowanie bardziej zborny sposób.
– Tylko proszę nie mówić rodzicom – poprosił, na co ochroniarz mruknął, że się wie, i dla przypieczętowania zmowy jeszcze raz do niego przypił. W związku z czym Dominik, który nagle poczuł suchość w gardle oraz nadmierną trzeźwość, zmienił zdanie, gestem zapytał, czy również może. Golnął i dopiero wtedy ruszył w dalszą drogę. Szukając po kieszeniach kluczy i myśląc już tylko o tym, że zaraz będzie w domu, położy się do łóżka, łóżeczka, łóżeczkunia, oczywiście na pewno nie będzie mógł zasnąć, ale od czego jest ta cudowna chemia, w szczególności środki nasenne, gdzie to on je ma?
Na widok domu rodziców uśmiechnął się pod nosem, z dwóch powodów. Po pierwsze, dom mu się ruszał, a po drugie, zawsze go śmieszyło, że rodzice wybudowali sobie dworek, choć nazwisko mieli jak najbardziej niedworskie, jak też obyczaje, zwłaszcza ojciec, który wszystko, co ma, a miał dużo, wydrapał sobie „o tymi oto, kurwa, ręcami”.
– A ja to wszystko przetracę tym oto, kurwa, nochem – wymruczał do siebie Dominik, jednocześnie czując, jak z każdym krokiem przybliżającym go do rodzinnego domu opuszcza go pewność siebie.
Na ganku był już małym, wylęknionym chłopcem, który wie, że znowu zawiódł, więc ostatnią rzeczą, na którą ma ochotę, to nadziać się na mamę albo, co gorsza, tatę.
Zrobiło mu się duszno, więc wyciągnął inhalator – miał astmę, a przynajmniej tak uważali lekarze i matka – przyłożył do ust, wziął potężny wdech. Po czym w skupieniu i z uwagą, który to stan potrafią osiągnąć jedynie osoby strasznie znietrzeźwione, zaczął wkładać klucz do zamka. Ten, jak to w takich sytuacjach bywa, najpierw zaczął mu drgać, złośliwie umykając, a gdy przyszpilił go lewą ręką, nagle się skurczył, a może to klucz spuchł, w każdym razie jedno ewidentnie przestało być kompatybilne z drugim.
– Kurwa! – zdenerwował się, odchylając się od pionu, po czym ratując równowagę, walnął ręką w zawieszoną pod sufitem, tę jebaną doniczkę, której tak nienawidził, już dawno chciał ją zdjąć, wyrzucić, ale nie mógł, bo raz, że w środku był jakiś ukochany kwiatek matki, a dwa, że trudno było ją z tego haka ściągnąć. A teraz dziwka zeskoczyła jak sprężyna, waląc o podłogę z hukiem, który w zbolałej po upojnej nocy – a w zasadzie ciągu kilkunastu upojnych nocy – głowie Dominika był jak wystrzał armatni.
A jeszcze ten jebany – znaczy ukochany, ale teraz już mógłby się zamknąć – pies zaczął szczekać.
– Zły Dominik! – skarcił się, patrząc na roztrzaskaną doniczkę i leżący w kupce ziemi, pulsujący czerwienią niby krwawicą matki kwiatek.
– Nie wejdziesz! – Dobiegł go głos silny, męski niczym Boga Ojca. Nic więc dziwnego, że w pierwszym odruchu, wiedząc, że jest sam na ganku, spojrzał w górę, gdzie na plafonie był uosobiony właśnie Bóg Ojciec, mający po prawicy syna, a nad głową teoretycznie gołąbka, a faktycznie chyba mewę. Dominik zawsze się nad tym zastanawiał, w późnym dzieciństwie siadając na tym ganku z atlasem ptaków, próbując to fantastyczne zwierzę przyporządkować do jakiegokolwiek rzeczywiście istniejącego gatunku.
Zachichotał, uświadamiając sobie, że to przecież niemożliwe, żeby Bóg Ojciec do niego gadał, a już na pewno nie ta mewa.
– Tak to się chyba jeszcze nie nastukałem – mruknął, znów biorąc się do zamka.
– Cofnij się trzy metry, ośle, bo cię nie widzę. Jestem na tarasie – odezwał się znów Bóg Ojciec, ale tym razem Dominik nie miał wątpliwości, że to był głos jego ojca. Wyszedł więc z ganku. I rzeczywiście – ojciec stał na tarasie, a obok matka, oboje w piżamach, owinięci pledem, którym ojciec otulał ich oboje.
– Nie wejdziesz, bo zmieniłem zamki – wyjaśnił ojciec, przytulając mocniej do siebie matkę, która wyglądała jak swoja własna figura woskowa przed nałożeniem kolorów imitujących życie. I jako taka nie była w stanie wykonać żadnego ruchu, w tym zareagować na ten skądinąd pełen czułości i troski gest ojca.
Dominik się zachwycił, akurat taką złapał fazę. Bo też właśnie słonko wychyliło się zza horyzontu, promyk przebił się przez liście, rozświetlił matkę i ojca...
– Słyszysz, co do ciebie mówię?! – Ojciec zauważył, że syn mu odlatuje. W jego głosie, w którym wcześniej pobrzmiewała przykrywająca rozdarcie determinacja, pojawiła się nuta złości.
Dominik zamknął usta.
– Opłaciłem ci terapię. – Głos ojca był mocny, najwidoczniej złość dodała mu siły. – Stacjonarną. Z noclegami i wyżywieniem. Szczegóły i bilet znajdziesz w skrzynce na listy.
Dominik spadł o trzysta metrów, roztrzaskał się o skały, ze środka wyszło małe dziecko.
– Mamo... – jęknął malutki Dominik, patrząc jej prosto w oczy.
– Nie denerwuj ojca, wiesz, że jest sercowy. – Najwidoczniej ktoś już zdążył do tej figury woskowej podłączyć syntezator mowy. Szkoda tylko, że nie lepszej jakości, bo fonia była słaba. I cokolwiek drżąca. Najwidoczniej też coś stało się ze stabilnością matki, bo ojciec wyraźnie mocniej ją przytulił.
– Ależ mamo! Przecież ja jestem głodny, zmęczony... – Dominik jako to małe, pokrzywdzone dziecko nie miał żadnych hamulców. – To przecież ja. Twój ukochany synek... – Jeśli istnieje coś takiego jak godność, to Dominik właśnie na to pluł, to deptał, po tym skakał.
– To dla twojego dobra – wystękał syntezator mowy, Stabat Mater Dolorosa, jej głowa opadła na ramię ojca.
– Przecież ja jestem chory, mamo! – Dominik wyjął z kieszonki swoich krótkich w tej chwili spodni swoją ostatnią broń. – Ja muszę wziąć swoje leki. – Pokazał inhalator.
Głowa matki drgnęła, wróciła do pionu, ojciec rozluźnił chwyt, matka wykonała obrót, ojciec upewnił się, że żona trzyma równowagę. Zbolała ruszyła ku wyjściu z tarasu.
Dominik odetchnął z ulgą, zrobił ruch w stronę drzwi, przekonany, że zaraz się otworzą.
„Znowu się udało”, pomyślał. „Ale kiedyś się nie uda”.
Matka z głową opuszczoną o dziwo znów pojawiła się na tarasie.
„Co jest, kurwa, grane?”.
W ręku trzymała jakiś woreczek...
„Co to, kurwa, za anomalia?”.
Bez słowa podała go ojcu, który znów ją otoczył, przygarnął, jej głowa spoczęła na jego ramieniu.
– Twoje lekarstwa. I twoje dokumenty – powiedział ojciec, demonstrując Dominikowi woreczek. – Poradzisz sobie. – Rzucił go w stronę syna.
„Game over”, pomyślał Dominik, schylając się po woreczek.
W momencie, gdy to robił, ojciec wsparł się o framugę. Był bardzo blady.
* * *
Nie, kurczę, nie. To nie od Dominika zaczyna się ta historia...
ROZDZIAŁ 2
(jeszcze wcześniej)
Odwrócił się, poprawił czapkę, zgrzytnął zębami, był wściekły. Znowu go zignorowała, a do tego ośmieszyła. Ale co tak naprawdę mu zrobiła? Nie zaprosiła go do domu? Powiedziała do niego: „Cześć, Krzysiu”? I nie uśmiechnęła się do niego? Nie porozmawiała? Ale to przecież był pogrzeb jej ojca.
Patrzył na nią, jak szła do samochodu, zacięta, z tą swoją fajką w zębach, urna, którą trzymała w dłoniach, odbijała słońce, mieniła się, przebijała przez dym niczym dyskotekowa kula. Zafascynowany, a jednocześnie niechętny – gdyby był obdarzony zdolnością wglądu, a nie był, musiałby przyznać, że jego stosunek do niej był dość skomplikowany. Jak ogólnie do świata. Czuł to, zwłaszcza pijąc.
Ale jak tu miało być inaczej, skoro nawet nie wiedział, skąd się wziął: ojciec się powiesił, nim zdążył go poznać, a matka krótko potem oddała go do przytułku. Gdzie rósł pięknie na bandziora, przygarnęli go ci najpotężniejsi, w szczególności jej stary. I potem tak już to jakoś szło.
Gdy pierwszy raz na długo trafił do pierdla, przyniosła mu książkę, miała taki zwyczaj, że rozdawała lektury pracownikom taty, intelektualistka w dupę zajebana, jemu przypadł Kubuś Puchatek. Albo Chatka. Kto to, kurwa, rozróżni.
Pamięta, że bardzo się zdziwił, że to właśnie dostał. Ale chyba też ucieszył. Tak, na pewno. Co nie zmienia faktu, że przede wszystkim jednak się zdziwił. A potem wkurwił, co było reakcją na to, że poczuł się ośmieszony. No tak, bo jak przyniósł tę książkę pod celę, to chłopaki niemalże pękli ze śmiechu.
Musiał potem jednego z nich bardzo porządnie obić.
Ale to się wcisnęło do tej aury z nią związanej.
Ambiwalencja.
Ciągle podgrzewana.
No tak, bo przez wszystkie te lata, które siedział, a było ich trochę, miał ze sobą tylko tego jebanego Kubusia, albo jego chatkę, więc jak nie miał co robić, a z reguły nie miał, i coś w głowie mu szeptało, czasami strasznie, to żeby to zagłuszyć, wyciągał tę książkę. Czując z jednej strony ciepło i słodycz, bo przecież od niej ją dostał, a z drugiej nienawiść, niechęć, niepewność, czy nie padł ofiarą żartu i kpiny.
Z pewnością.
Sama książka też go fascynowała i irytowała, napełniała dziwnymi, mieszanymi uczuciami. Ale czy mogło być inaczej, jeśli ktoś przez lata obcuje z jednej strony ze współwięźniami i klawiszami, a z drugiej z Kłapouchym, Królikiem, nie mówiąc już o tym centralnie porąbanym Prosiaczku?
Tę ambiwalencję przenosił na nią.
W końcu zaczął myśleć o niej jako o Kangurzycy. Z całym tym freudowskim tu wsadem.
Gdy wyszedł z pierdla, spotkał ją u niej w domu, jej stary go wezwał, miał dla niego jakąś fuchę, nazwała go wtedy Krzysiem. Po raz pierwszy to zrobiła. Po raz pierwszy ktokolwiek to zrobił. Ale od razu poczuł, że to do niego przylgnie. I nie było w nim na to do końca zgody.
Pamiętał też, jak jej ojciec wtedy się uśmiechnął, wydawało mu się, że z pogardą, a gdy w końcu się odezwał, również nazwał go Krzysiem, w jego głosie wibrowało lekceważenie. I wtedy, to pamiętał najlepiej, z całą siłą odezwała się w nim ta ambiwalencja, poczuł jednocześnie słodycz, ciepło, niechęć i nienawiść.
Nienawidził siebie za to, co się z nim dzieje, gdy o niej myśli, koło niej stoi. Uważał, że w tym jest słabość. W końcu poprzysiągł sobie, że kiedyś ją wyrucha.
„Tak mi dopomóż Bóg, bim-bom”.
No i teraz pojawiła się możliwość...
* * *
Nie, od tego, kurde, też to się nie zaczyna. Aczkolwiek wszystko to ma znaczenie...
ROZDZIAŁ 3
(jeszcze troszeczkę wcześniej)
Sofa była nierozłożona, bo nie o to tu chodziło, choć byli on i ona, ale było też dziecko. Ich dziecko. Konkretnie córeczka, siedmiolatka o wielkich, czarnych oczach i krągłej, wysypanej piegami buzi, której lekko łobuzerski wyraz podkreślały dwa nierówne, splecione z kasztanowych z rudym połyskiem włosów warkoczyki.
Zresztą kobieta i tak by z nim nie chciała, choć może właśnie jako kobieta to by chciała, ale na pewno nie jako była żona i matka tej dziewczynki. I też nie z nim jako Leszkiem, czterdziestokilkuletnim byłym mężem, tylko po prostu z tym mężczyzną, bo mimo że życie go nie oszczędzało, czy też raczej on się życiowo nie oszczędzał, wciąż był dość przystojny. Zwłaszcza że odpoczął, trochę nabrał ciała, które jednocześnie podkręcił na siłowni, czy gdzie to oni w tym więzieniu robią? Bo też byli właśnie w więzieniu, którego to Leszek był pensjonariuszem. W pokoju widzeń intymnych, w slangu zwanym pokojem „mokrym”, z tym że teraz to mógł być co najwyżej mokry od łez.
Leszek zaraz po przekroczeniu progu i spojrzeniu w oczy swojej byłej, mimo że niczego nie oczekiwał, natychmiast zmienił trajektorię, całą swoją uwagę skupiając na córce, którą, jak uważał, kochał ponad życie, tyle tylko, co akurat ja wiem najlepiej, wciąż nie wiadomo czyje.
Tak to się zaczęło, a teraz był już ten moment, kiedy musiał jednak chwilę poświęcić swojej byłej, więc bawiąc się monetą, złotą pięciorublówką zwaną świnką, przekładając ją, zresztą bardzo zwinnie, między palcami, kończył odpytywankę przeplataną niechętnymi odpowiedziami eksżony na temat tego, jak sobie radzą, i w ogóle.
– Dziękuję, że przyszłyście... – powiedział Leszek, bo na to też już przyszła pora, na co była lekko pochyliła głowę, rzucając wymowne spojrzenie na córkę, że to ona chciała.
– Dziękuję, że wciąż pozwalasz mi się z nią widywać, nie zniechęcasz jej do mnie – odparł, a na jej twarzy pojawił się na ułamek sekundy grymas, który, gdyby go zauważył, z pewnością nadwyrężyłby jego pewność w tej sprawie. Ale nie zauważył, bo właśnie klepnął się dłonią w czoło i mówiąc, że mało brakowało, a zapomniałby o najważniejszym, wyjął coś spod bluzy i chowając to za plecami, stanął z obiema dłońmi z tyłu przed córeczką, która – grzecznie czekając, aż rodzice załatwią swoje – siedziała na tej nierozłożonej sofie, bawiąc się małą, tanią ciężarówką.
Resoraczkiem takim.
– W której ręce złota kula? – Leszek uśmiechnął się do córki, jednocześnie przechylając głowę w prawo i patrząc na nią z ukosa, co miało na celu dodatkowo ją zaintrygować, spotęgować napięcie, dać do zrozumienia, że to, co chowa w dłoniach, jest po prostu świetne.
Strasznie był wciąż jednak sobą zachwycony.
Ciężarówka natychmiast się zatrzymała, wielkie oczy wbiły się w oczy Leszka, na buzi pojawił się wyraz tego figlarnego podekscytowania, który tak uwielbiał.
– W prawej?
– Wygrałaś. – Leszek przełożył do prawej ręki to, co miał w lewej, i wyciągnął ją przed siebie. To coś miało wypchane watą rączki i nóżki. Odchodzącą od tułowia główkę z guzikami w roli oczu. Uśmiechniętą, wyrysowaną czarnym flamastrem buzię. Idące z czubka główki splecione kawałki brązowej włóczki miały chyba robić za włosy, ale wyglądały jak cztery dość grube dredy.
– Zuzia! – zawołała radośnie dziewczynka. Ciężarówka spadła na podłogę, a ona chwyciła to coś, przyłożyła do policzka, natychmiast zaczęła to tulić.
– Okropieństwo – syknęła matka.
– No wiesz, nie bardzo jest tu z czego coś zrobić, poza tym pierwszy raz szyłem...
– Jest wspaniała, tato. – Dziewczynka oderwała Zuzię od policzka, zaczęła się jej przyglądać. – Ona jest na golasa. – Nie wiadomo, czy zapytała, czy stwierdziła.
– No tak, tak, trzeba ją teraz ubrać – powiedział Leszek, mając już znów monetę w ręku, znów się nią bawiąc, zręcznie przekładając między palcami.
– Mamo, pomożesz mi uszyć...
– Musimy już iść. – Matka wyciągnęła rękę w stronę córki.
– Już, już. – Dziewczynka starannie usadziła Zuzię, sięgnęła po plecaczek, który do tej pory spokojnie opierał się o sofę, wyjęła z niego złożoną na pół, ozdobioną kwiatkami i serduszkami kartkę.
– Zaproszenie. Na moje urodziny, tato – powiedziała z powagą, wręczając ją Leszkowi.
– Przecież wiesz, że tata siedzi w więzieniu... – odezwała się matka.
– Za kilkanaście dni – Leszek, wciąż pochylony po odebraniu od córki zaproszenia, odwrócił głowę w stronę byłej – wychodzę na warunkowe. Zapisałem się na terapię...
– Przyjdziesz? – Córeczka pociągnęła go za rękaw.
Odwrócił się, jej wielkie oczy świdrowały jego oczy. Nie odrywając spojrzenia, ale też nic nie mówiąc, wyprostował się, po czym teatralnym gestem zamknął monetę w obu dłoniach, aż klasnęło. I gdy już skupił jej uwagę, otworzył dłonie, wyjął monetę prawą ręką, ułożył ją na kciuku, pstryknął, zawirowała, złapał ją, jak łapie się muchę, i nie podglądając, z impetem położył na nadgarstku lewej ręki. Wciąż ją zasłaniając, podsunął pod brodę córki. I dopiero wtedy szybkim ruchem ją odsłonił.
– Widzisz? – Moneta leżała tak, że na górze była reszka. – Przyjdę.
– Dość tych bzdur. Idziemy. – Matka złapała córkę za rękę, pociągnęła w stronę wyjścia, potrącając przy tym wyciągniętą rękę Leszka, moneta zakołysała się i spadła, potoczyła się pod sofę.
Matka poczuła opór. Położyła więc obie dłonie na plecach dziewczynki, pchnęła, opór wzrósł, więc włożyła w to więcej siły, i wtedy córka jej się wywinęła, podbiegła do Leszka, jedną ręką tuląc do siebie Zuzię, drugą objęła go za nogę.
– Do zobaczenia na moich urodzinach, tato – powiedziała do tej nogi. Po czym już sama się oderwała, pomachała mu jeszcze łapką Zuzi i ruszyła w stronę wyjścia.
Matka, patrząc Leszkowi w oczy, przepuściła córkę, po czym zrobiła krok w jego stronę i gdy mała była już za drzwiami, syknęła mu do ucha: – Jak tym razem ją zawiedziesz, przysięgam, odbiorę ci prawa rodzicielskie. – Zamknęła za sobą drzwi.
Leszek z niechęcią pokręcił głową. Po czym rzucił się w stronę sofy, klęknął, wiedział, że za chwilę pojawi się strażnik, zabierze go do celi, musiał jak najszybciej znaleźć swoją monetę.
Jest.
Zgarnął ją w dłoń, którą ścisnął w pięść, przyłożył bokiem do ust, chuchnął, otworzył, patrząc, co wypadło. I wtedy też zobaczył leżącą obok nóżki sofy ciężarówkę.
* * *
Tak, tak, i to jest wreszcie właściwy początek.
ROZDZIAŁ 4
(kilka tygodni później, czyli teraz, dzień pierwszy, środa)
1.
– Z powodu niedoboru personelu... – Z megafonu rozległo się kasłanie. – ...co drugi autobus do Augustowa, Sejn i Olecka został odwołany do odwołania.
Leszek, który właśnie przeżuł ostatni kawałek bułki, poprawił maseczkę, bo choć nie był to początek pandemii, w obiektach użyteczności publicznej wciąż trzeba było je nosić. A on też lubił mieć je porządnie, a nie, jak wielu, na brodzie czy czole, w ogóle teraz chciał już być porządny. Poza tym po prostu chciał żyć, miał po co. Schował do kieszeni swoją złotą świnkę, którą jeszcze przed chwilą, studiując rozkład jazdy, przekładał między palcami. Poprawił plecak, rozejrzał się po hali, znalazł to, czego szukał, skierował się w tamtą stronę.
– Czyli ten został odwołany czy następny? – zapytał panią w Informacji. Pokazała mu, że go nie słyszy, że musi zdjąć maseczkę i krzyknąć, bo zepsuł się mikrofon. No to zdjął i krzyknął, aż zaparowało to zabezpieczone pleksiglasem okienko.
– Ten już pojechał, następny odwołany! – odkrzyknęła pani.
Na autobus nie musiał się więc już spieszyć, ale coś go jednak piliło. Czuł, że nie wytrzyma. Zaczął znów rozglądać się po hali, tym razem ciut nerwowo. Nigdy nie lubił publicznych toalet, no cóż, są tacy ludzie, a po więzieniu to mu się jeszcze nasiliło, do tego ta pandemia, załatwianie się w naprawdę ustronnym miejscu było w jego top dziesięć. Ale cóż, mus to mus, szczęście przynajmniej sprzyjało mu na tyle, że drzwi się otworzyły, a otwierały się na zewnątrz, więc nie musiał dotykać klamki. Stanął w nich ogromny policjant, Leszek go przepuścił, wemknął się do środka, w nozdrza uderzył go zapach zupełnie inny niż ten, na który był przygotowany.
Budynek dworca autobusowego w S. był taki jak w innych średniej wielkości miastach, czyli nic specjalnego, choć niebawem, zresztą podobnie jak w tych innych miastach, miało się to zmienić, na stronach internetowych były już tego wizualizacje. Za to toaleta – co również było już standardem, o czym Leszek z racji odsiadki nie mógł jednak wiedzieć – już teraz była ekstraordynaryjna, a do tego utrzymywana w sterylnej czystości, chwała Świętemu Ludwikowi Domestosowi!
Pamiętam, asystowałem kiedyś przy rozmowie dwóch przedstawicieli handlowych pewnej niemieckiej firmy produkującej środki czystości, obaj byli zdania, że w Polsce zbyt produktów do walki ze smrodem jest po prostu rewelacyjny, przy kasach zamiast czekoladek i gum do żucia powinny wisieć kostki toaletowe, które – jeśli chodzi o popularność – przegrywają, tu rozległo się stuknięcie szkła o szkło, jedynie ze środkami przeciwbólowymi. Polacy po prostu uwielbiają nic nie czuć, a jak już – to niech to będzie chemiczny zapach z napisem „morska bryza”. I taki właśnie zapach mimo maseczki wciągnął teraz w nozdrza Leszek, a może to była „królewska orchidea”. Do tego ta muzyczka, wcale nie dyskretna, serwowana, jak się za chwilę okaże, przez lokalne radio. Za chwilę, bo teraz po prostu sobie coś leciało, jakiś zagraniczny przebój, który Leszek znał, ale nie mógł sobie przypomnieć wykonawcy.
Przeszedł w tym disco przez umywalnię, wszedł do sikalni, przed nim na ścianie trzy pisuary, nad każdym karteczka: „JEST PANDEMIA. ZACHOWAJ ODSTĘP”. Akurat jakiś facet sikał do środkowego, Leszek musiał więc wziąć na wstrzymanie. I wtedy właśnie okazało się, że to, co puszcza tę muzyczkę, to lokalne radio. A okazało się w ten sposób, że w muzyczkę wdarł się spiker.
– Hej, hej, wszyscy, którzy się szykujecie, co prawda dziś jest czwartek, ale są też tacy, co balują zawsze, zwłaszcza że zapowiada się piękna noc, miejcie się na baczności, bo służby nie śpią. – Głos spikera był pełen werwy, a do tego wyraźnie puszczał oko do słuchaczy. – Wczoraj w trudno dostępnym lesie w okolicach Szudziałowa funkcjonariusze z Podlaskiego Urzędu Celno-Skarbowego zdekonspirowali dwie kompletne linie do produkcji bimbru, składające się między innymi z pieców, chłodnic i zbiorników na zacier.
Leszek przestąpił z nogi na nogę, facet przy pisuarze miał pęcherz jak słoń.
A spiker ciągnął dalej, coś w stylu, że na terenie gigantycznej bimbrowni znaleziono też ruskie agregaty prądotwórcze, pompy, dwunastometrową studnię głębinową, kadzie z ośmioma tysiącami litrów zacieru oraz w chuj mąki, chyba z siedem ton. Co stanowi kolejną, tym razem parzystą, wiktorię rządu polskiego w walce z szarą alkoholową strefą – w ciągu tego tylko roku służby zlikwidowały już szesnaście bimbrowni i dziewiętnaście nielegalnych rozlewni lub odkażalni alkoholu.
– Z czego większość na terenie naszego województwa, nie wiadomo, śmiać się czy płakać. – Spiker zrobił filutną pauzę, po czym ze słowami „a teraz coś dla spragnionych” zanucił: „nie ma, nie ma wody na pustyni”, i zapuścił przebój.
Akurat w momencie, gdy Beata zaczęła śpiewać, że już dłużej nie ma siły, bardzo, ale to bardzo chce jej się pić, ten facet z pęcherzem o zwiększonej pojemności odsunął się od pisuaru, fotokomórka uruchomiła spust, szum wody w zabawny sposób nałożył się na utwór.
Facet zachwiał się, po czym odwrócił, wciąż próbując poradzić sobie z rozporkiem.
– O, przepraszam. – Zauważył Leszka.
Wciąż majstrując przy spodniach, zrobił kilka rozchwianych kroczków w tył, otwierając Leszkowi drogę do pisuaru.
– Ponoć to dlatego, że uganiają się po lasach za tymi, no, uchodźcami. – Facet nonszalanckim ruchem głowy wskazał na sufit, najwyraźniej mając na myśli radio.
Kończył zapinanie. Leszek wręcz przeciwnie.
– Normalnie wykańczają lokalną przedsiębiorczość. – Facet sięgnął za pazuchę, wyciągnął flaszkę. Po czym pochylił się w stronę Leszka, podstawił mu ją pod nos. – Pociągnie pan? Tutejsza. – Niemalże chuchnął mu w szyję.
Leszek, który właśnie się koncentrował, tylko odwrócił ku niemu lekko głowę.
– Jestem alkoholikiem na warunkowym – rzucił.
I wtedy zadzwonił telefon.
– To tak jak ja, a warunki są, jakie są. – Facet zamaszystym gestem opisał flaszką pomieszczenie, po czym wziął potężny łyk.
To był telefon Leszka, czuł, jak mu wibruje w kieszeni spodni.
Próbując niczego nie obsikać, przełożył to, co trzymał w prawej, do lewej ręki, wyginając się, zaczął grzebać tam, gdzie trzeba, w końcu mu się udało, spojrzał na wyświetlacz: „Krzyś”.
– Ja bym odebrał. Może coś ważnego – powiedział facet zaraz po tym, jak złapał oddech.
Leszek schował telefon do kieszeni.
– Stare życie. Ja już nie mam z nim nic wspólnego. Jestem na terapii. – Z niewiadomych powodów Leszek poczuł, że musi się wytłumaczyć. A może z wiadomych, po prostu potrzebował to powiedzieć głośno.
– To tak jak ja! – zareagował facet, znów podsuwając Leszkowi pod nos butelkę, którą ten niecierpliwym ruchem odsunął barkiem.
Facet się obrócił, spojrzał w lustro.
– Zdrówko! – Sam się pozdrowił, po czym znów sobie golnął.
– Nie mogę, obiecałem córce – powiedział Leszek, gdy już zapiął spodnie i obrócił się w stronę gościa, który znów go poczęstował.
– A wie pan, ile razy ja obiecywałem córce. – Facet się uśmiechnął. – To może przynajmniej rozchodniaczka? – zaproponował po raz kolejny, wyciągając flaszkę w stronę Leszka. Był niezmordowany.
Tym razem Leszek jej nie odsunął. Wziął. Przechylił. Polał sobie na ręce, zatarł, oddał i wyszedł.
2.
– Nawet niezły ten nowy sos, Mrówa – zwrócił się mały policjant do ogromnego, który chwilę wcześniej wsiadł do zaparkowanego przy budynku dworca radiowozu.
– Malezyjski – powiedział Mrówa, biorąc ogromny gryz.
– Chyba meksykański – poprawił go kolega. – A w ogóle to co ci tak długo zeszło, Mrówa? W Kuala Lumpur po te hot dogi byłeś?
– W Żabce. Kolejka była. – Olbrzym upaprał się sosem.
– No i gdzie do gęby pchasz te paluchy, Mrówa? – Mały ruchem głowy wskazał mu chusteczki. – Przecież jest pandemia...
– Pierdolisz z tą pandemią. – Mrówa wepchnął sobie resztkę hot doga do buzi, oblizał palce i dopiero wtedy wziął chusteczkę. – Zresztą tak jak z tym Kuala Lumpur! W ogóle cały czas się do mnie przypieprzasz. – Mrówa się nadął, zajął drugim hot dogiem, podkręcił radio.
– Kolejny tydzień pandemii mamy już za sobą – nadawał spiker. – Zakażenia spadły o pięćdziesiąt trzy procent, zgony o trzynaście...
– Pierdolenie – wymemlał Mrówa.
– A teraz ciekawostka... – kontynuował spiker.
– No już się moczę. – Mrówa pociągnął ze słomki colę.
– ...branża kosmetyczna wciąż nie nadąża z produkcją płynów dezynfekujących. Problemem jest dostęp do etanolu, czyli po naszemu: spirytusu. Po prostu go brakuje. Do tego kurek zakręcili zagraniczni dostawcy, czy uwierzycie, że spirytus sprowadzaliśmy głównie z Niemiec i Rumunii? Teraz przeznaczają go na rynek wewnętrzny. Po naszemu: dla siebie...
– Ty, to po co my likwidujemy te nielegalne gorzelnie? – zacukał się Mrówa.
– Bo są nielegalne, a my pracujemy w policji, Mrówa.
– No ale w obecnych okolicznościach. – Wielki policjant zamyślił się tak, że aż przestał poruszać szczęką.
– Widzisz tego tam? – Mrówa się ocknął, wskazując partnerowi Leszka, który właśnie wyszedł z dworcowej hali i bawiąc się monetą, oparł się o filar. – Podejrzana morda. I tak się szwenda. Widziałem go, jak wchodził do toalety...
– Czyli byłeś też w toalecie, Mrówa. A umyłeś ręce, nim poszedłeś po te hot dogi? – Mały, który właśnie kończył drugiego hot doga, odsunął go od ust, spojrzał podejrzliwie.
– No i widzisz, znowu się czepiasz... – rozjęczał się Mrówa.
– Umyłeś?!
– Może go sprawdzimy? – zaproponował Mrówa, zwłaszcza że już uporał się ze swoim drugim hot dogiem. Mały wyrzucił resztkę swojego do stojącego przy radiowozie kosza na śmieci, zapuścił silnik. Mrówa włączył koguta, uwielbiał, jak błyskał.
Podjechali, Mrówa opuścił okno, machnął ręką na Leszka. Ten, zdziwiony, pytająco wskazał na siebie palcem. Mrówa potwierdził skinieniem głowy.
– Co tu tak łazi? – zapytał, gdy podszedł.
– Dzień dobry, panie starszy posterunkowy. – Leszek w związku z wcześniejszym życiem doskonale znał się na policyjnych stopniach. – Autobus mi odwołali. Jestem alkoholikiem na warunkowym, jadę na terapię...
– Jezu, jakbym się napił – mruknął Mrówa, właśnie to sobie uświadamiając.
– Ty, Mrówa, jak coś powiesz... – zareagował mały.
– No i znowu się czepia. – Wielgachny policjant spojrzał na Leszka, jakby prosił go o pomoc.
– Bo nie mogę uwierzyć, Mrówa – mały teatralnie rozłożył ręce – że w tej twojej wielkiej bani jest taki tyci, o taki – pokazał palcami – groszek...
– Jaki znowu groszek? – Mrówa odwrócił głowę w jego stronę. – Co ty gadasz?
– No właśnie w twoim przypadku chyba jednak groszek. Czy ty sobie zdajesz sprawę, ośle, że właśnie zraniłeś pana, a także mnie, swojego najlepszego i jedynego przyjaciela...
Mrówa zmarszczył czoło.
– Bo ja też jestem – kontynuował mały – wyobraź sobie, AA. I wiem, jak to jest, gdy się jedzie na terapię, jest się już blisko, a tu piętrzą się trudności. Odemknij więc panu wrota, Mrówa, zawieziemy go, gdzie trzeba. A gdzie trzeba?
Leszek podał kartkę z adresem.
3.
Ściany były z bali przetykanych mchem, bo to była stara chałupa, taka, jak kiedyś budowano, obłożona gliną, pomalowana na biało. Poza tym na terenie były jeszcze jedna taka chałupa, spichlerz, stodoła i budynek szkolny. Wszystko stare, wszystko przeniesione i zaadaptowane do współczesnego użytkowania. Co oznacza instalacje fotowoltaiczne, pompy ciepła, zbiorniki na deszczówkę, porządną kuchnię, łazienki, a nawet takie luksusy jak ogrzewanie podłogowe, wpuszczone pod prostą, zrobioną z sosnowych, pociągniętych matowym olejem desek podłogę.
Poza tym w środku nie było cepeliady, ot, najprostsze, najpotrzebniejsze rzeczy, typu łóżka i szafy w pokojach, stoły i krzesła w jadalni, krzesła w izbach, w których odbywały się zajęcia.
Właśnie w jednej z nich siedziało w kręgu dziewięć osób, w tym jedna na wózku i Dominik (ten od Boga Ojca), którego już poznaliśmy i który nie bez przygód, ale w końcu tu dotarł. A poza tym Wiola...
* * *
– Wiola?
* * *
(trzy tygodnie wcześniej)
W środku panował półmrok, słońce nie bardzo miało jak się przecisnąć przez szczelnie zaciągnięte, ciężkie, również od brudu, zasłony. W ogóle radość tego pogodnego, wiosennego poranka, uosabiana przez lekki wietrzyk i wesołe świergotanie ptaków, nie miała dostępu do tej zimnej, wilgotnej, pachnącej wygasłym piecem nory. Ale jednak trochę tego słońca się przeciskało, tańcząc na drobinkach kurzu, rozbłyskując na pajęczych nitkach, malując świetliste pasy na odłażących miejscami z farby ścianach. Z czym ktoś najwyraźniej próbował walczyć, zalepiając te rany plakatami, na których pyszniły się najpiękniejsze i najlepsze na świecie samochody i motocykle.
Widać było też regał, na którym stały modele samochodów, co prawda pokryte kurzem, ale zdecydowanie równo ustawione. Na przemian z równie zakurzonymi, ale też równo ustawionymi, oprawionymi w plastikowe ramki, zdjęciami: najpierw chłopca, potem chłopaka, o wszędzie takich samych, pełnych żalu i smutku oczach. W kącie pod oknem połyskiwały hantle, równie zakurzone, ale też równo ustawione, obok których stał zestaw opartych o siebie, od najmniejszego do największego, obciążników. Do tego sztanga i obciążniki do niej. Oraz profesjonalna ławka do ćwiczeń, z mocno przetartą już okleiną, na której leżały ściskacze do ćwiczenia dłoni.
Dom się więc jednak budził, niezależnie od inwencji i intencji swojego właściciela, jakby otwierał oczy. Wciąż panowała w nim cisza, oczywiście jeżeli nie liczyć tęgiego chrapania, które dochodziło spod leżącej na kanapie, skołtunionej sterty szmat, tworzonej przez coś, co kiedyś było chyba narzutą, poza tym przez koc, jak również część dywanu, którego pozostały fragment nadal spoczywał na podłodze. Najwidoczniej człowiek, który tam leżał, zasnął spontanicznie, a potem równie spontanicznie w związku z porannym chłodem zaczął się okrywać, czym popadło. To, że w ogóle leży tam człowiek, można było rozpoznać jedynie po wystających, skłębionych, tłustych, siwych włosach, żadne inne zwierzę nie ma takiej sierści.
Zadzwonił telefon, zawibrował na stoliku stojącym tuż koło kanapy. Raz, drugi, trzeci, sterta szmat drgnęła, chrapanie ustało, telefon dotarł do końca stolika i spadł na podłogę. Przez chwilę jeszcze się wiercił, po czym zamarł, zaczęła dzwonić cisza. I znów się rozwibrował, rozkrzyczał.
– Kurwa! Ja pierdolę! – zaburczało to coś, co leżało pod szmatami, i zaczęło spod nich się wydobywać. – O której godzinie?
To była kobieta. Na oko sześćdziesięcioletnia. O porządnie spuchniętej twarzy. Usiadła, oczy zaczęły jej się zamykać, aż w końcu zamknęły się zupełnie, głowa zwisła, broda stuknęła w mostek, gwałtownie się odbiła, czemu towarzyszyło natychmiastowe, już szersze otwarcie oczu. Ale wciąż był w nich chaos.
Wzięła głowę w ręce, zaczęła ją pocierać. Ramiona i przedramiona miała bardzo umięśnione. Rozejrzała się wokół za telefonem, który teraz milczał.
– No i...? Ja pierdolę. Kurwa. Ja pierdolę – wyjęczała. Po czym zaczęła się schylać po wypatrzony telefon, ale źle wymierzyła, uderzyła czołem w stolik, stojąca na nim butelka po kolorowej wódce zatańczyła, odbiła się od ściskacza do ćwiczenia dłoni i spadła: ze środka zaczęły się wylewać resztki brązowego płynu.
Kobieta automatycznie odbiła głową do góry, po czym drżącą dłonią, falującym, nie od razu trafiającym w cel gestem dotknęła miejsca tuż nad nosem, potarła, spojrzała wciąż mętnym wzrokiem, na palcach miała krew. Skwitowała to nieznacznym uniesieniem brwi, po czym wróciła do pierwotnego planu, czyli spróbowała dotrzeć do telefonu. Co tym razem jej się udało. Powolnym, nadmiernie uważnym ruchem podniosła go do oczu, nacisnęła przycisk, rozbłysło, co trzeba.
„Maciek”.
Przeniosła wzrok na zegarek.
– O, kurwa! – Walnęła się pięścią w czoło, na tyle mocno, że głowa odbiła jej się do tyłu, zatrzymując się na oparciu kanapy.
Spróbowała wstać, nawet napięła mięśnie, ale poczuła, że nie da rady. Zmieniła więc strategię: zsunęła się na podłogę, na czworakach dobrnęła do butelki, podniosła ją, oceniła, że w środku jest jeszcze trochę, przechyliła i wypiła. Wypuściła powietrze, odczekała ewentualne torsje. Po czym, przytrzymując się stolika, podjęła kolejną próbę. I tym razem jej się udało, wstała, przy okazji zgarniając ze stołu ściskacz. Zakołysało nią, zachwiało, zamknęła oczy, czekając, aż w środku wszystko się ustabilizuje. Jednocześnie mocno pracując ściskaczem, jakby był pompką, ewentualnie ręczną elektrownią, dynamem, za pomocą którego wtłaczała w siebie życiodajny prąd.
Odbijając się od ścian, ruszyła do łazienki.
Spojrzała w lustro i natychmiast spuściła wzrok.
Znam ten odruch, widziałem go setki, tysiące, miliony razy. Ten wstręt do siebie. I za każdym razem, no cóż, robi mi się wtedy przykro, ba, mam poczucie, jakbym to ja tu coś zawinił.
Pamiętam na przykład takiego faceta, poznaliśmy się pod sklepem wiejskim, bardzo był przystojny, szczególnie w kontraście z tym sklepem. Wysłuchałem jego historii, stuknęliśmy się kilka razy i od tego momentu spotykaliśmy się częściej, chyba mogę powiedzieć, że obdarzył mnie sympatią. Minęło dziesięć lat, sklep wypiękniał, mężczyzna wręcz przeciwnie, aż trudno w to uwierzyć. Jak zwykle postaliśmy chwilę przed sklepem, w milczeniu, bo już nie było o czym mówić, a potem również jak zwykle poszliśmy do niego, chciał mi coś dać czy pokazać. Gospodarstwo, niegdyś niezłe, było w ruinie, w szczególności wciąż brakowało stodoły, która spłonęła kilka lat temu. Zaraz za gankiem, na ścianie po prawej stronie, wisiało wielkie lustro, przechodząc, odruchowo w nie zajrzał. I natychmiast spuścił wzrok, tak jak Wiola teraz.
Pamiętam, że pomyślałem wtedy, jak bardzo musi mnie nienawidzić, że jestem tego świadkiem. A jednocześnie, no cóż, tylko ja mu pozostałem.
A może to mnie zobaczył w tym lustrze? Ta myśl zawsze sprawiała i sprawia mi ból, nikt przecież nie chce, by tak na niego reagowano. W każdym razie wtedy obiecałem sobie, że dołożę wszelkich starań, żeby on już nigdy tego nie przeżywał, w ogóle niczego, więc szepnąłem mu do ucha i stłukliśmy to lustro.
Wiola jednak musiała jeszcze raz na siebie spojrzeć, bo potrzebowała przemyć ranę, w ogóle jakoś doprowadzić się do porządku. Sięgnęła po buteleczkę spirytusu, zamknęła oczy, polała, jęknęła, po czym wzięła łyk, poczuła, że rozjaśnia się jej w głowie, w ogóle nabiera optymizmu.
Myła zęby, gdy usłyszała dzwonek do drzwi.
– Już, już! – krzyknęła mocniejszym, pewniejszym głosem, a przynajmniej tak jej się zdawało, to znaczy takim go chciała słyszeć.
Wzięła ściskacz, podeszła do drzwi, otworzyła, przed gankiem stał mężczyzna około czterdziestoletni, przystojny, zadbany, opalony, w świetnym garniturze. Za nim, na podwórku, wśród walających się tu i tam wraków i części samochodowych, stało nowe, wspaniałe auto, musiało być jego.
Przeszła przez próg, stanęła na ganku, trzymając się ściskacza, a także cienia. Wiedziała, że słońce to dla niej śmierć.
Mężczyzna cały czas uważnie ją obserwował, jego oczy stawały się coraz bardziej podobne do oczu tego chłopca ze zdjęć stojących na regale.
– Cześć – powiedziała, opierając się o filar.
– Mamo, przecież byliśmy umówieni... – W jego łagodnym głosie było wszystko to, co w jego oczach, czyli smutek, ból, żal i rozczarowanie.
– Nie, nie, to nie tak, jak myślisz – zaczęła bełkotać, czując, że jego obraz zaczyna jej się chwiać, w ogóle kręciło się jej w głowie.
– Umówiłem się z tobą, bo chciałem cię zaprosić... – Poczuła, że coś podeszło jej do gardła, przełknęła ślinę, ale drugiej fali już nie powstrzymała, nie zdążyła też zakryć ust, z których wprost chlusnęło.
Gdy zginało ją wpół, kącikiem oka zanotowała, że zabrudziła mu jego eleganckie, świecące w słońcu buty.
Kolejne torsje, pot, wysiłek, plucie, osunęła się po ścianie, siadając w środku tego, co zwymiotowała.
Zobaczyła, że podchodzi, schyla się, poczuła nadzieję, ale on to zrobił jedynie po to, żeby chusteczką wytrzeć sobie buty. I żeby dobrze go było słychać.
– Już nigdy więcej nie chcę cię widzieć.
4.
W izbie, w chałupie, której ściany były z bali przetykanych mchem, w kręgu siedziało dziewięć osób. W tym jedna na wózku i z tych, które już znamy, Dominik i Wiola. Ta ostatnia odmieniona, jak to się mówi, nie do poznania. Co było rezultatem tego, że po pierwsze, odpoczęła, a po drugie, obcięła się na króciutko. Co bardzo jej przypasowało nie tylko dlatego, że to praktyczne, ale też w wyniku tego jej kształtna głowa, pełna wyrazistych zmarszczek, bo zeszła jej opuchlizna, proporcjonalna twarz prezentowały się wyśmienicie. Naprzeciwko niej siedziała Karolina...
* * *
(cztery tygodnie wcześniej)
Karolina spojrzała na zegarek, dochodziła siedemnasta. Odetchnęła, odchyliła się do tyłu, fotel lekko zaskrzypiał, musi kazać go wymienić. Biuro było spore i w zasadzie bez wyrazu, przed nią biurko, na nim laptop. Wszystko, co najlepsze, było za nią: wielka, szklana ściana i świetny widok na miasto, zdaje się stolicę. Karolina nieraz się zastanawiała, do ilu zdążyłaby policzyć, gdyby skoczyła, i czy zdążyłaby pożałować, nim rozbiłaby się o bruk – ile myśli może przebiec człowiekowi przez głowę, gdy jego ciało już w zasadzie dotyka betonu, ale jeszcze o niego się nie roztrzaskało?
Często miała też ochotę siknąć sobie z góry, albo przynajmniej splunąć, tudzież rzucić pieniążek, z tym że tu akurat się obawiała, że mogłaby komuś zrobić krzywdę, jednocześnie bardzo chcąc sprawdzić, czy rzeczywiście by zrobiła.
Sięgnęła po torebkę, która nie tylko wyglądała na drogą, ale też faktycznie taka była. Wyciągnęła z niej małpkę markowej whisky, odkręciła, golnęła. Poczuła smak, który zawsze kojarzył jej się z naftą, choć na razie jeszcze jej nie piła. Prawdę mówiąc, nie lubiła whisky, a zwłaszcza pierwszego jej łyku, bo potem to już jakoś się zacierało. Wolała słodsze trunki, ale raz, że z reguły są słabsze, dwa, że jednak bardziej mdlące, a poza tym czego nie robi się dla statusu? Poczuła, jak zapiekło ją w przełyku, jak się rozluźnia, jak ciepło rozlewa się po jej ciele, schodzi w dół do brzucha i jeszcze niżej...
Karolina nie była klasyczną pięknością, ale miała w sobie to coś, co powodowało, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety na jej widok zaczynali myśleć o seksie. Słowem: była jak chleb, który właśnie wyszedł z pieca. Zmysłowa. Pełna. Jakby nieustannie zapraszająca. I miała to zarówno w wyglądzie, jak i w ruchu oraz melodii i barwie głosu. No taka po prostu była, że jak szła przez łąkę, to wszystko zaczynało bzyczeć, pachnieć, świecić. Ale to nie dlatego zrobiła karierę. Była szefową bardzo ważnego działu w bardzo prężnej i znanej firmie PR-owej.
Nie to, że nie chodziła do łóżka z tymi, co mieli wpływ, bo owszem, i to zarówno z mężczyznami, jak i kobietami, ale prawda jest taka, że chodziła również z tymi, co nie mieli. Zasadniczo Karolina raczej brała, niż dawała, mając kontrolę nad wszystkim, a przynajmniej tak jej się zdawało, ale o tym później.
Po prostu była bardzo dobra w tym, co robiła, i miała tego świadomość.
Dotknęła myszki, monitor się rozjarzył, poklikała, weszła na stronę z filmami porno, wybrała, uruchomiła. Odchyliła się na oparcie, oczy jej się rozszerzyły, usta rozchyliły, dłoń dotknęła szyi, odgarnęła włosy.
Wzięła głębszy oddech, ręka z szyi powędrowała do dekoltu, palce rozpięły dwa guziczki. Na chwilę się wyprężyła, ręka weszła pod bluzkę, westchnęła...
Usłyszała, że ktoś puka.
Zamarła, wstrzymała oddech.
Pukanie się powtórzyło, za mleczną szybą drzwi jej gabinetu wyraźnie kręciły się jakieś dwie postaci w ciemnych strojach.
– Już, już – powiedziała tym swoim niesamowitym głosem, którego czar był teraz wyraźniejszy w związku ze stanem, w jaki dopiero co się wprowadziła.
Błyskawicznie poprawiła włosy, kilka razy wciągnęła mocno powietrze, chcąc uspokoić oddech. Sięgnęła do torebki, wyjęła superdrogą, markową, karminową szminkę oraz opakowanie miętowych gum do żucia. Wrzuciła dwie do ust, pociągnęła szminką wargi. I znów kilka uspokajających oddechów. Ale już kolorów z twarzy i z dekoltu zetrzeć nie była w stanie, zredukować tej gorącej, zmysłowej aury, która towarzyszyła jej na co dzień, a teraz jeszcze się wzmogła, więc w pokoju było jak w piekarni.
Zapomniała zapiąć też guziczki.
– Proszę – powiedziała, przyjmując profesjonalnie neutralną pozę.
Weszło ich dwóch, obaj po czterdziestce, w identycznych, świetnie skrojonych, modnych, ciemnych garniturach.
Znała ich doskonale, i to nie tylko z tej ubranej, profesjonalnej strony. Bo zdarzyło się jej i z jednym, i z drugim, a potem z jednym i z drugim naraz, bo byli wspólnie na wyjeździe i coś tam im poszło, czy nie poszło, w każdym razie jakoś tak wtedy wyszło. Bo też ci panowie zawsze trzymali się razem, w ogóle lubili myśleć, że są jak bracia, co dwie głowy, to nie jedna, i to nie tylko w biznesie, w firmie, którą założyli i wynieśli na szczyt.
Obróciła się wraz z fotelem, chciała się podnieść, by się przywitać, ale dali jej znak, żeby się nie turbowała. Spojrzała najpierw jednemu, potem drugiemu w oczy, ale się odbiła, bo mieli spuszczone, w ogóle robili wszystko, żeby nie wejść z nią w bliższy kontakt, nie wypaść z roli, która najwyraźniej wymagała, by byli zimni i służbowi. Aż dziw, że z obawy przed jej aurą nie mieli na szyjach ochronnych medalionów czy czerwonych nitek zawiązanych na przegubach lewych dłoni.
Niższy poszedł w prawo, wyższy w lewo, usiedli na krańcach jej biurka w bardzo podobnych pozach, bardzo do siebie niepodobni bracia syjamscy. Niższy miał w dłoni kopertę, a wyższy tablet, który położył na blacie.
– To zajmie tylko chwilę – powiedział wyższy, majstrując przy tablecie.
– Obserwujemy cię, Karolina, od dawna... – powiedział niższy.
Chciała coś wtrącić, zażartować, rozbić te gule, które nagle pojawiły się w jej gardle i brzuchu, ale akurat nic wesołego nie przychodziło jej do głowy.
– Zobacz – powiedział wyższy i przekręcił tablet w jej stronę.
Zdjęcie pokazywało ją, jak stoi w korytarzu i pije alkohol z małej buteleczki. Dotknął ekranu, następne zdjęcie: kosz na śmieci, to był jej kosz, a w nim dwie małpki po whisky.
– Ale... – Poczuła suchość w ustach, zrozumiała, że się boi.
Niższy sięgnął do kieszeni, wyciągnął alkomat.
– To może zróbmy teraz test – zaproponował. I po raz pierwszy spojrzał jej w oczy.
Zadrżała. Spuściła swoje.
– Wpłynęły też do nas skargi – zaczął wyższy. – Od czwórki pracowników, że ich molestujesz. – Dotknął tabletu, pojawił się film z monitoringu: Karolina mija na korytarzu młodego mężczyznę, patrzą sobie w oczy, po czym ten naciska klamkę toalety, nim wejdzie, patrzy w stronę Karoliny, ta się odwraca, ich spojrzenia się krzyżują. Mężczyzna wchodzi do toalety. Karolina chwilę stoi, jakby się nad czymś zastanawiała, po czym zawraca, naciska klamkę, wchodzi do toalety.
– Mamy tego więcej – mówi wyższy, wymownie patrząc na tablet.
– Naprawdę cię lubimy... – włącza się niższy.
– ...dlatego właśnie cię zwalniamy. Ze skutkiem natychmiastowym... – wchodzi mu w słowo wyższy.
A ten drugi w tym czasie otwiera kopertę, którą do tej pory trzymał w dłoni, wyciąga z niej kilka zadrukowanych urzędowo kartek.
– Masz godzinę – mówi – żeby się spakować. Tydzień, żeby oddać kluczyki do służbowego samochodu oraz klucze do służbowego mieszkania...
– ...wtedy wpłynie ci ostatnia pensja – dodaje wyższy.
– A jakbyś chciała się procesować... – mówi niższy, a wyższy palcem wymownie dotyka tabletu. Po czym wstają, synchroniczni niczym dwie nerki, podchodzą do drzwi, wyższy naciska klamkę...
– Naprawdę cię lubimy, Karolina... – rzuca, nim zniknie za drzwiami.
– ...dlatego jak już się ogarniesz, to zapraszamy. Znamy świetnego terapeutę... – Niższy zamyka za sobą drzwi.