- W empik go
Szlacheckie gniazdo - ebook
Szlacheckie gniazdo - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 375 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słoneczny wiosenny dzień miał się ku wieczorowi; niewielkie różowe chmurki stały wysoko na jasnym niebie i jak gdyby nie przepływały dalej, lecz powoli uchodziły w głąb lazuru.
Przed otwartym oknem ładnego domu, przy jednej z ulic położonych niemal na samym kraju gubernialnego miasta O*** (było to w 1842 roku), siedziały dwie kobiety: jedna lat około pięćdziesięciu, druga – staruszka siedemdziesięcioletni a.
Pierwsza z nich nazywała się Maria Dmitriewna Kalitin. Jej mąż, eks-prokurator gubernialny, człowiek głośny w swoim czasie z przedsiębiorczości – obrotny i energiczny, ale zgryźliwy i uparty – umarł przed dziesięcioma laty. Odebrał dość staranne wychowanie, studiował na uniwersytecie, ale pochodząc z biednej rodziny wcześnie pojął konieczność utorowania sobie drogi w życiu i zdobycia fortuny. Maria Dmitriewna wyszła za niego z miłości: był niebrzydki, rozsądny i kiedy chciał, potrafił być bardzo ujmujący. Maria Dmitriewna, z domu Piestow, będąc jeszcze dzieckiem straciła rodziców, kilka lat spędziła w Moskwie, w instytucie, i wróciwszy stamtąd zamieszkała z ciotką i starszym bratem w swojej rodowej wsi Pokrowskie, w odległości pięćdziesięciu wiorst od O***. Brat ów niedługo potem przeniósł się do Petersburga na służbę państwową; ze swoją siostrą i ciotką źle się obchodził, póki nagła śmierć nie położyła kresu jego postępowaniu. Maria Dmitriewna odziedziczyła Pokrowskie, ale krótko tam przebywała; już w rok po ślubie z Kalitinem, który w ciągu paru dni potrafił zdobyć jej serce, Pokrowskie zamieniono na inny majątek, o wiele bardziej dochodowy, ale nieładny i bez dworu – a w tym samym czasie Kalitin nabył dom w O***, gdzie też osiadł z żoną na stałe. Koło domu znajdował się duży ogród, z jednej strony wychodzący wprost na pole, za miasto. „W tych warunkach – zdecydował Kalitin, niezbyt wielki amator ciszy wiejskiej – nie ma po co jeździć na wieś.” Maria Dmitriewna nieraz w duchu żałowała swojej dawnej ślicznej posiadłości z wesołą rzeczką, rozległymi łąkami i zielonymi zagajnikami, ale się w niczym nie sprzeciwiała mężowi, szczerze podziwiając i poważając jego rozum oraz znajomość życia. Kiedy zaś po piętnastu latach małżeństwa Kalitin umarł zostawiając syna i dwie córki, Maria Dmitriewna tak się już przyzwyczaiła do swojego domu i do miasta, że sama nie zechciała wyjechać z O***.
Maria Dmitriewna cieszyła się za młodu opinią milutkiej blondynki; teraz, gdy miała lat pięćdziesiąt, rysy jej twarzy również nie były pozbawione uroku, aczkolwiek trochę się zniekształciły i zgrubiały. Należała do kobiet raczej wrażliwych niż dobrych i do późnego wieku zachowała pensjonarskie nawyki; była rozpieszczona, łatwo ulegała rozdrażnieniu, a nawet płakała, kiedy jej coś zakłóciło ulubiony porządek rzeczy; stawała się natomiast zawsze bardzo dobrotliwa i uprzejma, gdy jej życzenia spełniano szybko i bez sprzeciwu. Dom jej zaliczał się do najprzyjemniejszych w mieście. Byt miała doskonale zabezpieczony nie tyle dzięki otrzymanemu spadkowi, ile dzięki zapobiegliwości męża. Obie córki mieszkały razem z nią; syn kształcił się w jednym z najlepszych gimnazjów państwowych w Petersburgu.
Staruszka, siedząca obok niej przy oknie, była tą samą ciotką, siostrą jej ojca, z którą Maria Dmitriewna spędziła ongiś kilka samotnych lat w Pokrowskiem. Staruszka nazywała się Marfa Timofiejewna Piestow. Słynęła jako dziwaczka, charakter miała niezależny, mówiła wszystkim prawdą w oczy i dysponując nader ograniczonymi środkami pieniężnymi zachowywała się tak, jakby mogła wydawać tysiące. Zmarłego Kalitina po prostu nie cierpiała i gdy tylko bratanica wyszła za niego za mąż, wyjechała do swojej wioski, gdzie spędziła całe dziesięć lat, mieszkając u chłopa w kurnej chacie. Maria Dmitriewna trochę się jej bała. Czarnowłosa i bystrooka nawet w starości, malutka, o spiczastym nosie, Marfa Timofiejewna chodziła żwawo, trzymała się prosto i mówiła szybko a wyraźnie, cienkim i dźwięcznym głosikiem. Stale nosiła biały czepiec i biały kaftan.
– O czym się tak zamyśliłaś, kochaneczko? – spytała nagle Marii Dmitriewny. – Czemu tak wzdychasz?
– Tak sobie! – odrzekła tamta. – Jakie cudowne obłoki!
– Tak ci żal tych obłoków?
Maria Dmitriewna nic nie odpowiedziała.
– Cóż to ma znaczyć, że Gedeonowski jeszcze nie przyszedł? – odezwała się znowu Marfa Timofiejewna zręcznie poruszając drutami. Robiła duży wełniany szal. – Powzdychałby sobie razem z tobą alboby ci naopowiadał różnych niestworzonych rzeczy.
– Jak się jednak ciocia zawsze surowo o nim wyraża! Sergiusz Pietrowicz jest człowiekiem godnym szacunku.
– Godnym szacunku! – powtórzyła z przekąsem staruszka.
– A jaki był oddany mojemu mężowi nieboszczykowi! – rzekła Maria Dmitriewna. – Dotychczas nie potrafi o nim wspomnieć bez wzruszenia.
– Jeszcze by też! Przecie go tamten wyciągnął za uszy z błota – mruknęła Marfa Timofiejewna i druty zaczęły jeszcze szybciej migać w jej rękach.
– Wygląda na takie niewiniątko – podjęła znów ten sam temat – głowę ma całą siwą, a co otworzy usta, to skłamie albo naplotkuje. A w dodatku radca stanu! No cóż, dość powiedzieć: popowicz.
– Nie ma ludzi bez wad, ciotuniu. Sergiusz Pietrowicz grzeszy nadmiernym gadulstwem, przyznaję. Nie wychowano go jak należy, nie umie mówić po francusku, ale to bardzo sympatyczny człowiek, proszę cioci.
– Tak, ciągle ci rączki liże. Nie mówi po francusku – wielkie nieszczęście! Sama nie jestem mocna we francuskim dialechcie. A on by lepiej zrobił, żeby po nijakiemu nie mówił i nie kłamał jak najęty. Proszę: o wilku mowa, a wilk tuż – dodała Marfa Timofiejewna spojrzawszy na ulicę. – Idzie, idzie ten twój sympatyczny człowiek. Jaki długi, całkiem jak bocian.
Maria Dmitriewna poprawiła sobie loki. Marfa Timofiejewna popatrzyła na nią z uśmiechem.
– Czy mi się zdaje, czy też naprawdę ci się pokazują siwe włosy, kochaneczko? Powinnaś dobrze zburczeć swoją Pałaszkę. Dlaczego nie uważa?
– Ciocia zawsze coś wymyśli… – mruknęła niezadowolona Maria Dmitriewna i zaczęła bębnić palcami po oparciu fotela.
– Sergiusz Pietrowicz Gedeonowski! – zaanonsował piskliwym głosem ogorzały kozaczek, który nagle wyskoczył zza drzwi.II
Wszedł mężczyzna wysokiego wzrostu, w schludnym surducie, kusych pantalonach, szarych zamszowych rękawiczkach i dwóch halsztukach – jednym czarnym z wierzchu i drugim białym od spodu. Wszystko w nim tchnęło namaszczeniem i godnością, poczynając od ujmującej twarzy i gładko zaczesanych włosów na skroniach, kończąc na nie skrzypiących butach bez obcasów. Ukłonił się najpierw pani domu, potem Marfie Timofiejewnie i ściągnąwszy powoli rękawiczki podszedł do Marii Dmitriewny. Ucałował jej rękę z szacunkiem, dwukrotnie, po czym powoli siadł w fotelu i pocierając koniuszki palców rzekł z uśmiechem:
– Lizawieta Michajłowna zdrowa?
– Tak – odpowiedziała Maria Dmitriewna – jest w ogrodzie.
– A Helena Michajłowna?
– Lena też jest w ogrodzie. Nie ma żadnych nowin?
– Jak to nie ma, jak to nie ma? – odparł gość mrugając powoli oczami i wydymając wargi. – Hm!… Jest chociażby taka nowina, w najwyższym stopniu zdumiewająca: przyjechał Fiodor Iwanycz Ławrecki.
– Fiedia! – wykrzyknęła Marfa Timofiejewna. – Czyś ty jednak sam nie zmyślił tej nowiny, kochaneczku?
– Anibym się ważył na coś podobnego. Widziałem go na własne oczy.
– To jeszcze nie dowód.
– O wiele zdrowiej wygląda – ciągnął dalej Gedeonowski udając, że nie słyszał uwagi Marfy Timofiejewny – rozrósł się w ramionach i rumieńce ma na całych policzkach.
– Zdrowiej wygląda – powtórzyła powoli Maria Dmitriewna – a zdawałoby się, że powinien raczej podupaść na zdrowiu.
– Tak, proszę pani – podchwycił Gedeonowski – inny na jego miejscu nawet by nie miał śmiałości pokazać się ludziom na oczy.
– A to dlaczego? – przerwała Marfa Timofiejewna. – Cóż pan za głupstwa wygaduje? Człowiek wrócił do swoich stron rodzinnych, bo gdzież się ma podziać? A zresztą niczym nie zawinił!
– Mąż jest zawsze winien, proszę szanownej pani, ośmielam się twierdzić, kiedy żona źle się prowadzi.
– Tak mówisz, kochaneczku, boś sam nigdy nie był żonaty.
Gedeonowski uśmiechnął się z przymusem.
– Pozwoli pani, że zaspokoję swą ciekawość – zapytał po krótkiej chwili milczenia – dla kogo jest przeznaczony ten milutki szal?
Marfa Timofiejewna szybko spojrzała na niego.
– Przeznaczony jest dla człowieka – odparła – który nigdy nie plotkuje, nie robi intryg i nie kłamie, jeśli tylko znajdzie się taki na świecie. Fiedię znam bardzo dobrze; tylko tym zawinił, że zbyt pobłażał żonie. Ano, ożenił się z miłości, a z takich małżeństw nigdy nic dobrego nie wychodzi – dodała staruszka i wstając spojrzała przelotnie na Marię Dmitriewnę. – Możesz sobie teraz, kochaneczku, ostrzyć ząbki na kim chcesz, nawet na mnie; wychodzę i nie będę ci przeszkadzała. – I Marfa Timofiejewna wyszła.
– Widzi pan, ona zawsze tak – powiedziała Maria Dmitriewna odprowadziwszy ciotkę oczyma – zawsze!
– Jest już dość leciwa! Trudno, proszę łaskawej pani! – zauważył Gedeonowski. – Lubi, na przykład, mówić: „kto nie robi intryg”. A czy są dziś tacy? Takie już czasy. Jeden z moich przyjaciół, człowiek przezacny, i pozwolę sobie zaznaczyć, nie byle jaka osobistość, twierdził, że w dzisiejszych czasach nawet kura do ziarna zbliża się bardzo przebiegle: zawsze się stara podejść jakby z boku. A gdy się popatrzę na panią, moja królowo, to widzę, jakie pani ma anielskie usposobienie. Proszę mi pozwolić ucałować tę śnieżnobiałą rączkę.
Maria Dmitriewna uśmiechnęła się blado i wyciągnęła do Gedeonowskiego pulchną rękę z odstającym małym paluszkiem. Gedeonowski przylgnął do tej ręki ustami, a Maria Dmitriewna przysunęła do niego swój fotel i z lekka się nachyliwszy spytała półgłosem:
– Więc pan go widział? Czy rzeczywiście dobrze się trzyma, jest zdrowy, wesoły?
– Wesoły, proszę łaskawej pani, dobrze się trzyma – odparł Gedeonowski szeptem.
– Nie słyszał pan, gdzie obecnie przebywa jego żona?
– Ostatnio bawiła w Paryżu, proszę łaskawej pani. Teraz podobno przeniosła się do Włoch.
– Sytuacja Fiedi jest naprawdę okropna; nie wiem, jak on to wszystko znosi. Niewątpliwie, każdemu może się przytrafić nieszczęście, ale on został osławiony, że tak powiem, na całą Europę.
Gedeonowski westchnął.
– Tak, tak, proszę pani. Przecie ona podobno miała szerokie znajomości i z artystami, i z pianistami, i jak ich tam nazywają, z lwami i z innymi bestiami. Straciła resztki wstydu…
– Wielka, wielka szkoda – westchnęła Maria Dmitriewna. – Obchodzi mię to ze względów rodzinnych. Wie pan chyba, że Fiedia jest moim ciotecznym wnukiem.
– Ależ, proszę łaskawej pani, jakżebym nie wiedział wszystkiego, co dotyczy pani rodziny? Na miłość boską!
– Czy przyjdzie nas odwiedzić, jak pan myśli?
– Prawdopodobnie tak. A zresztą, ludzie mówią, że ma jechać do siebie na wieś.
Maria Dmitriewna podniosła oczy ku niebu.
– Ach, drogi panie, drogi panie, gdy pomyślę, jak my, kobiety, musimy ostrożnie postępować!
– Są kobiety i kobiety, proszę łaskawej pani. Są na nieszczęście i takie, które mają, że tak powiem… słaby charakter, którym w dzieciństwie nie zaszczepiono pewnych zasad… (Sergiusz Pietrowicz wyjął z kieszeni kraciastą, niebieską chustką i zaczął ją rozwijać.) Są takie kobiety, są niewątpliwie. (Sergiusz Pietrowicz podniósł róg chusteczki kolejno do jednego, potem do drugiego oka.) Ale mówiąc ogólnie, jeśli się rozważy, to znaczy… Straszny kurz w mieście – zakończył raptem swoje wywody.
– Maman, maman – zawołała wbiegając do pokoju ładniutka jedenastoletnia dziewczynka – jedzie do nas na koniu Włodzimierz Nikołaicz!
Maria Dmitriewna wstała. Sergiusz Pietrowicz również wstał i złożył ukłon.
– Helenie Michajłownie… moje najniższe… – wyrzekł i odszedłszy dla przyzwoitości na bok, zaczął wycierać swój długi, kształtny nos.
– Jakiego ma cudnego konia! – ciągnęła dalej dziewczynka. – Przed chwilą był koło furtki i powiedział do mnie i do Lizy, że zajedzie przed ganek.
Dał się słyszeć tupot kopyt i na ulicy ukazał się zgrabny jeździec na pięknym gniadym koniu. Po chwili stanął przed otwartym oknem.III
Witam panią, Mario Dmitriewno! – zawołał jeździec dźwięcznym, przyjemnym głosem. – Jak się pani podoba mój nowy nabytek?
Maria Dmitriewna podeszła do okna.
– Dzień dobry, Woldemar! Ach, co za wspaniały koń! Od kogo pan go kupił.
– Od remontiera… Zdarł ze mnie, bestia.
– Jak się koń nazywa?
– Orlando… Strasznie głupia nazwa. Chcę ją zmienić… Eh bien, eh bien, mon garcon… Jaki niespokojny!
Koń parskał, przebierał nogami i potrząsał spienionym pyskiem.
– Proszę go pogłaskać, Leno, proszę się nie bać… Dziewczyna wyciągnęła przez okno rękę, ale Orlando nagle stanął dęba i skoczył w bok. Jeździec nie stracił głowy, ścisnął konia nogami, smagnął go szpicrutą po szyi i mimo jego oporu znów stanął przed oknem.
– Prenez garde, prenez garde – powtarzała Maria Dmitriewna.
– Proszę go pogłaskać, Leno – upierał się jeździec – nie pozwolę mu na żadne wybryki.
Dziewczynka znowu wyciągnęła rękę i nieśmiało dotknęła ruchliwych nozdrzy Orlanda, który bez ustanku drżał i gryzł wędzidło.
– Brawo! – zawołała Maria Dmitriewna. – A teraz niech pan zsiądzie i przyjdzie do nas.
Jeździec dziarsko zawrócił konia, dał mu ostrogi, puścił go krótkim galopem przez ulicę i wjechał na dziedziniec. W chwilę później wymachując szpicrutą wbiegł z drzwi przedpokoju do salonu; niemal jednocześnie na progu drugich drzwi ukazała się zgrabna, wysoka, czarnowłosa panna lat około dziewiętnastu – starsza córka Marii Dmitriewny, Liza.IV
Młodzieniec, z którym przed chwilą poznaliśmy czytelników, nazywał się Włodzimierz Nikołaicz Panszyn. Służbę pełnił w Petersburgu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych jako urzędnik do specjalnych zleceń. Do miasta O*** przyjechał celem wykonania terminowego urzędowego poruczenia i podlegał dyspozycji gubernatora, generała Sonnenberga, który był jego dalekim krewnym. Ojciec Panszyna, dymisjonowany sztabsrotmistrz, słynny karciarz, człowiek o słodkich oczach, zwiędłej twarzy i nerwowo drgających ustach, przez całe życic obracał się w kołach arystokracji, bywał w klubach angielskich Moskwy i Petersburga i uchodził za sprytnego, nie bardzo zasługującego na zaufanie, ale sympatycznego i szczerego chłopa. Mimo całego sprytu znajdował się niemal zawsze o krok od nędzy i swemu jedynemu synowi zostawił niewielki, a przy tym nadszarpnięty majątek. Dołożył za to po swojemu starań, aby syna wychować: Włodzimierz Nikołaicz mówił po francusku wspaniale, po angielsku dobrze, po niemiecku źle. Tak właśnie być powinno: porządnym ludziom wstyd mówić dobrze po niemiecku, ale mogą użyć niekiedy jakiegoś słówka niemieckiego, zwłaszcza w zabawnej sytuacji – c'est même trè
s chic, jak się lubią wyrażać nasi petersburscy paryżanie. Włodzimierz Nikołaicz już od piętnastego roku życia umiał bez konfuzji wejść do każdego salonu, przyjemnie się w nim pokręcić i w porę się ulotnić. Ojciec Panszyna zapewnił swemu synowi rozległe stosunki. Tasując karty, między jednym robrem a drugim lub też po zrobieniu wielkiego szlema, nigdy nie ominął okazji, by wtrącić słówko o swoim „Wołodi” w rozmowie z jakimś wpływowym dygnitarzem, amatorem gier komercyjnych. Ze swej strony Włodzimierz Nikoła-icz w czasie pobytu na uniwersytecie, z którego wyszedł ze stopniem studenta rzeczywistego, poznał wielu młodzieńców z najznakomitszych rodzin i zyskał prawo wstępu do najlepszych domów. Wszędzie go przyjmowano z otwartymi rękami; był bardzo przystojny, swobodny w obejściu, jedyny do każdej zabawy, zawsze zdrów i wesół, zawsze gotowy na wszystko; gdzie trzeba – pełen szacunku, gdzie można – zuchwały, świetny kompan, un charmant garcon. Otworzył się przed nim świat, o którym marzył. Panszyn bardzo szybko poznał tajniki światowego życia; potrafił wzbudzić w sobie prawdziwy szacunek dla jego praw; umiał z na poły żartobliwą powagą zająć się jakimś głupstwem i dać do zrozumienia, że wszystkie poważne sprawy uważa za głupstwa. Wspaniale tańczył. Ubierał się po angielsku. W krótkim czasie zasłynął jako jeden z najsympatyczniejszych i najobrotniejszych młodzieńców w Petersburgu. Panszyn był naprawdę bardzo sprytny – nie ustępował pod tym względem ojcu; ale był również bardzo zdolny. Posiadł wszystkie talenty: przyjemnie śpiewał, nieźle rysował, układał wiersze, zdobywał sukcesy grając na scenie. Ledwie zaczął dwudziesty ósmy rok życia, a już był kamerjunkrem i zajmował dość wysoki stopień w hierarchii urzędniczej. Panszyn niezłomnie wierzył w siebie, w swój rozum, w swoją bystrość; kroczył naprzód odważnie i wesoło, z rozmachem; wszystko mu szło jak z płatka. Przywykł do tego, że go wszyscy podziwiali: i starzy, i młodzi, i wyobrażał sobie, że zna ludzi, zwłaszcza kobiety – znał dobrze ich pospolite słabostki. Jako człowiek nieobcy sztuce, pełen był wewnętrznego ognia i górnych porywów, miał skłonność do entuzjazmu i wskutek tego pozwalał sobie na różne odstępstwa od światowych zasad: hulał, zawierał znajomości z osobami nie należącymi do towarzystwa i w ogóle zachowywał się swobodnie i bezpretensjonalnie. Ale w głębi duszy był zawsze zimny i wyrachowany; w czasie najbardziej szalonej hulanki jego mądre, czarne oczka bacznie wszystko obserwowały, nad wszystkim czuwały; ten od – ważny, pewny siebie młodzian nie potrafił nigdy się zapomnieć, nie mógł puścić wodzy fantazji lub namiętności. Ku jego chlubie należy stwierdzić, że nigdy się nie przechwalał swoimi zwycięstwami. Zaraz po przyjeździe do O*** zaczął bywać w domu Marii Dmitriewny i po krótkim czasie czuł się tam najzupełniej swobodnie. Maria Dmitriewna po prostu świata poza nim nie widziała.
Panszyn wymienił uprzejme ukłony ze wszystkimi znajdującymi się w pokoju, uścisnął rękę Marii Dmitriewny i Lezawiety Michajłowny, z lekka poklepał po ramieniu Gedeonowskiego i obróciwszy się znienacka na obcasach, chwycił Lenę za głowę i pocałował ją w czoło.
– I pan się nie boi jeździć na takim narowistym koniu? – spytała Maria Dmitriewna.
– Ależ, proszę pani, to jest najspokojniejszy na świecie koń! Wyznam natomiast, że się panicznie boję czegoś innego: boję się grać w preferansa z Sergiuszem Pietrowiczem. Wczoraj u Bielenicynów ograł mnie do szczętu.
Gedeonowski zaśmiał się dyskretnym, uniżonym śmieszkiem; starał się przypodchlebić młodemu, wybitnemu urzędnikowi z Petersburga, ulubieńcowi gubernatora. W swoich rozmowach z Marią Dmitriewną często wspominał o wyjątkowych zdolnościach Panszyna. „Bo jakże go nie chwalić? – rozmyślał. – Przecie młody człowiek osiąga sukcesy w wyższych regionach życia, wzorowo pełni swoją służbę i nie okazuje najmniejszej dumy.” Zresztą Panszyna również w Petersburgu uważano za zdolnego urzędnika: robota paliła mu się w ręku, on zaś mówił o niej żartobliwie, jak przystoi człowiekowi światowemu, który nie przywiązuje zbytniej wagi do swych zajęć. Był świetnym „wykonawcą” – a przełożeni lubią takich podwładnych. Sam Panszyn nie wątpił w to, że jeśli zechce, awansuje z biegiem czasu na ministra.
– Pan raczył się wyrazić, że pana ograłem – powie – dział Gedeonowski – a kto w ubiegłym tygodniu wygrał ode mnie dwanaście rubli? I w dodatku…
– Rozbójnik z pana, rozbójnik – przerwał mu Panszyn z przyjazną, ale nieco pogardliwą nonszalancją i nie zwracając więcej uwagi na Gedeonowskiego podszedł do Lizy.
– Nie mogłem tutaj znaleźć uwertury do Oberona – zaczął. – Pani Bielenicyn tylko się chwaliła, że ma całą klasyczną muzykę; w rzeczywistości nie ma nic oprócz walców i polek. Ale już napisałem do Moskwy i za tydzień otrzyma pani tę uwerturę. À propos – ciągnął dalej – skomponowałem wczoraj nowy romans. Słowa też są moje. Jeśli pani sobie życzy, to zaśpiewam. Nie wiem, czy mi się to udało; pani Bielenicyn orzekła, że romans jest przemiły, ale jej zdanie nie wiele znaczy. Chciałbym usłyszeć pani opinię. Może zresztą odłożyć to na później?
– Po co odkładać? – wmieszała się do rozmowy Maria Dmitriewna. – Dlaczego nie teraz?
– Jestem do usług – powiedział Panszyn z jakimś promiennym i słodkim uśmiechem, który na przemian ukazywał się na jego ustach i znikał. Przysunął kolanem krzesełko, usiadł przy fortepianie i wziąwszy kilka akordów zaśpiewał, wyraźnie wymawiając słowa, następujący romans:
Księżyc wysoko ponad ziemią płynie
Między bladymi chmurami,
Lecz jego promień w morskich wód głębinie
Zimnymi włada falami.
Mej duszy mroczne, niespokojne morze
Ciebie księżycem swym mieni,
Czy w szczęścia chwilach, czy też w smutku porze,
Moc czerpie z twoich promieni.
Porywów pełna, miłości spragniona,
Dusza wciąż tęskni i czeka.
Ciężko mi… ale tyś jest niewzruszona
I tak jak księżyc daleka.
Drugą zwrotkę Panszyn wykonał ze szczególną siłą; w burzliwym akompaniamencie słychać było groźny poszum rozkołysanych fal. Po słowach: „ciężko mi…” westchnął z lekka „ spuścił oczy i zniżył głos – morendo. Kiedy skończył Liza pochwaliła melodię, Maria Dmitriewna powiedziała: „śliczne”, a Gedeonowski nawet krzyknął: „zachwycające!” – po czym dodał: „i poezja, i muzyka jednakowo zachwycające!” Lena popatrzyła na śpiewaka z dziecinną czcią. Słowem, wszystkim obecnym spodobał się utwór młodego dyletanta. Ale za drzwiami salonu, w przedpokoju, stał nowy przybysz, człowiek w podeszłym już wieku, któremu sądząc po jego spuszczonej głowie i ruchach ramion, utwór Panszyna, chociaż taki przemiły, nie sprawił przyjemności. Poczekawszy chwilę i strzepnąwszy kurz z butów grubą chustką do nosa człowiek ten raptownie zmrużył oczy, zacisnął ponuro usta, jeszcze bardziej zgarbił swoje już i tak pałąkowate plecy i powoli wszedł do salonu.
– O! Krzysztof Fiodorycz! Witamy pana! – pierwszy zawołał Panszyn i szybko zerwał się z krzesła. – Nawet nie podejrzewałem pańskiej obecności tutaj. Przy panu za nic na świecie nie odważyłbym się zaśpiewać mojego romansu. Wiem, że pan nie jest amatorem lekkiej muzyki.
– Ja nie słuchał – odpowiedział kiepską ruszczyzną nowoprzybyły i skłoniwszy się kolejno wszystkim, stanął niezgrabnie pośrodku pokoju.
– Czy pan, monsieur Lemm – spytała Maria Dmitriewna – przyszedł na lekcję muzyki z Lizą?
– Nie, nie s Lisafiet Michajlowną, tylko s Jelen Michajlowną.
– A! No to pięknie. Leno, idź na górę z panem Lemmem.
Staruszek zrobił już parą kroków, podążając za dziewczynką, ale Panszyn go zatrzymał.
– Niech pan nie odchodzi zaraz po lekcji, Krzysztofie Fiodoryczu – powiedział. – Ja i Lizawieta Michajłowna zagramy na cztery ręce sonatę Beethovena.