Szlachetne pobudki - ebook
Szlachetne pobudki - ebook
Powracają bohaterki książki „Dom na skraju”, o której czytelniczki pisały, że „podbiła ich serca, jest przepiękna i taka prawdziwa – życiowa i lekko melancholijna”.
Maria spełniła swoje marzenie i wydała tomik wierszy. Teraz, gdy wody Młynówki opadają, kobiety z Różanej zaczynają rozumieć, jak prawdziwe jest przekleństwo „oby spełniły się twoje marzenia”. Agata uratowała Karolinę i jej dzieci przed powodzią, a teraz musi chronić swoje małżeństwo, gdyż ukochany mąż zbyt wiele uwagi poświęca byłej żonie. Janina przez wiele lat myślała przede wszystkim o rodzinie, a obecnie będzie musiała zadbać o siebie. W czasie porządkowania domu po powodzi Wanda odkrywa, że bliscy ją okłamywali. Leokadia dostrzega, że są sytuacje, z którymi nie zdoła sobie poradzić, mimo całej swej mądrości. Teresa poznaje gorzki smak życia. Niestety, zbyt późno zdaje sobie sprawę, że to właśnie przeciwności losu czynią nas silniejszymi.
Kasia Bulicz-Kasprzak – autorka „Domu na skraju” i „Szlachetnych pobudek” ma dwie wielkie pasje – czytanie i bieganie. Każdego lata wyjeżdża na Zamojszczyznę, by tam pisać, nadrabiać czytelnicze zaległości, a przede wszystkim odkrywać przyrodnicze uroki Roztocza.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8069-819-2 |
Rozmiar pliku: | 576 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jezierscy
- Leokadia – seniorka rodu, mąż Konrad nie żyje od czterdziestu lat
- Maria – córka Leokadii, stara panna, nauczycielka, pisze wiersze, od lat kocha się skrycie w Januszu Krupskim
- Tadeusz – syn Leokadii, wdowiec, prowadzi kancelarię adwokacką, od jakiegoś czasu podkochuje się w Teresie Domańskiej
- Olgierd – syn Tadeusza, były mąż Marty Krupskiej
- Konrad – syn Tadeusza, mąż Karoliny
- Karolina – żona Konrada, ambitna, lecz nieradząca sobie w życiu matka dwójki chłopców
- Kacper i Kuba – synowie Karoliny i Konrada
Krupscy
- Janina – pięćdziesięciolatka, żona Janusza, nieszczęśliwa w małżeństwie, zdradzająca męża z Sewerynem Starskim
- Janusz – policjant, częściowo sparaliżowany po wypadku, który sprowokowała jego żona
- Marta – córka Janiny i Janusza, rozwiodła się z Olgierdem, który ją skrzywdził, choć był jej odwieczną miłością
- Mateusz – syn Janiny i Janusza, który skonfliktowany z ojcem wyprowadził się z domu i realizuje się jako policjant
Brzozowscy
- Michał – rozwodnik, układający sobie życie na nowo ze znacznie młodszą Agatą
- Agata – szalona dwudziestoczterolatka, która chce się ustatkować przy boku męża, w którym jest szaleńczo zakochana
- Sylwia – była żona Michała, piękna, wybuchowa i ciężarna, rzecz w tym, że nikt nie wie, kto jest ojcem dziecka
- Julka – córka Michała z poprzedniego małżeństwa z Sylwią, nastolatka, która w imieniu przyjaciółki zemściła się na chłopaku, który ją obgadywał
Pozostali
- Domańska Teresa – elegancka żona skorumpowanego polityka, która nie radzi sobie w życiu, od kiedy jej mąż znalazł się w więzieniu
- Starski Seweryn – stary kawaler, który większość życia spędził stłamszony przez matkę, w tajemnicy adoruje Janinę Krupską
- Zdunkowska Wanda – wnuczka mieszkającego niegdyś w domu na skraju staruszka, który po śmierci żony stracił rozum, wyjechała z Rubinia robić karierę, wróciła jako alkoholiczka, która straciła wszystko
- Jabłoński Tomek – kierownik domu kultury, z którym Janina ma plan wyswatać Martę
- Maciejewski Adam – licealista, zakochany w Julce Brzozowskiej
- Konstanty – kot, mieszkający razem z Sewerynem, wnikliwy, acz zblazowany obserwator stosunków międzyludzkich
- Freddy – szczeniak, którego Michał sprowadził do domu, żeby zacieśnić związek z Agatą
- Królik Oskar – tajna, niszcząca ogrody broń biologiczna Karoliny, która okazała się ulubieńcem dzieciROZDZIAŁ PIERWSZY
Róża Chopin
Róża Chopin, dzieło Stanisława Żyły, to niewątpliwie jedna z najpiękniejszych róż stworzonych przez polskich hodowców. Jej kremowobiałe pełne kwiaty osiągają rozmiar trzynastu centymetrów i mają delikatny, przyjemny zapach. Eleganckie tło stanowią dla nich duże matowe liście w kolorze jasnozielonym. Bardzo grube pędy z jasnymi kolcami charakteryzują się silnym wzrostem i tworzą ładny, wysoki i zwarty krzak. Róża ta jest całkowicie odporna na mróz. Dzięki swojej eleganckiej urodzie zrobiła międzynarodową karierę, ozdabia ogrody Castel Gandolfo, a obowiązkiem każdego ogrodnika jest mieć ją w swoim rosarium.
Deszczowe chmury niepokojąco wolno sunęły nad ziemią. Wydawało się, że lada moment zaczepią o wierzchołki drzew i kolejna fala wody zaleje szary, mokry świat. Wszystko wokół tonęło w mglistej wilgoci. Obwisły od niej liście na drzewach. Trawa, podobna do mokrej, zwierzęcej sierści, przylgnęła do ziemi. Choć było wczesne popołudnie, odnosiło się wrażenie, że jest wieczór. Choć było lato, wydawało się, że to zima.
Kobieta zadrżała i szczelniej otuliła się żółtym płaszczem przeciwdeszczowym. Z jej twarzy nie znikał wyraz wystudiowanej powagi.
Maria odeszła od okna.
– Nadają na żywo – poinformowała Leokadię, a gdy ta nie zareagowała, sama włączyła telewizor. Kiedy na ekranie pojawiła się kobieta w żółtym płaszczu, Maria pomyślała, że to dziwne móc ją widzieć również przez okno. Program był nadawany z miejsca, które przedwczoraj było ich piękną ulicą Różaną, a wczoraj zmieniło się... Telewizja nie zdołała oddać ogromu zniszczenia, całej tej tragedii, która się tu wydarzyła dzień wcześniej.
– ...się w miejscowości Rubiń. Jej mieszkańcy przeżyli chwile grozy, gdy wczoraj rano wylała rzeczka Młynówka. Kilka godzin wystarczyło, by niewielki strumień zmienił się w śmiercionośny żywioł. Mieszkańcy ulicy Różanej, przy której właśnie się znajdujemy, całą noc walczyli, układając zapory z piasku, niestety, kilka minut po dziewiątej rzeka przerwała prowizoryczny wał. Częściowo zalała dawną dzielnicę przemysłową i, niestety, wylała również tu, w dzielnicy willowej. Najbardziej ucierpiała ulica Różana, gdzie się właśnie znajdujemy. Teraz woda powoli opada, ale wszyscy patrzymy w niebo z niepokojem, tym większym, że są doniesienia o ofiarach...
– Wyłącz to – powiedziała Leokadia do córki, a gdy ta nie zareagowała, sama sięgnęła po pilota.
– To przecież wiadomości – próbowała protestować Maria, gdy ekran telewizora zgasł.
– Nadają je z naszego ogródka, więc ubierz się i idź posłuchać, skoro to takie ważne. – Leokadia wyszła z pokoju, zabierając ze sobą pilota.
Maria podeszła do okna. Na ulicy, otoczona wianuszkiem gapiów, stała ekipa telewizyjna: mężczyzna z kamerą, drugi z mikrofonem i ta kobieta w żółtym płaszczu. Tacy statyczni, skupieni. Nagle coś się zmieniło, gapie poruszyli się nerwowo. Operator kamery coś do nich powiedział. Maria nie mogła usłyszeć słów, domyśliła się ich jednak, gdy od zebranych odkleiła się jedna osoba, przyjaciółka Marii, Wanda, i stanęła obok dziennikarki.
– Jakbyś tam poszła, to mogłabyś ty stać przed kamerą. Reklamę byś zrobiła swoim wierszydłom.
Maria odwróciła się od okna i popatrzyła na matkę stojącą w drzwiach salonu. Próbowała zrozumieć, co czuje Leokadia. Złość? Strach? Ból? Ostatnie kilkanaście godzin było dla mieszkańców ulicy Różanej jazdą na emocjonalnym rollercoasterze. Obawę, że rzeka wyleje, zastępowała nadzieja, bo ktoś mówił: „Będzie dobrze, musimy się o to modlić”, i nagle wszyscy wierzyli, że tak właśnie będzie, że są bezpieczni. Chwilę później znów wyła syrena i znów wszyscy czekali w napięciu. Gdy rzeka wylała, w pierwszej chwili poczuli ulgę, stało się.
Teraz woda powoli, bardzo powoli opadała, a oni nie wiedzieli, jak sobie poradzić nie tylko z tymi szkodami, które wyrządziła na ich ulicy, ale również z tymi w ich sercach.
Leokadia nigdy nie była osobą szczególnie miłą, a po ostatnich wydarzeniach zrobiła się jadowicie wredna. Maria starała się znosić to cierpliwie, choć nie było łatwo.
– Nasza Wandzia ma parcie na szkło – zauważyła staruszka.
Maria podążyła wzrokiem w stronę, gdzie stał dom przyjaciółki. Nie mogła go stąd zobaczyć, wiedziała jednak, jak wygląda – jakby szalony budowniczy postawił go w złym miejscu, na środku rwącej rzeki, w ten sposób, że okna znajdowały się tuż nad taflą wody.
– Myślę, że nie ma nic złego w tym, że to Wanda opowie o naszej sytuacji. W końcu najbardziej ucierpiała.
– Nie, moja droga. Najbardziej ucierpiała Janina.
Myśl, że coś zaniedbał, była tak silna, że wyrwała Tomka Jabłońskiego ze snu. Rozejrzał się zdezorientowany, próbując sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. To nie było jego mieszkanie ani łóżko. Zasnął w niewygodnym fotelu tak mocno, że teraz czuł, jakby jego umysł wypełzał z głębokiej piwnicy. Dopiero kiedy wzrok padł na chłopca zwiniętego w kłębek na starym sportowym materacu, wspomnienia wróciły, a serce ścisnął bolesny skurcz.
Bez względu na to, jak bardzo Tomek nie chciał o tym myśleć, wszystko, co wydarzyło się w ciągu tych dwóch ostatnich dni, samo do niego wracało. Przedwczoraj wieczorem usiadł na kanapie w swoim mieszkaniu z pilotem w jednej, piwem w drugiej ręce. Na ogół nie pił, nie lubił. Chciał jednak, żeby to był typowo męski wieczór, a puszka jęczmiennego trunku wydawała się niezbędnym atrybutem. Udało mu się nawet trafić na powtórkę meczu, który przegapił, bo wolał spędzać czas z Martą. Marta! W ogóle nie powinien o niej myśleć, ale nie potrafił. O co jej chodziło? Najpierw była zdystansowana, a chwilę później dosłownie zwariowała na jego punkcie. I nagle trach! Koniec. Nie odpowiadała na telefony, nie chciała rozmawiać, a on nie miał pojęcia, co zrobił nie tak. Czy ona nie rozumie, że łatwiej przepraszać, kiedy się wie, za co?
Przez te myśli wypił piwo szybciej, niż powinien. Ogarnęło go zniechęcenie i senność. Wyłączył telewizor, nie czekając nawet na koniec pierwszej połowy. Rozłożył się na kanapie, naciągnął na siebie koc i zasnął.
Obudziła go głośna rozmowa na schodach. Spojrzał na zegarek, był środek nocy. Podszedł do wizjera. Sąsiadka z naprzeciwka, ta, która wyglądała jak relikt Peerelu, wiecznie w nonajronowym fartuchu i wałkach na głowie, rozmawiała z matką hałaśliwych bliźniaków z drugiego piętra. Zaniepokojenie na twarzach kobiet sprawiło, że otworzył drzwi. I zanim zdążył zapytać, co się stało, usłyszał, że tragedia.
– Powódź, panie Tomku, powódź nas zalewa.
– Teraz? – W jego głosie zabrzmiała pretensja do powodzi o tę niefortunnie wybraną chwilę, gdy on jest taki zaspany i zły.
– Właśnie teraz. Cała jestem w strachu. Sąsiadka ma jeszcze gorzej, bo to dzieci małe...
Tomek dyplomatycznie przemilczał fakt, że owe małe dzieci chodziły już do liceum, i zapytał, czy są jakieś wiadomości, nakaz ewakuacji, cokolwiek.
– No właśnie nic nie wiadomo – poinformowały jednocześnie, patrząc na Tomka wyczekująco.
– To może ja się spróbuję czegoś dowiedzieć, dobrze?
Dziesięć minut później biegł ulicą w stronę domu kultury. Wiedział już, że telefony komórkowe nie działają, a rzeka jeszcze nie wylała. Wiedział, że nawet jeśli to się stanie, woda nie dotrze tak wysoko, by zagrozić zbiorom w podległej mu placówce. Uznał jednak, że należy wszystko zabezpieczyć. Tak na wszelki wypadek. Poza tym musiał się czymś zająć, inaczej wciąż myślałby o Marcie. Po raz kolejny pohamował chęć, by pędzić na Różaną. W domu kultury był telefon stacjonarny. Zadzwoni. Jeśli cokolwiek jest nie tak, wtedy pójdzie, na razie nie będzie niepotrzebnie panikował. Tak wówczas myślał... I tak go to zaabsorbowało, że nawet nie zwrócił uwagi, iż drzwi są otwarte. Ciało szło pogrążonym w mroku korytarzem, umysł błądził na Różanej do chwili, gdy przywołało go z powrotem szuranie w auli. Tomek zamarł, nasłuchując. Ktoś przesuwał krzesło. Złodziej? To była pierwsza myśl, ale zbył ją uśmiechem, tak absurdalna mu się wydała. Co można by stąd ukraść? Przedwojenne gazety, monografię miasta, kilka obrazów lokalnych malarzy? Owszem, miało to wartość historyczną i pamiątkową, ale nawet nie kolekcjonerską.
Pewnie pani Zefiryna, pomyślał. I chyba dlatego wszedł do auli. I dlatego zdążył. Otworzył drzwi w chwili, gdy chłopak kopnął krzesło, na którym stał. Tomek momentalnie rzucił się do niego, złapał tamtego za nogi i nie pozwolił, by całym ciężarem ciała zawisł na sznurze.
– Co ty wyprawiasz, idioto, co ty wyprawiasz? – darł się, usiłując przytrzymać chłopaka i jednocześnie postawić krzesło. Dzieciak nie ułatwiał zadania, szamotał się jak szalony. – Zdejmij sznur! Zdejmij, kurwa, ten sznur!
Jakimś cudem udało mu się podstawić krzesło z powrotem pod nogi chłopca. Wspiął się na nie i przełamując opór niedoszłego samobójcy, zdjął mu pętlę z szyi. Kiedy obaj znaleźli się na ziemi, Tomek nie wytrzymał i z całej siły przyłożył tamtemu w twarz. Dzieciak zachwiał się, zatoczył, a gdyby nie ściana, upadłby na pewno. Oparł się jednak o nią, a potem osunął na ziemię i zaczął okropnie, zwierzęco zawodzić.
Tomek najpierw wszedł na krzesło i odwiązał sznur zaczepiony o hak od żyrandola. Dopiero potem podszedł do chłopca. Położył mu rękę na plecach.
– Już dobrze, już po wszystkim – zapewnił i słuchając jego szlochów, zastanawiał się, co powinien zrobić. Zadzwonić na policję? Zabrać go do szpitala? Powiadomić rodziców? To okropne wydarzenie odebrało mu zdolność logicznego myślenia. Dlaczego ten chłopak postanowił zrobić rzecz tak okropną? Ile mógł mieć lat? Szesnaście, siedemnaście? Przecież to jeszcze dziecko.
– Już dobrze, już dobrze – powtarzał raz po raz, bardziej, by uspokoić siebie.
W końcu szlochy ustały, a chłopak popadł w otępienie. Leżał skulony na podłodze, niezdolny do jakiegokolwiek działania. Tomek uznał, że może go na chwilę zostawić. Poszedł do biura, by skorzystać z telefonu stacjonarnego. Komórka uparcie twierdziła, że brak zasięgu. Najpierw zadzwonił do domu Marty. Nikt nie odebrał. Po chwili zastanowienia wystukał numer pani Marii Jezierskiej. Skoro mieszka na tej samej ulicy, może coś wiedzieć. Na szczęście odebrała. Marta jest u nich, bezpieczna. Kiedy po trzech minutach rozmowy odkładał słuchawkę, wiedział, że nie ma sensu dzwonić na policję. Sytuacja nad rzeką stała się tak poważna, że nikogo nie będzie obchodził los niedoszłego samobójcy. Wieźć go do szpitala też chyba nie ma sensu. Trzeba się skontaktować z jego rodzicami, niech decydują. Zaczeka na nich tutaj.
W apteczce znalazł tylko przykurzone bandaże. Pomyślał o butelce wina, która została z wieczorku poetyckiego, uznał jednak, że to zły pomysł. Nagle przypomniał sobie, że pani Zefiryna wspominała coś o kroplach na nerwy. Przełamując moralny opór, zajrzał do jej szuflady. Mała apteka, pomyślał. Były tam leki przeciwbólowe, przeróżne witaminy, maść na oparzenia i prawie pełna butelka nerwosolu.
– Wypij to! – Prawie siłą wepchnął chłopakowi do ust lekko przybrudzoną łyżeczkę z brunatnym płynem o intensywnym ziołowym zapachu. – Chodź, w moim gabinecie będzie nam wygodniej.
Szarpnął nastolatka i siłą powlókł przez korytarz. Potem przyciągnął z zaplecza materac i kazał się na nim położyć. Usiadł obok, patrząc, jak tamten skulił się w pozycji embrionalnej.
– Powiesz mi, dlaczego to zrobiłeś? – Odpowiedziało mu milczenie. Czego innego można się spodziewać? – Chciałbym zadzwonić do twoich rodziców. – Brak odpowiedzi. – Dobra, dam ci jeszcze trochę czasu.
Chłopak patrzył na ścianę wzrokiem tak pustym, że Tomkowi kroiło się serce. W końcu nie wytrzymał, podszedł i przytulił go tak, jakby tamten był jego własnym synem, który wrócił z bardzo dalekiej podróży.
– Przepraszam. Bardzo pana przepraszam – te słowa zostały wypowiedziane najcichszym szeptem. – Nie chciałem panu narobić kłopotów.
– Och! Synu, pomyśl, co chciałeś zrobić swojej matce, swojemu ojcu. Pomyśl, co chciałeś zrobić sobie.
Chłopak się rozpłakał, tak zwyczajnie, jak dziecko. Tomek znowu wlał w niego nerwosol i czekał cierpliwie, aż łzy przyniosą ulgę.
– Powiesz mi chociaż, jak się nazywasz?
– Maciejewski, Adam Maciejewski.
– A chciałeś się zabić, bo...?
– Ona mnie nie kocha.
Tomek mocniej przytulił chłopca.
– Gdyby każdy facet, którego nie kocha dziewczyna, kończył ze sobą, ludzkość wyginęłaby już dawno temu. – I z niechęcią pomyślał o Marcie, a także o dziewczynie, co nie chciała Maciejewskiego, i całym rodzie niewieścim.
Minęło sporo czasu, zanim Adam wyznał, że rodzice pracują w Niemczech, mama przyjeżdża na weekendy, ojciec prawie wcale. Prośbami i perswazjami Tomek wydobył numer telefonu do matki. Trzęsły mu się ręce, gdy wybierał kolejne cyfry.
– To nie jest zła wiadomość – powtarzał sobie. – To na szczęście nie jest zła wiadomość. – Mimo to przestraszył kobietę.
– Poczekam na panią, tak długo, jak to będzie konieczne – zapewnił. – Proszę na siebie uważać. Adamowi nic nie jest...
…to tylko złamane serce.
I tak tkwili tutaj we dwóch. Rubiń zalewała woda, a im było to obojętne. Mieli własną tragedię.
Janina Krupska ze zdziwieniem wpatrywała się w młynek do kawy. Nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że jest w domu, że próbuje wykonać tę naturalną czynność, którą jest zaparzenie szklanki kawy. Jak się tu znalazłam? – zapytała samą siebie. Wspomnienia z ostatnich kilkunastu godzin były albo zaskakująco dokładne, albo nie było ich wcale.
Pamiętała, że poszła do domu Leokadii Jezierskiej. Marta tam była. Pamiętała, że przytuliła się do córki, wtuliła twarz w to miejsce między szyją a barkiem, gdzie ciągle jeszcze można było wyczuć dziecięcy zapach, który od urodzenia towarzyszył Martusi.
Salon starej Jezierskiej wypełniały przerażone kobiety. Żadna z nich nie znalazła się dotąd w, jak to później określił Janusz, sytuacji kryzysowej. Leokadia, chcąc rozładować napięcie, zaproponowała wszystkim herbatę i Janina widziała, jak szczodrze sypie do dzbanka liście melisy.
Zaproponowała pomoc przy zmywaniu i musiała wysłuchiwać gderania na temat zaginionych srebrnych łyżeczek, bo przecież było sześć, a są trzy, więc trzeba sprawdzić, czy nie spadły na podłogę, bo to przedwojenna robota, trzeba szanować. Ruszyła do salonu, gdy drzwi wejściowe się otworzyły i stanął w nich Janusz.
Janina pamiętała, jak za jej plecami stłoczyły się kobiety, histerycznie wypytując, czy rzeka wylała. Janusz tylko zaprzeczył ruchem głowy. Ona jedna o nic nie pytała. Już sobie uświadomiła, że wśród stojących obok nie ma Marty. Znała swojego męża ponad trzydzieści lat i wiedziała, że to, z czym przyszedł, było skierowane do niej. Nie chciała tego usłyszeć. Proszę cię, Janusz, nic nie mów, tylko nic nie mów, błagała go w myślach. Oczywiście nie mógł jej posłuchać.
– Marta wskoczyła do wody.
To było tak absurdalne, że gdyby nie ta pustka w jego oczach, nigdy by nie uwierzyła. Poczuła czyjąś dłoń na ramieniu, ale strząsnęła ją z obrzydzeniem. Ostatnim, co zapamiętała, był moment, gdy Janusz odciągał ją od Marii. Dlaczego chciała ją pobić? Nie pamiętała. Nie wiedziała również, w jaki sposób znalazła się w radiowozie. Miała w pamięci tylko spokojną twarz policjanta, gdy pytał, czy niczego jej nie trzeba. Kolejna dziura. I nagle z mroku niepamięci wyłania się twarz Janusza. Jedź do domu, mówi, przebierz się, napij się kawy. Jak to, do domu? Przecież istnieje zagrożenie powodziowe. Okazało się, że rzeka zdążyła już wylać, powodując znaczne straty. Ta wiadomość nie zrobiła wrażenia na Janinie. Inni nic jej nie obchodzili, chciała tylko, żeby jej córka znów miała pięć lat i żeby ona, Janina, mogła ustrzec ją przed całym złem tego świata.
Myśl o tym, co się stało, wywołała ból tak silny, że aż nie do zniesienia... Młynek poszybował przez kuchnię. Jego obudowa chrupnęła, a tam, gdzie dotknął ściany, powstało małe wgłębienie i rysa.
Kobieta w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym z powagą zreferowała wydarzenia ostatnich godzin w Rubiniu i teraz czekała na pytania ze studia w Warszawie. Głos potrzebował kilku sekund, by dotrzeć do słuchawki, którą reporterka miała przypiętą do ucha.
– Okropnie to wygląda, nie? – Karolina odwróciła się w stronę Agaty. Ta na moment podniosła wzrok znad swojego telefonu i rzuciła szybkie spojrzenie w stronę ekranu.
– Miej świadomość, że w telewizji wygląda lepiej niż w rzeczywistości.
– Naprawdę?
– Dodaj do tego szum, smród, wystające z wody gałęzie, które okazują się nie gałęziami, tylko nogami martwych zwierząt.
Karolina wymownie spojrzała w stronę bawiących się na podłodze chłopców.
– To po co pytasz? – burknęła Agata i wróciła do zabawy telefonem.
Napięcie dało im się już we znaki. Trzy kobiety, dwoje dzieci, pies i królik w jednym pokoju małego pensjonatu, którego właścicielka patrzyła podejrzliwie, dopóki Agata nie zapłaciła za pobyt z góry.
– Może powinnyśmy wracać? – po raz nie wiadomo który zapytała Julka. Macocha posłała jej mordercze spojrzenie.
– A niby dokąd mamy wracać? Mój dom został zalany wodą.
– Tata mówił...
– Wiem, co mówił twój ojciec. Uwierz mi, ma teraz wystarczająco dużo kłopotów na głowie i świadomość, że my dwie jesteśmy suche, syte, a przede wszystkim bezpieczne, jest mu bardzo potrzebna.
Początkowo plan Agaty zakładał ucieczkę w bezpieczne miejsce, przeczekanie, a na koniec szczęśliwy powrót do domu. Wbrew zdrowemu rozsądkowi wierzyła, że skończy się na kilku chwilach grozy. Niestety, rzeka wylała, pozbawiając ją dachu nad głową. Ale to nie był jedyny problem, z jakim przyszło jej się zmierzyć.
Sylwia trafiła do szpitala. Lekarze stwierdzili, że to stres i hormony, to się zdarza kobietom w ciąży... W ciąży! Na szczęście wszystko będzie dobrze, zdrowiu Sylwii i dziecka nic nie zagraża. Jednak Michał miał inny powód do zmartwień.
– Wepchnęła go do wody, rozumiesz? – Głos mu drżał i Agata wiedziała, jak wygląda zdenerwowana twarz męża, jak trzęsą mu się ręce. – Jeśli postawią jej zarzuty... Wiesz, że to może być usiłowanie morderstwa? Tylko nie mów nic Julce, dobrze?
– Niestety, mamy tu telewizję.
– Mówili coś?
– Doniesienia o ofiarach, żadnych szczegółów.
– Tak długo, jak to będzie możliwe, trzymaj Julkę z daleka od całej sprawy. Ja muszę się zająć jej matką.
Agata próbowała opanować złość, którą wywołały w niej te słowa. Miejsce Michała było tu, przy niej, a nie gdzieś daleko, przy Sylwii. Świrniętej Sylwii. Skończyło się tak, jak podejrzewałam, pomyślała Agata. Zaczęła od przebijania opon, skończyła na mordowaniu ludzi. Gdyby ktoś odpowiednio wcześnie zareagował, nie doszłoby do tragedii.
– Tęsknię za tobą. Freddy też strasznie tęskni – spróbowała nawiązać więź, by samą siebie przekonać, że między nią a Michałem wszystko jest w porządku.
– Muszę już kończyć. Pa!
Urywany sygnał w telefonie. Gdzieś tam daleko był Michał, zaabsorbowany sprawami żony. Pierwszej żony, eksżony, aktualnie ciężarnej z Olgierdem. Strzępy informacji, które od niego dostała, usiłowała złożyć w całość, jak puzzle. Gdy odjechały, on ciągle szukał Sylwii, był pod bankiem, potem wrócił na Różaną. Rozmawiał z Martą, a chwilę później parkował pod domem byłej. Wtedy zdał sobie sprawę, że coś dzieje się tam, gdzie układali worki z piaskiem. Usłyszał krzyk Sylwii. Gdy dobiegł na miejsce, ciągle krzyczała. Olgierd i Marta byli już w wodzie. Sylwię, po tej przepychance z Jezierskim, Michał zabrał do szpitala. Trzęsła się i płakała. Lekarz chciał jej dać leki uspokajające, a wtedy powiedziała, że jest w ciąży, że to dziecko Olgierda, ale on nie chce się do tego przyznać i dlatego się kłócili. Zrobiono badania, które potwierdziły jej stan. To był początek ósmego tygodnia. Agata przeliczyła szybko w myślach i uświadomiła sobie, że w owym czasie był wieczór poezji Marii Jezierskiej. Pamiętała miłosne westchnienia Sylwii, które dochodziły z ciemni. Więc to Olgierd z nią tam był? W ten sposób włożyła ostatni element układanki w puste miejsce i powinna była zobaczyć obrazek. Tymczasem coś nie pasowało. Nawet nie myśl, bardziej przeczucie mówiło jej, że wie coś ważnego... To przypominało moment, gdy w ciemności ktoś zapalił latarkę. Przed chwilą Agata błądziła po omacku, teraz widziała wszystko. Przecież gdy szła korytarzem domu kultury, szukając Marty, minęła Olgierda. Wyszedł z męskiej toalety i skierował się ku wyjściu. Agata, oszołomiona odkryciem, przygryzła skórę na dłoni. Nie, nie było możliwe, żeby przeoczyła jego wyjście z ciemni i wejście do łazienki.
Agata nie wiedziała, czy kłamał Olgierd, czy też Sylwia, czy może obydwoje. Wiedziała jednak, że drogę do majtek byłej żony Michała znał jeszcze jeden mężczyzna. Ponieważ nie miała pojęcia kto, postanowiła zachować to dla siebie. W końcu nie była plotkarą.
Tak była zaabsorbowana swoim odkryciem, że gdy Julka zapytała, co u mamy, potrzebowała chwili, by się uspokoić i nie wygadać.
– Ale wszystko w porządku? – dopytywała się zaniepokojona dziewczyna.
– Wszystko w porządku. Mama cała i zdrowa, ojcu też nic nie jest. Nasz dom został zalany, wy macie wodę w piwnicy.
Po minie Julki można było poznać, że zamierza drążyć, jednak Karolina jej nie pozwoliła.
– Czy Michał mówił coś może...? Ciągle nie mogę się dodzwonić. Mówił coś?
Agata zaprzeczyła ruchem głowy. Zapadło milczenie. Karolina nie miała żadnych wieści o Konradzie. Ostatni raz widziała go przedwczoraj przy śniadaniu, pożegnał ją słowami: „Nie czekaj z kolacją, mam sporo roboty, wrócę późno”.
Kiedy dwadzieścia pięć lat temu mąż pokazał jej plany ich przyszłego domu, Teresa pogardliwie wydęła usta i oświadczyła, że będzie się czuła, jakby mieszkała na poddaszu drewutni.
– Potrzebujemy porządnej piwnicy – upierała się.
– Może schronu? – śmiał się Zbyszek i tłumaczył, że tak będzie lepiej, nowocześniej. Po co kopać kosztowną piwnicę, skoro ziemniaki można kupować w zieleniaku.
– A gdzie będę trzymała przetwory?
– W spiżarni. Zrobimy śliczną spiżarnię między garażem a kotłownią.
– Szaleństwo jakieś. Na co nam garaż, skoro nie mamy samochodu?
– Przecież będziemy mieli.
Protestowała jeszcze przeciwko tym planom, jednak Zbyszek się uparł. Taki już był, tylko udawał, że jej słucha, i robił wszystko po swojemu. A teraz nie mieli już samochodu ani pieniędzy na koncie, Zbyszek stracił wolność, a ona zaś musiała... no cóż, musiała jakoś sobie radzić w tej okropnej sytuacji.
Teraz, patrząc na swój dom, pomyślała, że garaż na dole to dobry patent na czas powodzi. Woda zalała prawie puste pomieszczenia. Ucierpiały narzędzia ogrodnicze i prawdopodobnie piec centralnego ogrzewania. Trzeba będzie wezwać kogoś, kto się zna na takich urządzeniach. Teresę czekało wiele, wiele sprzątania, ale w przeciwieństwie do Wandy nie została w jednej sukience. Zawróciła spod swojej furtki i ruszyła do domu Leokadii, gdzie jeszcze przez kilka dni miała nocować, dopóki woda całkowicie nie opadnie. Wtedy zadzwonił telefon. Spojrzała na wyświetlacz. Zakład karny. Świetny moment wybrali.
Przestała odwiedzać Zbyszka pół roku temu. Wyprawy do niego to była tylko strata pieniędzy. Nie przynosiły im nic poza żalem i złością. Nie chcieli, a może już nie potrafili, ze sobą rozmawiać. Siedzieli więc naprzeciwko siebie w napięciu, czekając, by strażnik dał znak, że czas minął. Zadzwoniła kilka razy, co okazało się równie niesatysfakcjonujące jak wizyty. Ten dziwny człowiek, zamknięty w więzieniu, to nie jej mąż. I czegóż ten ktoś może od niej chcieć?
Ale to nie Zbyszek dzwonił. Dzwonił mężczyzna, który najpierw podał stopień, później nazwisko, imię pominął, nic bowiem nie znaczyło w jego sformalizowanym świecie.
– Czy rozmawiam z panią Teresą Domańską? – upewnił się, choć przed momentem sama podała mu nazwisko. Potwierdziła. – Pani mąż miał zawał.
– Nie żyje?
– Proszę się nie martwić. – Teresę zaskoczył ludzki ton w głosie funkcjonariusza. – Jest w szpitalu. Może go pani odwiedzić w każdej chwili.
Podziękowała wylewnie z fałszywą serdecznością. Potem się rozłączyła i wsunęła telefon do kieszeni swetra z takim obrzydzeniem, jakby to urządzenie ponosiło winę za złe wieści, które właśnie otrzymała.
Co mam teraz robić? – zapytała samą siebie, a to pytanie uświadomiło jej, jak nienormalne jest w tej chwili jej życie. Nie trzeba było dwóch lat, by z szanowanej małżonki lokalnego polityka, zamożnej i zadowolonej, stała się ubogą żoną więźnia, nieszczęśliwą i zgorzkniałą. Gdyby w tym poprzednim życiu zdarzyło się, że Zbyszek dostałby zawału, natychmiast by się przy nim zjawiła. Nie szczędziłaby pieniędzy na najlepszych lekarzy. Dziś natomiast zastanawiała się, czy warto wydać pięćdziesiąt złotych na podróż. No bo czy to coś zmieni, że ona tam będzie? Nie może pomóc mężowi i może lepiej, żeby skoncentrowała się na pomocy sobie, na ratowaniu tego, co im zostało – domu i ogrodu.
Przyszło jej do głowy, że należało sprzedać dom, gdy jeszcze było to możliwe. Teraz nie tyle stracił na wartości, ile na wyglądzie, wiadomo jednak, że nieszczęście jednych bywa wykorzystywane przez innych i nikt nie zechce zapłacić za dom tyle, ile jest wart. Te sępy będą się starały jak najwięcej obniżyć cenę. Ależ była głupia, wierząc, że wszystko wróci do normy, że będzie tak, jak dawniej. Pewne sprawy zmieniają życie raz na zawsze. Zbyszek brał łapówki, zdefraudował publiczne pieniądze i przyczynił się do śmierci niewinnego człowieka. Przekonywanie siebie o jego niewinności to łganie w żywe oczy. Gdyby od początku nie oszukiwała sama siebie, jej sytuacja teraz wyglądałaby inaczej. Ocaliłaby oszczędności. Rozstałaby się ze wspomnieniami, sprzedając dom. Zachowałaby szacunek dla samej siebie. Bo choć myślała, że jest ofiarą tego, co ją spotkało, prawda była taka, że sama też dopuściła się przestępstwa.
Co mam teraz robić? – zapytała siebie ponownie. Nie potrafiła odpowiedzieć. Może warto z kimś porozmawiać? Pomyślała o Januszu Krupskim. Był taki miły i opiekuńczy. Tylko że zachowywał się tak, zanim spadły na niego własne troski. To egoizm zawracać teraz mu głowę. Jednak z drugiej strony... Myśl, że komuś innemu też jest ciężko, może być krzepiąca. Przecież niczego od niego nie oczekuje. Po prostu chciałaby z kimś porozmawiać. Tylko tyle.
Tadeusz Jezierski obserwował Teresę, która przez chwilę stała przed furtką swojej willi, a potem ze spuszczoną głową wróciła do domu jego matki. Poczuł bolesny skurcz w okolicach serca. Tak bardzo chciałby jej pomóc, ale nie mógł. Nie teraz, gdy Olgierd walczył o życie w szpitalu, a Konrad... Gdzie, do cholery, podziewa się Konrad?
Spotkał się z synem w dniu poprzedzającym powódź. Chyba żaden z nich nie przypuszczał, że rozmowa, która miała być omówieniem bieżących spraw kancelarii, przerodzi się w awanturę. Właściwie Tadeusz był zły na Olgierda, lecz nie wiedzieć czemu postanowił się wyżyć na młodszym synu. Ten zaś sprawiał wrażenie obrażonego na cały świat. Od słowa do słowa – i zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Konrad wyszedł, trzaskając drzwiami, a Tadeusz wrócił do domu wściekły. Zamknął się w gabinecie, dając Januszowi sygnał, że nie ma ochoty na towarzystwo, i siedział tam do czasu, aż krzyki Seweryna zaalarmowały mieszkańców Różanej.
– Zajmij się nim – polecił Krupski, gdy razem doholowali Seweryna do domu. – Trzeba go pilnować, żeby nie zrobił czegoś głupiego. – A później zasugerował, żeby Starskiego zaprowadzić na piętro, do sypialni.
Seweryn, gdy doszedł do siebie po ciosie Janusza, nie był w nastroju do robienia głupstw. Pogadał trochę o dzielności kota, po czym wypił dwie szklanki whisky i zapadł w drzemkę. Tadeusz zaś chodził nerwowo od okna do okna. Kiedy Karolina wyszła przed dom, zauważył, że nie ma z nią Konrada. Nie powinna być sama, pomyślał. Wyszedł na ulicę w tym samym momencie, w którym odjeżdżał samochód Agaty. Pomyślał z ulgą, że to dobrze, jego wnuki są bezpieczne, nienarażone na traumę wydarzeń, które być może się rozegrają na Różanej. Wtedy to jeszcze było „być może”. Podszedł pod dom syna. Drzwi były zamknięte, światła zgaszone. Konrada na pewno tam nie było. Powinien być przy żonie i dzieciach, pomyślał Tadeusz i, wymyślając nieobecnemu od najgorszych, wrócił do domu Starskiego. Miał zamiar lekko się zneutralizować alkoholem, a potem zdrzemnąć na kanapie, i już sobie nalewał wódkę do kieliszka, gdy w drzwiach stanął Janusz.
Z takim wyrazem twarzy można przynosić tylko złe wieści.
– Olgierd wpadł do wody.
W zestawieniu z powagą na twarzy Krupskiego te słowa zabrzmiały tak idiotycznie, że Tadeusz zapytał:
– I co, spodnie sobie zamoczył?
Janusz potrzebował chwili, by zdać sobie sprawę, że przyjaciel nie rozumie powagi sytuacji.
– Wpadł do rzeki, nurt go porwał, szukają...
Pod Tadeuszem ugięły się nogi. Świat zawirował; żeby nie upaść, oparł się o barek. Słowa Krupskiego tłukły mu się w głowie, coraz głośniejsze: „Olgierd wpadł do wody, do wody, do wody!”. I nagle w sercu Tadeusza znalazł się tylko strach o dziecko, syna, którego z największą delikatnością Ewelina włożyła mu w ramiona, mówiąc: „Byłby przepiękny, gdyby nie odziedziczył po ojcu tego chmurnego wyrazu twarzy”, i śmiała się, bo była szczęśliwa. I on był wtedy szczęśliwy, a jeśli Olgierdowi coś się stanie, nigdy już nie zazna tego stanu.
W tym czasie Janusz spokojnie stał obok i nie rozumiał, przez co on, Tadeusz, w tej chwili przechodzi, więc ten, wściekły, wykrzyczał to Krupskiemu w twarz.
– To ty nic nie rozumiesz. – W odpowiedzi otrzymał gorzki uśmiech. – Moja Marta skoczyła mu na ratunek. Jej też szukają.
Na wspomnienie tej chwili Tadeusza zapiekły ze wstydu policzki. Zwłaszcza gdy się okazało, że Olgierd wyszedł z tego wypadku prawie bez szwanku... W Jezierskim odezwała się prawnicza natura. To nie był wypadek, Sylwia Brzozowska umyślnie wepchnęła jego syna do wody. Usiłowanie! I nie wywinie się z tego. Tadeusz zajmie się tą sprawą, gdy tylko odszuka Konrada.
Wiedział już, że synowie pili razem w mieszkaniu Olgierda. Potem jeden pojechał na Różaną, a co robił w tym czasie drugi – nie wiadomo. Wypytywanie sąsiadów i dzwonienie w najróżniejsze miejsca nie przyniosło rezultatu.
Najbardziej dołowały go telefony od Karoliny. Spokojnie powtarzał, że wszystko w porządku, niedługo sprawa się wyjaśni. Nie ma sensu narażać chłopców na cały ten stres. Woda, błoto, zagrożenie epidemiologiczne. Powinni zostać tam, gdzie są, najdłużej, jak to możliwe. Ona, Karolina, na nic się tu nie przyda. Każda taka rozmowa wiele go kosztowała i w myślach błogosławił młodą Brzozowską, że wywiozła jego synową. Nie spodziewał się po tak młodej osobie takiego opanowania i hartu ducha. Zaimponowała mu.
Nawet nie zauważył, kiedy Teresa zniknęła z ulicy. Myślenie o niej wydało mu się w tej chwili nie na miejscu. Później, pomyśli o niej później.
Kot Konstanty leżał na parapecie uchylonego okna. Strumień powietrza, który wlewał się do pokoju, był przesycony wilgocią o gnilnym zapachu mułu z dna rzeki. Kot czuł się tak, jakby ktoś zanurzał mu wąsy w grząskim szlamie. Było to nad wyraz nieprzyjemne, a jednak leżał tu i wdychał wodne opary. Czemu robił coś tak głupiego? Prawda jest taka, że Konstanty był wewnętrznie rozdarty, bo kiedy się okazało, że woda nie zatopi jego domu, poczuł, że panikując, zrobił z siebie idiotę. Z drugiej strony woda to woda, nie można jej ufać. Leżał więc na parapecie, żeby z jednej strony mieć powódź na oku, z drugiej, by dobrze zapamiętać czas, gdy emocje nieco go poniosły, i nie powtórzyć tego błędu.
Oczywiście współlokator widział to inaczej. On uważał Konstantego za bohatera, a swój podziw oraz wdzięczność wyrażał a to polędwicą wołową, a to kawałkiem jagnięciny czy inną mięsną delicją. Współlokator, który wcześniej lubił Konstantego, teraz czcił ziemię, po której kot stąpał. No ale czy można go traktować poważnie? Przez ostatnie dwa dni nie robił nic innego, tylko gapił się w okno. Twierdził, że rozmyśla. Kot prychał delikatnie, słysząc to słowo, bo czymże jest rozmyślanie, jak nie stratą czasu? Czy kiedy komu coś z tego przyszło? No gdyby jeszcze współlokator rozmyślał o czymś mądrym, może nie byłaby to taka bezsensowna strata energii. Ale nie. On się zastanawiał, czy powinien iść do kobiety z przeciwka, czy też w chwili obecnej nie należy komplikować jej życia. Cóż za megalomania ze strony współlokatora myśleć o sobie jako o komplikacji.
Olgierd otworzył oczy i zobaczył nad sobą biały sufit. To znaczy kiedyś niewątpliwie biały, teraz poszarzały. Jednak kolor nie miał dla niego znaczenia. Za każdym razem, gdy otwierał oczy i widział nad sobą sufit, traktował to jak cud.
Pamiętał czarny odmęt nieświadomości, w którym torował sobie drogę, i ten moment, gdy otworzył oczy i patrząc w sufit, próbował dociec, gdzie jest i co się stało.
– Doktorze, pacjent się obudził – dobiegło z miejsca poza zasięgiem jego wzroku.
Po chwili pojawiła się nad nim niemłoda już, męska twarz, a wyraz skupienia na niej zastąpił serdeczny uśmiech. Usłyszał, że wszystko w porządku, że jest w szpitalu i żeby odpoczywał. I nim Olgierd zdążył o czymkolwiek pomyśleć, jego świadomość znów pogrążyła się w czerni.
Za każdym razem, gdy jego świadomość wypływała na powierzchnię, próbował ze strzępów pamięci złożyć obraz tego, co się stało. Aż do tej chwili – bezskutecznie. Teraz leżał, patrząc w sufit, i po raz pierwszy od dawna czuł, że od razu nie zaśnie. Skoncentrował się, by z zakamarków pamięci wydobyć wspomnienia, które przecież musiały tam być. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był uśmiech Konrada. Dlaczego się uśmiechnął? Bo Olgierd zgodził się z nim napić. Pili w milczeniu, niechętni sobie, Konrad zdesperowany, może zły, może nieszczęśliwy. Alkohol ich uśpił. W środku nocy Olgierd się obudził i poszedł do łazienki. Pamiętał rdzawy zaciek, który utworzyła woda, powoli sącząca się z nieszczelnego rezerwuaru. Pomyślał wtedy, że powinien coś z tym zrobić, ale naprawdę nie miał pojęcia co. Nigdy się nie zajmował domowymi naprawami. W domu nie było takich tradycji, wiecznie zapracowany ojciec w potrzebie wzywał fachowców, więc synowie nie odróżniali klucza szwedzkiego od francuskiego. Marta miała o to pretensje. „Uszczelka kosztuje dwa złote. Dokładnie dwa złote, a hydraulik weźmie pięćdziesiąt” – mówiła zirytowana, jemu zaś nie chciało się tłumaczyć, że ich małżeństwo nie musi być odbiciem związku ich rodziców. I nie było. Starzy Krupscy i młodzi Jezierscy wybrali zupełnie inne drogi, żeby doprowadzić do destrukcji swoich małżeństw.
Olgierd odtwarzał w pamięci kolejne sceny, przypominało to pokaz slajdów. Widział Konrada, śpiącego na kanapie, mężczyznę w pstrokatym swetrze, Janusza Krupskiego. Cały czas czuł dziwny niepokój. To miało związek z tym, co powiedział Krupski: „Wszystko w porządku. Byłem tam przed chwilą. Bardziej się przydasz nad rzeką, trzeba układać worki z piaskiem”. Nie! To nie to. Musiało chodzić o coś innego.
Poczuł się wyczerpany. Zamknął oczy, ale nie odpłynął. Wsłuchał się w dźwięki, które go otaczały – rozmowa, prowadzona przyciszonymi głosami, jęk, głośne wołanie: „Grażynka, możesz na chwilę?”, brzęk metalu, trzaśnięcie drzwi.
Ktoś wszedł do sali. Z odgłosów krzątaniny Olgierd wywnioskował, że to pielęgniarka. Otworzył oczy. Mimo że była zajęta wpisywaniem wyników do karty, natychmiast się zorientowała, że pacjent odzyskał przytomność.
– Jak się pan czuje? – zapytała.
– Dobrze. – Słowo, jak kawałek papieru ściernego, drapało go w gardle. – Co się stało?
– Miał pan wypadek. Już wszystko w porządku. Żadnych poważnych urazów, długo pan tu nie zostanie. A teraz proszę odpoczywać. – Uśmiechnęła się do niego. To nie był wyuczony, profesjonalny uśmiech, przemknęło Olgierdowi przez myśl, gdy za pielęgniarką cicho zamykały się drzwi.
Wypadek. Obracał to słowo w myśli, czekając na moment olśnienia. Bezskutecznie. Czuł tylko dziwny niepokój i wiedział, że ma związek ze słowami Krupskiego. Może on wtedy skłamał? Może Marta nie jest bezpieczna? Szczery wyraz twarzy Krupskiego, utrwalony na zdjęciu pamięci, przeczył tej myśli.
Niech to szlag! – Olgierd zaklął bezgłośnie. Próby przypomnienia sobie czegokolwiek przypominały składanie w całość podartej kartki papieru.
Ponownie pozwolił myślom dryfować, zasłuchany w odgłosy szpitalnej krzątaniny. Niespodziewanie zobaczył swoje ręce, sięgające po worek z piaskiem. Rzucił go na budowaną pośpiesznie zaporę, a chwilę później... Sylwia. Przypomniał sobie jej słowa. Ciąża! Większy absurd trudno byłoby wymyślić.
I w tym momencie do Olgierda dotarło, co się stało. Wspomnienia wróciły, takie dokładne i tak bolesne.
Sylwia popchnęła go z wściekłością. Pamiętał, jak się zachwiał i szukał nogą oparcia, by zachować równowagę. Niestety, trafił na błotnisty grunt, stopa zjechała w bok, worki, które tam leżały, dały jej oparcie, ale tylko na moment, bo cały już leciał w dół. Wpadł do wody. Usiłował wstać, jednak rwący nurt okazał się zbyt silny. To było najgorsze pięć minut w życiu Olgierda. Najpierw próbował się wydostać na powierzchnię, pełen wiary, że stopy trafią na twardy grunt, bo przecież tu nie mogło być głęboko, to tylko Młynówka, wezbrana, ale Młynówka. Jednak ubrania, które nasiąkły wodą, ciągnęły go na dno, krępowały jak kaftan bezpieczeństwa, uniemożliwiając spójne ruchy, więc miotał się chaotycznie, tracąc siły. Gdy znalazł się pod wodą, przez minutę zdołał wstrzymać oddech. Uczepił się myśli, że pomoc nadchodzi, przecież wszyscy widzieli, jak wpada do rzeczki. Już łapią bosaki i liny, za chwilę poczuje coś, czego będzie mógł się uchwycić. Jest blisko brzegu. Próbował otworzyć oczy, by swoją gotowością pomóc ratownikom. Otaczała go bura, brudna woda, w której nic nie zdołał dojrzeć. Płuca piekły ogniem, domagając się tlenu. Nie wytrzymał, otworzył usta, bo odruch był silniejszy niż świadomość, że nie ma co liczyć na haust powietrza. Wodę, która wdarła mu się do ust, początkowo połykał, aż był jej tak pełen, że mógł już tylko zwymiotować. Wtedy przestał sam siebie mamić wizją ratunku. Zdał sobie sprawę, że została mu minuta, może dwie, zanim woda całkowicie zaleje mu płuca. To będzie koniec.
W tym momencie poczuł, że chwyta go silne ramię. Chciał pomóc, lecz nie zdołał. Chyba stracił przytomność. Odzyskał ją na błotnistym brzegu. Woda spływała mu z ubrania, leciała z uszu, ściekała po włosach. Wymiotował wodą, kaszląc, próbował jej się pozbyć z płuc. Wszystko go bolało, miał świadomość, że zaraz zemdleje.
Ocknął się na noszach. Stał nad nim ratownik, poważny i skupiony, oraz Janusz Krupski, którego twarz wykrzywiało przerażenie.
– Gdzie ona jest? – zapytał. Olgierd nie rozumiał pytania. – Gdzie, do cholery, jest Marta? Co się z nią stało? – Olgierd poruszył głową, nie mógł bowiem zrozumieć, co się stało. Przecież Marta siedziała bezpiecznie w domu jego babki. – Uratowała cię, idioto, ale nie możemy jej znaleźć. Jeśli... – Widać było, że Janusz boi się wypowiedzieć na głos swoje obawy. – ...Jeśli coś jej się stało, to przyrzekam, zabiję cię, gnoju.
Wtedy znów zemdlał.
Dlaczego chciał sobie to wszystko przypomnieć? Po co mu wspomnienia, które jak imadło ściskają mu serce, czyniąc życie niemożliwym. Jeśli jej się coś stało... Przecież bez niej jego życie nie ma sensu. Poczuł łzy, spływające jedna za drugą po twarzy.
Ponownie otworzyły się drzwi i Olgierd podniósł rękę, by zetrzeć z policzków tę oznakę słabości. Jednak zaplątał się w kabel od kroplówki. Szarpnął.
– Spokojnie – powiedział do niego ojciec. Podszedł do łóżka, uwolnił rękę syna i podał mu papierową chusteczkę. Metalowe krzesło skrzypnęło, gdy siadał. – Nie mogłem przyjść wcześniej. Potrzeba ci czegoś? Wody?
Tylko nie wody, poprosił w myślach Olgierd. Wspomnienie burej brei o błotnistym smaku bolesnym skurczem ściskało mu żołądek.
– Wszystko w porządku – wychrypiał.
A potem trwali w milczeniu. Olgierd myślał o tym, jaką torturą jest dla ojca przebywanie tu. Wiedział, że stary nienawidzi szpitali.
– Muszę już iść. Wpadnę niedługo.
– Tato. – To tak dawno niewypowiadane słowo zdziwiło ich obu. – Czy wiadomo...
– Nie. Nadal nic nie wiadomo. Dzwoniłem we wszystkie możliwe miejsca. Jak kamień... Tak myślałem, że może ty coś pamiętasz, widziałeś go ostatni. Chciałem zapytać, ale lekarz zabronił cię denerwować.
Myśli Olgierda przesuwały się powoli, ociężale, dotarło do niego jednak, że ojciec nie udzielił mu odpowiedzi na pytanie.
– Kogo widziałem?
– Konrada.
– Piliśmy. Był zdesperowany. Kiedy wychodziłem w nocy, spał. Dlaczego pytasz?
Po chwili ciszy usłyszał:
– Twój brat zaginął. I ja muszę go odnaleźć.
Ojciec wyszedł, nim Olgierd zdążył powtórzyć swoje pytanie. Może to i lepiej? Bo jeżeli Marta też... jak kamień w wodę?
POZOSTAŁE ROZDZIAŁY DOSTĘPNE W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI