Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szlif - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 lipca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szlif - ebook

W sobotnie południe w salonie jubilera i szlifierza diamentów na Manhattanie zostaje dokonane potrójne morderstwo, którego ofiarami padają właściciel i jego dwoje klientów. Sprawca z niewiadomego powodu zostawia na miejscu zdarzenia kamienie warte pół miliona dolarów. Pozostawia przy życiu świadka - młodego, utalentowanego szlifierza diamentów, Vimala Lahoriego, który zawiadamia policję o zbrodni, po czym znika. Śledztwo przejmują Lincoln Rhyme i Amelia Sachs, którzy muszą odnaleźć Vimala, zanim sprawca zdąży naprawić swój błąd. Kiedy dochodzi do następnych przestępstw, staje się jasne, że zabójcy nie chodzi o diamenty, ale o narzeczonych, którzy giną z jego ręki w radosnych dla siebie chwilach - podczas zakupu pierścionka zaręczynowego, planowania wesela, po przymiarce sukni ślubnej. "Przyrzeczennik", jak przedstawia się morderca, pojawia się niespodziewanie, uzbrojony w pistolet lub nóż, błyskawicznie zmieniając szczęście dwojga ludzi w tragedię.
Nagle w mieście dochodzi do serii tajemniczych katastrof. Czy to nieszczęśliwy splot okoliczności, czy starannie zaplanowana intryga, która ma pomóc szaleńcowi zmylić tropy i umknąć przed policją?

Jeffery Deaver - z wykształcenia dziennikarz i prawnik. Przez kilka lat współpracował z dziennikami "New York Times" i "Wall Street Journal". Był także doradcą prawnym jednej z większych firm na Wall Street. Zaliczany jest do grona najbardziej poczytnych pisarzy amerykańskich. Światową sławę przyniósł mu "Kolekcjoner kości" - pierwsza powieść, w której pojawiła się para detektywów: Lincoln Rhyme i Amelia Sachs. Książkę zekranizowano, a w głównych rolach wystąpili Denzel Washington i Angelina Jolie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8169-697-5
Rozmiar pliku: 773 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Czy to bezpieczne?

Zastanowił się przez chwilę.

– Bezpieczne? Dlaczego miałoby być niebezpieczne?

– Tylko pytam. Trochę tu pusto. – Kobieta rozejrzała się po słabo oświetlonym, nędznym holu, wyłożonym wiekowym linoleum tak wytartym, jak gdyby ktoś przejechał po nim papierem ściernym. Nikt oprócz nich nie czekał na windę. Budynek znajdował się w samym centrum Diamond District na Środkowym Manhattanie. Ze względu na sobotę, żydowski szabat, wiele sklepów i zakładów było nieczynnych. Na ulicach świszczał i zawodził marcowy wiatr.

– Spokojnie – odparł William, jej narzeczony. – Jeżeli tu straszy, to tylko trochę.

Jej twarz rozjaśnił uśmiech, który jednak zaraz zgasł.

Owszem, pusto, pomyślał William. I ponuro. Jak w typowym biurowcu na Środkowym Manhattanie, wybudowanym w latach… Trzydziestych? Czterdziestych? Ale raczej dość bezpiecznie.

Chociaż jego działanie pozostawiało wiele do życzenia. Gdzie ta winda? Niech to szlag.

– Nie przejmuj się – rzekł William. – Na pewno jest lepiej niż w południowym Bronksie.

– Przecież nigdy tam nie byłeś – łagodnie upomniała go Anna.

– Pojechałem kiedyś na mecz Jankesów. – Przez parę lat jeździł też do pracy przez południowy Bronx, o tym jednak nie wspomniał.

Za metalowymi drzwiami zgrzytnęły przekładnie, skrzypnęły koła pasowe przy akompaniamencie pisków i chrzęstów.

Winda. Ta akurat może się okazać niebezpieczna. Prawdopodobieństwo, że uda mu się przekonać Annę do wejścia na trzecie piętro po schodach, było jednak zerowe. Jego narzeczona, muskularna blondynka o szerokich ramionach, była w znakomitej formie dzięki regularnym wizytom w klubie fitness i ujmującej obsesji na punkcie krwistoczerwonej opaski Fitbit. To cudowne drwiące spojrzenie nie wyrażało sprzeciwu wobec wysiłku fizycznego; chodziło o to, jak sama kiedyś powiedziała, że w takich budynkach dziewczyny nie korzystają ze schodów.

Nawet przy załatwianiu tak radosnych spraw.

Znowu odezwał się jej zmysł praktyczny.

– Billy, jesteś pewien, że to dobry pomysł?

Był na to przygotowany.

– Oczywiście.

– To bardzo drogie!

Miała rację, ale William odrobił zadanie i wiedział, że za szesnaście tysięcy dolarów kupuje towar wysokiej jakości. Kamień, który pan Patel oprawił w białe złoto, by zdobił smukły palec Anny, był princessą o masie półtora karata i barwie F, czyli niemal bezbarwną, bardzo bliską ideału oznaczanego literą D. Czystość brylantu oceniono na IF, prawie najwyższą, a więc kamień posiadał tylko niewielkie wady (pan Patel wyjaśnił, że nazywa się je „inkluzjami”), które mógł wykryć jedynie ekspert uzbrojony w szkło powiększające. Choć niedoskonały i niezbyt wielki, był to jednak fenomenalny okaz najcenniejszej formy węgla i gdy oglądało się go przez lupę pana Patela, jego widok zapierał dech w piersiach.

Najważniejsze, że podobał się Annie.

Mało brakowało, by William powiedział: ślub bierze się tylko raz. Na szczęście zdążył ugryźć się w język. Choć w jej przypadku to była prawda, u niego sprawa przedstawiała się nieco inaczej. Anna nie przejmowała się jego przeszłością, a w każdym razie nie dała żadnego dowodu na to, że się przejmuje, ale lepiej było nie poruszać tego tematu (między innymi dlatego wyciął informację o tym, że przez pięć lat jeździł do pracy do Westchester).

Gdzie, u diabła, ta winda?

William Sloane jeszcze raz wcisnął guzik, chociaż lampka już się świeciła. Oboje parsknęli śmiechem z tego bezsensownego gestu.

Otworzyły się drzwi wejściowe za ich plecami i do holu wszedł jakiś mężczyzna. Początkowo był tylko ciemną sylwetką na tle rozświetlonej brudnej szyby w drzwiach. Williama na chwilę ogarnęła niepewność.

Czy to bezpieczne…?

Może trochę zbyt pochopnie ją uspokoił kilka chwil temu. Kiedy wyjdą stąd za dziesięć minut, Anna będzie miała na palcu równowartość pierwszej raty za dom. Rozejrzał się i z niepokojem odnotował, że nie ma tu kamer monitoringu.

Mężczyzna podszedł bliżej, uśmiechnął się uprzejmie i skinął im głową, po czym powrócił do czytania wiadomości na ekranie telefonu. Był blady, miał na sobie ciemną kurtkę i wełnianą czapkę, a w dłoni, oprócz telefonu, trzymał także parę bawełnianych rękawiczek – żaden z tych dodatków nie dziwił, zważywszy na niezwykle mroźny marcowy dzień. Miał też przy sobie aktówkę. Pewnie pracował w tym budynku… a może, tak jak William, przyszedł do Patela odebrać pierścionek dla swojej narzeczonej. Nie ma mowy o zagrożeniu. Mimo to William – także entuzjasta fitnessu i zapalony użytkownik opaski Fitbit – był w świetnej kondycji i bez trudu poradziłby sobie z facetem takiej postury. Pewnie każdy mężczyzna od czasu do czasu snuł tego typu fantazje.

Wreszcie winda nadjechała i skrzypnęły otwierane drzwi. Mężczyzna gestem zaprosił ich, by weszli pierwsi.

– Proszę. – Obcy akcent. William nie potrafił rozpoznać narodowości.

– Dziękuję – powiedziała Anna.

Skinął głową.

Gdy drzwi rozsunęły się na trzecim piętrze, nieznajomy znowu wyciągnął rękę, by przepuścić ich przodem. William kiwnął głową i razem z Anną ruszyli w kierunku siedziby firmy Patel Designs, znajdującej się na końcu długiego, ciemnego korytarza.

Jatin Patel był interesującym człowiekiem, imigrantem z Suratu w zachodnich Indiach, największego ośrodka obróbki diamentów w kraju – a dziś na całym świecie. Gdy odwiedzili to miejsce kilka tygodni temu, by złożyć zamówienie, Patel rozgadał się, wyjaśniając im, że lwią część prac związanych ze szlifowaniem diamentów wartości jubilerskiej wykonuje się właśnie tam, w kotłowniach – niewielkich fabrykach przypominających domy mieszkalne, brudnych i dusznych, z beznadziejną wentylacją. Tylko najlepsze diamenty obrabiało się jeszcze w Nowym Jorku, Antwerpii czy Izraelu. Patel przerósł umiejętnościami grupę szlifierzy – których w Suracie były tysiące – i udało mu się zaoszczędzić dość pieniędzy, by przenieść się do Stanów Zjednoczonych i otworzyć tu własny zakład.

Prowadził detaliczną sprzedaż biżuterii i brylantów – na przykład przyszłym państwu Sloane’om – ale najbardziej znany był ze sztuki tworzenia ekskluzywnych brylantów z surowych diamentów.

Podczas poprzedniej wizyty Williama zafrapowały informacje o diamentowym przemyśle, zaintrygowało go także to, że od czasu do czasu Patel milkł i kierował rozmowę na inne tory, unikając odpowiedzi na jego niewinne pytania. William przypuszczał, że świat diamentów jest pełen niejasności i sekretów. Wystarczy pomyśleć o krwawych diamentach – wydobywanych w Afryce przez dowódców lokalnej partyzantki i terrorystów, którzy dzięki temu procederowi finansowali swoje potworne zbrodnie. William kupował diament o szlifie princessa, który miał gwarancję, że został wydobyty zgodnie z etyką. Zastanawiał się jednak, ile w tym prawdy. Bo czy brokuł, który poprzedniego wieczoru ugotował na parze, rzeczywiście pochodził z ekologicznej uprawy, jak zapewniała tabliczka w sklepie?

Dostrzegł, że mężczyzna, który jechał z nimi windą, przystanął przed drzwiami tuż przed zakładem Patela, i wciska przycisk domofonu.

William zganił się w duchu za urojone obawy i nacisnął guzik Patel Designs.

– Tak? – zabrzmiało w głośniku. – Kto tam? Pan Sloane?

– Tak, to my.

Rozległ się szczęk otwieranych drzwi i weszli.

Właśnie w tym momencie Williamowi Sloane’owi przyszła do głowy pewna myśl. Jak w wielu budynkach z dawnych czasów, nad drzwiami wszystkich firm na tym piętrze zamontowano naświetla – poziome okna. Tu dla bezpieczeństwa zostały wyposażone w grube kraty. Okno nad drzwiami Patela było jasne od palących się wewnątrz świateł. Ale naświetle w pokoju obok – przed którym zatrzymał się mężczyzna z windy – było ciemne.

Sąsiednia firma była nieczynna.

Nie!

Nagle William usłyszał za sobą tupot kroków, odwrócił się i ze zgrozą zobaczył tego człowieka, który w kominiarce na twarzy pędził w ich stronę. Nieznajomy wepchnął ich do pokoiku, gdzie za ladą siedział Patel. Wszystko odbyło się tak szybko, że atak intruza zwalił z nóg Annę, która z krzykiem runęła na podłogę. William obrócił się w stronę napastnika, lecz zamarł na widok wymierzonej w siebie broni – czarnego pistoletu.

– Jezu, nie! Błagam!

Mimo wieku i pokaźnego brzuszka Jatin Patel poderwał się z krzesła, prawdopodobnie z zamiarem naciśnięcia przycisku alarmowego. Mężczyzna rzucił się w jego stronę, wyciągnął rękę nad ladą i wbił mu lufę w twarz. Rozległ się makabryczny chrzęst. William usłyszał, jak od ciosu pęka kość jubilera.

Patel wrzasnął. Jego z natury szarawa karnacja jeszcze bardziej poszarzała.

– Proszę posłuchać, dam panu pieniądze – odezwał się William. – Niech pan weźmie nasz pierścionek.

– Niech go pan zabierze! – krzyknęła Anna. – Proszę mu go dać – zwróciła się do Patela. – Proszę mu dać wszystko, czego chce.

Napastnik cofnął dłoń w rękawiczce i wciąż trzymając w niej pistolet, raz za razem przysuwał lufę do twarzy Patela. Błagając go, aby przestał, sprzedawca brylantów bezsilnie osunął się na podłogę.

– Dam panu pieniądze! – mamrotał zduszonym głosem. – Mnóstwo pieniędzy! Wszystko, co pan zechce! Tylko niech pan już przestanie!

– Niech mu pan da spokój! – krzyknęła Anna.

– Cicho! – Mężczyzna rozglądał się po pomieszczeniu. Zerknął na sufit. Obiektyw kamery zamontowanej u góry był skierowany na nich. Następnie obrzucił uważnym spojrzeniem ladę, stojące za nią biuro i kilka ciemnych pokoi w głębi.

William, wyciągając w stronę napastnika rękę na znak, że nie ma żadnego groźnego zamiaru, podszedł do Anny. Objął narzeczoną w pasie i pomógł jej wstać. Czuł, że cała dygocze.

Bandyta zerwał ze ściany przewód lampy. Z kieszeni wyciągnął nóż do kartonu i kciukiem wysunął ostrze. Odłożywszy pistolet, rozciął kabel na dwa długie kawałki. Jeden podał Annie.

– Zwiąż mu ręce. – Ruchem głowy wskazał Williama. Znowu ten akcent. Europejski? Skandynawski?

– Zrób to – powiedział do niej łagodnym tonem William. – Śmiało. Mógł nas zastrzelić – dodał szeptem. – Ale tego nie chce. Wiąż.

– Mocno.

– Tak, na pewno.

Drżącymi rękami spełniła polecenie.

– Połóż się.

William rozciągnął się na podłodze.

Jasne, napastnik chciał przede wszystkim pozbyć się największego zagrożenia – czyli jego. Potem, co chwilę zerkając na Patela, związał przeguby Annie i popchnął na podłogę obok Williama, tak że leżeli zwróceni plecami do siebie.

Zmroziła go myśl, lodowata jak górski strumień zimą. William uświadomił sobie, że przed wejściem do zakładu jubilera intruz zasłonił twarz kominiarką, by ukryć ją przed okiem kamery.

Nie nałożył jej wcześniej. Aby dostać się do Patela, potrzebował bowiem klientów. Prawdopodobnie czekał na jakąś parę, żeby zaprowadziła go do firmy, którą warto obrabować.

Kamera u Patela nie mogła zarejestrować rysów jego twarzy.

Ale William i Anna mogliby podać jego rysopis.

A to oznaczało tylko jedno: złodziej związał ich, żeby nie stawiali oporu, kiedy ich zabije.

Zbliżył się teraz, spoglądając na nich z góry.

– Proszę pana…

– Cii.

Jeżeli to się musi stać, modlił się William, niech nas zastrzeli. Szybko i bezboleśnie. Zadarł głowę i zdołał zobaczyć, że bandyta zostawił broń na ladzie.

Napastnik kucnął przy nich, ściskając w dłoni nóż.

William, nadal zwrócony tyłem do pleców Anny, ze szlochem wyciągnął rękę najdalej, jak mógł. I odnalazł jej dłoń. Nie wiedział, czy to lewa ręka i czy właśnie gładzi palec, który miał ozdobić półtora­karatowy diament w szlifie princessa, niemal bezbarwny i prawie zupełnie pozbawiony wad.ROZDZIAŁ 2

To było jego życie.

Dzisiejszy dzień nie różnił się od innych. Pobudka o szóstej, w sobotę, dacie wiarę? Pomógł matce opróżnić półki w kuchni i spiżarni, żeby można było posprzątać i okleić nową folią. Potem umył samochód – w taki wilgotny i ponury dzień! Uściskał matkę i ojca, po czym wsiadł do metra, aby dojechać z ich domu w Queens aż na Brooklyn, gdzie miał załatwić jedną sprawę dla pana Patela.

Później następną kolejką na Manhattan, by szlifować kamienie, które tam na niego czekały. Właśnie siedział w tym pociągu, który kołysząc się, zmierzał na północ.

Sobota. Wszyscy jedzą późne śniadanie, bawią się, są w kinie… albo w muzeach.

Albo w galeriach.

Czy można mówić o większej niesprawiedliwości?

Zresztą rozrywki były nieważne. Vimal Lahori mógłby, a wręcz wolałby, teraz być w wilgotnej suterenie rodzinnego domu w Queens.

To jednak nie wchodziło w grę.

Otulił się szczelniej ciemnoszarą wełnianą kurtką, kołysząc się w rytm łagodnego ruchu wagonu metra. Dwudziestodwulatek był szczupły i niewysoki. Swoje obecne sto sześćdziesiąt osiem centymetrów osiągnął już w szkole podstawowej i w ten sposób zyskał około dwóch lat przewagi nad swoimi kolegami z klasy, dopóki nie zrównali się z nim wzrostem, a potem zostawili go daleko w tyle. Ze względu na etniczny profil jego szkoły średniej, w której częściej spotykało się nazwiska latynoskie i z Azji Południowo-Wschodniej niż anglosaskie i afrykańskie, nie był jednak tak drobnej postury, jak wielu innych uczniów. Od czasu do czasu obrywał, choć przyczyną najbardziej dotkliwych cierpień był fakt, że jego rodzina imigrowała z Kaszmiru, regionu, do którego pretensje rościli sobie sąsiadujący ze sobą rywale, Indie i Pakistan. Vimal uważał, że jest jedynym chłopakiem, który został pobity z powodu sporu granicznego (jak na ironię, przez muzułmanina i hinduistę, dwóch dryblasów z ostatniej klasy, którzy ze względów religijnych powinni być zaprzysięgłymi wrogami).

Obrażenia okazały się niegroźne i konflikt wkrótce poszedł w zapomnienie, ponieważ Vimal nie był żadnym Kaszmirczykiem ani kaszmirystą (nie wiedział nawet, gdzie właściwie leżą granice ojczyzny jego przodków). Ważniejsze jednak, że potrafił pokonać całą długość boiska z taką łatwością jak pszczoła śmigająca z kwiatka na kwiatek; talent do dryblingu zawsze przebije geopolitykę.

Kolejka zbliżała się do stacji przy Czterdziestej Drugiej. Rozległ się pisk hamulców, a do wagonu wcisnął się słonawy, dymny zapach. Vimal rozwinął papierową torbę, którą miał przy sobie, i zajrzał do środka. Było w niej sześć kamieni. Wyjął jeden z nich, wielkości własnej pięści. Szary i ciemnozielony, z żyłkami kryształów. Z jednego końca pęknięty i płaski, z drugiego zaokrąglony. Każdy kamień na ziemi, duży czy mały, można zmienić w coś innego, i jeśli artysta poświęci mu odrobinę namysłu i cierpliwości, potrafi zobaczyć, czym powinien się stać. Przy tym nie było żadnych wątpliwości: Vimal od razu zobaczył, że to ptak. Ze stulonymi skrzydłami i pochyloną głową, aby uchronić się przed zimnem. Mógłby wyrzeźbić zarys sylwetki w jeden dzień.

Ale nie dzisiaj.

Dzisiaj czekała go praca. Pan Patel był bardzo utalentowanym człowiekiem. Wielu twierdziło, że geniuszem, a Vimal dobrze wiedział, że to prawda. I pewnie dzięki swoim wybitnym zdolnościom pan Patel był także niezwykle wymagający. Vimal musiał skończyć pracę dla Abingtona. Cztery kamienie, każdy mniej więcej trzy karaty. Wiedział, że potrwa to bite osiem godzin, a stary – miał pięćdziesiąt pięć lat – poświęci lwią część tego czasu na oglądanie przez szkło efektów pracy Vimala. A potem każe mu poprawiać. Później robić następne poprawki.

I następne, i następne, i następne…

Otworzyły się drzwi wagonu i Vimal włożył z powrotem do papierowej torby „Samotnego ptaka w styczniu” – taki tytuł nadał rzeźbie, która nigdy nie powstanie. Wysiadł na peron i po schodach wyszedł na ulicę. Przynajmniej była sobota, więc wiele żydowskich sklepów było dziś nieczynnych, dzięki czemu w Diamond District panowała spokojniejsza atmosfera niż w dni powszednie, zwłaszcza przy takiej paskudnej marcowej pogodzie. Wieczny ruch w dzielnicy czasem doprowadzał go do szału.

W chwili, gdy Vimal skręcił w Czterdziestą Siódmą, instynkt natychmiast nakazał mu czujność – jak prawie każdej z setek osób zatrudnionych w tym miejscu, gdzie wielu właścicieli miało opory przed głośnym reklamowaniem swoich firm. Owszem, na szyldach można było dostrzec sporo „Jubilerów”, „Brylantów” i „Kamieni szlachetnych”, ale bardziej ekskluzywne salony – i garstka znaczących szlifierzy diamentów, którzy zostali w mieście – wolały kryć się pod nazwami w rodzaju „Akcesoria Elijah”, „Agencja West Side” i „Stylowe Dodatki”.

Codziennie, dwanaście miesięcy w roku, przez te salony i warsztaty przepływały diamenty i kamienie warte setki milionów dolarów. I nie było na świecie ani jednego w miarę rozgarniętego złodzieja i włamywacza, który nie zdawał sobie z tego sprawy. Wszyscy wiedzieli też, że cennych kamieni, złota, platyny i gotowej biżuterii nie transportuje się opancerzonymi furgonami (ze względu na dużą liczbę kursów dziennie korzystanie z takich pojazdów byłoby nieopłacalne) ani w aluminiowych aktówkach przykutych do nadgarstka kuriera (łatwo byłoby ich zauważyć i jak potwierdziłby każdy lekarz, rękę można odciąć piłą w niecałą minutę, a nawet szybciej, jeżeli użyje się elektrycznego narzędzia).

Nie, najlepszym sposobem transportu kosztowności było wykorzystanie takich osób jak Vimal. Ubranych byle jak – w dżinsy, buty do biegania, bluzę z napisem „Świruj i rób swoje” oraz wełnianą kurtkę, z poplamioną papierową torbą w rękach.

Tak więc zgodnie z instrukcjami swojego ojca – który sam był kiedyś szlifierzem – Vimal bez przerwy się rozglądał, sprawdzając, czy jest na ulicy ktoś, kto w znaczący sposób zerka na jego torbę albo zbliża się do niego, demonstracyjnie omijając ją wzrokiem.

Mimo to nie miał szczególnych powodów do obaw; nawet w spokojniejsze dni jak dziś była tu straż, na pierwszy rzut oka nieuzbrojona, ale z wetkniętymi za przepocone paski małymi rewolwerami albo automatami. Skinął właśnie głową takiej osobie stojącej przed sklepem z biżuterią, Afroamerykance o krótkich fioletowych włosach, skręconych w drobne loczki. Vimala zdumiewała ta faktura, nie miał pojęcia, jak udało się jej taką uzyskać. Ponieważ pochodził z grupy etnicznej, która na ogół obdarzała wszystkich jednakowymi włosami (gęstymi i czarnymi, falistymi lub prostymi), jej fryzura robiła na nim duże wrażenie. Ciekawe, jak mógłby ją oddać w kamieniu.

– Cześć, Es! – zawołał.

– Vimal. Szef nie dał ci dzisiaj wolnego? Do kitu z taką sobotą.

Wzruszył ramionami i posłał jej smutny uśmiech.

Spojrzała na torbę, wiedząc, że może w sobie kryć kilka kamieni od Harry’ego Winstona wartych dziesięć milionów.

Korciło go, by powiedzieć: mam tu tylko masło orzechowe i dżem. Pewnie parsknęłaby śmiechem. Ale sama myśl, by żartować na Czterdziestej Siódmej, wydawała się absurdalna. W tej dzielnicy nie było miejsca na humor. Wartość diamentów, a chyba przede wszystkim ich narkotyczne działanie sprawiały, że był to aż nazbyt poważny biznes.

Vimal wszedł do budynku, w którym znajdował się zakład pana Patela. Nigdy nie czekał na Nieznośną Windę – fantastyczne urządzenie rodem z historii o Harrym Potterze, jak powiedział kiedyś Adeeli, doprowadzając ją do śmiechu – a ponieważ dzięki piłce nożnej miał silne nogi i płuca, popędził na górę po schodach, jak gdyby siła grawitacji nie dotyczyła jego gibkiej sylwetki.

Kiedy wbiegł na korytarz, zauważył, że cztery z ośmiu lamp na suficie nadal się nie świecą. Często się zastanawiał, dlaczego pan Patel, który musiał mieć furę pieniędzy, nie znalazł sobie bardziej szykownego biura. Może był sentymentalny. Został właścicielem tego zakładu trzydzieści lat temu, gdy całe piętro zajmowali szlifierze diamentów. Teraz należał do garstki producentów, którzy zostali w tym budynku. W takie dni jak dziś panował tu ziąb, natomiast od czerwca do września upał, a wilgotne powietrze było gęste od pyłu. Pan Patel nie miał salonu jako takiego, a „fabryka” była w rzeczywistości zwykłym warsztatem, który zajmował najmniej przestrzeni w trzech pokojach. Przy tak ograniczonej produkcji wyrobów tak wysokiej jakości potrzebował tylko tyle miejsca, by pomieścić dwie maszyny do fasetowania i dwie pilarki. Mógłby się przeprowadzić dokądkolwiek.

Ale pan Patel nigdy nie wyjawił Vimalowi powodów, dla których postanowił tu zostać, ponieważ nigdy niczego mu nie wyjawiał oprócz informacji, jak należy trzymać dop, jak mocować kamień, aby go zaokrąglić, ile pyłu diamentowego trzeba zmieszać z olejem przed fasetowaniem.

W połowie drogi do zakładu szlifierza Vimal przystanął. Co to za zapach? Świeża farba. Ściany na piętrze od wielu lat należało odmalować, nie widział jednak żadnych śladów, które świadczyłyby o remoncie.

W ciągu tygodnia trudno było skłonić ludzi z obsługi, by cokolwiek zrobili. Czyżby ktoś naprawdę przyszedł w piątek wieczorem albo w sobotę, żeby malować korytarz?

Ruszył dalej. Nad wszystkimi drzwiami były szyby, choć oczywiście okratowane, i przez okno nad wejściem do zakładu pana Patela dostrzegł cienie osób w środku. Może to klienci, para, która przyszła zamówić pierścionek zaręczynowy. William Sloane i Anna Markam – zapamiętał, jak się nazywali, bo byli bardzo sympatyczni, a kiedy wychodzili po ostatniej wizycie, przedstawili się nawet Vimalowi, zwykłemu pomocnikowi. Sympatyczni, ale naiwni: gdyby zainwestowali pieniądze, które wydali na półtorakaratowy brylant, taka suma pomnożyłaby się i wystarczyła na czesne za college dla ich pierwszego dziecka. Dali się uwieść sitwie handlarzy diamentów, jak ją w myślach nazywał.

Gdyby Vimal i Adeela mieli kiedyś wziąć ślub – choć jeszcze o tym nie rozmawiali, nie padł nawet cień takiej sugestii – ale gdyby tak postanowili, na zaręczyny kupiłby jej fotel na biegunach ręcznej roboty. Wyrzeźbiłby coś dla niej. Gdyby chciała pierścionek, zrobiłby coś z lazurytu z głową lisa, który z niewiadomego powodu był jej ulubionym zwierzęciem.

Wstukał kod do cyfrowego zamka.

Wszedł do środka i zastygł w pół kroku.

Natychmiast rzuciły mu się w oczy trzy rzeczy. Po pierwsze, ciała mężczyzny i kobiety – Williama i Anny – dziwnie skręcone, jak gdyby umierali w męczarniach.

Drugim szczegółem była coraz większa kałuża krwi.

Trzecim – stopy pana Patela. Vimal nie widział reszty jego ciała, tylko jego sfatygowane buty, skierowane czubkami w górę. I nie­ruchome.

Z warsztatu po lewej wyłoniła się jakaś postać. Twarz mężczyzny zasłaniała kominiarka, ale mowa jego ciała świadczyła o zaskoczeniu.

Przez moment Vimal i nieznajomy stali w bezruchu.

Nagle intruz upuścił na podłogę teczkę, którą trzymał, wyjął z kieszeni pistolet i wycelował. Vimal instynktownie obrócił się na pięcie, jak gdyby mógł zrobić unik przed pociskiem, i uniósł ręce, jakby mógł go zatrzymać.

Z lufy bluznął płomień, ogłuszający huk poraził uszy Vimala. Brzuch i bok przeszył mu palący ból.

Zatoczył się do tyłu, wypadł na ciemny i brudny korytarz, a w głowie tłukła mu się uporczywa myśl: jakie to smutne i brzydkie miejsce na śmierć.ROZDZIAŁ 3

Nie zdążył wrócić do miasta na czas.

Ku swojemu wielkiemu rozczarowaniu.

Lincoln Rhyme skierował wózek Merits Vision – szary z czerwonymi błotnikami – w stronę drzwi wejściowych swojego domu przy Central Park West. Ktoś kiedyś zauważył, że to miejsce przywodzi na myśl Sherlocka Holmesa – w dwojaki sposób. Po pierwsze, wiekowy budynek z piaskowca doskonale pasowałby do wiktoriańskiej Anglii (zresztą pochodził z tych czasów), a po drugie, w salonie zgromadzono tyle sprzętu i narzędzi kryminalistycznych, że ich widok wzbudziłby głęboki podziw brytyjskiego detektywa.

Rhyme zatrzymał się w korytarzu, by zaczekać na Thoma, szczupłego i muskularnego opiekuna, który zaparkował w ślepym zaułku za domem mercedesa sprintera przystosowanego do przewozu niepełnosprawnych. Czując na policzku powiew chłodu, Rhyme skręcił wózek i uderzył nim w drzwi, aby je przymknąć. Otworzyły się z powrotem. Jako tetraplegik, sparaliżowany od szyi w dół, biegle posługiwał się nowoczesną techniką przeznaczoną dla osób z ograniczeniami fizycznymi: panelami dotykowymi, systemami rozpoznawania tęczówki oka i głosu, protezami i tak dalej. Dzięki operacji i implantom częściowo odzyskał władzę w prawej ręce. Mimo to wiele staroświec­kich czynności mechanicznych, od zamykania drzwi po… ot, choćby otwieranie butelek szkockiej, pozostawało – dosłownie – poza jego zasięgiem.

Chwilę później pojawił się Thom, który zamknął drzwi. Zdjął Rhyme’owi kurtkę – sprzeciwiał się, aby „ubierać” go w koc – i zostawiając go, ruszył do kuchni.

– Lunch?

– Nie.

– Źle sformułowałem pytanie! – zawołał opiekun. – Chciałem wiedzieć, na co masz ochotę.

– Na nic.

– Odpowiedź nieprawidłowa.

– Nie jestem głodny – mruknął Rhyme. Niezdarnie wziął pilot od telewizora i włączył wiadomości.

– Musisz coś zjeść! – zawołał znowu Thom. – Zupę. Zimno dzisiaj. Zjedz zupę.

Rhyme się skrzywił. Owszem, jego stan był poważny i pewne rzeczy, jak na przykład ucisk skóry albo niezaspokojone potrzeby fizjologiczne, mogły nieść ze sobą groźne konsekwencje. Głód nie należał jednak do potencjalnych czynników ryzyka.

Jego opiekun zachowywał się czasem jak upierdliwa kwoka.

Po kilku chwilach Rhyme poczuł smakowity zapach. Thom rzeczywiście gotował smaczne zupy.

Skupił się na telewizji, którą oglądał rzadko. Zwykle po to, by śledzić wiadomości na konkretny temat, właśnie tak jak teraz: interesowały go informacje związane z rozczarowaniem, jakie wywołał jego wyjazd do Waszyngtonu, skąd właśnie wrócili z Amelią Sachs.

Na ekranie zamiast całodobowego kanału informacyjnego leciał program z filmami dokumentalnymi. Pokazywano właśnie fabularyzowany reportaż kryminalny. Czarny charakter miał zacietrzewioną minę, detektywi zamyślone. Muzyka potęgowała napięcie. Na miejscu zdarzenia technik kryminalistyki założył zegarek na rękawiczkę.

Jezu Chryste.

– Oglądałeś te bzdury?! – krzyknął do Thoma.

Odpowiedziała mu cisza.

Wcisnął guzik w pilocie i odszukał kanał informacyjny. W tym momencie nie było jednak wiadomości, tylko reklamy lekarstw. Nie znał działania tych specyfików, wiedział jedynie, że potrafią zmienić aktorów z ponurych, niedołężnych dziadków w szczęśliwych i wyraźnie mniej niedołężnych dziadków, którzy w końcowej scenie baraszkują z dziećmi, pozbywszy się dolegliwości, która uniemożliwiała im zabawę.

Potem ukazał się prezenter i po kilku lokalnych wiadomościach o charakterze politycznym pojawiła się krótka informacja, która go interesowała: relacja z procesu, który toczył się właśnie przed sądem federalnym dla wschodniego dystryktu Nowego Jorku. Eduardo Capilla, znany jako El Halcón, meksykański baron narkotykowy, popełnił błąd i przyjechał do Stanów Zjednoczonych, aby na terenie aglomeracji nowojorskiej spotkać się z ważną figurą lokalnej przestępczości zorganizowanej i założyć sieć, która miała się zajmować handlem narkotykami i praniem brudnych pieniędzy, a także w pewnym stopniu prostytucją nieletnich i przemytem ludzi.

Meksykanin okazał się całkiem sprytny. Choć miał na koncie parę miliardów, przyleciał do Kanady samolotem rejsowym klasą turystyczną, zupełnie legalnie. Następnie wsiadł na pokład prywatnego samolotu, którym dotarł na niewielkie lądowisko blisko granicy. Stamtąd poleciał helikopterem – nielegalnie – na opuszczone lotnisko na Long Island, pozostając – dosłownie – poza zasięgiem radarów. Lotnisko znajdowało się kilka kilometrów od kompleksu magazynów, który zamierzał kupić i, jak się domyślano, zorganizować tam centralę swojej amerykańskiej filii.

O jego obecności dowiedziały się jednak policja i FBI, więc agenci i funkcjonariusze postanowili go tam zatrzymać. Wywiązała się strzelanina, w której zginął właściciel magazynu i jego ochroniarz. Jeden funkcjonariusz policji został ciężko ranny, obrażenia odniósł też agent FBI.

El Halcóna aresztowano, ale ku rozczarowaniu prokuratorów na miejscu zdarzenia nie było jego amerykańskiego wspólnika, z którym zamierzał zbudować narkotykowe imperium, nie ustalono także tożsamości tego człowieka; domniemany właściciel magazynu – ofiara strzelaniny – był tylko figurantem. Mimo intensywnych poszukiwań nie udało się ujawnić danych prawdziwego kontaktu El Halcóna w Stanach.

Lincoln Rhyme chciał uczestniczyć w tej sprawie. Liczył na to, że będzie mógł przeanalizować dowody i złożyć zeznanie jako biegły. Zobowiązał się jednak spotkać z kilkoma wysoko postawionymi urzędnikami w Waszyngtonie, musiał więc spędzić z Sachs tydzień w stolicy.

Owszem, czuł zawód. Naprawdę chciał się przyczynić do wysłania El Halcóna za kratki. Ale to nie była jedyna sprawa.

Tak się złożyło, że właśnie w chwili, gdy o tym myślał, zabrzęczał jego telefon, a wyświetlony na ekranie numer sugerował, że być może zapowiada się coś nowego.

– Lon? – powiedział Rhyme.

– Cześć, Linc. Wróciłeś?

– Wróciłem. Masz dla mnie coś zawiłego? Masz coś ciekawego? Coś ambitnego?

Detektyw pierwszego stopnia Lon Sellitto przed laty był jego partnerem, gdy Rhyme służył w nowojorskiej policji, teraz jednak rzadko kontaktowali się w celach towarzyskich i nigdy nie dzwonili do siebie, żeby pogadać o banałach. Telefon od Sellitta zwykle oznaczał, że potrzebuje pomocy w śledztwie.

– Nie wiem, czy to któreś z tych trzech, ale mam pytanie. – Detektyw był wyraźnie zdyszany. Może to pilne zadanie, może wracał ze sklepu z pudełkiem ciastek.

– No i?

– Co wiesz o diamentach?

– O diamentach… Hm, daj pomyśleć. Wiem, że to alotropy.

– Co takiego?

– Odmiana alotropowa. Pierwiastek – mam na myśli pierwiastek chemiczny – który istnieje w więcej niż jednej formie. Doskonałym przykładem jest węgiel. Supergwiazda w świecie pierwiastków, o czym zapewne wiesz nawet ty.

– Nawet ja – burknął Sellitto.

– Węgiel może występować w postaci grafenu, fulerenu, grafitu albo diamentu. W zależności od wiązań między atomami. Grafit ma heksagonalny układ krystaliczny, diament ma układ czworościenny. Wydaje się, że to mały szczegół. Ale przesądza o różnicy między ołówkiem a brytyjskimi klejnotami koronnymi.

– Linc, przepraszam, że zapytałem. Powinienem spróbować inaczej: prowadziłeś kiedyś jakąś sprawę w Diamond District?

Rhyme sięgnął pamięcią do czasów, kiedy pracował jako detektyw, kapitan kierujący wydziałem kryminalistycznym policji Nowego Jorku, a potem konsultant. Niektóre sprawy otarły się o okolice Czterdziestej Siódmej na Środkowym Manhattanie, ale w żadnej nie pojawiły się sklepy z diamentami ani ich sprzedawcy. Poinformował o tym Sellitta.

– Przydałaby się pomoc. Wygląda na to, że napad poszedł niezgodnie z planem. Wielokrotne zabójstwo. – Umilkł na chwilę. – I do tego jeszcze inny syf.

Termin nieznany w świecie instytucji śledczych, pomyślał Rhyme. Sellitto go zaciekawił.

– Jesteś zainteresowany?

Ponieważ wymknęła mu się sprawa El Halcóna, odpowiedź brzmiała twierdząco.

– Kiedy możesz przyjechać? – spytał Rhyme.

– Wpuść mnie.

– Co?

Rhyme usłyszał dobiegające z korytarza łomotanie.

– Jestem tu, za progiem – oznajmił przez telefon detektyw. – Zamierzałem cię namówić do wzięcia tej sprawy, nawet gdybyś jej nie chciał. No już, otwieraj te cholerne drzwi. Ziąb jak w styczniu.

– Zupy? – spytał Thom, kiedy wziął od Sellitta jego szarobury płaszcz i powiesił w korytarzu.

– Nie. Zaraz, a jakiej? – Rhyme zauważył, jak detektyw podrywa głowę, jak gdyby ustawiał nos pod lepszym kątem, by pochwycić apetyczną woń dolatującą z kuchni.

– Bisque z krewetek. Lincoln zaraz będzie jadł.

– Nie będę.

– Będzie.

– Hm. – Krępy i wymięty Lon Sellitto – drugi przymiotnik odnosił się do stroju, nie samego policjanta – zawsze miał kłopoty z wagą, przynajmniej odkąd Rhyme go znał. Z powodu niedawnej próby otrucia przez podejrzanego, którego z Rhyme’em ścigali, stracił sporo kilogramów. Widok chudego jak szkielet Sellitta budził niepokój, więc detektyw walczył o powrót do dawnej, pokaźnej sylwetki. Rhyme ucieszył się, kiedy usłyszał: – Może być.

Ucieszył się także dlatego, że dzięki temu mógł uwolnić się od nacisków Thoma. Nie był głodny.

– Gdzie Amelia? – zapytał Sellitto.

– Tu jej nie ma.

Amelia Sachs była na Brooklynie, gdzie wciąż miała mieszkanie niedaleko matki. Rose szybko dochodziła do siebie po operacji serca, mimo to Sachs często do niej zaglądała.

– Jeszcze nie?

– Co masz na myśli? – zdziwił się Rhyme.

– Jest w drodze. Powinna niedługo być.

– Tutaj? Dzwoniłeś do niej.

– Tak. Smakowicie pachnie. Często gotuje ci zupę?

– A więc postanowiłeś, że zajmiemy się tą sprawą.

– W pewnym sensie. Rachel i ja najczęściej po prostu otwieramy puszki. Progresso, Campbell.

– Lon?

– Tak, postanowiłem.

Thom przyniósł zupę. W dwóch miseczkach. Tę dla Rhyme’a postawił na małej tacy zamontowanej do wózka; tę dla Sellitta na stole. Rhyme zerknął na zupę. Rzeczywiście pachniała kusząco. Może jednak był głodny. Thom w takich sprawach zwykle miał rację, choć Rhyme rzadko to przyznawał. Opiekun zaproponował, że go nakarmi, on jednak pokręcił głową i spróbował poradzić sobie sam, ujmując łyżkę w prawą dłoń. Jedzenie zupy drżącą ręką było niełatwym zadaniem, udało mu się jednak nic nie rozlać. Cieszył się, że nie znosi sushi; dla kogoś takiego jak Lincoln Rhyme pałeczki nie wchodziły w rachubę.

Do domu wkroczyła następna postać, ku zaskoczeniu Rhyme’a, prawdopodobnie również wezwana przez Sellitta do sprawy w Diamond District: Ron Pulaski. Rhyme nazywał go w myślach Nowy i nadal tak się do niego zwracał, choć pracowali razem już od wielu lat. Szczupły blondyn oficjalnie podlegał służbie patrolowej i pracował jako mundurowy, ale jego umiejętności zabezpieczania śladów na miejscach zdarzenia zwróciły uwagę Rhyme’a, który nalegał, aby Sellitto nieoficjalnie przydzielił go do wydziału specjalnego – jednostki Sellitta i Sachs.

– Cześć, Lincoln. Lon. – Drugie imię wymówił o pół tonu ciszej. Nowy był przecież niższy rangą, młodszy stażem i mniej skłonny do fanfaronady niż Sellitto.

Kiedy pierwszy raz pracował z Rhyme’em i Sachs, doznał obrażeń głowy, których skutki odczuwał do dziś. Z powodu tamtego zdarzenia na pewien czas został wyłączony ze służby, a gdy podjął trudną decyzję o powrocie do policji, od czasu do czasu przeżywał chwile zagubienia i niepewności, które często towarzyszą urazom mózgu.

Kiedyś wyznał Rhyme’owi, że myśli o odejściu, ponieważ uważa, że obowiązki policjanta przerastają jego siły.

– Cholera, to wszystko siedzi tylko w twojej głowie – ofuknął go kryminalistyk.

Młody funkcjonariusz wlepił w niego zdumiony wzrok, a Rhyme starał się jak najdłużej zachować kamienną twarz. Potem obaj parsknęli śmiechem.

– Ron, wszyscy dostają w głowę w taki czy inny sposób. No dobrze, chciałbym, żebyś zabezpieczył ślady w jednym miejscu. Weźmiesz walizkę i zrobisz obchód po siatce?

Oczywiście, że to zrobił.

Pulaski zdjął teraz kurtkę. Pod spodem miał granatową bluzę mundurową nowojorskiej policji.

Jemu także Thom zaproponował poczęstunek i Rhyme miał na końcu języka: „Dość tego, nie jesteśmy garkuchnią”, ale Pulaski podziękował.

Chwilę później zza zamkniętego okna dobiegł niski bulgot potężnego silnika. Przyjechała Amelia Sachs. Dodała gazu i dudniący pomruk umilkł. Sachs weszła, powiesiła na wieszaku skórzaną kurtkę i poprawiła pasek dżinsów, aby dla wygody przesunąć do tyłu kaburę glocka. Miała na sobie zielononiebieski golf, a pod spodem jedwabny czarny T-shirt, który Rhyme widział rano, kiedy się ubierała. Słuchali prognozy pogody w radiu – dziś, podobnie jak w zeszłym tygodniu, czekało ich nietypowe jak na połowę marca ochłodzenie. W Waszyngtonie widzieli ginące tysiącami kwiaty wiśni.

Sachs skinieniem głowy przywitała obecnych. Sellitto pomachał do niej, hałaśliwie kończąc zupę.

Skoro stawiła się większa część zespołu – i została nakarmiona, pomyślał nie bez sarkastycznego rozbawienia Rhyme – Sellitto przedstawił sytuację.

– Zdarzenie miało miejsce mniej więcej godzinę temu. Napad rabunkowy i wielokrotne zabójstwo. Północny Midtown. Czterdziesta Siódma Zachodnia pięćdziesiąt osiem, trzecie piętro. Firma Patel Designs należąca do Jatina Patela, lat pięćdziesiąt pięć. Jest jedną z ofiar. Szlifierz diamentów, producent i sprzedawca biżuterii. Z tego, co słyszałem, dość znany. Nie jestem pasjonatem biżuterii, więc kto to wie? Sprawa trafiła do wydziału, wydział wybrał mnie. A ja wybieram was.

Wydział specjalny, nadzorowany przez podinspektora z biura śledczego w One Police Plaza, komendzie głównej, na ogół nie zajmował się zabójstwami ani detalicznymi kradzieżami.

Lon Sellitto zauważył pytające spojrzenie, jakie wymienili Rhyme i Sachs, wyjaśnił więc, dlaczego ta sprawa stanowi wyjątek.

– Od naszych przyjaciół z ratusza przyszedł sygnał, że bandycki napad w Diamond District to ostatnie, czego nam potrzeba. Zwłaszcza jeżeli sprawca zamierza powtórzyć numer w innych salonach. Ludzie przestaną robić zakupy. Ucierpi turystyka, ucierpi gospodarka.

– Ofiary prawdopodobnie też nie są zachwycone, nie sądzisz, Lon?

– Powtarzam tylko to, co mi powiedzieli, Linc. Jasne?

– Mów dalej.

– Jeszcze jedno, ale tego nie ujawniamy. Sprawca torturował Patela. Kapitan z posterunku Midtown North przypuszcza, że szlifierz nie chciał oddać towaru – otworzyć sejfu albo coś w tym rodzaju. No więc zabójca potraktował go nożem do kartonu, dopóki gość nie zaczął mówić. Paskudnie go zmasakrował.

Do tego jeszcze inny syf…

– No dobrze, bierzmy się do pracy – powiedział Rhyme. – Sachs, jedziesz zebrać ślady. Sprowadzę Mela Coopera. Ty zostajesz, Pulaski. Na razie trzymam cię w odwodzie.

Sachs zdjęła kurtkę z wieszaka, włożyła ją, po czym przypięła do paska na lewym biodrze dwa zapasowe magazynki. Ruszyła do drzwi.

Do salonu wszedł Thom i uśmiechnął się do niej.

– O, Amelia. Nie widziałem, jak wchodziłaś. Jesteś głodna?

– Jestem. Nie jadłam śniadania ani lunchu.

– Chcesz zupy? Idealna na taki ziąb.

Uśmiechnęła się krzywo. Pomysł, by podczas jazdy przez Środkowy Manhattan fordem torino cobra z silnikiem o mocy czterysta pięć koni i czterobiegową skrzynią manualną raczyć się jakimś napojem, a co dopiero gorącą zupą, wydawał się dość karkołomny.

Wyjęła kluczyki z kieszeni.

– Może później.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: