Szmaragdowa tablica - ebook
Szmaragdowa tablica - ebook
"Mimo wszystko, ciągle uważam, że ludzie mają dobre serce"
Anne Frank
Bestseller w Hiszpanii – 100 000 sprzedanych egzemplarzy!
Historia i współczesność, miłość i wojna, zakazany romans i dzika zazdrość, tajemniczy obraz i opętanie chciwością – ta wspaniała powieść zachwyca, przeraża i wciąga bez reszty.
Madryt, początek XXI wieku. Ana pracuje w Muzeum Prado, prowadzi spokojne życie u boku Konrada, bogatego niemieckiego kolekcjonera dzieł sztuki, aż do chwili, gdy pewien list napisany podczas drugiej wojny światowej naprowadza go na ślad tajemniczego obrazu Astrolog przypisywanego Giorgionemu, malarzowi epoki renesansu. Skuszony wielką wartością tego dzieła, Konrad przekonuje Anę, żeby zajęła się jego poszukiwaniem. Mimo piętrzących się trudności Ana odkrywa nie tylko zawiłe losy rodziny, która od pokoleń strzeże Astrologa, ale i niezwykła prawdę, która całkowicie zmienia jej życie.
Paryż podczas niemieckiej okupacji. Major SS Georg von Bergheim, żołnierz elity i bohater wojenny, dostaje rozkaz: ma odnaleźć obraz Giorgionego znany jako Astrolog. Hitler jest przekonany, że dzieło kryje wielki sekret – kto go odkryje, będzie rządził światem. Poszukiwania prowadzą majora do Sarah Bauer, francuskiej Żydówki. Rozpoczyna się niebezpieczna gra, której konsekwencje będą zaskakujące dla nich obojga.
Szmaragdowa Tablica to nie tylko napisana z rozmachem historia o poszukiwaniu zagadkowego dzieła sztuki, ale i niezwykła opowieść o zakazanej miłości, która zdarzyła się wbrew wszelkim przeciwnościom.
Carla Montero, hiszpańska pisarka, jest absolwentką prawa i zarządzania w biznesie. Jednak od zawsze uwielbiała pisać. Za swoją pierwszą bestsellerową powieść, Una dama en juego, otrzymała nagrodę Círcule de Lectores. Szmaragdowa Tablica jest jej druga powieścią – prawa do jej wydania kupiło już kilka europejskich oficyn.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-162-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Florencja
9 kwietnia 1492
Wawrzyniec Medyceusz wyzionął ducha.
Nie była to jedyna myśl kołacząca się w głowie Giorgia. Tłukło się ich bowiem bez liku. Niektóre przebiegały żwawo i płynnie niczym obłoki na niebie, inne kotłowały się jak żebracy u wrót kościoła. Wszystkie wszakże brały początek w jednym miejscu, a zarazem do tego miejsca dążyły: Wawrzyniec z Medyceuszów wyzionął ducha. Jego ciało jeszcze całkiem nie ostygło. Owdowiała żona, dzieci i przyjaciele jeszcze wylewali po nim łzy. Cała Florencja w dalszym ciągu była poruszona.
Niemniej to nie Wawrzyniec Medyceusz przygnębiał Giorgia ani też jego rodzina i Florencja, dręczyły go myśli o sobie samym i o własnym przeznaczeniu. Całą noc i następujący po niej dzień spędził w warsztacie; początkowo sparaliżowany wrażeniem, jakie wywołała w nim wiadomość, a potem starając się znaleźć wyjście z sytuacji.
Dopiero gdy słońce jęło skrywać się za toskańskimi wzgórzami, zdecydował, że najlepiej będzie wrócić do Wenecji, gdzie cała sprawa się zaczęła. I przekonał siebie, że powinien to zrobić, nie mieszkając, korzystając z mroku nadciągającej nocy. Podjąwszy decyzję, rzucił się do zbierania swoich rzeczy, przede wszystkim przyborów malarskich, narzędzi pracy, oprócz nich bowiem niewiele więcej posiadał: pędzle, palety, płótno, blejtramy oraz dziesiątki składników wykorzystywanych przy produkcji farb stanowiły najcenniejszą część jego majątku.
Po zapadnięciu zmroku warsztat praktycznie był opróżniony. Jedynie w rogu pod oknem, w najlepiej oświetlonym naturalnym światłem miejscu stał na sztalugach zasłonięty szmatą obraz.
Giorgio zbliżył się doń, ciągle się zastanawiając, jak go ze sobą zabrać. Powoli odsłonił obraz i przyjrzał mu się, choć aż za dobrze wiedział, co ujrzy; więcej nawet – potrafił dojrzeć rzeczy, których inni ludzie nie widzieli; ostateczny wynik pracy dokładnie taki, jaki sobie był wyobraził. To płótno – zaledwie szkic, niewiele kolorowych pociągnięć pędzlem – stanowiło powód jego niepokoju.
Zaskoczyło go, że tak długo wpatruje się w obraz… na którym jakby pojawiały się następujące po sobie sceny z przeszłości. Być może to niepokój sprawiał, że widział dziwaczne rzeczy. Były to jedynie wspomnienia, wspomnienia młodego i nic nieznaczącego weneckiego malarza, który niechcący wplątał się w jakieś mroczne sprawy.
„Masz przed sobą przyszłość pełną możliwości i szczęścia, Giorgio. Wierzę, że zdołasz wyciągnąć korzyści ze swego talentu i sprzyjającej ci fortuny, w każdej chwili zachowując wierność honorowi i cnocie. Niech Bóg zawsze będzie z tobą, mój synu”, powiedział ojciec przez podróżą, wkładając mu do rąk sakiewkę z kilkoma monetami oraz list polecający do gospodyni, która miała go przyjąć pod swój dach w Wenecji. Od tamtej chwili minęło już pięć lat, wspominał Giorgio zdenerwowany; dopiero co skończył dziesięć lat i był zaledwie dzieckiem, chłopcem z Castelfranco, wiosczyny na obrzeżach Wenecji, gdzie Bóg uznał za stosowne przysłać go na ten świat, pobłogosławiwszy nadzwyczajnym talentem. Giorgio od maleńkości rysował niczym anioł. Ojciec zauważył to tego dnia, w którym chłopak, rozkojarzony, wyciągnął z ognia zwęgloną drzazgę i zaczął gryzmolić po płytkach podłogi; lekkość kreski, ruchy… ten łobuziak miał talent. Z tego też powodu ojciec pociągnął za wszystkie sznurki znajdujące się w jego zasięgu, aby wcisnąć go na ucznia do warsztatu mistrza Belliniego w Wenecji. Tam Giorgio musiał nieustannie myć pędzle i zamiatać podłogę, musiał pucować moździerze i przybijać płótno do blejtramów, do tego raczej nauczył się mieszać przyprawy do rosolio, które mistrz wypijał co wieczór, niż mieszać pigmenty z olejem. Jednak pośród tylu niewdzięcznych obowiązków Giorgio szeroko otwartymi oczyma obserwował wszystko, co się wokół działo – w jaki sposób mistrz przygotowywał gruntowanie płótna klejem z koziego pergaminu i gessem, jak odzyskiwał popiół ze spalonych kości, jak zdrapywał rdzę z kawałka miedzi, jak rozdrabniał malachit albo lapis-la-zuli… Przyglądał się, jaką ilość oleju lnianego wykorzystywał w mieszankach i jak ją zmniejszał terpentyną. W podnieceniu patrzył za każdym razem, kiedy mistrz maczał czubek pędzla z kuniego włosia albo świńskiej szczeciny w olejnej paście i z delikatną pieszczotą przesuwał nim po płótnie. Oczarowany słuchał, jak opowiada o świetle i kształtach, proporcjach i barwach… W ten sposób uczył się od niechcenia, chłonąc nauki mistrza wraz z wonią farb.
Jednak Giorgio znalazł również szkołę poza warsztatem Belliniego. W Wenecji, mieście gwarnym ludźmi i kulturą, mieście arystokratów i handlarzy, zaznajomił się ze światem, który jeszcze musiał odkryć i pochwycić pociągnięciami własnego pędzla. W poszukiwaniu inspiracji dla swoich obrazów uwielbiał włóczyć się po Wenecji, odwiedzać pałace i klasztory, przemierzać jej wąskie uliczki pachnące stojącą wodą i rybami i gubić spojrzenie w lagunie, w której wodach mienił się zachód słońca, a morze kołysało łodzie, podczas gdy ich kontury zamazywały się, aż stawały się cieniami.
Wielokrotnie Giorgio uciekał na wyspę Murano, do krużganków San Michele, gdyż tam światło przybierało szczególne spektrum – w zależności od pory roku ożywiało kolory albo je przygaszało, niemal zupełnie je unicestwiając; czasem stapiało się z mgłą zatoki i niby węglem zamazywało wszystkie kształty albo też w dni jasne i bezchmurne zdawało się wycinać postaci z precyzją doskonałego ostrza. Giorgio byłby zachwycony, gdyby swoimi pędzlami potrafił zrobić właśnie coś takiego: uchwycić światło przylepiające się do podcieni krużganków i tworzące inny nastrój w tej samej scenerii albo nakładać mgłę w kolorach, żeby je cieniować; być zdolnym malować ręką natury. Młodzieniec myślał, że koncentrując się na wszystkich szczegółach, wcześniej czy później osiągnie ten cel. Dlatego trawił godziny na próbach uchwycenia esencji otaczającego go świata, aby odtworzyć go na swych płótnach.
Pewnego letniego popołudnia, kiedy miasto niemal wrzało w wodach kanałów, Giorgio usiadł w cieniu krużganków San Michele i chroniony świeżością jego pomarańczowego gaju kontemplował, jak to miał w zwyczaju, grę świateł. Był tak tym pochłonięty, że ledwie usłyszał zmierzające w jego stronę powolne i zmęczone kroki starego człowieka.
– Cóż interesującego skrywa ten klasztor, że młodzieniec taki jak ty tyle godzin spędza w jego murach?
Chwilę wcześniej zdał sobie sprawę z obecności braciszka, wyczuwszy jego charakterystyczną woń. Wiedział, że usiadł u jego boku, gdyż poczuł w nozdrzach ten nieokreślony smród, mieszankę miazmatów zupy cebulowej – która była chyba jedynym pożywieniem tych bezzębnych mnichów – przepoconego habitu i siarki.
Mimo tego odpychającego pierwszego spotkania Fra Ambrosius stopniowo stawał się jednym z największych przyjaciół młodego Giorgia, a w jakiś czas później został jego przewodnikiem, doradcą i mistrzem. Przewodnikiem w sprawach duchowych, doradcą – w materialnych oraz bezdyskusyjnym mistrzem, jako że Fra Ambrosius był jednym z największych mędrców, jakich kiedykolwiek poznał. To on wprowadził Giorgia w tajniki wiedzy klasycznej, w dziedzictwo ojców greckich i łacińskich. Poprowadził go przez filozofię Sokratesa, Platona i Arystotelesa; Seneki i Epikteta; świętego Augustyna i świętego Justyna; Majmonidesa i Awerroesa. Rozebrał dla niego kosmos, człowieka i naturę. I wprowadził go w wiedzę tajemną – tę, którą od setek lat przechowywali magowie i alchemicy. Fra Ambrosius bowiem w tajemnicy studiował i praktykował alchemię, naukę skupiającą w sobie całą wiedzę, którą człowiek posiadł sam z siebie albo za sprawą boskich objawień. Swego czasu odbył pielgrzymkę po niezliczonych klasztorach całej Europy, gdzie zapoznał się ze spuścizną wielkich alchemików: Nicolasa Flamela i Rogera Bacona. Co więcej, był także uczniem słynnego alchemika Basiliusa Valentinusa, benedyktyna z klasztoru w Erfurcie. Bo chociaż alchemia była zakazana ludziom Kościoła, w klasztorach wciąż ją uprawiano.
Ponadto braciszek posiadał tak wielką wiedzę na temat złożoności i materii natury, że Giorgio znalazł w nim niewyczerpaną krynicę wiedzy, kiedy zaczął tworzyć swoje farby, dla których wykorzystywał nowe formuły, lepsze i trwalsze niż te powszechnie używane w owym czasie.
I tak oto Giorgio nabrał zwyczaju wymykania się na wyspę Murano, gdzie spędzał długie godziny w towarzystwie starego mnicha, razem z nim rozwikłując tajemnice ludzkości w klasztornej bibliotece lub też w jego celi. I podczas gdy Fra Ambrosius plamił sobie jasny habit mieszankami i naparami, Giorgio po prostu przyglądał mu się z uwagą pilnego ucznia albo grywał mu na lutni, instrumencie, który dość dobrze opanował.
Jednego z tych dni, kiedy mistrz Bellini pozwolił mu wyjść wcześniej z warsztatu, Giorgio przepłynął lagunę. Gdy tylko znalazł się w San Michele, podszedł do niego Fra Ambrosius.
– Zorzi! – zawołał go tak, jak zwracali się do niego jedynie najbliżsi. Oblicze mnicha odbijało równie wielki niepokój jak słowa, które po chwili do niego skierował. – Niecierpliwie wyglądałem twojego przybycia, młody Zorzi. Mam ci coś niezwykle interesującego do pokazania. Pośpiesz się, chłopaku, chodźmy do mojej celi.
Mała, ciemna i zimna cela Fra Ambrosiusa śmierdziała tak jak i mnich. Pozbawiona wszystkiego poza pryczą i krucyfiksem, wyglądałaby niemal jak wszystkie inne cele, gdyby nie stół zawalony flakonami, moździerzami i alembikami, które braciszek zdołał zebrać w jednym kącie. Miał nawet róg, rurę wodociągową zgodną z kanonami alchemii, choć prymitywną, i specjalny szklany pojemnik do przygotowywania mieszanek, nazywany przez staruszka jajem filozoficznym.
Mnich włożył klucz w zamek w pośpiechu i poruszeniu, które zdradzały niezdarność rąk i niespójne słowa nieustannie mamrotane w bezzębnych ustach. Prawdopodobnie przeżuwał jakąś modlitwę, jak gdyby zwracanie się do Pana naszego miało ukoić jego nerwy.
– Podejdź! Podejdź! – ponaglał chłopaka, z trudem unosząc siennik swojej pryczy.
Światło wpadające przez okienko, zaledwie szczelinę w grubym klasztornym murze, było niewystarczające, więc Giorgio postanowił zapalić świecę, zanim posłuchał niecierpliwego nalegania staruszka.
– Na Święty Krzyż Pana naszego Jezusa Chrystusa, chłopaku! Zostaw światło na potem i pomóż mi z siennikiem, te wiotkie palce ledwie mogą go utrzymać.
Giorgio bez kłopotu uniósł siennik i staruszek wsunął rękę, żeby pogrzebać w dziurze.
– Tu jest! Nie myślałem, że wepchnąłem go tak daleko, Boże. Trzymaj ten pergamin, Zorzi.
Fra Ambrosius odsunął się, robiąc miejsce swemu uczniowi, i obserwował go, nie przestając zacierać rąk w szerokich rękawach habitu.
– Oto on! Połóż go tutaj, na stole – nakazał mu, jednym gestem hałaśliwie zrzucając z blatu wszystkie swoje instrumenty. – Popatrzmy… Był tutaj. Ledwie widać, że jest w środku, jakby z upływem czasu pergamin go połknął i zachował w tym kształcie przed ciekawskimi spojrzeniami.
– Co to za pergamin, bracie?
– Ach, pergamin to nic… To jakaś kronika wojen diadochów. Zresztą dość mierna. Ale kopia jest nie najgorsza: dobra kaligrafia i piękne ilustracje. Pewnie na tym zasadza się jej wartość…
Giorgio zachował milczenie, mimo że nie pojmował zbyt dobrze zamiarów Fra Ambrosiusa ani powodów jego podekscytowania. Jednak młodzieniec wiedział, że przy odrobinie cierpliwości wcześniej czy później doczeka się wyjaśnienia; mnich był typem człowieka, który mówi wiele, gdy inni milczą, oraz milczy, gdy inni mówią.
– Musi być w bibliotece zaledwie od kilku miesięcy, bo nigdy wcześniej go nie widziałem. A ja doskonale wiem, co jest w bibliotece, nie tak jak inni. Brat bibliotekarz mówi, że przyszedł wraz ze skrzynią manuskryptów przekazanych przez jakiegoś pożyczkodawcę. Lichwiarze czasem tak robią: kiedy czują, że zbliża się pora uregulowania rachunków, chcą zyskać odkupienie i pojednać się ze Sprawiedliwym pośród sprawiedliwych. Niemal mógłbym przysiąc, że przyjechał z Konstantynopola. Może jako łup po splądrowaniu miasta przez wojsko boże podczas wyprawy krzyżowej przeciw niewiernym w 1204 roku, a może jest młodszy: z czasów, kiedy to brat Aurispa wyładował tu w Wenecji z ogromną kolekcję greckich manuskryptów ze Wschodu i musiał wiele z nich oddać jako zapłatę za transport…
Mówiąc, Fra Ambrosius z największą pieczołowitością rozwijał pergamin. Garbowana skóra trzeszczała niebezpiecznie, jakby miała się rozerwać, niezdolna do udźwignięcia brzemienia lat.
– Oto jest! Mój młody przyjacielu! – wykrzyknął, unosząc tryumfalnie niewielki przedmiot, którego Giorgio nie zdołał rozpoznać, dopóki nie trafił w jego ręce.
Chodziło o walec o wysokości kilku i o średnicy dwóch centymetrów, wykonany z przezroczystego kamienia w kolorze czerwonopomarańczowym; domyślił się, że to karneol. Najbardziej jednak rzucało się w oczy to, co było wyrzeźbione na walcu od góry do dołu.
– Karneolowy walec – potwierdził Fra Ambrosius. – Tekst wydaje się antyczną greką, koine. Bóg jeden wie, jak długo był zawinięty w ten pergamin.
Sprawdziwszy, że milczący uczeń ogląda walec ze wszystkich stron i nie ma nic do powiedzenia na jego temat, Fra Ambrosius wyrwał mu go zniecierpliwiony i postawił na stole w świetle świecy.
– Karneol jest magicznym kamieniem, odpędza słabość i daje odwagę. Ma wielkie właściwości lecznicze, jest dobry na krążenie, dziąsła i inne tkanki miękkie organizmu. Dla Egipcjan miał wielką wartość symboliczną. To kamień Panny. Kamień Hermesa… – Mnich przestał modulować głos, aby nadać swoim słowom posmak tajemnicy; „s” w Hermesie przeszło w przeciągły syk, zapowiadając coś istotnego.
– Hermes?
– Chłopaku, na moją wiarę, Bóg chyba poskąpił ci krwi w żyłach. Tak, Hermes! Hermes Trismegistos! Trzykroć Wielki! Najmądrzejszy w całych dziejach! Ojciec alchemii i hermetyzmu!
– Wiem o tym, frater. Nauczyłeś mnie wszystkiego o Hermesie Trismegistosie. Ale nie wiem, jaki związek może mieć ów mędrzec z tym walcem.
Staruszek jeszcze bardziej zmarszczył swe pomarszczone oblicze, aż jego niewielkie oczy znikły w wałeczkach skóry.
– Ja też tego nie wiem, mój synu. Ale jestem przekonany, że jakiś związek istnieje… – wyszeptał ku wielkiemu zdumieniu Giorgia.
– Co mówi tekst?
– Przyznaję, że nie byłem w stanie go zinterpretować. Jest bardzo zniszczony upływem lat, a moje stare oczy niezbyt dobrze go widzą. Tych kilka fragmentów, które byłem w stanie przetłumaczyć, nie ma sensu. Jakby każdy z nich był oderwany od pozostałych. Niemniej pomiędzy słowami pojawia się jedno imię… Imię bardzo ważne! Megas Makedonios. Wielki Macedończyk. Sam Aleksander! Chodzi o wskazówki, tropy, które skłaniają mnie do podejrzeń, że stoimy w obliczu wielkiego odkrycia! – wykrzyknął mnich w ogromnym podnieceniu. Podnieceniu, które w jednej chwili się rozpłynęło. – A może nie… Może to tylko jakiś tam zwyczajny walec. W dawnych czasach wyprodukowano tysiące podobnych. Już w Mezopotamii były dość pospolitymi przedmiotami, używanymi jako pieczęcie i amulety, potem w Persji, Asyrii, Egipcie… Świat jest pełen walców, dlaczego ten miałby należeć do Aleksandra?
Fra Ambrosius mamrotał i dywagował w powolnym rytmie swoich kroków, aż w końcu opadł na pryczę, wyrzucając w powietrze potężną chmurę pyłu oraz skrzypnięcie słomy i desek. Witalność braciszka pojawiała się falami, krótkimi chwilami zwycięstwa nad starością. I tak samo jak się pojawiała, odchodziła, a on zostawał wyczerpany.
W pomieszczeniu zaległa cisza, cisza przejmująca, którą Giorgio odnajdował jedynie w świętych miejscach. Gdy stał z walcem na dłoni, do głowy przychodziły mu setki pytań, których nie potrafił ubrać w słowa.
– Jestem już żałosnym bezużytecznym starcem, żywym umysłem uwięzionym w worku obumierających kości. Już nie raz potrzebowałem twoich oczu i uszu, twoich silnych rąk i krzepkich ramion, młody Zorzi. A teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzebuję, żebyś zastąpił moje ułomne ciało.
Giorgio słuchał Fra Ambrosiusa, nie do końca rozumiejąc, dokąd zmierzają jego słowa.
– Musisz zawieźć walec do Florencji, do Akademii. Tam spotkasz się z ojcem Ficinem, Marsiliem Ficinem, moim starym przyjacielem. Tylko on może pomóc nam rozwikłać sekrety zawarte w tym przedmiocie, jeśli są tu jakieś sekrety.
– Ale o jakie sekrety ci chodzi, frater?
Braciszek pogardliwie machnął ręką. Giorgiowi wydawało się, że w niektórych sytuacjach ten człowiek naprawdę zachowywał się, jakby postradał zmysły, biedny stary wariat.
– Ech! Przypuszczenia, przypuszczenia… To tylko przypuszczenia! – Fra Ambrosius zwrócił w jego stronę pomarszczoną jak figa twarz o bezzębnych ustach i Giorgia owionął śmierdzący cebulą oddech. – Nie powiem ci, Zorzi!… To mroczne sekrety, może zła wróżba… Świat jest przeżarty grzechem. – Braciszek przeżegnał się. – Tak… wyjawianie podobnych sekretów może przynieść tylko zły omen. Rób, co ci każę, i nie próbuj dowiedzieć się więcej. Nie bierz na ramiona ciężaru, którego nigdy nie będziesz w stanie udźwignąć…
Tak jak nakazał stary mnich alchemik, Giorgio z Castelfranco wyruszył pewnego wiosennego poranka do Florencji, zabierając ze sobą karneolowy walec oraz list do ojca Marsilia Ficina. Fra Ambrosius opowiedział mu, że Ficino jest jednym z największych współczesnych filozofów. Pod opieką Medyceuszów jeszcze od czasów Kosmy Starszego, stał się jednym z twórców Akademii wzorowanej na Platońskiej, w której to erudyci zbliżeni do dworu znamienitej florenckiej rodziny zbierali się, aby prowadzić dysputy nad filozofią i literaturą, w szczególności nad Platonem. Nie na darmo Ficino przetłumaczył z greki jego dialogi i miał siebie za zażartego obrońcę platońskich prądów. Jednak Fra Ambrosius w swej relacji kładł nacisk na związki Ficina z hermetyzmem. „Kosma Starszy był wielkim miłośnikiem rzeczy rzadkich – powiedział. – Wysyłał agentów na wszystkie strony świata w poszukiwaniu manuskryptów i skarbów starożytności. Kiedy ojciec Ficino był bardzo młody, jakiś mnich przyniósł Kosmie greckie manuskrypty, pochodzące z Macedonii, tak zwany Corpus hermeticum, kompilację najważniejszych tekstów poświęconych wiedzy klasycznej oraz podstawom nowoczesnej alchemii. Patriarcha Medyceuszów nakazał Marsiliowi odłożyć pracę nad przekładami tekstów Platona i skupić się na Korpusie, gorąco pragnąc, aby prace zostały ukończone przed jego śmiercią. Tak wielką wagę przypisywał Kosma wiedzy Hermesa na chwilę przed swoją śmiercią”.
Ledwie dotarłszy do Florencji, Giorgio udał się do willi Careggi, siedziby Akademii, gdzie miał się spotkać z ojcem Ficinem.
Duchowny oczekiwał go w pokoju przyjęć, odczytał list Fra Ambrosiusa i jęła go trawić ciekawość, co też takiego wpadło w ręce tego starca, tak mądrego, jak stukniętego.
– Przejdźmy się podczas rozmowy – zasugerował pater Ficino. – W ten sposób będziemy mogli się cieszyć tym wspaniałym darem bożym, którym jest słońce willi Careggi.
Giorgio odniósł wrażenie, że przekroczył progi raju, gdy spacerował po imponującej budowli i ogrodzie otulającym willę, która wyglądała jak forteca i strażnica toskańskich równin. Wydało mu się, że nigdy wcześniej nie widział światła, nawet w klasztorze San Michele. Przekonał się, że światło rodzi się właśnie w willi Careggi i stamtąd rozsiewa się na resztę świata. Owego wiosennego poranka światło padało na rzeźby w ogrodzie; wprawiało w barwne lśnienie wszystko, czego dotknęło; wzbudzało złote refleksy na skrzydełkach owadów; rozpraszało się w kroplach wody przy fontannach; bawiło się w ciemno–jasno niczym dzieci w chowanego; wytryskało ze wszystkich możliwych kryjówek; wpływało i wypływało strumieniami spod arkad loggii; twardo osiadało na ziemi i słodko na trawie. Było żywe! Giorgio czuł się oszołomiony w obliczu piękna tego spektaklu; niezdolny do uchwycenia wszystkich odcieni w jednej chwili. Chciałby mieć oczy ważki, aby ogarnąć całe to piękno.
Ponadto w willi Careggi mieszkała sztuka. Gdziekolwiek młodzieniec zwrócił wzrok, znajdował sztukę w całym jej splendorze. Przeszedł tamtędy Donatello, Leonardo da Vinci, Botticelli, bo zawsze jakiś młody artysta znajdował się pod opieką Wawrzyńca Medyceusza. W każdym zakątku, do którego dotarł z Ficinem, natykał się na jakiegoś szczęśliwca przesuwającego pędzlem po płótnie w towarzystwie owego światła, więc samego Giorgia zaczęły świerzbić ręce, jakby błagały go, żeby wyciągnął paletę i zaczął mieszać farby, chwycił pędzle i utrwalił wszystko, co go otacza. Jednak najsilniej przyciągnęła jego uwagę scena rozgrywająca się u wejścia do jednej z szop: zmaganie się mężczyzny z kamieniem, operującego dłutem z taką maestrią, że skała bezwarunkowo kapitulowała wobec jego rąk, i bardziej niż rzeźbić, zdawał się ją oswajać, modelować, jakby była gliną. Ficino zwrócił się do tego młodzieńca, nazywając go Michelangelo.
Wszystkie te cudowności, wszystkie te podniety, które dla chłopca równały się spacerowi po niebiosach, nie pozwoliły mu zwracać należytej uwagi na rozmowę z Marsiliem Ficinem. Nie pozwoliły mu dostrzec podniecenia w oczach duchownego, gdy trzymał w rękach karneolowy walec, ani entuzjazmu zdradzanego przez drżenie głosu w chwili, gdy umawiał go na spotkanie z samym księciem Florencji, Wawrzyńcem Medyceuszem. Te drobiazgi pozostały niezauważone, gdyż Giorgio był oślepiony światłem willi Careggi.
Powrócił nazajutrz, równie pobudzony jak przestraszony myślą o stanięciu przed wielkim Wawrzyńcem Medyceuszem.
Książę był nie tylko mecenasem sztuki i nauki, sam także był erudytą, estetą, człowiekiem rozmiłowanym w filozofii, poezji, muzyce i w każdej formie wyrazu artystycznego i intelektualnego. Praktycznie wychował się i wykształcił w willi Careggi, w otoczeniu najmędrszych ludzi epoki, i wraz z nimi dyskutował jak równy z równym na poziomie intelektualnym, nie tylko jako patron.
W jednym z salonów willi, przy popiersiu Platona, który przewodniczył wszystkim posiedzeniom swoich prozelitów, w świetle świec, wszak była noc, Giorgio poznał Wawrzyńca Medyceusza, siedzącego w fotelu jak na tronie, z nogami ułożonymi na podnóżku dla ulgi w podagrycznych bólach. Korpulentny, ubrany w kaftan i brokatową kurtę, odzież jeszcze bardziej przydającą mu ciała, na głowie nosił mazzochio, tkaninę zawiązaną jak turban, z jednym końcem opadającym z boku. Jego wygląd był imponujący, albo przynajmniej tak się wydawało Giorgiowi z perspektywy jego ledwie szesnastu lat i niewielkiego doświadczenia. Nieustępliwa twarz o posępnej minie wyrażała wielką osobowość i wielkie zdecydowanie. Tak więc Wawrzyniec z Medyceuszów sprawił, że Giorgio czuł się mały i nic nieznaczący, a nawet wzbudził w chłopaku nabożną cześć.
Władca siedział w otoczeniu dwóch spośród swoich największych przyjaciół i współpracowników: Marsilia Ficina i hrabiego Giovanniego Pico della Mirandoli. Pierwszy miał na sobie czerwone szaty duchownego, zmarszczki na jego twarzy zdradzały, że jest starszym człowiekiem. Poza tym na obliczu tego wielkiego mędrca nie sposób było dostrzec żadnej emocji. Dla odmiany jego uczeń, Giovanni Pico, od razu zwrócił na siebie uwagę chłopaka. Hrabia della Mirandola był młody i atrakcyjny – piękno było cechą, obok której spojrzenie artysty Giorgia nigdy nie przechodziło obojętnie – może odrobinę zbyt kobiecy, co pozostawało w niezgodzie z jego sławą człowieka zuchwałego i popędliwego. Ledwie od dwóch dni przebywał we Florencji, a już kilkakrotnie dotarły do niego wieści o hrabim. Mimo młodego wieku Giovanni Pico już dwukrotnie znalazł się w więzieniu. Za pierwszym razem w związku z porwaniem żony jednego z kuzynów Medyceuszów, czyli udziałem w skandalu ze spódniczkami, który nieomal przypłacił życiem i z którego mógł go wywikłać tylko Wawrzyniec. Za drugim razem za herezję, po sprowokowaniu Kościoła pewnymi nazbyt ryzykownymi tezami filozoficznymi. Ponownie książę musiał pospieszyć z pomocą. Mimo to hrabia della Mirandola był jednym z najbardziej szanowanych uczonych w klasycznej filozofii, ekspertem od Arystotelesa i Platona, znawcą kabały i hermetyzmu, astrologiem…
– Pokaż mi, Giorgio z Castelfranco, co przywiozłeś z Wenecji.
Polecenie Wawrzyńca Medyceusza, sformułowane potężnym głosem i autorytatywnym tonem wielkich władców, znienacka wyrwało go z rozmyślań i wprawiło we wstydliwe drżenie łydek. Usiłując nad nim zapanować, podszedł do księcia Florencji i podał mu walec zamknięty w spoconej dłoni. Przez chwilę, z powodu niezręczności, w jaką wprawiało go to spotkanie, Zorzi przeklinał godzinę, w której Fra Ambrosius omamił go podobną podróżą.
Wawrzyniec przyjrzał się walcowi, jeszcze bardziej niż zwykle marszcząc brwi; nie była to oznaka niezadowolenia, lecz prawdziwego zainteresowania. Następnie bez słowa wsunął rękę pod koszulę i wyciągnął przedmiot, który nosił zawieszony na szyi – Giorgiowi wydało się, że jest niezwykle podobny do jego walca. Silnym szarpnięciem książę zerwał cienki rzemień i położył oba walce na dłoni. Marsilio Ficino i Pico della Mirandola spojrzeli ponad ramionami swego patrona, aby zobaczyć, czemu się tak przygląda.
– Madonna mia… – podsumował Ficino.
– Gdzie mówisz, chłopaku, że to znalazłeś? – chciał się upewnić książę.
– Naprawdę znalazł to mój mentor, mnich Ambrosius, w bibliotece klasztoru San Michele na Murano. Odkrył to w starym pergaminowym zwoju, który był pośród manuskryptów ofiarowanych klasztorowi przez jakiegoś pożyczkodawcę.
– Stary pergaminowy zwój? Co to był za pergamin?
– Napisana po grecku kronika wojen diadochów, panie. Fra Ambrosius uważa, że może pochodzić z Konstantynopola.
– Wawrzyńcu, wiarygodne ustalenie jego pochodzenia jest prawie niemożliwe. Najbardziej niepokojące jest podobieństwo pomiędzy nimi – zauważył Ficino.
– Podejdź, Giorgio, i popatrz na to – rozkazał Wawrzyniec, pokazując mu przedmioty na dłoni.
Chłopiec popadł w zachwyt. Walce wyglądały tak, jakby jeden był kopią drugiego. Tej samej wielkości, wykonane z tego samego materiału – karneolu. I chociaż greka była mu obca, stwierdził, że wyryte na nich symbole należą do tego samego języka. Giorgio nie wiedział, co powiedzieć, żeby nie wyjść na głupca, więc wolał zachować milczenie.
– Ten walec, który jest moim amuletem, należał do mojego dziadka, Kosmy. Mniej więcej czterdzieści lat temu sprzedał mu go jakiś najemnik z północnej Afryki. Najemnik opowiadał, że odebrał go Beduinowi, wcześniej poderżnąwszy mu gardło. Przed śmiercią Beduin chwalił się, że ukradł go koptyjskiemu mnichowi podczas plądrowania klasztoru Świętego Pawła nad Morzem Czerwonym, i zapewniał, że to bardzo cenna egipska relikwia, bo mnich bronił jej aż do śmierci. Jednakże nie zdołano odczytać zapisanej na niej wiadomości, słowa wydają się bez sensu. Sam z siebie ten walec to tylko ładna relikwia, piękny amulet… Ale już nie jest sam, teraz są dwa, i legenda nabiera kształtu.
– Przyjrzałeś się napisowi, o którym ci mówiłem?
– Rzeczywiście, Marsilio – odpowiedział Wawrzyniec. – Megas Makedonios. Być może tajemnica Aleksandra Macedońskiego nie zeszła wraz z nim do grobu…
Ostatnie słowa Wawrzyńca Medyceusza zawisły nad głowami zebranych, nim rozpłynęły się w powietrzu, szepcząc wnioski dla nich oczywiste, ale dla Giorgia pozostające sekretem.
– Wziąłeś pod uwagę to, że możemy mieć do czynienia z falsyfikatem? – po raz pierwszy wtrącił się hrabia della Mirandola.
Wawrzyniec poruszył się na fotelu i poprawił ułożenie spuchniętych stóp. Nie można było stwierdzić, co bardziej go męczyło: podagra czy słowa hrabiego.
– Oba mogą nimi być. Ale czy z tego powodu mam lekceważyć oba? Czy mam przepuścić okazję do osobistego potwierdzenia prawdziwości tych walców i ich legendy? Byłbym głupcem. Wiele razy słyszałeś, jak mawiałem, kochany Pico, że prawdziwa wiedza polega na czekaniu i wykorzystywaniu okazji. Ten walec czeka pod koszulą Medyceusza od czterdziestu lat; okazja nadarza się teraz. Choćby istniała tylko znikoma możliwość, że oba te przedmioty skrywają wielką tajemnicę, choćby była niemal nieprawdopodobna, czuję się zobowiązany wziąć ją pod uwagę, bo gdy się sprawdzi, staniemy w obliczu największej tajemnicy wszech czasów. A jeśli boska Opatrzność zechciała, żeby te walce znalazły się razem w dłoni Medyceusza, zatem także Medyceusz rozwiąże ich zagadkę. A w tym celu, moi przyjaciele, chciałbym liczyć na waszą pomoc.
– Doskonale wiesz, Wawrzyńcu, że ją masz – oznajmił Marsilio Ficino, na co Pico della Mirandola przytaknął z absolutnym zdecydowaniem.
W kącikach ust Wawrzyńca Medyceusza pojawił się cień uśmiechu zadowolenia. Z pewnością był pewien lojalności swoich przyjaciół.
– Powinniście skupić się na pracy nad odczytaniem wiadomości zawartej w walcach. Kiedy ją odczytamy i jeśli potwierdzimy, że mogły należeć do Aleksandra Wielkiego, zniszczymy je.
– Zniszczymy? – hrabia della Mirandola chciał się upewnić, że dobrze usłyszał.
– Zniszczymy. Gdy są razem, sekret już nie jest bezpieczny.
– Ale jeśli je zniszczymy, wiadomość przepadnie na zawsze. Jakie mamy prawo niszczyć coś, co jest spuścizną całej ludzkości? – sprzeciwił się młody hrabia.
– Nie bądź uparty, Giovanni. Znowu pozwalasz się ponieść bezmyślnemu impulsowi. Ja nie mówiłem o zniszczeniu wiadomości, mówiłem o zniszczeniu walców. Co do wiadomości, będziemy musieli się zastanowić, w jaki sposób zaszyfrować ją ponownie równie dobrze albo lepiej jeszcze, niż to obmyślił Aleksander.
Po słowach Wawrzyńca zaległa niezręczna cisza, jak zwykle w sytuacji, gdy przedstawiony zostaje problem, dla którego nie istnieje zakładane z góry rozwiązanie.
Do tej chwili Giorgio bezmyślnie przysłuchiwał się dyskusji, jak widz mało zaangażowany w odgrywaną sztukę – mówili tajemnym językiem o sekretach i legendach, które znali chyba doskonale, ale które jemu były obce. Skoro jednak walce zmieniły humor samego Wawrzyńca Medyceusza, było jasne, że nie chodzi o żadne szaleństwo ani o fantazje starego Ambrosiusa, więc teraz już Giorgio umierał z ciekawości, żeby poznać wielką tajemnicę. Postanowił zdobyć się na odwagę, aby przełamać barierę dyskrecji, za którą się schował, i przystąpić do walki.
– Przepraszam, panie… – zaczął.
Wszyscy trzej mężczyźni wbili w niego wzrok, jak gdyby zapomnieli, że towarzyszy im jeszcze jedna osoba. Giorgio zorientował się, że znów trzęsą mu się łydki.
– Nie martw się, Giorgio z Castelfranco, nie zapomniałem o tobie. Brat Ambrosius i ty otrzymacie sprawiedliwą zapłatę za walec i za wasze zaufanie…
– Nie, panie, proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie chciałem mówić akurat o tym…
Wawrzyniec uniósł brew.
– Jeśli pozwolicie, panie, chociaż nie znam natury i treści tajemnicy, o której mówicie, sądzę, że znam sposób, jak ukryć tę wiadomość.
– Mów, chłopcze – zachęcił go książę. – Co to za sposób?
I Giorgio jął wyjaśniać, wierząc, tak jak wierzył Wawrzyniec, że słowa wypowiedziane w tym salonie nie wyjdą poza jego ściany. Żadnemu nie przyszło wtedy do głowy, że czasem głosy mogą się wymknąć przez najmniej widoczne szpary. I ulecieć.
Od tego spotkania upłynął niemal rok. Rok, który Giorgio spędził w willi Careggi, gdzie pracował razem z Marsiliem Ficinem i Pico della Mirandolą nad przekładem wiadomości z walców i ich ponownym zaszyfrowaniem.
Wspomnienia młodzieńca przestały płynąć i przed jego oczyma na nowo pojawił się niedokończony obraz. Ściągnął go ze sztalug, oderwał płótno z blejtramu, ostrożnie je zwinął i schował w skórzanej tubie, aby je ochronić podczas podróży. Wtedy pierwszy raz odczuł smutek na myśl, że opuszcza to miejsce. Szybko jednak przekonał sam siebie, że najrozsądniej będzie wrócić do Wenecji. Jedynie ojcu Marsiliowi i hrabiemu Pico zostawi wiadomość, dokąd się udaje, a kiedy jego praca zostanie ukończona, powróci do nich.
Być może sekret walców kosztował życie Wawrzyńca Medyceusza… Być może wszyscy znający sekret, tak jak on, są w niebezpieczeństwie… „Nie bierz na swe barki ciężaru, którego nigdy nie będziesz w stanie udźwignąć”. Powinien był usłuchać mądrych słów Fra Ambrosiusa. Teraz było już za późno. Teraz nie miał innego wyjścia, tylko zarzucić płótno na swe wątłe plecy i powlec ten ciężar po drogach mroku, wlec go po kres swoich dni.
* * *
Las gierłoski, Prusy Wschodnie
23 sierpnia 1941
Adolf Hitler zamknął drzwi za ostatnią osobą, z którą tego popołudnia miał odprawę, przesunął ręką po grzywce, raczej w maniackim geście, niż żeby ją poprawić, i zgasił górne światło. Mały i funkcjonalny spartańsko urządzony pokój, który czasami służył mu za gabinet, pogrążył się w delikatnym świetle i Führerowi wydał się nawet nieco przytulny. Podszedł do krzesła stojącego za stołem i wtedy usłyszał nieprzyjemne brzęczenie; jednym uderzeniem ręki zdusił komara latającego przy jego policzku. Gdyby nie te ohydne owady, Wolfsschanze, Wilczy Szaniec, byłby fantastycznym miejscem. Skoro jednak schronienie znajdowało się w głębokim, ciemnym lesie, w gorące wieczory komary pojawiały się chmarami i atakowały Führera, za nic mając wszystkie znakomite i niezawodne sposoby ochrony przed nimi, i usiłowały pożreć go żywcem. Hitler nie przejmował się tak bardzo samolotami RAF-u, jak tymi niezmordowanymi krwiopijcami.
Führer przeniósł się do Wilczego Szańca zaledwie przed kilkoma tygodniami, w okresie ataku na Związek Radziecki, który nazwał Operacją Barbarossa. Wilczy Szaniec był miejscem niebywale bezpiecznym, za sprawą samego ukształtowania terenu i dzięki fortyfikacjom; ponadto znajdował się bardzo blisko granicy radzieckiej, co czyniło go idealną siedzibą dowództwa do kierowania tą operacją, która ostatecznie miała wziąć komunistów pod but Trzeciej Rzeszy. Po eksterminacji Żydów, masonów i bolszewików, po uciszeniu i podporządkowaniu sobie kapitalistycznych rządów Zachodu Adolf Hitler będzie rządził światem na swój sposób… A jeśli ten raport, który dziś rano dotarł do niego z Berlina, zawierał to, czego się spodziewał, być może jego szczęście ziści się wcześniej, niż zakładał.
Kiedy już uwolnił się od natrętnego brzęczenia, Hitler zatrzymał wzrok na jedynej teczce, z którą jeszcze dzisiaj musiał się zapoznać i którą zostawił sobie na koniec, niczym kieliszek dobrego koniaku na zakończenie wielkiego obiadu. Usiadł na krześle, ułożył nogi na stole, poluźnił krawat i otworzył teczkę przysłaną z centralnego biura Einsatzstab Reichsleiter Rosenberg, Sztabu Operacyjnego Rosenberga w Berlinie. Teczka nie zawierała zbyt wielu dokumentów, były tam zaledwie trzy kartki: raport eksperta, który przeprowadził badania, i list.
Zdecydował się rozpocząć od pisma. Badacze z Einsatzstab Reichsleiter Rosenberg znaleźli go w prywatnej bibliotece jakiejś żydowskiej rodziny z Krety, ukryty pośród stron starego pamiętnika. Oryginał napisany po łacinie opatrzony był tłumaczeniem na niemiecki. Chodziło o cenny dokument historyczny z XV wieku, którego autorstwo przypisano Giovanniemu Pico della Mirandoli – ów zwracał się do swojego mistrza i przyjaciela, żydowskiego filozofa Eliasza Delmedigo, w odpowiedzi na inne pismo, które tamten przysłał mu był uprzednio. Hitler rozpoczął lekturę: „Willa Careggi, Florencja, 15 listopada 1492”.
W miarę czytania na twarzy Führera wykwitał uśmiech, niemal nieuświadomiony grymas, przejaw trudnego do pohamowania zadowolenia. Kiedy skończył czytać dokument, bez wahania chwycił słuchawkę telefonu i zażądał połączenia z Berlinem; należało wezwać do Wilczego Szańca Heinricha Himmlera i jak najszybciej odbyć z nim ściśle tajne spotkanie.
*LIST PEWNEGO NAZISTY
Podczas gdy Konrad koncentrował się na ekranie iPhone’a, odpowiadając na e-mail, oparłam ręce na stole, żeby z prawdziwą rozkoszą podziwiać dzieło sztuki, które właśnie postawiono mi przed oczyma: opanowanie barwy i fakturę, kształty, proporcje, formę i światło odbijające się na każdej powierzchni w pozornie przypadkowej grze lśnienia i matu.
Ale nade wszystko zapach… Mmm, ten cudowny aromat czekolady najwyższej jakości. Zapach poruszający najbardziej zmysłową część mojego mózgu. Jestem humanistką i nie mam najmniejszego pojęcia, jak nazywa się ten ośrodek mózgu, wiem tylko, że zapach czekolady podnieca mnie naprawdę potężnie. Fondant z Jawy z siedemdziesięciopięcioprocentową zawartością kakao i lody kardamonowe… Nic, doprawdy nic na świecie nie byłoby w stanie dorównać temu deserowi. Nie miało znaczenia, że Rafa, kucharz, co roku wysilał się, żeby zmienić menu w Aromie, najmodniejszej restauracji w Madrycie – ja zawsze prosiłam o ten sam deser.
– Nie spróbujesz?
Nie unosząc głowy znad talerzyka, odpowiedziałam:
– Już próbuję. Nie zakłócaj mojego rytuału. Rozkoszowanie się tym deserem zaczyna się od podniety wzrokowej i węchowej. Nigdy tego nie zrozumiesz – zakończyłam arogancko.
Rzeczywiście Konrad był ofiarą przekleństwa, polegającego na możliwości obejścia się bez deseru. W sumie zwykle kończył jedzenie, popijając czerwone wino. Powoli sączył kieliszek starego wina, podczas gdy ja znaczyłam kąciki swoich ust czymkolwiek, co było słodkie.
– No to dzisiaj byłoby lepiej, żebyś skróciła swój rytuał. Chcę ci coś pokazać i nie chcę, żebyś poplamiła to czekoladą, meine Süße.
Süße, ukochana, ale i słodycz, tak nazywał mnie Konrad i nietrudno było się domyślić dlaczego.
To prawda, że już na samym początku przestrzegł mnie, że będzie to obiad biznesowy. Rozmawialiśmy przez telefon bardzo wcześnie, kiedy on czekał w Monachium na samolot do Madrytu. I jak co piątek umówiliśmy się na kolację; Konrad zadzwonił do Alberta, szefa sali w Aromie, żeby zarezerwował mu jego stolik, ten w samym rogu, w najbardziej intymnym miejscu w restauracji. Wszystko działo się jak zwykle, tyle że tym razem był to obiad biznesowy. Rzecz jasna pomyślałam, że sobie żartuje; był Niemcem i miał specyficzne poczucie humoru.
Pochłonięcie deseru nie zajęło mi wiele czasu, a kiedy jeszcze smakowałam jego wspomnienie, przyniesiono kawę i talerzyk petits fours.
– Co robisz, Ano?
– Zabieram kilka dla Teo. Wiesz przecież, że uwielbia tutejsze petit fours.
– Ależ, meine Süße, nie musisz ich chować do torebki, jakbyś je kradła! Poproszę Alberta, żeby ci ich kilka przygotował. Zostaw je. Przestań już jeść i dobrze wytrzyj ręce.
Zrobiłam to, co kazał mi Konrad, choć nie podobało mi się, że od czasu do czasu traktuje mnie jak dziewczynkę. To prawda, że był ode mnie starszy o prawie dwadzieścia lat, ale to nie usprawiedliwiało jego paternalizmu – skoro byłam dość dorosła, żeby być jego dziewczyną, to na wszystko inne też. Albo przynajmniej tak mi się wydawało.
– Rzuć na to okiem – poprosił mnie, szukając czegoś w wewnętrznej kieszeni marynarki.
Podał mi plik papierów. Natychmiast zdałam sobie sprawę, że są stare: były pożółkłe i wystrzępione, a rozkładano je i składano tyle razy, że istniało niebezpieczeństwo przedarcia ich na zgięciach, jak długo używanej mapy. Rzuciłam na nie okiem i stwierdziłam, że jest to napisany na maszynie list.
– Konrad, kochanie, to jest po niemiecku.
– Przecież czytasz trochę po niemiecku.
– Nie po koktajlu i połowie butelki wina. Och, na Boga, skróćmy to, po prostu powiedz mi, co tam jest napisane.
– Nie bądź leniwa, przeczytam go z tobą.
Przystałam na to, zaciskając zęby, między innymi dlatego, że dyskutowanie z nim było bezskuteczne i wyczerpujące. Ostrożnie rozłożyłam list na stole, dokładnie pośrodku. Na białym obrusie wydawał się jeszcze starszy i jeszcze bardziej pożółkły.
Wewelsburg
2 grudnia 1941
Kochana Elsie,
Mam nadzieję, że gdy dostaniesz ten list, zarówno Ty, jak i mała Astrid będziecie miały się dobrze.
Niestety nie mogę wrócić do domu po mojej podróży do Włoch, jak Ci obiecałem. Sprawy bardzo się skomplikowały w ostatnich dniach i obowiązki związane z nową misją nie pozwolą mi na to. Mam jednak nadzieję na kilka dni przepustki podczas Bożego Narodzenia, żeby być przy Tobie, kiedy urodzi się nasze dziecko.
Po moich poszukiwaniach Astrologa Giorgionego Reichsführer Himmler upierał się, żebym jak najszybciej udał się do mojego nowego miejsca przeznaczenia w biurach Einsatzstab Reichsleiter Rosenberg w Paryżu. Najpierw będę się musiał udać do Berlina na spotkanie z Hitlerem, który pragnie, abym osobiście poinformował go o przebiegu misji. Podkreślam raz jeszcze, nie chcę zawieść zaufania, które pokłada we mnie Führer.
Jutro rano otrzymam oficjalnie decyzję Himmlera o awansie na Sturmbannführera. Byłbym szczęśliwy, gdybyś tu ze mną była w chwili wręczania i podczas przyjęcia, które później zostanie wyprawione, ale rozumiem, że w Twoim stanie nie powinnaś podróżować. Zapewniam Cię, że w każdej chwili będziesz w moich myślach, kochana Elsie, jak zwykle, szczególnie w najważniejszych momentach mojego życia.
Kiedy urządzę się w Paryżu, postaram się do Ciebie zadzwonić, żeby usłyszeć Twój słodki głos. Tymczasem pamiętaj, że Cię kocham i tęsknię za Tobą. Także za małą Astrid. Przekaż jej wiele buziaków i uścisków ode mnie i powiedz, że jest moją śliczną dziewczynką. Uważajcie na siebie obie i uważaj na dziecko, pragnąłbym położyć rękę na Twoim brzuchu i poczuć, jak kopie.
Z całą moją miłością
GEORG
PS Przygotuj mi, proszę, walizeczkę z odrobiną ubrań i mundurem, którą zostawiłem w domu. Ktoś po nią przyjdzie, żeby zabrać ją do mojego nowego miejsca przeznaczenia.
Chociaż skończyłam czytać, przez chwilę przyglądałam się listowi. Czułam się niezręcznie, jakbym wtargnęła z butami w czyjeś osobiste sprawy, jakbym weszła do sypialni jakiegoś małżeństwa i ukradkiem podsłuchiwała.
– Nieźle, co? – Konrad przywrócił mnie do rzeczywistości.
– Skąd to wytrzasnąłeś?
Konrad uśmiechnął się szelmowsko.
– Cóż, mam dobre źródła. Kilka osób grzebie na pchlich targach, poddaszach i w antykwariatach albo w moim imieniu licytuje rzadkie rzeczy. Wiesz przecież, że jestem zapalonym kolekcjonerem.
W istocie wiedziałam o tym. Konrad był prawdziwym maniakiem sztuki i starożytności, który w dodatku mógł sobie pozwolić na niebywale kosztowny nałóg kupowania ich. Tak naprawdę posiadał jedną z największych kolekcji sztuki w Europie, szczególnie malarstwa. Nie mówiąc już o tym, że to sztuka chyba nas ze sobą połączyła.
Spojrzałam znów na list, list nazisty; papier, którego dawno temu dotykały jego ręce, i słowa napisane pod dyktat jego nazistowskiego umysłu. Włos się jeżył na głowie.
– To list jakiegoś nazisty – taka była moja pierwsza ocena, chociaż wiedziałam, że nie tego oczekiwał Konrad.
– Wiem o tym.
– Co oznacza Sturmbannführer?
– Major. Comandante według szarży hiszpańskiej. Major SS.
– No proszę. Nie dość, że nazista, to jeszcze z SS. Bardzo ładnie!
– Wiem, o co ci chodzi, i rzeczywiście jest możliwe, że był fanatykiem, kryminalistą i mordercą Żydów. Większość z nich była, a współczesne imaginarium przynosi nam ideę, że tacy byli wszyscy: kino, telewizja, literatura… demonizują ich. Ale SS była organizacją znacznie bardziej złożoną.
– Chcesz ich usprawiedliwiać?
– Zabrakłoby mi argumentów. Chcę ci tylko wskazać, że fakt przynależności do SS nie czyni od razu z człowieka kryminalisty. Na przykład Waffen-SS było organizacją wojskową: wojsko, żołnierze, z wszystkimi tego zaletami i wadami. Byli żołnierze brutalni i kryminaliści, byli też tacy, którzy po prostu bronili swojego kraju z honorem, jak w każdym innym wojsku. Podczas procesu w Norymberdze większość żołnierzy z regularnych oddziałów Waffen-SS została uwolniona od wszelkich zarzutów kryminalnych, dzięki zeznaniom ich wrogów z pola bitwy.
Te słowa obrony kazały mi przypomnieć sobie, że mimo wszystko Konrad jest Niemcem i że obaj jego dziadkowie walczyli w drugiej wojnie światowej. Jego podejście mogło być dyskusyjne, ale na pewno było zrozumiałe.
– A kim był nasz przyjaciel Georg? Nazistą dobrym czy nazistą złym? Biorąc pod uwagę ten list, zdaje się mieć ludzkie uczucia…
Konrad pochylił się i głęboko westchnął.
– Och, Ano! Czy przyznasz wreszcie, że najbardziej twoją uwagę zwrócił obraz Giorgionego?
– Być może. – Z przyjemnością jeszcze trochę bym się z nim podroczyła.
– W porządku, skoro tobie fondant czekoladowy uderzył do głowy, ja zachowam powagę.
A jeśli Konrad potrafił coś robić naprawdę dobrze, to z pewnością zachowywać powagę. Zaczęłam więc myśleć, że to zaproszenie na kolację nie było takie samo jak co piątek, lecz rzeczywiście chodziło o obiad biznesowy.
– Ty jesteś ekspertem od Giorgionego i wiesz lepiej niż ja, że w żadnym katalogu na świecie nie istnieje jego obraz zatytułowany Astrolog.
Miał rację, że jestem ekspertem od Giorgionego. Mój doktorat z historii sztuki nosił tytuł: „Giorgio z Castelfranco, niejasny malarz epoki renesansu”.
– Tak, ale wiem też, że ze wszystkich katalogów malarzy katalogi Giorgionego są chyba najbardziej zmienne. To, co wczoraj nie było dziełem Giorgionego, bo brano to za dzieło Tycjana albo w ogóle nie wiedziano, komu je przypisać, dziś jest Giorgionem. Wszystko przez jego manię niepodpisywania praktycznie żadnego obrazu. Na pewno nie wyobrażał sobie, ile pracy przysporzy przyszłym pokoleniom ekspertów.
– A zatem jest możliwe, że mamy szansę odkryć dla świata sztuki nowego Giorgionego, czy ty zdajesz sobie sprawę, co to oznacza?
Podchodziłam nieco sceptycznie do entuzjazmu Konrada. Praktyka zawodowa nauczyła mnie nie dowierzać żadnemu dokumentowi, który obiecuje wielkie znalezisko.
– Może chodzi o obraz Giorgionego już skatalogowany, któremu nasz przyjaciel Georg nadaje inny tytuł. Często się tak zdarza: Trzej filozofowie albo Trzej królowie, Śpiąca Wenus albo Wenus drezdeńska… Rzadko który obraz ma tylko jeden tytuł. Co więcej – naszło mnie nagłe wspomnienie – o ile mi wiadomo, istnieje obraz zatytułowany Piaskowy zegar, znany także jako Astrolog, który przez jakiś czas przypisywano Giorgionemu, ale obecnie większość ekspertów uważa, że nie ma z nim nic wspólnego.
Konrad przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, jakby się zastanawiał, dlaczego ten list, o którym myślał z takim entuzjazmem, jest mi obojętny.
– Powiedz mi, że robisz za adwokata diabła – podsumował w końcu.
Ku mojemu zaskoczeniu Konrad, całkowite zaprzeczenie człowieka, który mógłby wzbudzać choć odrobinę żalu, na krótką chwilę wywołał we mnie współczucie. Wyglądał na naprawdę zawiedzionego.
– Przykro mi, kochanie – usprawiedliwiłam się, gładząc go po policzku. – Prawda jest taka, że świat sztuki to świat pełen blefów, wielkich odkryć, po których nic nie zostaje. Przyglądam się temu codziennie.
W tym momencie zatrzymał moją dłoń przy policzku.
– Czy mimo wszystko… nie uważasz, że warto by to sprawdzić?
Ponownie rzuciłam okiem na list.
– Ale ta informacja to za mało, Konradzie. Wiemy tylko tyle, że ten mężczyzna miał na imię Georg. Było pewnie tysiące nazistów o tym imieniu!
Jakby był z góry przygotowany na moje zastrzeżenia, przypuścił kontratak, pokazując mi kopertę z adresem nadawcy.
– Nazywał się Georg von Bergheim, Sturmbannführer SS Georg von Bergheim. Masz już człowieka z imieniem i nazwiskiem.
Westchnęłam, uznawszy się za pokonaną.
– Dobrze się nad tym zastanów, meine Süße, po co Hitler tak bardzo by się interesował konkretnym obrazem, kiedy miał wielką organizację rabującą dzieła sztuki w całej Europie?
*