- promocja
- W empik go
Szmery - ebook
Szmery - ebook
Przełom czerwca i lipca 1931 roku. Na poznańskiej uczelni dochodzi do tajemniczego zniknięcia…
Z gabinetu na Wydziale Matematyki i Fizyki Uniwersytetu Poznańskiego w tajemniczych okolicznościach znika profesor Zdzisław Krygowski, kryptolog i sława polskiej matematyki. Nikt nie widział, by wychodził wieczorem do domu, a rano gabinet jest pusty i nosi ślady brutalnego napadu.
Komisarz policji Zbigniew Kaczmarek ma twardy orzech do zgryzienia, tym bardziej, że profesor okazuje się być zamieszany w tajny projekt polskiego wywiadu. Czy jego porwanie to sprawka obcych służb? I co ma z nim wspólnego wizyta niemieckich bokserów w Poznaniu?
Zanim jednak Kaczmarek dotrze do prawdy, zahaczy o skrzętnie skrywaną tajemnicę polskich tajnych służb, a jego podwładny omal nie przypłaci sprawy życiem…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66278-30-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poznań, wtorek 30 czerwca 1931 roku,
wieczorem
Profesor uchylił okno, wpuszczając do swojego gabinetu rześkie, wieczorne powietrze znad Świętego Marcina. Stukot końskich kopyt mieszał się z głuchym pomrukiem silnika automobilu. Miasto kładło się z wolna do snu. Zapowiadała się ciepła noc, ale naukowiec nie myślał jeszcze o odpoczynku. Zamiast tego podszedł do biurka i pochylił się nad kartką pełną tajemniczych wykresów i obliczeń.
– Ach, że też tego wcześniej nie zauważyłem… – mruknął nagle sam do siebie i zasiadł w głębokim fotelu, chwytając za niedawno odłożone pióro.
Na jego skupionej twarzy pojawił się uśmiech zawodowej satysfakcji. Wolną dłonią poczochrał falę siwych włosów nad czołem, a prawą – skreślił kilka wcześniej zapisanych linijek i zapisał nowe, z wigorem i pasją zdradzającą prawdziwą przyjemność. Mimo tego, że miał już niemal pięćdziesiąt dziewięć lat, kochał te wieczorne szarady, lubił przed powrotem do domu pogimnastykować mózg, zanim znowu popadnie on w rodzaj bezwładu. Funkcje eliptyczne, rachunek różniczkowy czy teoria szeregów – to były jego ukochane poletka. Gdy siadał nad nimi z piórem w dłoni, świat za oknem przestawał dla niego istnieć. „Istota matematyki zawiera się w jej wolności” – doskonale pamiętał tę myśl Georga Ferdinanda Cantora. Tyle że w jego wykonaniu istota matematyki zawierała się w wielogodzinnym zniewoleniu – nad biurkiem i zadaniem. Czuł się wolny dopiero wtedy, gdy strumień świadomości gdzieś w tyle głowy pozwalał mu pokonać nawet najtrudniejsze logiczne zakręty.
Szlachetny obłęd zwany matematyką opanował go również tego letniego wieczoru. Pochylony nad biurkiem i pochłonięty znalezieniem rozwiązania nawet nie usłyszał dziwnego stukotu dobiegającego gdzieś zza ściany. Bo też nikt – lub nic – nie był w stanie oderwać go od zagadki, za którą właśnie się zabrał. Zaaferowany bliskością sukcesu nie zwrócił uwagi na coś przypominającego szuranie, czy może raczej szmery, które dochodziły gdzieś zza jego pleców, z jednego z kątów przestronnego gabinetu.
Zamiast tego machnął ręką, jakby odganiał niewidoczne stado komarów i szybkim ruchem włączył ażurową lampę stojącą w rogu biurka. Światło rozbiegło się po ścianach jak rozbita mozaika, nie odrywając go wszakże od zadania.
– A gdyby tak jeszcze… – szepnął i z radości puknął się wolną dłonią w czoło.
Zupełnie jakby chciał powiedzieć:
– Ależ z ciebie matołek, Zdzisiu! Ależ matołek!
Szuranie i ciche szmery zostały gdzieś za nim. Ignorował je zupełnie, nie odrywając wzroku i myśli od królowej nauk. Przecież był już tak blisko! Zdawało się, że rozwiązanie jest na wyciągnięcie ręki…
Gdyby choć na moment odwrócił się w stronę, z której dobiegały dziwne odgłosy, zdziwiłby się niepomiernie. A jednak nie pozwolił swoim myślom się rozproszyć.
Tego lipcowego wieczoru był to jego jedyny błąd.
Zrozumiał to jednak za późno.
O wiele za późno.1.
Rdzawa plama
Poznań, środa 1 lipca 1931 roku,
Prezydium Policji przy ulicy Ratajczaka,
około ósmej rano
Płachta „Kuriera Poznańskiego” przesłoniła krągłą twarz komisarza Policji Państwowej Zbigniewa Kaczmarka, 33-letniego bruneta z imponującymi bakami, tendencją do nadwagi i wczesnej siwizny. Przegryzając sznytkę, przygotowaną mu przez kochającą, a nadto zmysłową żonę Lonię, przerzucał szybkim, nieco chaotycznym wzrokiem dział wiadomości potocznych, wyszukując interesujących go zdarzeń natury kryminalnej. Tego dnia jednak czołowy dziennik tego miasta nie potrafił zaspokoić ciekawości komisarza. Mnożyły się w nim wzmianki o sprawach incydentalnych, jak na przykład kradzież dwóch krawatów ze sklepu Konkiewicza na Starym Rynku. Komisarz cenił sobie wprawdzie samego kupca i nieraz zaglądał do jego przybytku mody, by nabyć nowe spodnie lub kamizelkę, uważał jednak, że rozpisywanie się o tak drobnym przestępstwie to zwykła przesada. Podobnie jak epatowanie czytelników faktem nieobyczajnego zachowania półnagiego mężczyzny w Łazienkach Miejskich.
– Gryzipiórki rozmieniają się na drobne – powiedział i mlasnął, rozprawiając się ze sznytką z kiełbasą jałowcową. – Patrz no, Borowczak, o czym tu oni piszą! Jak Boga kocham, czy to w ogóle jest ciekawe?
Wywołany do odpowiedzi szczupły mężczyzna w randze starszego przodownika poderwał się z krzesła i podszedł do przełożonego.
– O czym pan komisarz mówi? – wykazał szczere zainteresowanie.
Kaczmarek z niesmakiem wskazał dłonią rubrykę kryminalną zawierającą wykaz kilkunastu kryminałek, opisanych krótkim, reporterskim językiem.
– „…Nieszczęśnik ów ukazał się żeńskiej części klienteli Łazienek Miejskich bez dolnej garderoby…” – przeczytał fragment zupełnie zaskoczony Borowczak.
– Czytaj dalej – mruknął znudzonym tonem Kaczmarek.
– „Krzyk, jaki się podniósł, spowodował natychmiastową interwencję miejscowego stróża porządku, posterunkowego Śliwki…” – ciągnął relację Borowczak. – Ejże, panie komisarzu, znam tego Śliwkę! Zdaje się, że on służy na komisariacie przy Dolnej Wildzie!
Otyły komisarz wzruszył ramionami.
– A niechby i na samym Ostrowie Tumskim! – warknął rozeźlony. – Popatrz, Borowczak, jakimi pierdołami zawracają nam dzisiaj głowę! Tu złodziej dwóch krawatów, tam jakiś nagi wariat nad Wartą. Jeszcze tylko brakuje artykułu o kolejnych ekscesach w dawnym hotelu Polonia. Albo o bójce jakiejś eki na Chwaliszewie. Jakie to wszystko nudne! Jakież to wszystko przewidywalne i małostkowe! Wiesz co, Borowczak? Jak czytam rano coś takiego, od razu tracę apetyt. Pojmujesz, o czym mówię?
– Ma się rozumieć – przytaknął grzecznie starszy przodownik.
Nie zamierzał w żaden sposób drażnić swojego szefa, jego zmienny humor był wszak dobrze znany w całym Prezydium.
– A co ty dzisiaj taki układny? – miły ton podwładnego wzmógł niespodziewanie czujność Kaczmarka.
Łypnął nieufnym okiem na Borowczaka, jakby chciał sprawdzić, czy przypadkiem szczun nie śmieje mu się za plecami.
– E… Znaczy się, cieszę się, że pan komisarz dzisiaj w dobrym nastroju – skłamał dość gładko starszy przodownik.
Od kilku dni był świadkiem narastającej frustracji szefa, zmuszonego do zajmowania się sprawami – jak mniemał – poniżej jego godności. Wraz z nastaniem lata w Poznaniu wystąpił prawdziwy wysyp drobnej przestępczości na tle obyczajowym, co niezmiennie nudziło komisarza. Gdy tylko mógł, wysyłał w teren Borowczaka i kilku innych podwładnych, ale nawet mimo tego sprytnego zabiegu musiał swoim podpisem firmować codzienne protokoły z ich postępowań. A tym samym nie mógł uniknąć lektury spraw z gatunku tych, które opisywał najświeższy „Kurier”. Tyle było z tego pożytku, że zdarzało mu się wyłapać jakiś błąd ortograficzny, zanim raport poszedł wyżej, do samego podinspektora Zygfryda Kaysera. Chociaż tyle!
– To może by tego Śliwkę przedstawić do jakiejś premii? Albo chociaż do jakieś służbowej pochwały? – znudzony Kaczmarek spojrzał pytająco na Borowczaka.
– To byłby dobry ruch, panie komisarzu – przytaknął starszy przodownik.
– Dobry? A niby dlaczego?
– Bo sam pan komisarz rozumie: mamy lato, więc i spraw obyczajowych więcej. A skoro posterunkowy Śliwka zachował się jak należy, więc…
– … policja jak zwykle jest na posterunku – dokończył Kaczmarek. – O tak, to na pewno spodoba się Kayserowi… I prezydentowi miasta, o tak! W końcu Ratajski prosił nas niedawno o objęcie okolicy Łazienek szczególną opieką…
Zapewne komisarz chwyciłby zaraz za pióro i sporządził całkiem zgrabny wniosek o pochwałę dla nieustraszonego posterunkowego Śliwki, ostoi dobrych obyczajów, gdyby nie telefon, który przypomniał o swoim istnieniu przykrym, metalicznym sygnałem.
– Kaczmarek, słucham…
– Biniu? Jesteś tam? – głos podinspektora Kaysera zabrzmiał jakoś dziwnie i nienaturalnie.
– O co chodzi, szefie?
– Mam coś dla ciebie. To pilne. I niezwykle ważne. Za dwie minuty widzę cię u mnie, rozumiemy się?
Kaczmarek westchnął z ulgą i odkładając słuchawkę na widełki, wzniósł ku sufitowi spojrzenie pełne miłości i bezgranicznej wdzięczności.
– Bogu niech będą dzięki! – wysapał. – Wreszcie jakaś sprawa wyżej gołego tyłka w Łazienkach!
Poznań, Prezydium Policji, w gabinecie podinspektora Kaysera, chwilę później
Szczupły szef Wydziału Śledczego komendy miejskiej policji stał przy oknie, bacznie przyglądając się rozładunkowi świeżej dostawy anyżówki do pobliskiej „Esplanady”. Gdyby nie wstrząsające wieści z uniwersytetu, zapewne nie omieszkałby wyskoczyć z Kaczmarkiem na drugą stronę ulicy. Natura sprawy, którą miał się podzielić z podwładnym, nie pozwalała jednak na podobną chwilę słabości.
– Chodzi o profesora Krygowskiego – wycedził przez zęby Zygfryd Kayser. – Zdzisława Krygowskiego, tego matematyka z Uniwersytetu Poznańskiego. Słyszałeś o nim chyba, prawda?
– Być może – Kaczmarek szybko przeszukiwał zasoby swojej pamięci, a nie mogąc znaleźć żadnego odpowiedniego zapisu, uciekł się do tej jakże uniwersalnej formuły.
– To światowej sławy matematyk, panie kolego. Naprawdę tęga głowa. Pewnie wiesz, że zanim objął katedrę matematyki na naszej Alma Mater, był rektorem Politechniki Lwowskiej. To wielkie szczęście dla Poznania, że zdecydował się przyjechać właśnie do nas. Dzięki niemu i jeszcze kilku innym wykładowcom matematyka na naszym uniwersytecie reprezentuje dziś bardzo wysoki poziom.
„Galicjoki z Kongresówy zabierają naszym najlepsze posady!” – zadzwoniło gdzieś w głowie komisarza głupie, propagandowe hasło, modne w początku lat dwudziestych w Poznaniu. To właśnie wtedy dynamicznie powstawała tu pierwsza polska uczelnia wyższa – przy dużym, jeśli nie decydującym udziale naukowców „importowanych” z Krakowa czy Lwowa. Dlatego – w zestawieniu z opowieścią Kaysera – przypadek profesora Krygowskiego wydał mu się zupełnie nieprzystający do lansowanej przez endeków rzekomej krzywdy miejscowych.
Nie wiedzieć czemu, komisarz poczuł nagle ciarki na plecach.
– Ale… co mu się stało?
Kayser odszedł od okna i zbliżył się do siedzącego na wprost biurka Kaczmarka.
– Tego właśnie nie wiemy – powiedział.
– Jak to: nie wiemy? To dlaczego szef mnie tu wezwał?
Zamiast odpowiedzi przełożony Kaczmarka otworzył szufladę swojego biurka i wydobył z niej woreczek z tytoniem. A potem pożółkłymi od używki palcami ubił pachnący ładunek w cybuchu swojej ukochanej fajeczki. Skwierczenie zapałki miało w sobie coś metafizycznego. A puszczona chwilę później ku sufitowi chmurka dymu skojarzyła się Kaczmarkowi z ludzką duszą, opuszczającą ziemski padół.
– Sprawa jest dziwna – wyznał w końcu podinspektor, gdy jego gabinet wypełnił się już aromatem palonego tytoniu marki Muszkatele.
– Dziwna?
– Dziwna i tajemnicza. Wyobraź sobie, Biniu, że wczoraj wieczorem profesor nie wrócił do swojego mieszkania przy ulicy Focha 54. Już samo to było w sobie niesłychane, bo zwykle nasz dzielny naukowiec zjawiał się u małżonki nie później niż o dwudziestej trzeciej. A tym razem do domu nie dotarł. Ulotnił się! Zniknął jak kamfora! Już o północy szanowna małżonka profesora złożyła doniesienie na komisariacie przy Focha. Trudno się dziwić, że była zdenerwowana. Najważniejszy sygnał otrzymałem jednak kwadrans temu. Zadzwonili do mnie z Zamku…
– Z Zamku? Znaczy się, z uniwersytetu?
– Właśnie. Konkretnie z Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego. Dzwonił asystent profesora Krygowskiego. Wyobraź sobie… Zastał dziś nad ranem jego gabinet w dużym nieładzie…
Oczy komisarza rozszerzyły się mimowolnie.
– Co to znaczy, szefie? Co to znaczy: w dużym nieładzie?
Kayser wydmuchnął dym w stronę okna i spojrzał na podwładnego w sposób, który przyprawił go o przyspieszone bicie serca.
– Myślę, panie kolego, że najlepiej będzie, jeśli sam to ustalisz. Bierz Borowczaka i ekipę techniczną i lećcie natychmiast do Zamku. Tylko nikomu ani słowa! Sprawa jest najwyższej wagi! I tylko niech was ręka boska broni przed opowiadaniem czegokolwiek prasie!
Kaczmarek zadrżał z emocji, ale pohamował nerwową reakcję. Wstał z godnością i strzepał ze spodni czysto hipotetyczny pyłek.
– Akurat co do tego, to szef może być zupełnie spokojny – oświadczył.
Z prasą bowiem miał na pieńku od dawna.
Poznań, tego samego dnia w byłym Zamku Cesarskim, kwadrans przed dziewiątą
Na chłodnych korytarzach Zamku Kaczmarek zawsze czuł się jakoś nieswojo. Fakt, bywał tam raczej rzadko, ale jego niechęć do tego miejsca wiązała się z wydarzeniami z niedalekiej przeszłości. Doskonale pamiętał jeszcze czasy, gdy po tych nadmiernie – jego zdaniem – pompatycznych wnętrzach przechadzali się członkowie cesarskiej rodziny albo wysocy rangą pruscy urzędnicy, z urodzonym w Poznaniu feldmarszałkiem von Hindenburgiem na czele. Jako biednemu wybiłoknu z sutereny kamienicy przy Świętym Marcinie, zwanym wtedy jako Sankt Martin-Strasse, świetnie wryła mu się w pamięć wielka feta, z jaką późnym latem 1910 roku przyjęto tutaj samego Kajzera. Wilhelm II przybył na uroczystość przekazania mu nowego zamku. Kaczmarek zapamiętał efektowny biały samochód, którym niemiecki władca nadjechał w asyście kierowcy z Dworca Cesarskiego. Automobil ze względów bezpieczeństwa wjechał wprost do sieni w przyziemiu wieży. Młody Kaczmarek przez ułamek sekundy dojrzał profil cesarza wyskakującego z wnętrza auta. W pamięci utkwiły mu imponujące wąsy Kajzera, wniesione zadzierżyście ku górze.
Teraz, gdy kroczył Korytarzem Herbowym jako oficer polskiej policji, ciągnąc za sobą pięcioosobową ekipę śledczą, poczuł coś w rodzaju dziejowej satysfakcji. Kajzerowi nie dane było długo nacieszyć się licowaną piaskowcem rezydencją, która miała na wieczne czasy poświadczać niemiecką przewagę nad polskim żywiołem w Poznaniu. Był tu raptem cztery razy, po czym – jak mawiali złośliwi poznańczycy – „zostawił prezent i wyjechał”. Mało tego, po przegranej przez cesarskie Niemcy wojnie i odbiciu Poznania z niemieckich rąk, właśnie tutaj ulokował się polski uniwersytet – jakby na złość i pohybel dawnym imperialnym zamysłom Wilhelma. Mijając drzwi do dawnej Sali Tronowej, Kaczmarek mimowolnie uśmiechnął się złośliwie. To właśnie tutaj, za tymi drzwiami, w maju 1919 roku polski uniwersytet uroczyście zainaugurował pierwszy rok akademicki. Sic transit gloria mundi – przemknęła przez głowę Kaczmarka wykuta niegdyś w szkole łacińska formuła.
Asystent profesora Krygowskiego, który wyszedł im naprzeciw, przedstawił się jako doktor Albin Szamotulski. Wyglądał na niezwykle przejętego. W jego ciemnych źrenicach, powiększonych dodatkowo przez grube szkła okularów, komisarz dostrzegł strach. Dlaczego ten młody człowiek tak się trzęsie? – zastanawiał się, gdy podał mu dłoń.
– Proszę za mną – jęknął Szamotulski, prowadząc policjantów do jednego z gabinetów na pierwszym piętrze.
Weszli w milczeniu przez podwójne, dębowe drzwi. Pokój profesora okazał się przestronnym lokum w kształcie prostokąta. Ściany pokrywała boazeria, pamiętająca jeszcze czasy pierwszych właścicieli Zamku. Zdobiły ją brązowe reliefy. Kaczmarkowi z miejsca skojarzyły się z jakimś relikwiarzem…
– To fragmenty relikwiarza Karola Wielkiego z katedry w Akwizgranie – wyjaśnił szybko Szamotulski. – Zostały po cesarzu… A pan profesor siedział… ooo, tam!
Wskazówka naukowca momentalnie wróciła Kaczmarka ze średniowiecznego Akwizgranu do nowożytnego Poznania. Szybkim ruchem głowy rozejrzał się po jasnym wnętrzu. Gabinet miał dwa okna, wychodzące wprost na ulicę Święty Marcin. Poranny wiaterek tarmosił delikatnie firanę przez uchylone skrzydło okna, wpuszczając do wnętrza świeży podmuch. Na środku pokoju stało masywne, zapewne dębowe biurko, zawalone teczkami i kartami pełnymi liczb oraz wykresów. W rogu biurka ciągle świeciła się efektowna, ażurowa lampa.
– Nikt nie wyłączył? – skrzywił się Kaczmarek.
Jeszcze godzinę wcześniej w „Kurierze” rzuciła mu się bowiem w oczy krótka, acz treściwa reklama: „Kto oszczędza, ubezpiecza byt własny i rodziny, pomnażając majątek narodowy. Prezydent stołecznego miasta Poznania, Cyryl Ratajski”.
– Nie wypadało – wyjaśnił pokornym tonem asystent profesora. – Zresztą, przez telefon zakazali nam dotykać czegokolwiek.
Kaczmarek momentalnie poczuł sympatię do przerażonego Szamotulskiego.
– A, skoro tak, to bardzo dobrze pan zrobił – pochwalił młodego doktora matematyki, jednocześnie bacznie przyglądając się przewróconemu do tyłu fotelowi. – No dobrze, szanowny panie. Proszę nam pokrótce opowiedzieć, co właściwie pan dzisiaj tu stwierdził?
Szamotulski z trudem panował nad swoimi drżącymi dłońmi. Chciał je schować za plecy, ale najwidoczniej zdał sobie sprawę z absurdalności tego rozwiązania, bo ostatecznie złożył je przed sobą jak do modlitwy, usiłując zachować spokój i skupić myśli.
– Przyszedłem do pracy jak zwykle o siódmej trzydzieści – rozpoczął z iście matematyczną precyzją. – Chciałem pobrać na portierni klucz do gabinetu, ale portier powiedział mi, że wyjątkowo klucza nie ma, bo nikt go poprzedniego dnia nie zwrócił. Przyznaję, nieco się zdziwiłem, ale cóż… Profesorowi zdarzało się zostawać w gabinecie na noc. Zwłaszcza teraz, gdy mamy takie ciepłe lato…
– Nie rozumiem – wszedł mu w słowo komisarz, marszcząc brwi. – Niby dlaczego pan profesor Krygowski, człowiek w końcu w słusznym wieku, miałby tu zostawać na noc? I gdzie niby by spał? W tym niewygodnym fotelu?
– To z miłości… – jęknął Szamotulski.
– Z czego?
– Z miłości do matematyki, panie komisarzu. Oczywiście do matematyki! – poprawił się natychmiast asystent profesora. – Profesor Krygowski ma taki zwyczaj, że przed udaniem się na odpoczynek lubi zadać sobie jeszcze nieco trudu i zabrać się za bary z jakimś ekstraordynaryjnym zadaniem…
– Za bary z zadaniem? Z wywróconego fotela wnioskuję raczej, że mocował się z kimś bardziej namacalnym!
– Ano właśnie, panie komisarzu! – znowu załamał ręce doktor Szamotulski. – Wydaje mi się… Właściwie jestem więcej niż pewny, że szanowny pan profesor padł ofiarą zamachu na swoje życie!
Kaczmarek zrobił duże oczy.
– A z czego pan tak wnioskuje, panie szanowny? – zapytał, przytłoczony ciężarem wysuniętego dopiero co, niezwykle sugestywnego, podejrzenia.
– A z tego, panie komisarzu – wybuchnął niemal płaczem Szamotulski, doskakując do wywróconego fotela.
Prawą dłonią celował teraz w coś na brązowym dywanie. Komisarz zrobił dwa kroki w przód i spojrzał w to samo miejsce. Na puszystym dywanie, nieopodal wywiniętej w górę nogi fotela, dostrzegł wyraźną szkarłatno-rdzawą plamę.
– Panowie, do roboty! – rozkazał natychmiast swojej ekipie.
Gdy przepuszczał policyjnego fotografa, zauważył, że dłonie Szamotulskiego znowu opanowały chaotyczne drgawki.
Godzinę później, u wyjścia z Zamku w stronę Świętego Marcina
Przebiegły żurnalista zaczaił się na Kaczmarka w wahadłowych drzwiach odgradzających hol korytarza od kamiennych schodów, wiodących na miejski trotuar. Miał na sobie tanią marynarkę, a w dłoniach dzierżył notes i ołówek. Na jego młodej, dość bezczelnej twarzy błąkał się podejrzliwy uśmieszek.
– Redaktor Władysław Grabski z „Kuriera”! – krzyknął w stronę policjanta, usiłując zatarasować swoim wątłym ciałem wyjście na zewnątrz. – Panie komisarzu Kaczmarek, czy to prawda, że zaginął profesor Krygowski?
Gruby komisarz zignorował pytanie, ale nie udało mu się zgrabnie wyminąć blokady utworzonej z nader chudego korpusu dziennikarza.
– To my się w ogóle znamy? – fuknął na gryzipiórka.
– Władysław Grabski z „Kuriera”…
– Taaa, a ja jestem Ignacy Mościcki! – huknął rozeźlony na młodzika. – Proszę nie przeszkadzać w wykonywaniu czynności służbowych! Proszę się odsunąć!
– Kiedy ja mam pytanie…
– Panie, każdy ma jakieś pytania! Całe życie zmagamy się z pytaniami! Daj pan mi teraz spokój, jak kocham Boga!
– Panie komisarzu! Czy potwierdza pan nieoficjalną informację o zaginięciu profesora Zdzisława Krygowskiego?
O do diabła, przemknęło przez głowę Kaczmarka. Bez dwóch zdań mamy przeciek w komendzie!
– To niczym niepoparte plotki, panie redaktorze! – rzucił w stronę żurnalisty, skutecznie przepychając w końcu jego chudy korpus w kierunku Świętego Marcina.
– Skoro tak, to co tutaj panowie robicie? – redaktor Grabski okazał się jednak trudniejszym przeciwnikiem, niż się to komisarzowi wydawało.
Chwycił za połę marynarki komisarza i nie zamierzał odpuścić.
– Borowczak! – ryknął Kaczmarek, w najwyższej desperacji wskazując na wczepioną w siebie dłoń dziennikarza. – Weź mi z drogi tego barana! Bo jak nie, sięgnę po broń! A bardzo bym tego nie chciał! Bardzo!
Dziennikarz zbladł, puszczając garderobę komisarza.
– Czyli co? – zagadnął raz jeszcze, tym razem nieco chaotycznie. – Czyli mam napisać, że dzisiaj rano ekipa dochodzeniowa z Prezydium Policji przyjechała na uniwersytet, żeby wypić sobie herbatkę?
W Kaczmarku zagotowała się krew.
– Słuchaj no, szczunie! – Teraz to on dorwał się do taniej marynarki Grabskiego. – Mamy w Rzeczpospolitej Polskiej wolność słowa, ale jeśli jutro, a nawet dziś po południu, wydrukujesz coś równie idiotycznego, osobiście stawię się w twojej zafajdanej redakcji i dopilnuję, żebyś zeżarł cały nakład „Kuriera”! Jeśli już koniecznie musisz coś napisać, to masz prawo podać jedno: komisarz Kaczmarek odmówił komentarza! Rozumiemy się?! No, to powtórz, ale szybko!
– „Komisarz Kaczmarek odmówił komentarza” – jęknął na wydechu młody dziennikarz.
– Brawo! I tego się trzymajmy! – komisarz odepchnął Grabskiego na schody, dbając wszakże, by dziennikarz z nich przypadkiem nie spadł.
Lepiej, żeby ten gryzipiórek nie miał niepotrzebnych punktów zaczepienia do swojej skandalizującej relacji.
– My się jeszcze policzymy! – usłyszał za plecami szczeniacką pogróżkę.
Przejął się nią tyle co zeszłorocznym śniegiem. Jego myśli krążyły bowiem wokół tego, co ustalił w gabinecie Krygowskiego. Musiał się tym szybko podzielić z podinspektorem Kayserem.
Kwadrans później, w Prezydium Policji
– Jesteście pewni, że to krew profesora?
Pytanie podinspektora Kaysera wybrzmiało chłodno, a przy tym niezwykle prosto i logicznie. Komisarz Kaczmarek poruszył się niespokojnie na krześle.
– Pewność będziemy mieć, gdy nasi laboranci porównają grupę krwi z próbki z danymi z archiwum medycznego Uniwersytetu Poznańskiego. Wystąpiliśmy już do rektora o takie informacje – odpowiedział.
– Mamy takie możliwości techniczne? – zainteresował się Kayser.
– Tak, laboratorium w Komendzie Głównej w Warszawie wykonuje takie analizy. Ale na wynik musimy poczekać kilka dni.
– To poczekamy. A póki co, opowiadaj, co tam jeszcze odkryliście.
Kaczmarek potargał nerwowo jeden ze swoich baków. Przez chwilę zastanawiał się, od czego zacząć, by relacja była spójna i nie prowokowała szefa do zadawania niepotrzebnych pytań.
– Przede wszystkim gabinet miał uchylone okno, a przy biurku profesora leżał przewrócony w tył fotel. Ciężki, obity skórą mebel, który nie mógł się przewrócić ot tak, bo Krygowski nagle się podniósł.
– Sugerujesz, że ktoś go zaatakował?
– Być może. Jak już wspomniałem, poza plamą krwi na dywanie nie zaobserwowałem żadnych innych śladów walki. Obok biurka, właściwie tuż pod nim, znalazłem za to rozdeptane wieczne pióro. Wyciekło z niego sporo atramentu.
– Należało do profesora?
– Tak. Jego asystent natychmiast je rozpoznał. Wszystko wskazuje na to, że wczoraj późnym wieczorem matematyk zasiadł swoim zwyczajem do jakiegoś niezwykle wciągającego zadania. Na biurku nadal spoczywała bowiem rzetelnie zapisana karta papieru, a obok inne, z masą dziwnych wyliczeń.
– Dziwnych?
– Dziwnych dla mnie, szefie. Nigdy nie byłem mocny z przedmiotów ścisłych, więc nie potrafiłem się rozeznać w tych profesorskich notatkach. Ale doktor Szamotulski, znaczy się jego asystent, powiedział, że profesor niemal rozwiązał skomplikowane zadanie z zakresu funkcji ekliptycznych…
– Chyba eliptycznych, Biniu?
– Zapewne tak, najmocniej przepraszam. W każdym razie, był już bliski finału, po którym być może udałby się na zasłużony wypoczynek w domu. Tyle że nie dane mu było skończyć zadania. To znaczy, nie dano mu ukończyć…
W gabinecie Kaysera zapadła na moment kłopotliwa cisza. Chwila była szczególna: obaj policjanci doskonale zdawali sobie sprawę, że poprzedniego dnia wieczorem w gabinecie profesora Krygowskiego, w pomieszczeniach uniwersyteckich doszło do czegoś w rodzaju aktu terrorystycznego lub porwania. Krew i zniszczone pióro na dywanie aż nadto dobitnie wskazywały, że naukowiec został zaatakowany przez nieznanych sprawców i zapewne spróbował stawić im opór. Co nastąpiło później, pozostawało największą zagadką. Tak czy owak, profesor zniknął. Dlaczego jednak nikt nie zauważył momentu porwania? I jak do niego doszło?
– Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nikt niczego nie usłyszał – odezwał się w końcu Kaczmarek tonem zdradzającym przygnębienie. – Portier na parterze klnie się na pamięć swojej matki, że wczoraj po godzinie dwudziestej pierwszej nikt nie wchodził na piętro Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego.
– No jak to, do diabła? – zeźlił się Kayser. – Nic nie rozumiem! Profesora porwały duchy? Czy może sam ulotnił się jak duch?
Komisarz znowu potargał palcami za prawy bak.
– Nie ulega dla mnie kwestii, że ktoś uprowadził profesora – orzekł w końcu. – Zdaję sobie sprawę, że okoliczności zniknięcia Krygowskiego wyglądają zgoła idiotycznie, ale na pewno po spokojnej analizie da się odtworzyć prawidłowy przebieg wypadków.
– Okno? – Kayser łypnął okiem na Kaczmarka.
– Niemożliwe. To w końcu pierwsze piętro! Poza tym na gzymsie nie odkryliśmy żadnych śladów – żachnął się Kaczmarek. – Wygląda na to, że uchylił je sam profesor, w końcu wieczór był ciepły i duszny.
– Tak, to się trzyma kupy – mruknął Kayser. – Czyli porwali go korytarzem…
– No właśnie nie, panie podinspektorze! – zaoponował komisarz. – Gdyby szamotali się z profesorem na korytarzu, portier musiałby coś usłyszeć albo zobaczyć. Zresztą, o dwudziestej drugiej zamyka drzwi w holu Zamku na klucz i zaczyna obchód poszczególnych pięter. Porywacze musieliby mieć cholerne szczęście, przemykając się z walczącym profesorem po korytarzach Zamku.
– Chyba że rychło go obezwładnili – podsunął szybką hipotezę śledczą Kayser. – W końcu, profesor najprawdopodobniej oberwał czymś w głowę. Nawet jeśli nie stracił wtedy przytomności, mogli go uśpić jakimś mocnym środkiem. Na przykład eterem…
– Mimo wszystko wydaje mi się, szefie, że bandyci nie ryzykowaliby holowania ciała profesora przez zamkowe korytarze – wyraził wątpliwość Kaczmarek. – A co do eteru, pełna zgoda. Musieli jakoś spacyfikować naukowca. Z tego, co widziałem na zdjęciach, profesor mimo słusznego wieku nie należy w końcu do ułomków.
Kayser zaczął ubijać tytoniem swoją nieodłączną fajkę z cybuchem w kolorze wiśni.
– Skoro nie przez okno i nie korytarzem, to jak go, do diabla, porwali? – zirytował się. – Przecież nie rozpłynęli się z nim w powietrzu!
Kaczmarek wytrzymał twarde spojrzenie przełożonego.
– I tu jest właśnie pies pogrzebany – potwierdził. – Myślę, że trzeba się będzie odwołać do wiedzy tajemnej.
– Tajemnej? Czyś ty, Biniu, aby nie zwariował?
– Szef się nie martwi, wiem, co mówię. Trzeba się odwołać do tajnej wiedzy o Zamku.
Poznań, kamienica przy ulicy Focha 54, około jedenastej
Wystrój mieszkania na drugim piętrze nie pozostawiał wątpliwości, do kogo należy to lokum. Jeśli nawet szeroki korytarz nie zdradzał jeszcze profesji pana domu, to już szczelnie obstawiony regałami salon i imponująca, licząca kilkaset woluminów biblioteka mówiły o właścicielu wszystko. Profesor Zdzisław Krygowski zgromadził niebywałą kolekcję wydań dzieł matematyków z całego świata – i niechybnie z niej korzystał, o czym świadczył jeden z tomów, odłożony na stolik obok bujanego fotela.
– Mąż bardzo lubi w nim siadać i analizować różnorakie zagadnienia logiczne – szepnęła małżonka naukowca, składając ręce jak do modlitwy.
Jej podkrążone oczy zaświadczały, że ostatnia noc była dla niej koszmarem. Kaczmarek zapamiętał, że żona profesora zgłosiła zaginięcie jeszcze przed północą. Jego uwagi nie uszło wszakże, że wypowiedziała się o małżonku w czasie teraźniejszym. To dobry znak – pomyślał. To znaczy, że nadal jest dobrej myśli.
– Rozumiem, fotel sprawia wrażenie wielce wygodnego – przytaknął grzecznie.
– Może usiądziemy na sofie, panie komisarzu? – W spojrzeniu i ruchach małżonki profesora Kaczmarek wyczuwał niepewność.
– Dziękuję, bardzo chętnie.
Wierzchem dłoni starł kroplę potu, która spłynęła niespodziewanie po jego skroni. Letni dzień stawał się coraz bardziej gorący, robiło się duszno. Zanosiło się na burzę.
– Szanowny panie komisarzu… – Pani domu niespodziewanie położyła drobną, zimną dłoń na ręce policjanta. – Przepraszam, jestem bardzo zdenerwowana… Proszę mi obiecać…
– Tak?
– Proszę mi obiecać, że znajdzie pan mojego męża całego i zdrowego…
Kaczmarek chrząknął lekko, jakby usłyszał coś, z czym trudno mu się było pogodzić.
– Szanowna pani profesorowo – uśmiechnął się możliwie ciepło, choć zdawał sobie sprawę, że wypadł sztywno – mogę pani obiecać jedno: zrobimy wszystko, co w naszej mocy.
– Ja rozumiem, ale jednak… Pański szef mówił…
– Łaskawa pani! – Komisarz postanowił od początku grać w otwarte karty. – Dopóki nie znamy, że tak powiem, prawdziwego tła tego, co niedawno się wydarzyło, doprawdy trudno nam zobowiązywać się do czegoś więcej ponad rzetelną pracę nad wyjaśnieniem zaistniałej sytuacji…
– Sądzi pan… – Oczy żony profesora zaszły nagle mgłą wzruszenia. – Mój Boże, czy on… czy nie żyje?
– Skądże znowu! – zaprotestował gwałtownie Kaczmarek, ściskając impulsywnie chłodną dłoń kobiety. – Skądże znowu! Na razie wiemy tylko tyle, że zniknął. I dlatego staramy się ustalić, co tak naprawdę się wydarzyło.
– Więc… jest nadzieja?
– Szanowna pani, nadzieja jest zawsze.
Kobieta w szarej garsonce westchnęła głośno, ale bez ulgi. Powolnym ruchem wyciągnęła swoją dłoń z dłoni komisarza. Widać było, że walczy ze sobą, próbując pohamować emocje.
– Słucham pana, panie komisarzu – oświadczyła w końcu z godnością. – Na pewno ma pan wiele pytań.
– Dziękuję. – Kaczmarek postanowił szybko przejść do rzeczy. – Pani mąż do późnych godzin wieczornych zmagał się wczoraj z pewnym zadaniem matematycznym. To z tego powodu zabawił w swoim gabinecie nieco dłużej. Wiemy z absolutną pewnością, że nie opuścił Zamku głównym wyjściem. Próbujemy odtworzyć szczegóły tamtej sytuacji i zorientować się, w jaki sposób oddalił się z terenu uniwersytetu…
Rzeczowy wywód Kaczmarka brzmiał cokolwiek sztywno i nienaturalnie, komisarz postawił sobie wszakże za punkt honoru unikanie sformułowań typu „porwanie” czy „uprowadzenie siłą”. Za żadne skarby nie zamierzał się też przyznać do zauważonych w gabinecie profesora śladów krwi. Pouczył zresztą w tej materii z rana doktora Albina Szamotulskiego. „Nie szokujmy rodziny” – zaproponował.
– Nie rozumiem – zdziwiła się profesorowa, a jej twarz przybrała wyraz bezgranicznego zaskoczenia. – To Zdzisiu… nie wyszedł w ogóle z Zamku?
Cisza, jaka zaległa na moment między nimi, pozwoliła przebić się do pokoju metalicznym dźwiękom hamulców bimby linii numer 4, zatrzymującej się właśnie na przystanku przy skrzyżowaniu Focha z Wyspiańskiego.
– Można tak powiedzieć – przyznał grzecznie Kaczmarek. – Choć nie mamy żadnych dowodów ani relacji świadczących o tym, że opuścił swój gabinet, faktem pozostaje, że jednak w jakiś sposób z niego… wyszedł.
Komisarz rozumiał zdumienie swojej rozmówczyni. Trudno przecież było w logiczny sposób zaakceptować tę dziwną konstrukcję faktów.
– Czyli został uprowadzony – oceniła nadzwyczaj trzeźwo żona profesora.
Komisarz musiał przyznać, że jej mąż mógłby być z niej dumny.
– Ten aspekt sprawy jest ciągle przedmiotem naszej analizy, szanowna pani. – Kaczmarek szybko prześlizgnął się na inne tory. – Ja natomiast mam do pani zwyczajowe w tej sytuacji pytania…
– Słucham.
– Po pierwsze, łaskawa pani: czy profesor miał jakichś wrogów?
– Nic mi o nich nie wiadomo – szepnęła profesorowa Krygowska. – O kim pan myśli, panie komisarzu?
– No… nie wiem. Może popadł w jakieś kłopoty finansowe? A może w złe towarzystwo?
– Złe towarzystwo? Wykluczone! – żona profesora niemal prychnęła śmiechem. – Zdzisław obraca się wyłącznie wśród ludzi na pewnym poziomie. Intelektualnym, rzecz jasna. Nic mi nie wiadomo, by miał też jakieś kłopoty natury finansowej. A proszę mi wierzyć, wiedziałabym o nich pierwsza.
– Nie wątpię, szanowna pani. Nie wątpię. A rodzina?
– Tak?
– Czy w najbliższej rodzinie… nie zdarzył się ostatnimi czasy jakiś zatarg? Może jakieś nieprzyjemne, że tak powiem, nieporozumienie?
Kobieta po raz pierwszy spojrzała na Kaczmarka podejrzliwie.
– Nie wiem, o czym pan mówi, komisarzu – odpowiedziała chłodnym tonem. – Czy mógłby się pan wyrażać… hm, odrobinę precyzyjniej?
Kaczmarek poczuł, że poci się jak żak, przyłapany na kompletnym nieprzygotowaniu podczas egzaminu. Musiał sięgnąć po chustkę, by obetrzeć zroszone potem czoło.
– Pani wybaczy mój brak precyzji… Moja praca nader często polega jednak bardziej na pewnym sondowaniu, niż zadawaniu z góry przygotowanych pytań – usprawiedliwił się szybko. – Przypomina często poszukiwanie w ciemnościach czy we mgle…
– Zapewniam pana komisarza, że Zdzisiu ma niezwykle serdeczne relacje z rodziną i cieszy się również wielką sympatią najbliższych. Zarówno krewnych, jak i przyjaciół.
– Skoro tak, to… miło to słyszeć, szanowna pani. Naprawdę miło! – westchnął zrezygnowany Kaczmarek.
Aby nie zdradzić swojego rozczarowania, powiódł szybkim wzrokiem po grzbietach matematycznych ksiąg, prężących się w biblioteczce profesora.
– Zawsze byłem słaby z rachunków – zdobył się na samokrytykę.
Profesorowa przyjrzała mu się po raz pierwszy z sympatią, pomieszaną zapewne ze współczuciem.
– Cóż, nie każdy jest… – przytomnie nie dokończyła puenty.
To jednak wystarczyło, by komisarzowi zrobiło się smutno, by nie rzec: przykro.
– Będę wdzięczny za wszelkie sygnały w sprawie pani męża – powiedział cicho, wstając z sofy i wręczając gospodyni swoją wizytówkę z numerem telefonu.
Wychodząc z mieszkania zaginionego profesora, Kaczmarek odetchnął z ulgą.
– Cóż, nie każdy musi być… – zmodyfikował sens przykrej sentencji, którą dopiero co usłyszał.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Sznytka (gwara poznańska) – kromka chleba.
Eka (gwara pozn.) – banda, grupa.
Szczun (gwara pozn.) – chłopak.
Wybiłokno (gwara pozn.) – łobuz.
Sic transit gloria mundi (łac.) – Tak przemija chwała tego świata.
Tak samo nazywał się dwukrotny premier rządu RP, minister skarbu i autor reformy walutowej w 1924 r.
Dziś ul. Głogowska.
Bimba (gwara pozn.) – tramwaj.