- W empik go
Sznurek - ebook
Sznurek - ebook
Po wydaniu mojej drugiej powieści zadzwonił do mnie profesor Domańczyk, mój nauczyciel historii z liceum. W dwóch pierwszych książkach nie opisałem go zbyt dobrze, więc propozycja: „Lang, musimy natychmiast porozmawiać, natychmiast, Lang”, nie wzbudziła we mnie przesadnego entuzjazmu… Powiedział, że może dla odmiany napisałbym coś dobrego, a on ma dla mnie taką historię, że… „Lang, przestań pisać o bzdetach, Lang” – krótko podsumował moje pisarstwo. Od niego dowiedziałem się o istnieniu Krystiana Kowalskiego… – pisze o swojej najnowszej powieści Adam Lang.
Spodziewacie się banalnych, wyssanych z palca problemów nastolatka, dylematów w stylu „lepsza ta nereczka [dziewczyna – przyp. red.] czy tamta”? Nic bardziej mylnego. Krystian mieszka na wsi. Typowa dziura na Podlasiu. Jeśli wrony rzeczywiście gdzieś zawracają, to u nas – opowiada. Ojciec to sadysta i okrutnik, odbicie dziadka, który podjudza go do działania. Matki właściwie ciągle nie ma, bo co rusz opiekuje się babciami, ciotkami i znajomymi, które bardzo potrzebują jej pomocy. Starszy brat Seba nie jest lepszy. To przez niego i jego kolegów osiłków Krystian przeżywa kolejne dramaty. Są też kumple, no i oczywiście dziewczyny. Tę wymarzoną i zdawałoby się nieosiągalną Krystian poznaje, odwiedzając matkę, pomieszkującą obecnie u chorej ciotki w Warszawie. Sonia jest inna – mądra, piękna, z wielkiego miasta i zdaje się lubić Krystiana. Szkopuł w tym, że to dziewczyna Konrada, jego przyjaciela z dzieciństwa, który dawno temu przeprowadził się do stolicy. Czy taki związek ma rację bytu? Czy Krystianowi uda się wyrwać ze szponów toksycznej rodziny i stworzyć swoje małe szczęście?
Adam Lang to ewenement na polskiej scenie literackiej. Pisze dla chłopców i o chłopcach, co należy do rzadkości w rodzimej literaturze młodzieżowej. Zawojował serca czytelników i krytyków książką Klucze. Jego literacki debiut był nominowany do Nagrody Polskiej Sekcji IBBY „Książka Roku” i trafił na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej.
Ktokolwiek kryje się za autorskim pseudonimem (…), pisze z brutalną szczerością i dobrze zna realia życia współczesnych licealistów – Joanna Olech, „Książki. Magazyn do czytania”
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05992-0 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drabina przerażenia
Nasze podwórko wyglądało wtedy prawie tak samo jak dziś — wciąż nieuprzątnięte miejsce po starym domu pradziadków, nieużywana studnia koło ogrodu, plastikowe beczki nie wiadomo po czym, zrzucone byle jak drewno na zimę, dziurawe opony samochodowe, zardzewiałe ramy po rowerach, rozwalający się płot, który ojciec od zawsze miał naprawić, bo „w tym roku na mus trzeba to zrobić”, stodoła, pod którą robiły podkop wszystkie nasze psy, kurnik, w którym nigdy nie świeciła żarówka, letnia kuchnia z tak obleśnym lepem na muchy, że nie wiem po co produkują środki wymiotne, obora, gdzie urodziła się Diana, ogródek, w którym rosły gorzkie ogórki, suche jak listewka rzodkiewki i przeżarte przez ślimaki kapuściane łby, a wszystko to poprzerastane perzem. Normalne wiejskie podwórko.
Miałem dziewięć lub dziesięć lat. Staliśmy z Sebą pod drabiną. Nasz dom zbudował mój dziadek. Piwnica, dwa piętra i strych. Byliśmy normalną polską rodziną, więc jak to u nas, dom nigdy nie doczekał się otynkowania, balkony nie miały balustrad, a na strych nikomu nie chciało się robić schodów, więc można tam było wejść tylko po drabinie. Wyobraźcie sobie najbardziej chybotliwą drabinę z obluzowanymi szczeblami, do niczego nieprzytwierdzoną i stojącą niemal pionowo przy ścianie. Seba był odważny, więc wchodził tam od dawna. Ja zostawałem na dole i zazdrościłem mu, a on wciąż powtarzał, że jestem jeszcze za mały. Spadnę, roztrzaskam czaszkę i tata się na niego wścieknie, że pozwolił mi wejść, więc chociaż by chciał, nie może się zgodzić, żebym tam wchodził. A jeśli to zrobię, dupę skopie mi tak, że odbyt będę miał w nosie. Kiedy się kłóciliśmy albo kiedy mi coś zabrał, uciekał na strych, a ja stałem przy drabinie i wyłem z bezsilności lub kopałem ścianę.
Dlaczego w końcu Seba się zdecydował, że nauczy mnie tam wchodzić? Tego nie wiem. Może miało to związek z tym, że kazałem mu mówić, dokąd pojechała mama, a on też nie wiedział? Może cierpienie, że znowu jej nie ma, uaktywniło w nim gen miłości braterskiej? Nie kojarzyłem dokładnie, o co chodzi. Wiedziałem tylko, że jakaś babcia jest chora i mama musiała do niej pojechać. Nienawidziłem tej babci i bardzo się tego wstydziłem. Wiedziałem, że nie wolno nienawidzić ludzi, bo to grzech, o którym trzeba będzie powiedzieć na spowiedzi. W każdym razie oszalałem ze szczęścia, gdy Seba powiedział, że nauczy mnie wchodzić po drabinie. Wyczekaliśmy moment, kiedy dziadek i tata wyszli z domu.
Seba zachybotał drabiną.
— To łatwe, tylko musisz się cały czas trzymać, żeby nie spaść na pysk, rozumiesz? Jak się puścisz, to szufelką będę cię zbierał, bo czaszka ci pęknie i mózg wypłynie. Ale jak się nie puścisz, to spokojnie wejdziesz. Nie patrz w dół, tylko przez cały czas do góry.
Myślę, że gdy Armstrong stawiał stopę na Księżycu, nie czuł nawet połowy emocji, które ja przeżywałem, wchodząc na strych.
Chwyciłem drabinę i stanąłem na pierwszym szczeblu.
Trzęsła się bardziej, niż sobie wyobrażałem.
Poczułem, że nie mogę zadrzeć nogi.
— Teraz się okaże, czy jesteś moim bratem, czy zdechłym tchórzem.
Seba miał wtedy jedenaście lat, a już umiał motywować ludzi. W genach to dostał.
Jak następnym razem usłyszycie, że jakiś dzieciak złamał sobie, co tylko się dało, zainteresujcie się, gdzie wtedy był jego brat.
Postawiłem nogę na drugim, a potem na trzecim szczeblu. Zaczęło mi się to podobać, bo zrozumiałem, że mi się uda.
Kiedy doszedłem do przedostatniego szczebla, zobaczyłem podłogę. Nieheblowane deski, zapach kurzu, lakieru, siana, roztoczy, zbutwiałych koców i starych zdezelowanych mebli.
Stanąłem na strychu.
— Proste, nie?
Zrobiłem to! Dokonałem niemożliwego! Teraz wszystko mi się uda. Mama szybko wróci i…
Wtedy ich usłyszałem. Trzech chłopaków z klasy Seby. Była sobota, więc przyszli pograć w karty, na komputerze albo w piłkę. Nienawidziłem ich, bo zabierali mi brata. Jak wszyscy młodsi bracia byłem zwyczajnie zazdrosny. Nie rozumiałem, po co Seba się z nimi zadaje, skoro może się bawić ze mną. Ale zazdrość to była w tym momencie drobnostka. Bałem się ich jak cholera. Byli jak szwędy z The Walking Dead, jak zastrzyk w oko, jak sam na sam z rekinem ludojadem, jak pochowanie żywcem w trumnie, jak wszystko, czym Seba mnie straszył. Jeszcze się łudziłem, że nie ma wśród nich Adamiaka, bo wiadomo, że nadzieja umiera ostatnia, a jego bałem się najbardziej.
Adamiak mieszka na kolonii, to znaczy jego dom stoi już poza właściwą wsią. Jak się idzie od szosy, najpierw trzeba minąć dom Adamiaków, dlatego sam nigdy tamtędy nie chodzę. Wybieram drogę przez mokre pole, rowek i jeżyny. Adamiak lubi kopać, szarpać, wyśmiewać i upokarzać, a jeśli zjawi się na boisku, a ty w porę nie uciekniesz, postawi cię na bramce i będzie ci kopał tyłek za każdym razem, gdy nie obronisz, a nie obronisz, kiedy grają starsi chłopcy i kopią tak mocno, że gdybyś próbował obronić, toby ci piłka ręce połamała. Oczywiście ten wiejski socjopata prześladuje tylko młodszych.
Jeszcze przez sekundę błagałem świat, żeby Adamiak przyszedł tylko na chwilę, ale nic z tego. Świat lubi się zabawić moim kosztem.
— A ten co robi? Ojciec wie, że tam wlazł?
Adamiak zawsze wie, co wolno któremu dzieciakowi i tym trzyma wszystkich w szachu.
Seba nerwowo spojrzał na schody.
— Dobra, wchodzimy — zarządził Adamiak.
Wszyscy zwinnie weszli na strych.
Ta prawda go zabije
— O, są już młode.
Podeszli do małego okienka przy podłodze, które wychodzi na nasze podwórko i z którego widać bocianie gniazdo na stodole. Adamiak położył się na środku, co nikogo nie zdziwiło, bo kto ma zająć miejsce dla VIP-a, jeśli nie wódz? Reszta jego kumpli, w tym Seba, położyła się po bokach. Ja stałem, udając, że mnie nie ma.
— Seba, dawaj lornetkę!
Seba podszedł do drugiego okienka i przyniósł Adamiakowi lornetkę.
Nie wiedziałem, że na strychu jest materac, koce, lornetka i że tak dobrze widać gniazdo, drogę, sad Stępniewskich, pola Podedwornych i rowek. Tyle lat zmarnowałem na gapienie się na bociany tylko z podwórka. Dlaczego nikt mi nie powiedział, że jest w domu takie niesamowite miejsce?
Ostrożnie kucnąłem za plecami Adamiaka i reszty.
Gniazdo wyglądało niesamowicie. Było głębokie, porośnięte ognichą i chabrami, rosła nawet mała brzózka.
Pisklaki nie wyglądały jak bociany. Siedziały w gnieździe prawie nieruchomo. Pomyślałem nawet, że może nie żyją.
Już zaczynało mi się nudzić, gdy nagle jedno z piskląt położyło sobie głowę na plecach i zaczęło kląskać.
— One zawsze wiedzą, kiedy leci stary. Wyczuwają to — powiedział Seba.
— To się nazywa szósty zmysł, ciemniaku. — Adamiak odebrał Sebie zwycięstwo.
Jasne, że z dołu wiele razy widziałem, jak stary bocian ląduje na gnieździe i jakie tam wtedy jest zamieszanie. Raz nawet patrzyliśmy z podwórka, jak obcy bocian bije się z jednym z naszych, ale to jak oglądać w telewizji jazdę na rowerze albo jeździć samemu. Nieporównywalne.
Po chwili przyleciał dorosły bocian. Trzy pisklaki ożywiły się natychmiast i zaczęły kląskać, poruszać się i machać skrzydłami. Otworzyły dzioby, a stary bocian zwymiotował im jedzenie.
— To żaby? — zapytałem, wychowany na wierszach o bocianach.
Okazało się, że jestem tępy jak pilnik. Bociany jedzą głównie myszy. U nas pola były pełne kukurydzy, więc myszy było pod dostatkiem i bociany karmiły nimi pisklęta.
Po kilku minutach zjawił się drugi bocian. W końcu jeden dorosły odleciał. Żarcie się skończyło, więc znów zrobiło się spokojnie. Pisklaki gramoliły się bezładnie.
— O, kurde!
Spojrzałem na gniazdo. Stary bocian chwycił dziobem pisklaka. Kołysał nim na boki.
— Co on zrobi? — Ledwo wykrztusiłem z siebie to pytanie.
— Zadziobie go — powiedział Adamiak takim tonem, jakby mówił, która jest godzina.
Serce zamarło mi z przerażenia. To był przecież jego rodzic! Stary bocian, który przed chwilą karmił swoje dzieci. Podobnie jak ja, pisklak nie miał pojęcia, że świat oferuje rozrywki w rodzaju wywalenia z gniazda przez własnego rodzica, ale instynktownie darł się wniebogłosy.
Nic mu to nie pomogło. Stary bocian wziął zamach jak kulomiotacz i wyrzucił małego bocianka, a potem zaczął czyścić sobie pióra. Dwa pozostałe pisklaki siedziały spokojne.
Popatrzyłem na Sebę. Miałem nadzieję, że cofnie film i okaże się, że to była wersja dla żartu.
— To się ten drugi bocian zdziwi. Wróci, a tu o jednego mniej.
Byłem na granicy śmierci w wyniku doznanej traumy. Jasne, że zabija się świnie, kurczaki i w ogóle jasne, że lis zjada zająca. Byłem ze wsi, więc wiedziałem takie rzeczy, ale żeby bocian wyrzucił bociana?! On wyrzucił swoje własne dziecko!
Pewnie miałem nie najmądrzejszą minę, bo Seba postanowił mnie oświecić.
— To normalne. Jak jest kiepskie lato, wyrzucają najsłabszego.
— Ludzie też tak robią — powiedział Adamiak.
— Nieprawda! — Przeraziłem się.
— Ludzie tak nie robią — powiedział ktoś.
Lubię myśleć, że to był Seba, chociaż wiem, że to mało prawdopodobne.
— Prawda. Nie okłamuj go — powiedział twardo Adamiak. — Po co trzymać w domu słabych? Żeby żarcie marnowali?
— Nie! — zapiszczałem.
— Tak jest. U nas też wyrzucili słabego. Sam widziałem. Słowo honoru — powiedział Adamiak.
Popatrzyłem błagalnie na Sebę. Chciałem, żeby zaprzeczył.
— U nas by nie wyrzucili! — Zacząłem ryczeć, bo Seba mrugnął do Adamiaka, a to nigdy nie oznaczało niczego dobrego.
— Już wyrzucili — powiedział wolno Seba — tylko nie chciałem ci tego mówić, bo byłeś za mały.
— Nie jest już mały, ma prawo znać prawdę.
Myślę, że kiedy onkolog informuje pacjenta o nieoperacyjnym raku wszystkiego, to ma właśnie taką minę, jaką wtedy miał Seba.
— Nasz tatuś w tym roku chciał cię zakopać na bagnach. Dziadek i ja musieliśmy go trzymać, bo już szedł po ciebie.
— Nieprawda!
— Niestety, to prawda. — Adamiak zrobił równie smutną minę. — U nas wyrzucili dwoje najsłabszych dzieci. Tak po prostu jest. U Podedwornych…
Okazało się, że w każdym domu rodzice wyrzucili jedno albo dwoje dzieci.
Jak mogłem w to nie uwierzyć? Byli starsi, mądrzejsi, dawali słowo honoru i było im przykro, że przez tyle lat ukrywali przede mną prawdę.
Stary bocian jeszcze przez chwilę coś tam poprawiał, a w końcu odleciał. Dwa pisklaki poszły spać, nieruchome i przycupnięte.
Adamiak zarządził zejście.
Zostałem tylko ja. Nabrałem powietrza, bo przecież też musiałem jakoś zejść.
Kowalscy to tchórze
— Ale się boi!
Adamiak chwycił drabinę i nią potrząsnął.
Dotarło do mnie, że za chwilę umrę. Jeden fałszywy ruch i Seba będzie mnie zbierał szufelką z podłogi.
— Nie zejdzie. Wszyscy Kowalscy to tchórze.
— Złaź! — zawołał Seba.
Czułem, że jest na mnie zły. Bardzo nie lubię, gdy ktoś jest na mnie zły, zwłaszcza tata, dziadek albo Seba.
— Seba!
— Złaź na dół!
— Se-ba!
— Nie zejdzie, to tchórz — podgrzewał atmosferę Adamiak.
— Złaź! Stawiaj nogę i trzymaj się — wrzasnął Seba.
W międzyczasie przyszedł Konrad, z którym chodziłem do jednej klasy i siedziałem w jednej ławce. Mój przyjaciel.
— Dajcie mu spokój — krzyknął, kiedy zorientował się w sytuacji.
Chciał biec po swojego ojca, bo był znanym skarżypytą i miał ksywę Ozór, ale Adamiak złapał go i wykręcił mu ręce.
— Seba pomoże ci zejść, jeśli nasikasz na Ozora. Jeśli nie… on zginie. Wyrwiemy mu mózg. Decyduj.
Wiedziałem, że Adamiak mówi poważnie. On i jego ludzie byli zdolni do wszystkiego. Widziałem, jak siostrze Bączyka obcięli włosy do gołej skóry.
— Seba, Seba, Seba! — wrzeszczałem bez końca.
Wyobrażam sobie, jak ich musiało to śmieszyć.
Chciałem, żeby sobie poszli, ale wiedziałem, że nie odejdą, bo przedstawienie trwa. Rozrywkę wieś musi zapewniać sobie we własnym zakresie.
Nie rozumiałem, że im większy cyrk z siebie robię, tym oni bardziej się nakręcają.
Postawiłem nogę na pierwszym szczeblu i usłyszałem, jak rozdzierają mi się spodnie. Zahaczyły o gwóźdź.
Drabina się trzęsła, Seba wrzeszczał, że mam schodzić, a Adamiak ją kopał, żeby było wszystkim weselej.
Upewniłem się, czy jeśli zrobię, co mi każą, na pewno pozwolą mi zejść. Przysięgali, że tak, więc nie widząc innego wyjścia, ściągnąłem gacie i zacząłem sikać na Konrada. Adamiak i reszta trzymali go, ale ponieważ ich też opryskałem, szybko puścili. Konrad rzucił się na nich. Był jak kogut — nie odpuszczał.
— Wasz ojciec idzie! Szybko na dół! — szepnął któryś, ale było już za późno.
Nie zdążyli uciec. Na piętro wszedł ojciec z dziadkiem i z Sąsiadem. Pewnie Sąsiad znów chciał dostać od nas kurę za darmo albo bimber mu się skończył.
Ojciec podniósł głowę i zobaczył mnie zaryczanego na strychu, gdzie nie wolno mi było wchodzić. Nawet mu się nie dziwię, że się wkurzył.
— Co tu się dzieje? Sam tam wlazł? Jak to nie daje podejść? Nasikać chciał na was? A to diabelskie nasienie.
— Pięknie go ta twoja wychowała — powiedział dziadek.
— Złaź mi natychmiast! Teraz beczysz? Zatłukę gnoja. — Ojciec postanowił zachęcić mnie do zejścia.
— Matko, jaki ci się zdechlak trafił — powiedział Sąsiad i zaraz dodał: — Ja bym się takiego wstydził. Czy on jest na pewno twój?
Dziadek i Sąsiad zarechotali, a ja nie rozumiałem, o co chodzi. Kto kogo jest?
— Spodnie podarł — zauważył dziadek. — Nowe spodnie. Nowiusieńkie.
— Złaź, gnoju — wrzasnął ojciec i zdjął pasek ze spodni.
Nie wiem, jak zszedłem. Ojciec od razu mnie złapał, zapłakanego i oszalałego z przerażenia, chwycił za plecy i lał paskiem po tyłku i nogach.
Nikt nic nie mówił, bo bicie nikomu nie jest tu dziwne. No, może tylko Konradowi, który, korzystając z zamieszania, poleciał na skargę do swojego ojca.
— A zrób tak jeszcze raz, to cię utłukę na amen — wrzeszczał mój tata.
— Nic się nie stało, panie Kowalski. To jeszcze dzieciak, a każdy przecież czasem zrobi coś głupiego — powiedział Adamiak dobrotliwie.
Tatuś kiwnął mu głową. Lubi dużych, silnych i grzecznych, a Adamiak jest grzeczny… dla starszych. Wielu rodziców lubi takie dzieci i stawia je za wzór swoim zdechlakom.
Koledzy Seby poszli pograć w piłkę, ukraść wiśnie od Podedwornych albo przywiązać do drzewa siostrę Bączyka lub dowolnego innego „słabiaka”. To, że Adamiak jest ze wsi, nie znaczy, że brak mu fantazji.
Nie mogłem się uspokoić. Moje szlochy zdenerwowały ojca. Szarpnął mnie za ramię i popchnął na schody. Siniak po jego uścisku bolał mnie najbardziej.
— Zostaw go. Nie jego wina, że ma jej geny — powiedział dziadek.
— Patrzeć na niego już nie mogę.
Wtedy nie wiedziałem, że te słowa ojca będą mi dudnić we łbie aż do śmierci.
Chciałem wyjaśnić, że to, co mówił Adamiak, to nieprawda, ale nie mogłem złapać oddechu. Byłem żałosny, a mój ojciec nie chciał żałosnego syna.
Patrzyłem na niego, nie wiedząc, co ma robić dziecko po tym, jak dostało w tyłek. Tego w szkole nie uczyli. Chciałem, żeby mnie przytulił i zapytał: „Jak to, syneczku, było naprawdę?”. Wtedy bym mu powiedział i wcale bym się na niego nie gniewał, że mnie tak mocno pobił.
Niestety, nie zapytał.
Niech lepiej uwierzy
Długo nosiłem w sercu to wydarzenie. W końcu zwierzyłem się Konradowi, że ludzie wynoszą do lasu słabe dzieci. On skonsultował to ze swoimi rodzicami i powiedział, że to absolutnie nieprawda, ale ja nie dałem się przekonać. W końcu co rodzice Konrada mogli wiedzieć? Byli przyjezdnymi nauczycielami, nie pochodzili z naszej wsi. Zadręczałem więc tym Sebę. Pytany przeze mnie prawie codziennie, zaklinał się na życie naszej mamy, że tak jest i że on to wie na pewno. Powiedziałem, że zapytam naszego tatusia. Seba od razu do niego poleciał.
— Tato, a Krystek nie zjadł klopsów do końca i nie wierzy, że ludzie, tak samo jak bociany, wyrzucają najsłabszego.
— To niech lepiej uwierzy.
— Ojciec Konrada mówi, że to nieprawda — powiedziałem.
— Gajko? A co on tam wie — warknął tata. — Jak nie będziesz jadł i będziesz niegrzeczny, to sam się przekonasz, jaka jest prawda.
Drogi Krystianie
Zacząłem sikać do łóżka. Nie od razu i nie codziennie, ale ponieważ to ukrywałem i mokre łóżko zaścielałem kołdrą, wyobrażacie sobie, jak po pewnym czasie fajnie w pokoju pachniało. Kiedy to się wydało, rodzice pokłócili się tak, że sąsiednie wsie słyszały. Ogólnie moi rodzice za jedno są bardzo lubiani: kłócą się tak głośno, że nikt nie musi snuć domysłów, o co im poszło tym razem.
Seba wyniósł się na dół do zimnego pokoiku z maleńkim okienkiem, w którym miała być spiżarnia. Powiedział, że wszystko jest lepsze niż mieszkanie z takim zgnilcem jak ja.
W międzyczasie Konrad mnie zdradził. Powiedział, że przeprowadza się do Warszawy i że się z tego cieszy.
Seba mi wytłumaczył, że Konrad ubłagał swoich rodziców, żeby się wyprowadzili, bo ma dość kolegowania się z takim śmierdzielem jak ja. Słyszał, jak Konrad mówił tak do swojego taty, a jego tata powiedział, że w takim razie zabierze go stąd. Niby wiedziałem, że to nieprawda, ale z drugiej strony Seba dawał słowo honoru, a Konrad cieszył się z przeprowadzki jak głupi i wszystkim o tym opowiadał. Patrzeć na niego nie mogłem.
Nie zszedłem na dół i więcej już go nie widziałem. Po kilku tygodniach napisał do mnie list, ale zgniotłem go i powiedziałem, że nie chcę go czytać. Seba go otworzył i śmiał się, bo na początku było „Drogi Krystianie”.
Tak zapamiętałem swoje dzieciństwo. Opowiedziałem wszystko psychologowi ze szpitala w Kolinie. Kiedy miałem piętnaście lat, wycinali mi tam wyrostek. Nic poważnego, ale cztery dni tam leżałem i to było super. Gadałem sporo z tym psychologiem. Współczuł mi. Fajny był, tylko że potem wróciłem do domu.