Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sznurek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 sierpnia 2020
Ebook
19,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sznurek - ebook

Za namową rodziny Józef Soszyński postanawia spisać wspomnienia z przeszłości. Swoim życiorysem mógłby obdzielić kilka scenariuszy filmowych, a każdy z utworów miałby inny, porywający charakter. „Sznurek" to zbiór dziewięciu opowiadań, w których autor urodzony w latach 40. XX wieku wraca do krainy lat dzieciństwa i dorastania. Wraz z nim przenosimy się do świata, który dawno przeminął. Polska, choć pogrążona w powojennej biedzie, pachnie świeżym chlebem, smakuje zbieranymi w lesie jagodami i grzybami. Obok obrazków z Podkarpacia pojawiają się wspomnienia ze studiów we Wrocławiu. Opowieść o 600-kilometrowej podróży rowerem do domu obfituje w zabawne przygody. Jednak nawet beztroskim nocom pod namiotem towarzyszą mroczne duchy wojennej przeszłości.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-265-5844-9
Rozmiar pliku: 448 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PIÓRKO

Dzień dobry. Najtrudniej jest zacząć. Gdybym był pisarzem, nie byłoby z tym problemu, zapewne, a ja tymczasem jestem zupełnie zwyczajny, małorolny z Dwernika w Bieszczadach, Józef Soszyński, lat 64, umysłowo nieco ociężały, zaniedbany intelektualnie i nigdy bym tego nie pisał, gdyby nie nacisk ze strony rodziny.

Doszło już do tego, że siostra moja Zdzisława, kupiła kiedyś ekstra dla mnie taki duży blok w kratkę i trzy długopisy, wszystko to mi wręczyła z surowym napomnieniem, że niby koniecznie mam opisać to wszystko, co opowiadałem. O tej dziesięciogroszówce, koniecznie, i o tym wiecznym piórku wyłowionym ze stawu. Musi być opisana też ta niezwykła miłość pastucha wiejskiego ze wsi Katy i córki starosty z powiatowego miasteczka Nisko nad Sanem, moja przygoda z tęczą i sen z owadem. Brat mój Marek, sąsiad (Staszek Rusin) i synowie, Bartuś i Józek, uważają, że z tych moich przygód można by narobić sporo niezłych scenariuszy filmowych, i tak mnie naciskają, że wreszcie uległem, no i oto zaczynam.

Najtrudniej jest zacząć. Zaczynam, zaczynam i ciągle jeszcze nie zacząłem, bo od czego niby mam zacząć? Gdybym był pisarzem... Dla pisarza to jak splunąć. Wymyśli sobie postać, realia, fabułę, wyfantazjuje otoczenie, przygody. Jest do tego wprawiony i nie musi się obawiać profesora Miodka, bo i gramatykę i budowę zdania i reguły pisowni, ortografię, te wszystkie tam podmioty, orzeczenia, przydawki, dopełnienia, zaimki, imiesłowy, zdania podrzędnie złożone, tryby rozkazujące, warunkowe itd., ma to w małym palcu, podczas gdy ja, małorolny (1,10 ha) z Dwernika, wprawiłem się nieco do kosy, grabi, wideł, siekiery, łopaty. Ostrzyc owcę? ‒ Proszę bardzo. Zaciąć baranka? ‒ Już się robi. Śliwę zaszczepić? ‒ Nic prostszego. Gdzie mi tam do pisania. Ale muszę, bo przecież obiecałem Dzidzi.

A może to i lepiej, że nie mam fantazji pisarskiej, że nie muszę niczego zmyślać, wystarczy mi opisać po prostu jak było. Ty, co teraz czytasz te słowa, wybacz mi to przynudzanie i postaraj się jakoś dobrnąć do tych miejsc, gdzie będzie niezwykle i fascynująco. Jeszcze się nie „rozkręciłem” z tym pisaniem, jeszcze wciąż nie wiem jak to zrobię. Najłatwiej by mi było chyba pisać jakoby list do Ciebie, co będziesz czytać te słowa, co właśnie te słowa czytasz.

Dzieciństwo spędziłem w miasteczku Nisko. Nasz rodzina była bardzo uboga. Ojciec, mama, Danusia, Aldek, ja, Dzidka, Julek i Marek. Nasz tato był woźnym sądowym. Zarobki jego były tak humorystycznie i tragicznie niskie, że nie mogę się nadziwić, jakim cudem wszyscy przeżyliśmy i nikt nie umarł. Były oczywiście i krzywica, i gruźlica, i próchnica, i choroby reumatyczne. Kraj zrujnowany wojną i okupacją, potem przydeptany bolszewizmem. Realia, w jakich dorastałem, są dla ludzi urodzonych później całkiem niewyobrażalne.

Cała nasza ośmioosobowa rodzina mieszka w jednej izbie w budynku Sądu Powiatowego. Na piętrze jest ta izba duża i bardzo wysoka. Trzy wielkie okna na najdłuższej ścianie. Tuż za oknami budynek Magistratu radykalnie zasłania wszystko. Niebo i Słońce. Zawsze było mroczno, a zimą bardzo zimno. Okna są nieszczelne i piec węglowy, co wygląda jak wysoka blaszana beczka, pomalowana jakimś srebrolem, ogrzewa głównie tę podsufitową część izby, wysokiej na ponad cztery metry. Tu na dole jest zawsze zimno. Na prawo od drzwi wejściowych stoi piec kuchenny, jest też jakaś szafa i prawie cała powierzchnia tej izby, dość przecież dużej (chyba 5 na 7 metrów) zastawiona jest nieodzownymi meblami. Łóżka 4 ‒ Danka śpi z Dzidką, ja z Aldkiem (Romualdem), Julek z Markiem, tata z mamą. Stoi też i stół kuchenny jeden, do przyrządzania jedzenia i do spożywania posiłków, i do odrabiania lekcji, jeden i ten sam. Są cztery krzesła. Każde inne. Jedno bardzo ładne, rzeźbione, z siedzeniem uplecionym misternie z plecionki. Ta śliczna plecionka jest niestety dziurawa, znaczy się podarta.

Był czas, że chodziłem do szkoły w butach, z których jeden był z Kanady, drugi z Ameryki. Ten z Kanady był damski na wysokim obcasie. Ojciec odpiłował ten obcas do wysokości takiej, żebym miał pięty +/‒ na jednakowej wysokości. Oba buty były za duże i obcierały. Ojciec pokazywał nam, jak się powinno owijać stopy onucami. Nigdy się tego porządnie nie nauczyłem. Zawsze te onuce zwijały mi się w butach, gniotły, obcierały albo wyłaziły mi z butów, a odmrożenia palców stóp do dziś odnawiają się co zimę, chociaż już od lat nie marznę.

Pamiętam z tamtego czasu, że właściwie zawsze byłem głodny. Chociaż nie, nie zawsze, ale przeważnie. Z wielkim podziwem myślę dzisiaj o naszej mamie, że jednak jakoś tej biedzie, czy wręcz nędzy, umiała się przeciwstawić, i w tym niedostatku chodziliśmy czyści, niezawszeni, a przecież, oprócz sześciorga dzieci musiała jeszcze znieść jakoś i utrzymać to siódme, czyli naszego ojca. On był w gruncie rzeczy też jak dziecko. Cóż z tego, że naprawdę pięknie grał na trąbce i latem co sobotę grał wraz z innymi muzykantami na festynie w parku miejskim, za co mu płacono jakieś pieniądze. Z tego festynu wracał nad ranem, podpierany przez kolegów-muzykantów. Tak samo pijanych. Usta miał opuchnięte i obolałe od wielogodzinnego grania i tych pieniędzy było bardzo mało, a nawet jeszcze mniej niestety. O świcie brałem worek i szedłem do parku zbierać butelki po wódce i winie. Na tych butelkach zarabiałem chyba niewiele mniej niż ojciec swoim graniem. Tak więc mama miała, de facto, jeszcze i to siódme dziecko do wyżywienia, oprania, ubrania.

Jezus Chrystus wykarmił rzeszę mając 5 chlebów i 2 ryby, ale Jezus był Bogiem wszechmogącym, więc cóż to dla niego? Myślę, gdyby tak pozbawił się Bożej mocy i jako rzeczywiście zwykły człowiek stanął do zawodów z naszą mamą i musiał, jak ona, dzień po dniu, przez lata długie codziennie wyżywić, ubrać, ogrzać, wyleczyć, umyć, pozmywać, wyprać, wyprasować i wyszorować, nie jednorazowym cudem, ale mordęgą codzienną przez lata całe, przegrałby (jestem pewien) Jezus z naszą mamą. Wątpię czy dotrwałby do trzeciego miesiąca. Codziennie zdobyć te kartofle, ten chleb, kaszę, jakiś smalec, cebulę, marchew; obrać, wypłukać, ugotować, pozmywać. Kupić zeszyty, podręczniki, kości jakieś na krupnik, mąkę, ser, nalepić pierogów, skombinować mleko, pójść do szkoły na wywiadówkę, a tu jeszcze pranie, balia, tara, mydło, nagrzać wody w saganie, opał skombinować, urodzić piąte dziecko, a potem szóste. Stać w długich kolejkach sklepowych z takimi żylakami na nogach. Pewnie miałby dość już po tygodniu.

Wspieraliśmy naszą mamę w miarę naszych dziecięcych możliwości. Były to wyprawy do lasu po grzyby, jagody, zioła i tak wracało się z bańką jagód i workiem szyszek sosnowych na opał. Na szczęście świat był jeszcze nie tak zaśmiecony i zatruty jak dzisiaj, przeto prawie w każdej kałuży mieszkała jakaś ryba i można było koszem od kartofli odcedzić w stawie parę płotek czy karasi. W gliniankach za cegielnią można było trafić lina, nawet dużego. Z tych karasi i płotek mama robiła takie kotlety rybne mielone. Jeśli już sprzedałem te butelki i makulaturę, i złom, to mogłem sobie kupić tenisówki i majtki i koszulkę na WF do szkoły. Teraz to jest WF, a wtedy po prostu gimnastyka.

Uczyliśmy się w szkole raczej źle i mama na wywiadówkach musiała za nas świecić oczami. Moje zeszyty zawsze były w kleksach. Te stalówki od Pana Szymańskiego wciąż mi drapały. Atrament się rozlewał. Pisanie zadań to była prawdziwa dla mnie udręka. Nie miałem piórnika i ciągle wszystko gubiłem. Dzieci nosiły do szkoły zeszyty spięte gumką pasmanteryjną lub uszczelką od słoika Wecka.

Trudno było nam o dobre wyniki w nauce, ale był w naszej rodzinie jeden niezwykły wyjątek. Siostra Danusia, najstarsza, była najlepszą uczennicą w szkole, może nawet w dziejach szkoły. Ze wszystkich przedmiotów miała zawsze najlepsze oceny. Niesłychanie obowiązkowa, nieprawdopodobnie pilna, uważna i grzeczna. Żadnych wagarów, wzorowa staranność. Zdumiewali się wszyscy, jak to możliwe, żeby dziecko z rodziny tak skrajnie ubogiej, miało tak świetne wyniki w nauce. Jej zeszyty zawsze porządne, każdy obowiązek szkolny wykonany z najwyższą pilnością, zawsze godny najlepszej oceny. Tak było.

Danusia jest dzisiaj emerytką, a życie przepracowała jako lekarz, potem lekarz neurolog, specjalizacja pierwszego, potem drugiego stopnia. Przez całe pracowite i uczciwe życie dorobiła się miniaturowego mieszkanka na dziesiątym piętrze bloku z wielkiej płyty (slumsy przy Lubuskiej we Wrocławiu). Przez jakiś czas miała nawet samochód, malucha na przedpłaty czy raty, ale złodzieje ukradli spod bloku. Ukradli komuś, kto nie wyniósł spinacza z biura, nie podniósł śliwki opadłej z cudzego drzewa. Ale wróćmy do Danusi w szkole i do tamtych realiów.

Wiem, że to wszystko, co opisuję, jest nieco przynudne i jakby papierowe. Ot, taka nędzarska rodzina jak z ruskiej bajki, te grzyby i ryby, i te osiem osób w piwnicznej izbie, a Ty czytasz, może z niesmakiem i już chcesz wiedzieć, jaka niezwykłość się za tym kryje, ale proszę, nie kartkuj tej książki czy książeczki (jeszcze nie wiem co mi z tego wyjdzie). Przebrnij proszę życzliwie i pokornie przez te wszystkie nudynapudy. Obiecuję, że ta niezwykłość będzie, ale w swoim czasie.

Nie wiem ile masz lat. Jeśli jesteś po sześćdziesiątce, to może zbędne Ci są niektóre informacje, jako te o onucach. Ale jeśli masz mniej niż 50 lat, to przecież w Twojej świadomości są zakodowane wyłącznie skarpetki. Więc musisz zdać sobie sprawę, że nie od zawsze istnieją długopisy, że taki na przykład zwykły zegarek na rękę, to był klejnot drogocenny, obiekt pożądania złodzieja kieszonkowca. Złodziej długo i cierpliwie ćwiczył sposoby zdejmowania zegarka z ręki tak, aby okradany niczego nie zauważył.

Wieczne pióro, pióro do pisania, pióro którego nie musisz maczać w kałamarzu, a możesz nim napisać długi list i żaden kleks się nie zrobi, takie pióro to był luksus, przedmiot zbytku, klejnot, stalówka z czternasto- lub dziewiętnastokaratowego złota, zakończona końcóweczką z platyny albo irydu, bądź nawet palladu. Z wielką precyzją wykonana każda część. Ten specjalnie precyzyjnie wyfrezowany spławik, ta pompka do wciągania atramentu. Tak skarbie. Wieczne pióro to był obiekt marzeń licealisty, bardziej niedościgły niż dziś wygrana w totolotka. Tego nie było w sklepie, to było w Ameryce, a Ameryka była daleka, egzotyczna i nieosiągalna. To mogło być gdzieś w Japonii, a Japonia była jeszcze dalsza, egzotyczniej sza i nieosiągalniejsza. (Panie profesorze Miodek, wiem, że „nieosiągalniejszy” to błąd w stopniowaniu przymiotnika, ale ja tak specjalnie, żeby było bardziej wesoło, czyli weselej.)

Więc pióro wieczne w miasteczku Nisko, pięćdziesiąt kilka lat temu, to było coś znacznie rzadszego niż taka rzadkość jak zegarek na rękę. I oto cóż się stało. Nasza Danusia została za swoje wyniki w nauce nagrodzona przez szkołę prezentem niezwykłym, klejnotem drogocennym, WIECZNYM PIÓREM. Pamiętam je. Leżało czarne i połyskliwe w cudnym pudełeczku wyścielonym czerwonym aksamitem. Tam było takie specjalnie ukształtowane gniazdko, dokładnie na kształt i wymiary tego pióra. Zakrętka miała złotą zapinkę. Pióro miało stalówkę ze złota i końcóweczkę z hartownej platyny, a może palladu. Przychodzili oglądać to pióro urzędnicy sądowi. Był, pamiętam, pan sekretarz Gola z żoną, przyszedł też Pan Rejent, Reczkowicz lub Raczkiewicz i jacyś adwokaci byli, i nawet sam prezes Sądu ‒ Pan Sędzia Ćwierz. Każdy próbował coś napisać tym piórem, wszyscy chwalili, gratulowali ojcu takiej córki. Danusi też gratulowali i mamie. Ojciec był dumny i wzruszony, mama też była wzruszona i szczęśliwa. U mnie podziw dla Danusi był pomieszany z zazdrością. Aldek też, przypuszczam, zazdrościł.

Pióro było najlepsze, markowe, amerykańskie. Oddawało na papier dokładnie tyle atramentu ile trzeba. Pisało pięknie, stalówka sunęła po papierze gładko, bez zahamowań, bez drapnięcia. Ślicznie modelowało litery. Już ono samo było jakby mistrzem kaligrafii.

Jakże ja zazdrościłem siostrze tego skarbu.

O Boże, gdybym ja miał takie pióro, ależ bym się wtedy dobrze uczył, miałbym takie piękne zeszyty. Też bym dostawał jedynki lub dwójki. Tu muszę wyjaśnić. Jedynka w owym czasie to był najlepszy stopień, czyli bardzo dobrze, dwójka to było dobrze, trójka ‒ dostatecznie i czwórka niedostatecznie. Tak było. Naprawdę. Potem to zmienili.

Marzyłem o takim skarbie. Tak mi się te marzenia nawarstwiły, uleżały, że żyłem ja, mały, dziesięcio-, może jedenastoletni chłopiec, z przeświadczeniem, że gdybym miał takie pióro, to wszystko, ale to wszystko by się zmieniło. (Ojej, a niech to. Dwa razy „że” w jednym zdaniu. Wiem wiem. Niechlujstwo stylistyczne. Jak w tej przysiędze małżeńskiej w Urzędzie Stanu Cywilnego. Sejm PRL-u jeszcze zredagował i zatwierdził taki tekst, a nawet jeszcze gorszy, bo drugie „że” zastąpiono pretensjonalnym „iż” i miliony razy był ten tekst używany i nadal jest, więc może jakoś mi się upiecze. Może nie zauważą.)

Tak, zmieniłoby się, byłbym najlepszy w klasie, no powiedzmy, drugi po Jadzi Wiśniewskiej, ale może nawet przed Marysią Ślęzakówną, i mama by się cieszyła, i tato byłby dumny ze mnie. Nie chodziłbym na rękach, żeby zaimponować kolegom i moje cienkie, chude, patykowate nogi by mi się pogrubiły, i nie miałbym takich odstających uszu, i przestałbym się jąkać.

Tego jąkania to chyba się dorobiłem jeszcze przed szkołą, na schodach w Sądzie. Były tam schody na piętro z kamienia piaskowca, tak już zdeptane, wyoblone i od intensywnego ich eksploatowania zdeformowane, że łatwo było o uślizg nogi na krawędzi stopnia i upadek, zwłaszcza jeśli małe dziecko pokonać je chciało idąc z góry na dół. Wchodzenie na górę było bezpieczniejsze. Wiele razy spadałem z tych schodów, siniacząc sobie boleśnie łokcie i kolana, nabijając guzy na łebku. Być może, doszło kiedyś do uszkodzenia kości czaszki, bo jeden taki guz pozostał mi na zawsze z lewej strony powyżej łuku brwiowego, w górnej części czoła. Ten guz to przypuszczalnie rodzaj zrostu uszkodzonej kości. Może więc jakiś uraz czy wstrząs mózgu stał się powodem mojego jąkania się, a może to rodzinne, bo brat mój Julo też się jąkał. Ale takie pióro przecież by mi wszystko uzdrowiło. No tak właśnie.

Gwoli ścisłości. Nie stało się to pióro Danusi jakąś moją chorobliwą obsesją. O nie. Szybko się pogodziłem z faktem, że nie mam wiecznego pióra i mieć nie będę, wszelako ilekroć kleks plamił mi zeszyt, myśl przelotna i krótka „Gdybym miał wieczne pióro...” zapadała mi w serce maleńką „kropelką żalu”, że niestety nie mam.

Miły mój, kochana moja, jeżeli udało Ci się dobrnąć już do tego miejsca, jeżeli nie odłożyłeś tej książeczki czy może książki, to ciesz się. Zaraz będzie to najniezwyklejsze. Chociaż nie, najniezwyklejsze będzie na samym końcu. Ale przebóg, nie zaglądaj tam. Dojdź do tego końca nie omijając żadnego stopnia tych wyślizganych, wydeptanych schodów Sądu Powiatowego w Nisku.

Właśnie wróciłem ze szkoły. Nie, nie w tych butach jeden z Kanady, drugi z Ameryki. Tamte były na zimę. Teraz jest lato. Wakacje tuż-tuż. Mam tenisówki białe, wybielone proszkiem do zębów. Wiedz, że wtedy nie było czegoś takiego jak pasta do zębów, tylko proszek. Chyba kreda z jakimś miętowym posmakiem. Paskudztwo. Tenisówki kosztowały 12 zł. Butelka po wódce w punkcie skupu u Pana Chruszcza, litrowa (rzadkość) 1 zł, półlitrowa 50 gr, ćwiartka 25 gr. Maleńkie, rozmaite buteleczki brązowe, zielone, żółte kupowała apteka po 10 gr sztuka. Wielkie, ciężkie, zielone lub brązowe butelki po winie były (hańba) po 30 gr i trzeba było odmoczyć od nich etykietki. Trampki były po 16 zł. Nieosiągalne. Chleb 2 kg u piekarza, co miał na nazwisko Rola ‒ 3 zł albo 2kg mąki żytniej.

Tenisówki kupiłem sam, za własne pieniądze z butelek. Miałem wtedy 10 lat, a może 11. Już nie spadam z tych schodów. Wbiegłem po nich w moich tenisówkach na górę. Moje książki i zeszyty związane gumką rzuciłem na parapet okna. Parapety były szerokie, mury budynku bardzo grube, 50 cm lub więcej. Już nie pamiętam czy to krupnik był, czy kartoflanka, a może kapuśniak. Tenisówki zdjąłem i boso zbiegam po chłodnych kamieniach sądowych schodów na dół, ale nie do ulicy, tylko na podwórze będące wewnętrznym dziedzińcem budynku sądu i aresztu śledczego. Tam są chlewy, gdzie więźniowie pod nadzorem straży prowadzą hodowlę świń i jest nasza komórka z węglem, rupieciami, jakieś drewno opałowe, narzędzia, ot taki lamus, drewutnia.

Biorę kosz od kartofli, duży, z wikliny nieokorowanej, okrągły, głęboki, o dwu uchwytach. Z tym koszem przez planty do stadionu, za stadionem dalej prosto do rzeźni na skraju błonia-pastwiska, gdzie pan Gil pasie swoje krowy, błoniem do końca obok domku wujka Józka, gospodarstwa pana Gila, domu pana Sęka, nad staw. Staw zamyka dalszą drogę, chociaż można go obejść przez zboża.

Staw był duży, pół hektara, a może i więcej. Miał swoją nazwę. Nazywał się i nazywa się jeszcze i dziś, Skrzynka. Nazwa nieco dziwaczna, kojarzy się ze skrzynką zbitą z desek, a może pochodzi ta nazwa od skrzenia się promieni Słońca na drobniutkich falach pofałdowanego delikatnym wietrzykiem lustra wody.

Dziś z tego stawu niewiele zostało. Byłem tam pół wieku później, czyli niedawno. Staw zamienił się w żałosne bajorko. Skrzeczy w nim jeszcze kilka zabłąkanych żab. Były tam gdzieś robione jakieś melioracje i staw się spłycił, skurczył. Gdzieś przepadły te cudne nenufary i grążele. Ot, jeszcze broni się, chyba ostatkiem sił, kilka trzcinowych patyków. Już za mało nawet na gniazdko dla trzcinniczka. A przecież w tatarakach mieszkała ze swoimi dziećmi łyska. Niestety, tatarak gdzieś przepadł. Ta para perkozów dwuczubych też nie miałaby dzisiaj żadnej szansy bytu. Jakiś bezbożny zbrodniarz wykiprował do tego stawu całą wywrotkę asfaltu drogowego i leży tam w wodzie ogromne, kamienne, trujące, czarne gówno. Nie wierzysz to sprawdź.

Błonie ‒ pastwisko, gdzie pasły się krowy pana Gila, teraz wybetonowane, ogrodzone wysoką siatką stalową. Siatkę zdobią blaszane tabliczki z wizerunkami trupich czaszek i skrzyżowanych piszczeli. Stoją tam groźne konstrukcje wysokiego napięcia i złowrogo pomrukuje bateria wielkich transformatorów. Cud, że w ogóle jeszcze istnieje ta Skrzynka oszpecona i okaleczona, że jeszcze swoja szpetotą krzyczy o naszej człowieczej szpetocie. To my ludzie jesteśmy szpetni. To my sami w naszej głupocie samych siebie kaleczymy. A i ja, kiedy jako dziecko właziłem z tym koszem do stawu, nie doceniałem ani jego urody, ani jego niezwykłości. Te grążele i nenufary z całą swoją krasą i wdziękiem tej złotookiej żaby rozsiadłej na pływającym liściu, były mi czymś zwyczajnym, codziennym, czymś, co się nawet podoba, ale nie budzi zachwytu, jako że jest zwykłą codziennością.

Wielkie było i nieprawdopodobne bogactwo życia w tym oczku wodnym, a było tam właściwie wszystko, co możliwe na tej szerokości geograficznej. Te nartniki, biegające po powierzchni wody i połyskliwy owadzi drobiazg, co też, wykorzystując napięcie powierzchniowe, sunął szybkimi zygzakami, i ważki różnych barw i rozmiarów polatujące, i komary, i plankton wszelaki. Pająk topik był ze swoim dzwonem powietrznym, i ślimak zatoczek, i ślimak moczarka, i moczarka ‒ roślina denna, i pałka wodna, i strzałka wodna, zanudzę Cię wymienianiem wszystkiego, co było w tej Skrzynce, a dzikie kaczki przyfruwały na przekąskę z rzęsy, i bocian. Bocian od Staszka Piłata wpraszał się w odwiedziny do żab. Niekiedy długi zaskroniec w tanecznych wygibasach wzorzyście fałdował gładź wody, dążąc z jednego brzegu na drugi i jakiś małż wielki znaczył swoją drogę na dnie rowem wyżłobionym w piasku własną muszlą. A jakież ryby tam pływały, chyba wszystkie jakie tylko. No, może o pstrąga ijesiotra było trudno. A te raki spacerujące po dnie tuż przy brzegu i czajka tam była, i rybitwa. Mogłeś zobaczyć rzęsorka, to taki maleńki śliczny wodny szczurek, czarny z białym brzuszkiem, nie większy niż myszka, świetny pływak i nurek. Wszystkie wodne rośliny były czyściutkie a zieleń ich była świetlista. Dbały o to całe zastępy najrozmaitszych kijanek nieustannie czyszczących każdy listek i łodyżkę z jakiegokolwiek glonu. Wielki ogród botaniczny i przebogate ZOO na tej jednej połówce hektara. Taki był kiedyś świat. Nie masz pojęcia.

I ja, dziesięcio- lub jedenastoletni mały kłusownik, wszedłem po pas w wodę tego sanktuarium i zanurzyłem swój kosz świętokradczo w przejrzyste jego wody. Patrz jak pięknie napisałem, „zanurzyłem świętokradczo w przejrzyste jego wody”. A niech to; prawie jak Mickiewicz albo Konopnicka. Świętokradczo w przejrzyste jego wody, no no. Pogratuluj mi.

Tak było. Te wody były przejrzyste, ale ja wtedy po prostu chciałem złowić kilka karasi, żeby mama się ucieszyła. Robiłem to nieraz. Karasi było w tym stawie zatrzęsienie. Wystarczyło podejść pod tataraki, przystawić kosz i trochę postraszyć nogą z drugiej strony kępy. Zaraz coś stukało o dno kosza, wtedy szybko kosz do góry, a w nim już była ryba, niekiedy nawet dwie lub trzy naraz, nie licząc tych cierników i różanek. To było nietrudne i całkiem bezpieczne, a udawało się zawsze.

Tym razem się akurat nie udało i nie udało się też za drugim razem, i trzecim, i piątym, i ósmym. Nawet jak wyczułem to charakterystyczne stuknięcie, nie zdążyłem odcedzić ryby. Nie zobaczyłem żadnej, chociaż długo brodziłem w wodzie. Ani w trzcinach, ani w pałkach.

Już zmarzłem w tej wodzie, a popołudnie zrobiło się późne. W moim koszu była wciąż tylko rzęsa i ślimaki wodne, te płasko zwinięte zatoczki i te stożkowato zwinięte moczarki. Było ich pełno, grzechotały w koszu niby orzechy doprowadzając mnie do bezrozumnego, dziecięcego gniewu. Daremnie prosiłem jeziorko o rybkę jakąkolwiek. Prosiłem przez taką wewnętrzną, bezsłową modlitwę. Przez pragnienie choćby niewielkiego powodzenia.

Nic. Tylko ślimaki i ślimaki.

Ten mój gniew dziecięcy przybrał w końcu formę okrucieństwa. Już mi przestało zależeć na rybach, zziębnięty i zgłodniały, bliski płaczu odcedzałem moim koszem setki ślimaków i wysypywałem je na brzeg. Wiedziałem, że na brzegu muszą zginąć, że nie potrafią dopełznąć do wody, gdzie mogłyby żyć. Usypałem tak spory kopczyk ślimaczych muszelek. Naiwnie i bezrozumnie, jak to dziecko, mściłem się za moje niepowodzenie na tych właśnie ślimakach i patrz, ta zemsta okrutna i sroga nie przyniosła mi żadnej ulgi. Odczuwałem wciąż swoje niepowodzenie jako wielką i niesprawiedliwą krzywdę.

Przecież chciałem dobrze. Napracowałem się, a tu cały dzień zmarnowany. Jak tu wracać do domu? Mój kosz nasiąknięty wodą zrobił się ciężki. Jestem zmarznięty i głodny. Na pewno się przeziębię i znowu będę miał anginę. Jak się pokazać mamie w tej mokrej i ubłoconej koszuli i spodenkach ubabranych w błocie, i bez jednej nawet rybki na usprawiedliwienie. Zadania domowe nie odrobione, mapka z geografii nie przerysowana. Usiadłem przy tych ślimakach nieszczęsnych i się rozpłakałem prawdziwymi łzami.

Już chciałem iść do domu. Nagle patrzę na ślimaki i oto zdumienie moje wielkie. Ta kupka grzechotliwego drobiazgu to w ogóle nie są ślimaki. Nie mogę uwierzyć i nie potrafię zrozumieć.

To jest niepojęte, to nie może być prawda. To są same wieczne pióra, cały kopczyk wiecznych piór. Chociaż niezupełnie, to są, jak widzę, jakieś części luzem, jakieś zakrętki, korpusy puste w środku, spławiki, stalówki, niektóre uszkodzone, połamane. A tutaj proszę, kompletne wieczne pióro, ale jakby zmiażdżone, jakby je ktoś rozdeptał. Gdy biorę je do ręki, rozsypuje się na kawałeczki. A tu zakrętka z klipsem, niestety, ma wyłamaną tę część gdzie był gwint. Ot taki złom.

Grzebię w tym złomie i widzę, że jeśli się postaram, to w końcu złożę z tych części co najmniej jedno kompletne pióro, a może nawet kilka, przecież jest tego mnóstwo, więc wybieram i dopasowuję te spławiki, te stalówki. Grzebię w stosie ebonitowego złomu już pocieszony. Cieszę się, że to nie są ślimaki, że to nie ich muszelki, lecz ebonitowe ciała wiecznych piór tak grzechotały w moim koszu. Już mi nie żal tych ryb niezłowionych. Będę miał własne wieczne pióro.

W mojej klasie nikt nie ma wiecznego pióra, nawet Jędrek Sałdan, nawet Jerzyk Hołowczak, co mu wujek z Ameryki przysyła kredki, ołówki i zeszyty. Ja sobie moje na pewno złożę. Więc grzebię w tych zakrętkach, korpusach, spławikach czy spływakach. A tutaj, o proszę, proszę, całe, dobre, kompletne wieczne pióro, tylko stalówki brak. Zaraz którąś dopasuję, pełno tu różnych stalówek, niektóre pogięte, niektóre połamane, a i dobrych co niemiara. O, a tu drugie też kompletne i ze stalówką! Trzecie też całkiem dobre, nowiuteńkie!

A tu jeszcze jedno!!! Też nowiuteńkie i ma pośrodku wprawiony jakiś połyskliwy, świetlisty kryształek. Taki brylancik promieniście tęczujący. Wezmę wszystkie, będzie dla Dzidzi i Aldka, i tato dostanie jedno, ale to z kryształkiem będzie moje. To mi się najbardziej podoba.

Musze teraz przerwać pisanie. Późno się zrobiło i zmęczyłem się tym moim pisaniem do Ciebie. Jest już po północy, zrobiłem się senny. Jutro będzie niedziela i postaram się dokończyć Ci opowieść. Chcę, żebyś wiedział, że niczego, naprawdę niczego nie zmyślam i przekazuję Ci FAKTY. Naprawdę tak było, chociaż wydaje Ci się, że takie fakty nie mogą być prawdziwe. Poczekaj do jutra. Na razie Dobranoc.

Hej, dzień dobry. Oto jestem znowu. Miałem zacząć od rana, ale tak mi jakoś zeszło, że prawie cały dzień minął, a ja nic. Nawet ze dwa razy usiadłem do tego zeszytu, ale z pustką w głowie. Wprawdzie wiedziałem co, ale nie wiedziałem jak. Wczoraj to mi nawet nieźle szło, a dziś jakoś brak mi szwungu. Muszę się na nowo rozkręcić, ale póki co, plotę ot cokolwiek. Wybacz i zrozum, tzn. proszę, miej dla mnie zrozumienie. Chodzi mi o Twoją życzliwość i pobłażliwość, jeśli mi coś nie bardzo wychodzi i zaczynam przynudzać.

Na czym to ja wczoraj przerwałem. Aha, już widzę. To z kryształkiem będzie moje, to mi się najbardziej podoba.

Patrzę więc na to piękne, ciemnozielone pióro z owym promieniście tęczującym kryształkiem. Kryształek brylancik daje złudzenie jakby świecił własnym światłem, albo przepuszczał światełko zamknięte we wnętrzu. Zaraz potem wydaje mi się, że on jest tak na wylot i chyba po przeciwnej stronie jest otwór albo drugi taki brylancik. Obracam przedmiot, ale z drugiej strony nie ma otworu ani drugiego brylancika. Ciemnozielony, gładki, połyskliwy ebonit. Ten kryształek jarzy się i widzę w owym rozjarzeniu jakiś miniaturowy ruch. Iskierki w nim albo przygasają, a rozświetlają się inne, albo przesuwają się po nim zmieniając jednocześnie barwy i wciąż mam wrażenie, że za tym brylancikiem coś jest w środku pióra. Próbuję to coś zobaczyć przez brylancik, bo on, mimo owych błysków i iskierek, wydaje się być przeźroczystym i bezbarwnym sam w sobie. On sam nie ma barw ani światła, on je tylko przepuszcza.

Zbliżam więc pióro bliziutko do oka, niemal na styk z źrenicą i oto widzę w tym kryształku, czy może po jego drugiej stronie niezwykły, niewyobrażalnie piękny, rozległy krajobraz. Widok jest wstrząsająco wyrazisty. Jakaś rozległa, przecudna dolina zielona. Góry, jakich nigdy nie widziałem i nawet nie wyobrażałem sobie, że mogą tak wyglądać. Na niebie świeci słońce i czuję ciepło tego słońca na oku, to ciepło jest miłe, a blask piękny, intensywny, ale nierażący. Cały ów widok jest absolutnie bajkowy.

Nisko i okolice to równina płaska jak naleśnik. Innego świata nie znałem zupełnie. W życiu moim krótkim nie miałem okazji widzieć jakiejkolwiek góry czy doliny, a tu nagle coś tak niepojętego, taka bajka. Dosłownie, bo ten cały krajobraz był wszak niemożliwym do rzeczywistego zaistnienia, mógł być tylko cudną bajką zaklętą w tym niezwykłym wiecznym piórze.

Była w tym krajobrazie pewna generalna i zasadnicza sprzeczność. „Generalna i zasadnicza sprzeczność” ‒ teraz potrafię to tak nazwać, ale wtedy była to oczywistość nie wymagająca określenia słownego. No jakże to? Tu zielone pola przecudnej, rozłożystej doliny, ciepłe słońce, lato ciepłe, a jednocześnie pada śnieg, bardzo wyraziste, wielkie płaty śniegu suną z góry na dół powoli i opadają na ziemię pokrytą śniegiem grubo. Powinienem marznąć od tego śniegu, bo jest mróz, a śnieg i mróz jest tu właśnie, gdzie ja jestem. Powinienem stać moimi bosymi nogami w tym śniegu i marznąć w stopy i w ogóle, ale o dziwo nie marznę, bo wcale nie stoję w śniegu, ale jestem jakby zawieszony nieco ponad ziemią, metr lub dwa powyżej tych zasp śnieżnych. Jest mi całkiem ciepło, pomimo mrozu, który mnie otacza.

Więc jest w tym krajobrazie cudnym i zima, i lato jednocześnie, a coś takiego jest wszak niemożliwe. Mnie tam było wszystko jedno. Wiedziałem, że to nieprawda i że to niemożliwe, ale długo i z wielkim zachwytem oglądałem ten niezwykły obraz, ruchomy, bo śniegowe płatki nie wisiały jak namalowane, ale opadały prawdziwym śniegiem.

W oddali w dolinie rozróżniałem punkciki czy klocuszki budowli, domków, odgadywałem, że ta wijąca się, błękitna wstążeczka cienka jak sznurowadło, to rzeka. Nigdy nie widziałem rzeki w ten sposób. Rzeki się tak nie widuje. Żeby zobaczyć rzekę trzeba iść tam gdzie ona jest, przejść przez wiklinowe zarośla, wyjść na plażę i już widzisz rzekę, ale żeby tak z daleka i wysoka? Niepojęte i cudowne.

A tamta kreseczka żółtawo-brązowa to na pewno droga, na tej odgadniętej, odległej drodze coś się porusza. To chyba wózek jakiś. Nie widzę z tej odległości żadnych szczegółów, zaledwie odgaduję kształt sylwetki mniejszej niż ziarenko żyta. To musi być wózek na dwóch tylko kołach i ciągnie go zwierzątko, nie wiadomo koń czy osiołek, a może krowa, a może jakiś duży pies. Najwyraźniej jedzie, bo przecież, choć powoli, ale przesuwa się to ziarenko po kreseczce drogi, widzę to wyraźnie, a ta biała chmura na niebie też się przesuwa, i ten cały obraz, chociaż niemożliwy, żyje i rusza się najprawdziwiej.

Urzeczony nie mogę oderwać brylancika z piórkiem od źrenicy, a tu nagle całkiem blisko leci w powietrzu ptak, dość duży, jak gołąb, widzę go wyraźnie, a zaraz drugi, o, jeszcze trzy ptaki, i jeszcze, coraz więcej tych ptaków, całe stado ptaków, gęsto od nich w powietrzu, lecą przez padający śnieg, lecą od strony doliny, końca nie widać, trzepocą skrzydła tuż przed moim okiem. Jeden z nich podlatuje tak blisko, że czuję na oku ostry, chłodny powiew wiatru od jego skrzydła i cofam się od kryształka wystraszony, że ptak lotką swojego skrzydła urazi mnie w oko. Zadrapie mi źrenicę swoim sztywnym piórem.

Znowu patrzę na obraz w wielkim podnieceniu. Jestem wręcz rozdygotany z emocji. Zaczynam badać moje cudowne wieczne pióro. Szybko odgadłem i wypróbowałem; jeżeli zakrętką kręcę w którąś stronę, to w tę samą stronę obraca się cały widok i mogę tak dookoła obejrzeć wszystko, jakbym to ja sam był w tym krajobrazie i po prostu patrzył to w lewo, to w prawo, albo i do tyłu.

A tu jeszcze jedno czarodziejstwo siedzi w moim piórku; sztyft pompeczki do naciągania atramentu też się obraca i, o Jezu, co się wtedy dzieje! Przybliża się ten obraz zupełnie jakbym leciał dokładnie gdzie chcę, zbliżam się do tej drogi i widzę całkiem z bliska wózek, nawet dość duży, na dwóch bardzo wysokich kołach. Wózek ma platformę, na niej stos worków, nie wiem ile jest tych worków, jakieś 10 worków, albo i 15, i dwaj mężczyźni, jeden stary, łysy, drugi w kapeluszu. Ten w kapeluszu ma wąsy czarne, trzyma lejce. Wózek ma dwa dyszle, a między dyszlami konik nieduży, śmieszny nieco. Konik jest kawowy, chudy i ma długie uszy. Jak króliczek. (Po latach dowiem się o istnieniu czegoś takiego jak muł.)

Ojej! Mogę się przybliżać gdzie chcę, na odległość dowolnie małą. Hen, daleko stoi drzewo. Drzewo ‒ mała, ciemna plamka. Już widzę poszczególne konary, gałązki, liście, już „siadam na liściu”, już jest ten liść wielki jak podłoga do tańców w parku. Już poszczególne komórki są nawet większe niż te pod mikroskopem szkolnym na lekcji biologii pana Ślęzaka.

Mogę tak powiększać nadal te komórki, aż zaczynam grzęznąć w mrocznych jamach, wąwozach, wśród porozwieszanych niby firanek przejrzystych, niby pajęczyn gęstych a w nich uwięzione salcesony jakieś żywe, w których coś się rusza, kiełbasy pulsujące. Jeszcze bliżej i pojawiają się niezrozumiałe struktury, coś jakby płynące rzeki kartofli żółtych, to znów różowych. To oczywiście nie są kartofle, tylko takie niby kule, a wcale nie kuliste, a jakieś wydłużone i spłaszczone. Jak kartofle. Płyną te „kartofle” niby rzekami. Rzeki łączą się ze sobą, to znów się rozdzielają. Powstają w nich wzory różne, żółtoróżowe. Płyną to w górę, to w dół. Zapętlają się. To jest taniec rzek. Każdy „kartofel” ma pośrodku wgłębienie, rodzaj pępuszka wchodzącego lejkowato w głąb. Zanurzam się w tym leju i na koniec przechodzę przez podłużne szczeliny w dziwnych tęczujących, przejrzystych zasłonach. Tych zasłon, czy też powłok, właściwie nie ma. Jest tylko tęczowanie ale bez szczeliny tam przejść się nie da. Powstaje taka szczelina i zaraz się zamyka, skleja na tej zasłonie, której właściwie nie ma, ale przejdziesz tylko przez szczelinę. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale tak było: jest szczelina ‒ przechodzisz, nie ma szczeliny ‒ nie przechodzisz, chociaż nie ma zasłony, tylko to tęczowanie nie przepuszcza. Piórkiem bez trudu odnajdywałem szczeliny, pokonywałem zasłonę, ale tam był koniec możliwości mojego pióra. Tam, gdziekolwiek obróciłem obraz, wszędzie było to samo. Wszędzie wirujące, czarno-białe, wzorzyste rozety, jak wycinanki ludowe. Najbardziej niepojęte było to wirowanie. Ornamenty rozet niezwykle wymieniały się nawzajem bielą i czernią. Z tych wymian powstawał efekt wirowania jednocześnie w obie strony. I wirowała taka rozeta i sąsiednia też, i te z góry, i z dołu, i te po bokach. Wszystkie wirowały podwójnym wirowaniem i jednocześnie wymieniały pomiędzy sobą swoje wzory. Bliżej piórko nie podeszło i to był kres jego możliwości przybliżania czy też powiększania. Wirujące, czarno-białe rozety wypełniały cały świat. Były gęsto upakowane jak komórki pszczelego plastra. Nieustannie wirowały każda w obydwie strony jednocześnie i nieustannie wymieniały się nawzajem swoimi ornamentami, tego wyobrazić sobie nie sposób i wymyślić coś takiego jest zupełnym niepodobieństwem. Ja to widziałem. Przekraczało to i wciąż przekracza moją zdolność pojmowania, to był naprawdę widok spoza granic mojej wyobraźni. (Próbuję dziś odtworzyć wyobraźnią ten ruch-wirowanie w obie strony naraz i nic mi się nie udaje. W moim mózgu nie ma miejsca na taki absurd.)

Kiedy już wyszedłem z tych szczelin, kiedy już odleciałem od liścia i wróciłem na brzeg stawu, nadal nie byłem w stanie powstrzymać się od eksperymentowania z moim czarownym znaleziskiem. Nigdy dotąd nie doświadczyłem aż takich zachwytów, takich zadziwień i zdumień. Boże dobry, przecież ja tym piórkiem mogę powędrować gdzie tylko zechcę, mogą przez dziurkę od klucza wejść do każdego domu, mogę stanąć na każdej górze, w jedną chwilę polecieć do każdego kraju, mogę zanurkować w każdą głębinę, wędrować po krecich tunelach i po korytarzach mrówczego gniazda, po wszystkich jaskiniach, dziuplach, po księżycu. Czy w ogóle wypada używać czegoś takiego do pisania w szkolnych zeszytach?

Jeszcze tylko zobaczę, jak to jest oglądać coś z daleka, z wysoka, zobaczyć naraz całe miasto, albo i więcej. Więc kręciłem tym sztyftem od pompki w drugą stronę i zobaczyłem całe Nisko od razu. Więc to tak wygląda dach budynku sądu, a tu Magistrat. Kościół i wieża kościoła. Tamte domy to wieś Barce, a te tutaj to Warchoły. Więc to tak wygląda rzeka San z wysoka. Te kominy (o Boże, jakie maleńkie) to elektrownia OZET, dalej Stalowa Wola, tam po drugiej stronie rzeki to chyba Pysznica.

Zaraz, zaraz, gdzie to Nisko, już nie wiem, czy to Nisko, czy Rudnik, już widzę jakieś miasta, co doprawdy nie wiem czy to Głogów, czy Sokołów, czy Kolbuszowa. Nigdzie nie ma już Niska ani Rzeszowa. W brylanciku widzę coś jakby globus na czarnym aksamicie, ten globus jest coraz mniejszy, już nie ma na nim ani Afryki, ani Azji, już zamienia się w piłeczkę, plamkę, w gwiazdkę jedną z wielu na czarnym niebie. Nie niebie, to nie żadne niebo, niebo jest na górze, a ziemia pod nogami. Tu teraz nie ma ani na górze, ani pod nogami. Tu jest wszędzie i nigdzie. Tu jest straszno i zimno, w czarnej bezdennej czeluści tylko punkciki dalekich gwiazd.

Teraz, gdy to opisuję, określam to jakimiś słowami, ale wówczas gdy tam byłem, ja, mały chłopiec z piątej klasy, nie miałem na to żadnych słów. Cały byłem jedną wielką trwogą, jednym przerażeniem spadającym w nie wiadomo którą stronę. We wszystkie strony naraz.

O Jezu, nie zgubić tylko piórka w tych ciemnościach, nie potrącić przypadkiem zakrętki. Przesunie się ta gwiazdka już zupełnie nieodróżnialna od innych i zgubię ją, i nie będę mógł powrócić. Jejku, już nie wiem, która to gwiazdka, była niebieska, ale takich niebieskich jest więcej. W panicznej trwodze i strachu, w takiej trwodze, jakiej nie przeżyłem nigdy wcześniej ani nigdy później, kręcę sztyftem pompki. Niechże się ta gwiazdka przybliży, niechże się ujawni wśród innych. Och! Udało się, jest już plamka, już ją odróżniam, już jest kuleczka, już mam piłeczkę, piłkę, globusik, globus, już są wielkie obszary kontynentów i oceanów, już rozprostowuje się łukowaty horyzont, mijam jakieś obłoki, siedzę nad Skrzynką i znów wszystko jest jak było. Dom Pana Maziarza po drugiej stronie stawu odbija się w gładkiej powierzchni wody. Nie ma wiatru, ale jest zimno. Czy ja to zimno przyniosłem ze sobą z czarnej otchłani, czy jest zimno, bo zwyczajnie zrobił się wieczór?

Czerwone Słońce wisi na niebie nisko nad kominami elektrowni OZET. Trzymam swoje pióro w mocno zaciśniętej piąstce i wtedy uzmysławiam sobie, że to wszystko nie może być prawdą, że taki przedmiot nie może istnieć. Jedyne, co jakoś może uzasadnić jego istnienie, to jest to, że ono mi się śni. Niemożliwe, żeby ktokolwiek i gdziekolwiek mógł zrobić coś takiego. Nikt też w Nisku nie mógł przyjść nad staw, żeby nawrzucać do wody między tatarki taką masę wiecznych piór, choćby i połamanych. A zresztą pamiętam, że były jednak ślimaki, więc kiedyż to moja zwyczajna wyprawa po ryby stała się snem? Może zasnąłem na brzegu, ale przecież się nie kładłem. O Jezu drogi, jeżeli to jest sen, to dlaczego wszystko jest takie prawdziwe i takie dokładne, w kolorach normalnych. Dom Pana Maziarza odbija się w stawie do góry nogami, widzę poszczególne cegły, te nad oknami są na sztorc, i tak samo się odbijają. Dach domu jest z czerwonej dachówki, kilka dachówek zostało wymienionych, bo może pęknięte były. Te wymienione są jasnoczerwone i dokładnie te odbijają się w wodzie tą swoją charakterystyczną barwą. Z każdym szczegółem. Muł bagienny w stawie ma swój charakterystyczny zapach, zanurzam rękę, obwąchuję. Jest gliniasty, mazisty, i ma ten zapach. Więc gdzież tu sen? Liść tataraku też ma zapach, bardzo swoisty, i u nasady, tam, gdzie jest miękki i żółtawo-seledynowy ma też smak, bardzo szczególny i kleistą konsystencję. Płuczę rękę z błota, włażę w wodę, wyciągam tatarakowy liść i on ma ten zapach i ma ten smak. Wszystkie domy stoją tam gdzie stoją, trawa jest taka jak ma być, też ma swój smak, ścieżka wydeptana w pastwisku jest zwyczajna, a nie z żadnego snu, więc cóż to za sen, do cholery?

A to piórko z kryształkiem, trzymam je w ręce. Jest zwyczajne i konkretne, ciemnozielone, połyskliwe i ma wprawiony w korpus ten świetlisty brylancik. Jakże się w nim może zmieścić mechanizm jakiś, czy urządzenie, co by to wszystko robiło, te obrazy, podróże i otchłanie. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie przeżyłem rozterki bardziej rozpaczliwej. Skoro to jest sen, muszę się kiedyś z niego obudzić, a gdy to się stanie zniknie moje piórko, przepadnie mój skarb. Przecież teraz, po tym wszystkim, nie będę mógł żyć bez niego. W tym śnie też nie mogę pozostać na zawsze.

Bo to jednak jest sen. Upewniam się co do tego poprzez pewne spostrzeżenie. Przez wszystkie te godziny, od kiedy siedzę nad stawem, wszystko było i jest zwyczajne i normalne, ale z jednym niepokojącym wyjątkiem. Ten wyjątek to fakt, że przez cały czas jestem tu zupełnie sam. Nikt się nie pojawił, nikt nie podszedł, nie było nikogo z wędką, a przecież prawie zawsze ktoś tam siedział. Nie zauważyłem Pana Maziarza, krzątającego się w swoich opłotkach. Nie słyszałem nauczenia krów Pana Gila, chociaż pora udoju już dawno minęła. Zawsze ryczą żeby je wydoić. Samych krów też nie widziałem. Konie Pana Maziarza powinny się paść tuż przy sadzie, na łączce po drugiej stronie. Nie ma ich. Powinienem słyszeć ich rżenia i śpiewy, skrzypienie żurawia studziennego i łoskot blaszanego wiadra. Nie słyszę i nie słyszałem.

Powinno to być, teraz już się powinno poić i krowy, i konie, a tu cisza i taka była cały czas. I nikogo nie spotkałem. Ani Heniek Habigier, ani Rysiek Gil. Więc to mi nie pasuje do rzeczywistej rzeczywistości i myślę, że to może być sen. Ba, jakie może, to musi być sen. To jest sen. Ja śnię to wszystko, choć dalibóg nie wiem jak do tego doszło. Pamiętam jak brałem ten kosz, niezbyt ciężki, ale okropnie niewygodny. Taszczyłem go na wszystkie możliwe sposoby. Przez ponad kilometr obijał mi się o nogę, przekładałem na drugą stronę, też źle, ugniatał mi grzbiet i drapał plecy, to prawą, to lewą łopatkę, albo wpijał mi się w biodro, a tu nagle muszę uznać, że tego kosza w ogóle nie było i nie ma, bo jest rzeczą ze snu.

Gorączkowo główkuję, co by tu zrobić, żeby nie stracić mojego pióra, żeby przenieść go jakoś ze snu do rzeczywistości. I tak rozmyślając, znalazłem naiwny, dziecinny sposób na ocalenie skarbu. Sposób logiczny i, zdawałoby się, jedyny możliwy. Wymyśliłem i uwierzyłem w mój wymysł, że jeśli będę cały czas starannie pilnował swojego pióra, nie wypuszczę go z ręki i ze świadomości, jeśli z tym upilnowanym piórem przejdę przez budzenie się ze snu, to nie pozwolę by mi umknęło. Jeśli je stracę z oczu, to muszę czuć je w dłoni i pamiętać o nim, i wiedzieć, że je trzymam. Jeżeli choć przez najkrótszy moment o nim zapomnę, jeśli mnie coś rozproszy, piórko zniknie i żadnym sposobem nie przywołam go na powrót, ale należycie upilnowane pozostanie i przeniosę je ze snu do rzeczywistości. Tak będzie. To jest właśnie ten sposób. Wiem, że potrafię, dam radę. Nie pozwolę mu zniknąć. Upilnuję.

Słońce już zaszło i zaczął się robić wieczorny mrok. Zatem wrócę do domu, położę się spać i nie zasypiając dotrwam z moim piórem do rana. Wciąż będę czuwał, żeby nie otworzyć zaciśniętych palców. Tak, tak, wiem, że to sen i że teraz już śpię przecież, ale muszę w tym śnie dojść do swojego przebudzenia. Zostawiam bez żalu kosz. Po cholerę mam taszczyć go z powrotem, przecież tego kosza nie ma. Jest tylko moim snem, jest nieprawdą. Te pióra odłożone dla Dzidki, Aldka, taty, czort z nimi, ich też nie ma, nie mogę się nimi zajmować w tym śnie, bo by mi tylko przeszkadzały w pilnowaniu mojego.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: