Sznyta - ebook
Sznyta - ebook
Łódź. Początek grudnia 2020 roku był wyjątkowo udany dla Wydziału Kryminalnego Komendy Miejskiej. Podkomisarz Adrian Perg wraz z partnerami – nieokiełznanym aspirantem Iwanem Brzostkiem oraz analityczką starszą sierżant Natalią Merc – rozwiązali sprawę tajemniczych morderstw bezdomnych mężczyzn. Wydawało się, że limit zbrodni w mieście wyczerpał się do końca roku. Nic bardziej mylnego. Zwłaszcza że Perg znajduje za szybą swojego samochodu kartkę z drastyczną dziecięcą rymowanką. Głupi żart miejscowej młodzieży? Szybko okazuje się, że nie, gdyż taka sama treść została wyryta na ciele zamordowanego chłopca, a okaleczenia i sposób odebrania życia przyprawiają wszystkich o ciarki. Podkomisarz Perg w mig orientuje się, że zabójca rzucił mu wyzwanie, informując o rozpoczęciu krwawego „dzieła”. Policjanci rozpoczynają żmudne śledztwo, które od początku napotyka na wiele problemów oraz zawiłości. Kto mógłby być takim zwyrodnialcem, aby na ciele dziecka pozostawić liczne sznyty…? Odkrywane ślady tworzą całkowity zamęt w głowach łódzkich funkcjonariuszy. Główni podejrzani zmieniają się jak w kalejdoskopie. A może rozwiązanie jest na wyciągnięcie ręki? Kim tak naprawdę jest zabójca? Czy rzeczywiście popełnił zbrodnie doskonałe? Niecodzienne, mrożące krew w żyłach zdarzenia, trzymająca w napięciu akcja i precyzyjnie nakreślone postacie. W tle nieprzyjazna Łódź, której ulice skrywają wiele krwawych tajemnic. Widerski w znakomity sposób je przed nami odkrywa i nie pozwala się od nich oderwać. – Maciej Kaźmierczak Adam Widerski Z wykształcenia jestem historykiem. Pracuję jako nauczyciel w jednej z łódzkich szkół podstawowych. Moją pasją jest sport, a najbardziej piłka nożna. Uwielbiam czytać, szczególnie kryminały, thrillery czy horrory. Właśnie w nich znalazłem inspirację do napisania debiutanckiej powieści kryminalnej Odwyk, której akcję osadziłem w swoim rodzinnym mieście. Książka zebrała bardzo dobre recenzje od czytelników. W grudniu 2020 roku audiobook znajdował się w TOP 10 bestsellerów Empiku w kategorii kryminał, sensacja, thriller. W maju 2021 roku ukazała się druga powieść – Proroctwo, polecana przez takich autorów jak: Krzysztof Bochus, Anna Klejzerowicz, Kinga Wójcik, Michał Śmielak, Anna Rozenberg czy Edyta Świętek.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8290-256-3 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podniósł się z kolan. Rozprostował plecy. Usłyszał charakterystyczne chrupnięcie. Powtórzył czynność, pozbawiając się całkowicie stanu odrętwienia spowodowanego wymuszoną pozycją ciała. Skierował rękę na odcinek lędźwiowy, aby jeszcze mocniej wygiąć kręgosłup. W ostatniej chwili się powstrzymał. Jego dłoń zatrzymała się kilkanaście centymetrów od popielatego blezera. Bardzo go lubił. Wierzył, że przynosi mu szczęście. Zawsze wkładał go na ważne inicjatywy, które miały odmienić jego życie. Tak jak dzisiaj. Dokonywał rzeczy noszącej w sobie wielkie brzemię.
Odetchnął z ulgą. Gdyby nie opamiętał się na czas, zostawiłby na swetrze rdzawe plamy. Trudne do wywabienia. Ile razy już próbował je usunąć? Brunatne smugi mogące wyrządzić wiele krzywdy. Oczywiście jemu. Nie mógł sobie na nie pozwolić. Nie po to doskonalił swój fach przez wiele lat, żeby teraz wszystko zepsuć przez głupi ból w krzyżu. Nie dałby załatwić się jak amator. Był profesjonalistą.
Wysunął ręce do przodu. Nie dostrzegł niebieskiego koloru lateksowych rękawiczek, tylko ciemnobrązową, gęstą ciecz rozchodzącą się po całym śliskim materiale. Od palców lewej ręki aż do nadgarstka. U prawej zaś ściekała ona pojedynczymi kroplami ze srebrnego ostrza.
Słyszał ten dźwięk na jasnych płytkach, zwielokrotniony przez echo rozchodzące się po odpowiednio przygotowanym pomieszczeniu. Uwielbiał wsłuchiwać się w skapującą krew. Nic go tak nie uspakajało jak wnikający do każdej komórki jego ciała szmer spadających kropli. Powolny, odpowiedni, pełen zapowiedzi nadchodzącego końca. Końca będącego wybawieniem po długiej drodze jego zabawy. Po ukojeniu następowała ekstaza, zwłaszcza gdy otwierał oczy, podziwiając swoją pracę.
Tak samo uczynił teraz. Podniósł powieki, a obraz, najpierw lekko zamazany, wyostrzył się i zatrzymał na jednym punkcie. Tym oddalonym od niego na wysokość dorosłego mężczyzny. Niewinne, delikatne ciało z sączącą się powoli krwią, która tworzyła kałużę pod jego plecami, powiększającą się z każdą minutą.
Uśmiechnął się szczerze. Był zadowolony ze swoich działań na tym etapie. Wiedział, że jeszcze sporo pracy przed nim, ale miał dużo czasu. Nie musiał się śpieszyć ani obawiać kogoś niepożądanego. Miejsce kaźni było na całkowitym odludziu. Starannie ukryte. Znał się na tym jak mało kto.
Nikt go nie znajdzie. Nikt mu nie przeszkodzi. Dokona czegoś, co otworzy oczy wszystkim niedowiarkom. Ślepym na margines społeczny. Panoszące się męty siejące zło oraz zamęt. On będzie wybawcą społeczeństwa. Jego wendetę odczują przede wszystkim ci, którzy przeżyją ból po stracie własnego stworzenia.
Poczuł na sobie wzrok. Opuścił głowę i spojrzał na to, co leżało u jego stóp. Jasne, niebieskie oczy przeszywały go na wskroś. Głowę i część pleców zostawił na sam koniec. Stanowiła kwintesencję pracy, choć zajmowała dużo czasu. Ale…
To spojrzenie świdrowało go coraz mocniej. Wywoływało emocjonalną mękę, powodując potworną złość, a w głębi umysłu budziło… lęk. Zaczął dygotać, mimo zachowania kamiennego wyrazu twarzy.
Jak ten człowiek śmiał tak robić? Nie w tym celu utrzymywał jego świadomość. Musiał to zakończyć, zanim popełni błąd. Ukarze go w ulubiony sposób. Na samą myśl drgawki ustąpiły, a usta wykrzywiły się w uśmiechu.
Pochylił się, przykładając ostrze do bladego policzka, tuż pod okiem. Wykonał precyzyjne kilkucentymetrowe cięcie. Uwolniona krew spłynęła wolnym strumieniem wzdłuż brody. Przeraźliwy krzyk wypełnił pomieszczenie. Nie zrobił na nim wrażenia. Wręcz przeciwnie. Dał to, na co czekał od dawna. Wykonał kolejne dwa cięcia, gdy z oczu cierpiącego wypłynęły pojedyncze łzy.
Patrzył z uśmiechem na reakcję organizmu. Wszyscy tak reagowali. Ciało ludzkie jest głupie. Skowyt, wydobywający się z jeszcze całych ust, przypominał zwierzęce ostatnie tchnienie. Nie trwał jednak długo.
– Dlaczego?
Pytanie go zaskoczyło, szczególnie zadane tak niewinnym i piskliwym głosikiem kilkuletniego chłopca. Po raz pierwszy spotkał się z czymś takim. Nie musiał się długo zastanawiać nad odpowiedzią. Była tylko jedna.
– Bo sprawia mi to przyjemność.
Wykonał kolejną, równiutką sznytę, przecinając delikatne warstwy skóry dziecięcego policzka.1
Łódź, 4 grudnia 2020 r.
Lodowaty, przenikliwy wiatr wdarł się pomiędzy poły filcowego, eleganckiego płaszcza oraz wełnianej czapki z pomponem. Mężczyzna przystanął tuż za drzwiami wejściowymi do dziesięciopiętrowego wieżowca przy ulicy Andrzej Struga. Nabrał głęboko powietrza, mimo że wyjście z ciepłej klatki schodowej na co najmniej kilkustopniowy mróz wstrząsnęło jego ciałem. Odkąd pamiętał, tak samo reagował na zimową aurę. Nie przeszkadzało mu to lubić tę porę roku. Uwielbiał mróz i śnieg skrzypiący pod stopami. Zima przypomniała mu zbliżający się świąteczny nastrój, który kojarzył się z rodzinnym szczęściem, miłością i pewnego rodzaju błogością płynącą z przebywania wśród bliskich i przyjaciół.
Musiał przyznać, że nie spotkał jeszcze osoby z tak silnymi więzami i tradycjami rodzinnymi związanymi z Bożym Narodzeniem. Dziadek robił wszystko, aby były one spełnieniem marzeń dla pozostałych. Podobnie czynił jego ojciec, a teraz on. Brakowało mu tylko jednego. Większej ilości śniegu. Cienka warstewka białego puchu na parkingu utrzymująca się od dwóch dni stanowiła żałosną namiastkę prawdziwej zimy.
Podniósł głowę. Niebo było zachmurzone. Niewykluczone, że dzisiaj spełnią się zapowiedzi synoptyków o wieczornej śnieżycy. Uśmiechnął się na samą myślą o niej. Byłoby to idealnym dopełnieniem jego planów na wieczór. Już nie mógł się doczekać. Chciał, żeby ostatni dzień tygodnia zleciał w mgnieniu oka.
Wsunął prawą dłoń do kieszeni. Wyczuł znajomy kształt. W trzech ruchach odwinął papierek i włożył krówkę do ust. Nie wyobrażał sobie początku dnia bez tego rytuału. Zwłaszcza przed wyjazdem do pracy.
Postanowił dać sobie jeszcze minutę w zimowej aurze.
Przemierzył wzrokiem pobliską okolicę. Ładnie utrzymany teren tuż przy bloku oraz niewielkim skwerku po lewej stronie kontrastował z kawałkiem zapuszczonej ziemi przed budynkiem Teatru Szwalnia. Śmieci, pety, butelki po różnych alkoholach leżały bezładnie na ziemi oraz betonowym murku stanowiącym integralną część podestu instytucji kulturalnej. Co drugi dzień widział pozostałości po zakrapianych spotkaniach miejscowego elementu, składającego się głównie z młodzieży. Po raz pierwszy pojawili się kilka miesięcy temu i żaden sposób nie działał, aby zakończyć ich wybryki. Tym bardziej że należeli do mieszkańców jednego z osiedli na Starym Polesiu.
Tak się kończy ogrodzenie bloku tylko z jednej strony – szepnął w duchu, spoglądając na automatyczną bramę niedużego parkingu.
Zaczerpnął jeszcze jeden haust powietrza i ruszył lekko na skos w stronę wyjazdu. Jego spełnienie marzeń stało pomiędzy dwoma brudnymi i pokrytymi szronem autami. Czerwone suzuki swift sx4 s-cross. Nadal nie wierzył, że dwa miesiące temu dopiął swego. Ostatnie kilka lat zaciskania pasa i korzystny kredyt spowodowały, że stanął obok upragnionego samochodu. Nie miał aspiracji do bmw, audi czy lamborghini. Czuł się spełniony. Miał kochającą piękną żonę, pociesznego synka, dobrą, choć upierdliwą pracę oraz wymarzony wóz.
Tylko szkoda, że nie mógł się do niego dostać. Adrian Perg zaklął w duchu. Znowu mu się to przytrafiło. Tak dbał o auto, że kluczyki kładł na honorowym miejscu, czyli drewnianej komodzie w salonie. Od szesnastu lat, a więc odkąd zdał egzamin na prawo jazdy i kupił sobie używaną skodę, zawsze trzymał kluczyk w kieszeni kurtki lub polaru. Pamięć o dawnym nawyku była tak silna, że już kilka razy musiał się wracać do domu.
Odwrócił się i pokręcił głową. Na trzecim piętrze w oknie widniała najpiękniejsza twarz, jaką kiedykolwiek widział. Oliwkowa karnacja, wyraźnie zarysowane brwi, czarna oprawa oczu. Jego żona Dominika zrobiła minę typu „mój kochany gapa”, okręcając kluczyki wokół palca wskazującego.
Otworzyła okno i rzuciła kluczyki rozbawionemu mężczyźnie, który w kilku susach znalazł się pod blokiem. W zamian otrzymała posłanego w powietrzu całusa. Nim Adrian zdążył się odwrócić, w szybie pojawiła się bujna, kręcona jasnoblond czupryna. Siedmioletni Rafi wdrapał się na parapet i machał energicznie dłonią. Ojciec nie miał serca, aby zawieść malucha. Odpowiedział wolną ręką. Zsunął rękawiczkę z palców, składając je w pięść, dzięki czemu materiał wykonywał bliżej nieokreślone ruchy. Rozbawiło to malca do rozpuku.
W końcu Adrian odszedł pośpiesznie do samochodu. Na szczęście warstwa śniegu była niewielka, więc postanowił nie odśnieżać, a mata na przedniej szybie zabezpieczyła ją przez szronem. Pozostałe szyby z wyjątkiem tylnej nie były mocno zmrożone. Złapał za skrobaczkę, gdy zobaczył przezroczystą torebkę strunową wetkniętą za wycieraczki. Znajdowała się w niej złożona na pół kartka. W pierwszej chwili pomyślał, że jest to ulotka skupu aut, lecz przecież jego samochód był całkiem nowy.
Nie zdążył wyjąć znaleziska. Po parkingu rozniósł się głos Michela Morana: Oddaj fartucha. Ten zwrot rozbawił go do łez w pierwszej części MasterChefa, a jego zainteresowanie kulinariami spowodowało, że już od kilku lat otrzymanie SMS-a ogłaszał francuski restaurator.
Narada u szefa o 8.15.
Twoja Merci
Starsza sierżant Natalia Merc podpisywała się identycznie w każdej wiadomości od pierwszego miesiąca pracy, co wiązało się z ksywą nadaną na skutek wielu podziękowań, które otrzymywała od większości funkcjonariuszy Komendy Miejskiej w Łodzi.
Podkomisarz Adrian Perg spojrzał na zegarek. Siódma czterdzieści pięć. Zdąży dojechać, napić się mocnej kawy oraz zjeść przygotowane na specjalne okazje krówki z podwarszawskiego Milanówka. Mieli co świętować. Zapewne o tym będzie mowa na niezapowiedzianym zebraniu u komendanta. Złapał szczelnie opakowaną ulotkę i czym prędzej wsiadł do auta.
Nie chciał zajmować się bzdurami. Wrzucił torebkę do schowka, a sam odblokował bramę. Wyjechał na ulicę Struga. Kątem oka dostrzegł wojskowego z długą bronią robiącego obchód wewnątrz jednostki wojskowej, znajdującej się naprzeciwko jego bloku. Nie zdążył mu machnąć na przywitanie, mimo iż robił to prawie codziennie.
Przejechał do Żeligowskiego, a następnie tuż przy byłej Samopomocy Chłopskiej skręcił w Zieloną. Chciałby powiedzieć, że ciął nią aż do skrętu w Sienkiewicza. Czasami lubił wdepnąć pedał gazu nawet w terenie zabudowanym. Szczególnie w swoim samochodzie. Dwuwagonowa dziewiątka skutecznie mu to jednak uniemożliwiła. Wyprzedzenie nie wchodziło w grę, ponieważ ruch był nawet na odcinku za Gdańską, gdzie teoretycznie kierowcy nie mieli prawa wjazdu.
Wreszcie odbił w prawo w Sienkiewicza. Gdyby jechał nią dłużej, stanąłby w korku. Jak zwykle rozkopano większość ulic pod koniec roku, pomimo że poprzednie remonty nadal trwały. Wjechał na parking i zaparkował niedaleko nowoczesnego, niedawno zbudowanego budynku łódzkiej policji. Z zazdrością obrzucił wzrokiem budowlę pierwszego komisariatu i skierował się do czteropiętrowego, długiego, starszego gmachu Komendy Miejskiej.
Machnął do dyżurnego, który jednocześnie prowadził rozmowę telefoniczną i wklepywał informacje do komputera. Dla niego piątek oznaczał natłok pracy przed weekendem. Przemierzył korytarz, spotykając się z gratulacjami od pozostałych funkcjonariuszy. Standardowo wybrał się schodami na trzecie piętro. Nigdy nie lubił windy. Dbał o sprawność fizyczną, choć bardzo rzadko wykorzystywał ją w pełni. Mijał drzwi gabinetów, aż dotarł do końca holu, odczuwając dziwny niesmak na skutek jasnobrązowego koloru ścian, podkreślonego przez światło jarzeniówek. Spojrzał na tabliczkę przy solidnych drzwiach.
Wydział Kryminalny. Naczelnik: podkomisarz Adrian Perg. Był dumny z awansu otrzymanego dwa lata temu. Trochę nieprawdopodobnego, trochę niemożliwego ze względu na swój ówczesny wiek oraz stopień. Zdecydowały o tym skuteczność w rozwiązywaniu spraw, a także wcześniejsza emerytura poprzedniego dowódcy nadkomisarza Wiktora Topolskiego.
– Jest i nasz zwycięzca. Adi Krówka we własnej osobie. – Dobiegł go męski głos z głębi pokoju.
Gabinet był niezbyt duży, lekko niewymiarowy oraz obładowany regałami, szafkami oraz sporymi drewnianymi biurkami. W zupełności wystarczający dla jego trzyosobowego zespołu. Szkoda tylko, że prawie codziennie uderzał go zapach naczosnkowanej kiełbasy, skutecznie wypierając aromat świeżo parzonej kawy z nowego ekspresu. Skrzywił nos, patrząc na kolegę siedzącego na wprost drzwi.
– Czy musisz to robić codziennie?
– No co? Nie jadłem śniadania.
Mężczyzna pochylił się nad dwoma ogromnymi kawałkami bułki z grubo pokrojonymi plastrami kiełbasy, posmarowanej sporą ilością musztardy. Odgryzł znaczny kęs, powodując upadek tumanu okruszków na blat biurka. Nie przejął się nimi.
– W to akurat nie uwierzę. – Perg zaśmiał się, widząc wzruszenie ramion podwładnego.
Podszedł do okna. Otworzył je na oścież.
– Mam duże kichy, to i jem sporo – odparł z pełną buzią, poklepując się po mundurze na wysokości brzucha.
W tej kwestii trudno było się nie zgodzić. Aspirant Iwan Brzostek dominował nad wszystkimi funkcjonariuszami. Adrian był słusznego wzrostu i miał zadbaną muskulaturę, ale przy partnerze wyglądał jak dziecko z przedszkola. I to z grupy maluchów. Policjant stanowił idealna kopię radzieckiego boksera Ivana Drago z kultowej czwartej części Rocky’ego. Począwszy od wzrostu, sylwetki, kształtu, wyglądu twarzy, fryzury, a skończywszy na wadze i sile ciosu. Różnili się poczuciem humoru i temperamentem. Brzostek bardzo często szybciej coś powiedział, niż pomyślał.
– Kawa dla naszego szefa z podwójnym cukrem. – Usłyszał rozbawiony głos.
W ostatniej chwili Adrian chwycił kubek podany przez funkcjonariuszkę, bez której nie rozwiązaliby żadnej sprawy. Starsza sierżant Natalia Merc. Z wyglądu niepozorna. Dość krępa budowa ciała i niski wzrost zaprzeczały testom sprawności zdawanym z wyróżnieniem. Za każdym razem. Jej okrągłą buzię zdobiły szeroki nos oraz wysokie czoło. Najczęściej zakryte czapką z daszkiem z logo policji, przez zapięcie przechodził ciasno spleciony ciemny warkocz. Natalia miała trzy atuty nie do pobicia. Rozbrajający uśmiech ukazujący rząd białych, równych zębów, duże niebieskie oczy oraz wybitne zdolności analityczne i informatyczne. Potrafiła odkryć rzeczy niedostępne dla zwykłych użytkowników. Sieć oraz archiwum nie kryło przed nią żadnych tajemnic Perg cieszył się z tak dobranego zespołu. Składał się z ludzi oddanych pracy, niekonwencjonalnych oraz wspierających się nawzajem.
– Nie umyłeś włosów, że chodzisz w wełniance? – zapytał Iwan, wkładając ostatni kawałek kanapki do ust. Dopiero teraz spojrzał na okruchy. Przejechał dłonią po blacie, po czym wytarł ją o mundur.
Podkomisarz zerknął na siebie. Rzeczywiście nie rozebrał się jeszcze, a już miał w ręce drugą ulubioną rzecz po krówkach. Mocną kawę. Powiesił płaszcz na wieszaku w kącie pokoju oraz zdjął czapkę, po czym umieścił ją w rękawie.
– Kuźwa, mógłbyś zrobić coś z tymi kłakami – skomentował aspirant.
Adrian odwrócił się gwałtownie, a burza jasnych loków otuliła jego głowę, aż do połowy karku.
– Na jeża byś się walnął, a nie wyglądasz jak panienka na wydaniu.
– Odezwał się ten, co strzyże się na kwadrat z balejażem – zripostował po parsknięciu Natalii, która zasiadła do komputera.
– To przynajmniej jakoś wygląda. Panie loczek, minął kolejny roczek.
Tym razem Adrian się zaśmiał. Przekomarzanie się przy porannej kawie było miłym początkiem pracowitego i trudnego dnia. A z tą ekipą nigdy nie dało się nudzić. Rzeczywiście dzisiaj minął siódmy rok, odkąd postanowił zapuścić włosy. Obcinał tylko końcówki. Taka symboliczna zmiana wyglądu po pojawieniu się na świecie na razie jedynego syna Rafała.
Wyjął z szuflady biurka puszkę mordoklejek na specjalną okazję. Tak jak się spodziewał, nikt nie skorzystał z poczęstunku. Iwan stwierdził kiedyś, że nie cierpi, gdy coś oblepia mu zęby, a Merc nieustannie żuła jabłkową gumę marki Orbit.
Ledwo odgryzł kawałek cukierka, a po gabinecie rozniósł się dźwięk wewnętrznego telefonu. Nie musieli odbierać, a tym bardziej przysłuchiwać się krótkiej rozmowy Merc, aby wiedzieć, kto dzwoni. Tylko jedna osoba korzystała jeszcze z tego aparatu.
– Mamy dwie minuty.
Maksymalnie dwie minuty. Nowy komendant miejski nie tolerował jakiegokolwiek spóźnienia. Wzięli po łyku kawy i czym prędzej wyszli z gabinetu. Pokonali dwa piętra i całą długość budynku. Iwan nadal przeżuwał pozostałości śniadania, a Adrian zdążył przełknąć cukierka, gdy Natalia zapukała do drzwi inspektora Tobiasza Falkowskiego. Odpowiedział im niezrozumiały pomruk. Wzięli go za zaproszenie.
– W ostatniej sekundzie – mruknął siedzący za ogromnym biurkiem gruby i łysy mężczyzna w galowym, policyjnym mundurze. Popukał palcem w tarczę zegarka.
– Punktualni jak cholera – rzucił teatralnym szeptem Iwan, spotykając się z surowym wzrokiem Perga i Merc.
– Ugryź się lepiej w język. – Komendant wskazał dłonią trzy krzesła.
Iwan wyciągnął ręce przed siebie, robiąc niewinną minę. Inspektor obrzucił ich obojętnym wzrokiem. Na jego wiecznie spoconym czole pojawiła się zmarszczka, a nieśmiały uśmiech zagościł w kącikach ust.
– Swoje pierdolone uwagi zostaw dla siebie. Za chwilę mam spotkanie w Wojewódzkiej odnośnie do wczorajszej obławy. Dobrze, że doprowadziliście śledztwo do końca.
Sprawdziły się ich przewidywania. Wezwanie dotyczyło ciężkiej oraz żmudnej sprawy zabójcy trzech bezdomnych mężczyzn na jednym z widzewskich osiedli. Wszystkie tropy i pozostawione ślady były całkowicie różne. Pobliskie schroniska ani noclegownie nie znały ofiar. Zabójstwa łączyły jedynie dzielnica i status społeczny zamordowanych. Wreszcie Merc znalazła dziwne wpisy na jednym z forów internetowych. Po nitce do kłębka ustalili, że sprawcą był jeden z nastolatków, który w liceum cieszył się nieposzlakowaną opinią. Zatrzymali go wczoraj późnym popołudniem, choć próbował ich sterroryzować za pomocą broni własnej produkcji. Poczuł jednak smak pięści i próbkę umiejętności bokserskich Iwana.
Adrian spojrzał na komendanta. Mężczyzna poprawił się na skórzanym fotelu, wypinając pierś.
Podkomisarz znał tę pozę. Falkowski przedstawi rozwiązanie śledztwa jako własny sukces. Uzyska pochwały i gratulacje, a o swoich podwładnych nie wspomni ani słowem. Stanowił zupełne przeciwieństwo poprzednika, który w nie do końca jasnych okolicznościach odszedł na wcześniejszą emeryturę kilka miesięcy temu. Falkowski był zwykłym karierowiczem. Dostał posadę tylko dzięki znajomości oraz umiejętności dostosowania się do poglądów przełożonych. Zmieniał je wedle potrzeb. Od lewa do prawa.
Ponadto jego słowa nie oznaczały wcale uznania dla pracy policjantów. Domyślali się, że za chwilę nastąpi dalszy ciąg.
– Aczkolwiek – inspektor wyciągnął groźnie palec przed siebie – śledztwo trwało o wiele za długo. Nie popisaliście się za bardzo.
– Ale…
– Jeszcze raz mi, kurwa, przerwiesz! – Nie pozwolił dokończyć Iwanowi. – Miejmy nadzieję, że przy piątku będzie już spokój. Nie spotkamy się, ponieważ nie wiem, ile potrwa narada w wojewódzkiej.
Podniósł pokrywę laptopa, klikając zawzięcie myszką bezprzewodową. Stanowiło to wiadomy znak, że spotkanie dobiegło końca.
– Sranie w banie, a nie spotkanie. Zwykle chlańsko – skomentował ze złością Iwan po tym, jak znaleźli się na korytarzu.
– Musi opić swój sukces – wycedziła Merc, mocno zaakcentowała dwa ostatnie słowa.
– Wiedzieliśmy, że tak będzie. My pracujemy, a ktoś inny spija pianę. – Perg machnął ręką. Powoli przyzwyczajał się do takiego traktowania. – Szkoda gadać. Chodźmy dokończyć kawę i bierzmy się do papierkowej roboty, bo w poniedziałek znowu dostaniemy ochrzan.
– Niech się tą pianą udławi. Kiedyś ukręcę mu ten łysy łeb, i to przy samej dupie.
Zanieśli się gromkim śmiechem, co wzbudziło ciekawskie spojrzenia innych funkcjonariuszy.
– W jednym się z nim zgadzam.
– Ty zgadzasz się ze starym? Zdrowy jesteś? – Iwan położył dłoń na czole Adriana.
– Weź te łapy. Mówię, że należy nam się spokojny piątek. Mam dość zabójstw na jakiś czas.
– Oby tak było – podsumowała Merc, siadając przy swoim biurku. Momentalnie zagłębiła się w pracę na komputerze.
Perg i Iwan poszli w jej ślady. Okazało się, że zaległe raporty, sprawozdania i notatki służbowe zajęły im kilka godzin. W sumie nie dziwili się. Poświęcili wszystko na rzecz bezdomnego mordercy, jak ochrzciła go prasa.
Potężne ziewnięcie aspiranta i włożenie puchowej niebieskiej kurtki przez starszą sierżant otrzeźwiło Adriana. Spojrzał w dolny róg monitora. Czternasta. Zdumiał się, że nastała już pora policyjnej, piątkowej tradycji. Pójścia do domu. Na blacie pozostało sporo niedokończonych dokumentów.
– Zbieraj się, Adi, papier nie zając, nie ucieknie. – Iwan klepnął go mocno w plecy, po czym wyszedł, głośno pogwizdując.
Perg nie lubił przerwanej roboty. Wielokrotnie zostawał po godzinach, aby uzupełnić oraz wyprostować zaległe sprawy, urastające później do niewyobrażalnych rozmiarów. Jeszcze raz obrzucił wzrokiem blat biurka, a następnie dolny róg ekranu. Zebrał papiery w jedną kupkę oraz położył na zamkniętym laptopie. Straciłby na nie za wiele czasu, a musiał przygotować niespodziankę. Zaplanował ją trzy tygodnie temu i nadal czuł obawy, czy podoła. Ale czego się nie robi dla ukochanej żony.
Złapał płaszcz. Ubrał się w drodze do samochodu. Zapas czterech godzin stanowił solidną zaliczkę, choć potrzebował kupić kilka produktów. Wszystkie widział w auchanie na Jana Pawła. Pozostało tylko szybko tam dotrzeć, omijając piątkowe, popołudniowe korki. Znał doskonały sposób. Rzadko z niego korzystał, uważał bowiem, że trzeba działać w ramach określonych przez prawo. Zupełnie odwrotnie niż Iwan. Były jednak sprawy ważne i ważniejsze.
Wyjechał z parkingu, skręcił w Narutowicza, a następnie w Piotrkowską. Ciął ją, aż do Radwańskiej, którą przejechał wprost na tyły supermarketu. Wcześniej opracował strategię działania. Niestety potrzebne rzeczy były rozrzucone po całej powierzchni sklepu. Lawirował między gęstniejącym z minuty na minutę tłumem ludzi. Kupowali tyle jedzenia, jakby za chwilę prezydent miał ogłosić stan wojenny. Perg zastanawiał się jedynie nad ostatnią rzeczą. Wino hiszpańskie czy francuskie. Wziął oba.
Zapłacenie w kasie samoobsługowej oraz powrót do domu zajęły mu niecałe dwadzieścia minut. Zaparkował na swoim ulubionym miejscu niedaleko bramy i zlustrował zegarek na desce rozdzielczej. Szesnasta. Jeszcze dwie godziny. Odetchnął z ulgą. Zdąży przed powrotem Dominiki z pracy.
Jedna kwestia pozostała zagadką. Czy spodoba jej się prezent? Otworzył schowek, wyjął zdobione, podłużne pudełko z logo znanej firmy jubilerskiej. Nie mógł się zdecydować, ale ekspedientka zapewniła go, że żona oniemieje po uniesieniu wieczka. Uwierzył jej na słowo, mając nadzieję, że tak będzie.
Schylił się, aby domknąć schowek. Zauważył kartkę w przezroczystej torebce. Zupełnie o niej zapomniał. Nie lubił zaśmiecać sobie samochodu. Złapał ją z zamiarem wyrzucenia. Z zawodowej ciekawości postanowił ją przeczytać. Czyżby ulotkarz był tak niekompetentny, że wsuwał reklamy skupu aut za wycieraczkę każdego samochodu?
Wyjął kartkę. Zdziwił się, że jest to połowa zwykłego papieru drukarskiego z widocznymi strzępami po przedarciu. Rozchylił jej boki. Momentalnie poczuł zimny pot spływający po plecach.
Czary-mary, zginiesz, mały.
Słowa przerobionej dziecięcej rymowanki wyklejono z powycinanych kolorowych liter, pochodzących z różnych gazet, ostatni cudzysłów wyglądał dziwnie. Myśli Adriana zaczęły pędzić z zawrotną prędkością. Odczekał kilka minut. Znalazł jedyną słuszną odpowiedź. Próba zastraszenia go przez pijacką, osiedlową grupę. Tydzień temu starł się z nimi mocno podczas ponownego darcia ryja obok bloku oraz załatwiania swoich potrzeb pod klatką. Wezwane przez niego wsparcie nałożyło solidne mandaty.
Zapewne postanowili się zemścić. Naoglądali się filmów i wymyślili sposób. Śmieszny anonim, w którym ostatni cudzysłów napisali odręcznie i na dodatek bardzo niewyraźnie. Kompletne głąby.
– I dlaczego „mały”? – zastanawiał się, chowając kartkę do torebki, a ją do schowka. – Skoro mam metr dziewięćdziesiąt.
Ta myśl towarzyszyła mu mimo woli przez cały wieczór.
***
Otworzył lodówkę, pogwizdując wesoło. Przebiegł wzrokiem po półkach z różnymi produktami. Złapał talerz, na którym poukładał kupione i przygotowane wczoraj wędliny. Wszystko szczelnie opakowane. Postawił go na bufecie, bodiczkiem zamykając drzwiczki urządzenia.
Odwijał kolejne zaklejone przez sprzedawczynię papiery i folie aluminiowe. Baleron, szynka konserwowa, wiejska, pieczony schab ze śliwką i morelą, a także upieczony pasztet ze sporą ilością gałki muszkatołowej. Przełożył plasterki na ozdobny półmisek. Spoczywały na nim już dwie połówki jajka z majonezem, plasterki serów wędzonego i koziego. W piekarniku grzały się białe kiełbaski. Do tego własnoręcznie tarty chrzan.
Nieświadomie oblizał wargi. Przyszykował uroczystą kolację. Zwykle takich nie robił, mieszkając samemu od bardzo dawna. Raz na jakiś czas przy szczególnych okazjach pozwalał sobie jednak na świętowanie. A dzisiaj wypadał właśnie jego wielki dzień. Osiągnął sukces. Długo na niego pracował.
Wieczór był dokładnie zaplanowany. Najpierw samotna, wytworna kolacja, a potem spotkanie ze znajomymi, aby uczcić i dopiąć wszystkie szczegóły sukcesu.
Taki sposób celebrowania stał się u niego tradycją. Co prawda bardzo rzadką, ale sprawiającą mnóstwo radości. Poza tym domyślał się, jak będzie wyglądała nasiadówka z kolegami. Nie mógł sobie pozwolić na zabawę na pusty żołądek. Jedzenie odgrzewanego, naładowanego konserwantami pub-owego żarcia budziło w nim wstręt. Ostatnio zdał sobie sprawę, że musi zadbać o zdrowie, aby być nadal w formie.
Przeniósł talerz w wędlinami i serami na stół w salonie, przykryty purpurowym obrusem, na którym ustawił najlepszą srebrną zastawę oraz pozłacany świecznik z zapachową świecą. Rozejrzał się wokoło. Wydawało się, że wszystko przyszykował. Jedzenie, pieczywo, a nawet ulubiony film. Czuł jednak, że o czymś zapomniał. Przecież…
Przejechał dłonią po szpakowatych włosach. Nie było dodatku przeznaczonego na wyjątkowe okazje. Tym bardziej że wytworzył go całkowicie samodzielnie, i to po raz pierwszy w życiu. Nalewka miodowo-pigwowa przyrządzona wedle receptury jego babci. Kartkę z przepisem znalazł w rodzinnym albumie w ostatnie lato. Odręczny zapisek na samym dole radził: Trzymać w ciemnym, chłodnym i wilgotnym miejscu przez trzy miesiące. Piwnica nadawała się do tego idealnie.
Alkohol miał dla niego szczególne znaczenie, bo samodzielnie zebrał pigwy. A raczej pigwowce. Czy zrobił to legalnie? Hm. Opuszczona działka w Grotnikach chyba nie należała do nikogo, skoro dom się rozpadł, a trawa, osty, pokrzywy i inne chwasty sięgały do kolan. Przebił się przez nie. Wiedział, gdzie szukać, ponieważ podczas jednego z wyjazdów służbowych dojrzał je z pociągu, który akurat zatrzymał się obok posesji. Czerwone płatki kwiatów odznaczały się na tle zielonej roślinności. Wrócił tam w połowie września, by zapełnić dwa małe wiaderka. Czuł wielką satysfakcję z powodu odtworzenia receptury babci.
Przejrzał się w lustrze. Ciemne materiałowe spodnie oraz czerwona koszula w kratkę. Nie chciało mu się przebierać. Tak zejdzie do komórki. Wiedział, że dziwnie to wyglądało, ale nie przejmował się tym.
Zaczerpnął dwa solidne łyki wody, zamknął drzwi wejściowe i zjechał windą sześć pięter. Zauważył, że w kabinie pojawił się niezwykle filozoficzny napis: Jebać Żydzew. Standard na Starym Polesiu. Nigdy go nie rozumiał. Zwrot okraszono kunsztownym dziełem artystycznym w postaci męskiego przyrodzenia. Zszedł z półpiętra do drzwi komórki. Szarpnął za klamkę. Otwarte. Ostatnio ktoś miał manię niezamykania ich, z czego chętnie korzystali bezdomni.
Wystarczyło, że je uchylił, a uderzył go pęd powietrza. Wilgotny, zimny, ale również nietypowy. Jakby słodkawy, zmieszany z drażniącym odorem.
– Znowu zdechł kot. – Mężczyzna zasłonił nos ręką.
Poszukał dłonią włącznika. W końcu go znalazł, a wnętrze komórki rozjaśniła wisząca na kablu żarówka. Pomieszczenie wyglądało obrzydliwie. Ze ścian wystawały cegły połatane gdzieniegdzie odpadającym tynkiem. Na ziemi ciemniała bliżej nieokreślona plama. Tuż nad głową biegły liczne rury i zawory opatulone pajęczynami. Ciągnęły się one wzdłuż lewego i prawego korytarza, w którym mieściły się drewniane drzwi do poszczególnych pomieszczeń składowych.
Skręcił w ten po prawej stronie. Przeszedł około trzech metrów. Spowijała go ciemność. Zdecydowanie nacisnął włącznik. Światło nie zdążyło omieść pozostałej części korytarza. Mężczyzna padł na kolana, obficie wymiotując.
Podniósł głowę. Łudził się, że zmęczony wzrok spłatał mu okropnego figla. Niestety… Pośrodku korytarza leżało w nietypowej pozycji niewielkie ciało.
A raczej to, co z niego zostało. Obleśny, włochaty szczur wczepił się w kędzierzawą, czarną czuprynę, nagryzając wnętrze oczodołu.