- W empik go
Szpiedzy i sufrażystki - ebook
Szpiedzy i sufrażystki - ebook
Twarzą w twarz z demonami przeszłości.
Königsberg, początek 1896 roku. Detektyw Stanisław Berg podejmuje się prowadzenia kolejnej sprawy. Ma śledzić emerytowanego majora, o którego niepokoi się żona. Jednocześnie Polak odnawia romantyczną relację z piękną Ursulą, którą poznał kilka miesięcy wcześniej. Wkrótce kobieta znika, a śledzony oficer ginie w tajemniczych okolicznościach, w co zostaje wplątany nastoletni pomocnik Stacha, Oskar. Na domiar złego przy wyjściu z miejscowej katedry ktoś strzela do francuskiego ambasadora, który przybył do miasta z oficjalną wizytą. Czy te trzy zdarzenia mają ze sobą coś wspólnego? Czy szykuje się międzynarodowy skandal?
Krzysztof Beśka – prozaik, twórca tekstów piosenek i słuchowisk radiowych. Autor kilkunastu książek kryminalnych i przygodowych, w tym cyklu o przygodach dziewiętnastowiecznego detektywa Stanisława Berga oraz powieści sensacyjno-historycznych o dziennikarzu Tomaszu Hornie. Laureat Literackiej Nagrody Warmii i Mazur Wawrzyn 2009 za „Fabrykę frajerów, czyli wspomnienia ze szkoły wojskowej”. Członek Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67204-85-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na zawsze, do grobu, na amen – myślał sobie pewnie ten czy ów, chociaż niepodobna było mówić tego głośno. Za defetyzm wciąż groziło to samo co za dezercję czy wywieszenie białej szmaty: kula w łeb. Choć wszystko zdawało się już przesądzone, a wynik tej bitwy – pewny. Ale przecież każde takie zejście pod ziemię, pod kilka warstw żwiru i betonu, starych łukowatych sklepień z czerwonej cegły, które miały uchronić przed spadającymi na miasto bombami z samolotów i artyleryjskimi pociskami, mogło okazać się ostatnim.
–_ Vater unser_… – zaczął ktoś, mogło się zdawać, że kobieta, ale modlitwa szybko zamieniła się w szept trudny do zrozumienia, kto wie, może nawet dla samej wypowiadającej kolejne słowa.
W końcu zamilkła. Znów zapadła cisza. Złowróżbna, przygniatająca, kompletna, jeśli nie liczyć miarowych oddechów, jęków, tłumionego kaszlu, a może płaczu. Nie wiadomo już, co gorsze: cisza czy ta istna góra żelastwa, przetaczająca się nad głowami. Prawdopodobnie gdzieś niedaleko obracała się w perzynę kolejna kamienica albo nawet kilka na Lipniku czy Knipawie!
Los tej jeszcze się nie dopełnił, stąd ten smród dymu, który dostawał się do piwnicy. Dopalały się meble, które oszczędzono i nie zamieniono na ciepło; komu po srogiej zimie marzyła się wiosna, to się doczekał. Chyba jeszcze nigdy nie było tak gorącego kwietnia jak ten z tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Dopalały się rodzinne pamiątki, których nie zabrano ze sobą. I czołgi, które miały stawić opór nawale. Wreszcie dopalali się ludzie, których mięso i włosy miało woń nieporównywalną z niczym innym. Oni nie zdążyli uciec i schronić się w którejś z piwnic. Albo byli żołnierzami, którym generał Otto Lasch, dowódca obrony miasta, wydał rozkaz walki do ostatniego naboju.
Nie wiadomo, ilu mieszkańców znalazło kryjówkę w podziemiach kamienicy przy Baderstrasse na Starym Mieście. Siedzieli na mokrej podłodze lub kucając pod ścianami. I czekali. Nie, nie na to, aż opuszczą kryjówkę. Nikomu nie spieszyło się oglądać tego, co się dokonało. Czekali na to, aż ktoś ich tutaj znajdzie. Nikt już chyba nie wierzył, że będzie to uśmiechnięty oficer w gumowym płaszczu i w goglach do jazdy motocyklem, który poinformuje, że Wunderwaffe, o której tyle się mówiło, zadziałała. Bardziej prawdopodobny był rzucony do środka granat z długą, drewnianą rączką. Zanim zamieni się w kulę ognia, będzie się staczać po schodkach bez końca. Było przecież wiadomo, że już w Königsbergu są. Oni…
– Pstt, chyba coś słyszę – rozległ się czyjś ostrzegawczy głos.
Kilkanaście serc zwolniło bieg, palce kilkunastu par rąk zacisnęły się na częściach ciała najbliższej osoby, a kto takiej nie miał, ten mimowolnie splótł je jak do modlitwy.
–_ Vater unser_…
Po chwili ujrzeli na schodach zachlapane błotem żołnierskie buty, a sekundę później karabin z okrągłym magazynkiem. Wreszcie twarz przybysza. Nie była wcale taka, jak opowiadano. Nie miała skośnych oczu. Właściwie nie różniła od tych, które mijało się na co dzień na ulicach.
– _Soldaten_? – rzucił Rosjanin.
– _Niet_! – padła odpowiedź, a stało się to tak szybko, jakby ktoś czekał na pytanie. – _Tolko staryje ludzi zdjes’_ – dodał po chwili i zaśmiał się krótko, a nawet zakasłał.
Żołnierz coś mruknął. Potoczył wzrokiem po wnętrzu piwnicy. Tak, był pijany. Kilkanaście par oczu śledziło wylot dziurkowanej lufy, z której w każdej chwili mógł bluznąć ogień. To było dla niego jak pierdnięcie, a nazajutrz pewnie nawet by o tym nie pamiętał…
Obraz nagle przeciął ludzki cień. Co trzymał w ręku. Broń? Dopiero po chwili okazało się, że to butelczyna. Jej szkło odbiło promień światła.
– _Bieri_ – rzekł ten sam człowiek, który odezwał się wcześniej. – _Zdarowije_!
Rosyjski żołnierz przyjął podarunek, choć przecież mogła to być trucizna. Znów coś mruknął. Może wyraził tym podziękowanie, a może była to groźba, że jak przyjdzie tu znów, lepiej poszuka – i to nie tylko żołnierza wrogiej armii, ale i kobiety. Jął cofać się rakiem. Brudne buty, które pokonały tysiąc kilometrów, zniknęły. I nie można było odgonić się od myśli, że za chwilę w miejscu, gdzie stał, zatrzyma się granat, rzucony od niechcenia…
Ale nic takiego się nie stało. Jakaś kobieta wybuchnęła płaczem.
– Panie Radtke, jest pan aniołem! – powiedział ktoś do mężczyzny, który rozmawiał z Rosjaninem i, kto wie, może uratował wszystkim życie.
– Oby nie w złą godzinę ten anioł – odrzekł lekko, choć tak naprawdę drżał cały, w myślach zaś dodał, że więcej wódki nie ma i lepiej, żeby coś wymyślili, aby przeżyć następną wizytę.
Oskar Radtke, mężczyzna po sześćdziesiątce, usiadł w kącie, który zajmował wcześniej.
– Będzie dobrze – rzekł. – Trochę ich znam.
Sięgnął do kieszeni spodni, coś z niej wyciągnął. Była to duża, srebrna moneta. Obracał ją w palcach. Gdyby ktoś przypatrzył się jej dłużej, dostrzegłby profil mężczyzny z brodą po jednej jej stronie, a dwugłowego orła po drugiej. Był tam również napis cyrylicą i rok wybicia: tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty piąty.
– Trochę ja was znam… – mruknął pod nosem Oskar.1
– Skąd to masz? – pytanie ugodziło go niczym sztylet we wrażliwe miejsce.
W pierwszej chwili chciał ją zignorować. Albo po prostu udać, że nie dosłyszał. A monetę, którą bawił się od kilku chwil, podrzucał i łapał, by jak gdyby nigdy nic schować do kieszeni portek. Czyli tam, gdzie ukryłby swoją własność każdy uczciwy człowiek. Bo pugilaresu z dobrze wyprawionej skóry Oskar Radtke jeszcze się nie dorobił. Choć ambitne plany, owszem, były.
Pytanie zadała jednak Agnes Lauder, więc każdemu mógł chłopak odburknąć, ale nie jej. Raz, że pracowali razem od pewnego czasu, dwa – była dla niego jak prawdziwa siostra: dbała, by miał gdzie spać, jadł, mył się i czesał, a zimą, czyli teraz, ciepło się ubierał. I nie chodziło tylko o dobre rady, czcze gadanie, bo na to przecie stać każdego, ale o czyny.
– Zarobiłem – odparł po krótkiej chwili.
– Aaa – mruknęła dziewczyna, nie spuszczając z niego spojrzenia.
– Jak babcię kocham!
Dobrze wiedziała, w jaki sposób jeszcze niedawno zarabiał Radtke. Na ulicy nie potrafił przejść obok zamyślonej damy i nie spróbować wyrwać jej z ręki torebki. Tego, że baba zacznie go bić parasolką po głowie, potraktuje obcasem, a przede wszystkim zacznie się drzeć w niebogłosy, wzywając pomocy, był pewien za każdym razem. Takie ryzyko. Handlował też nasz Oskar rozmaitymi towarami, które „wpadały mu w ręce” podczas rozładunku statków w porcie, a jego usługi cenili miejscowi paserzy. A także okoliczni restauratorzy, bo i zamorskie wiktuały zdarzało mu się czasem zdobyć!
Z tych i wielu innych powodów był więc częstym gościem komisariatów i aresztów. I nie było chyba nikogo w mieście nad rzeką Pregel, kto powiedziałby, że coś dobrego z niego wyrośnie. Do czasu, aż w okolicę zawitał pewien człowiek. On to postanowił dać Oskarowi szansę, ten zaś, może po raz pierwszy w życiu, nie odtrącił pomocnej dłoni.
– W porcie? – Agnes uparcie drążyła temat.
– Nie, ale niedaleko.
Panna Lauder westchnęła głęboko.
– Mam nadzieję, że mówisz prawdę, Oskarze. Pan Berg by się zmartwił, gdybyś znów…
– Wiem. Spokojna głowa!
Dobrze, że nie zapytała, kiedy zarobiłem – pomyślał były ulicznik i szaławiła.
Jednocześnie oddał jej honor, że tak szybko zauważyła, iż stał się posiadaczem srebrnej jednorublówki. Zdobył ją… to znaczy zarobił, przed kilkoma miesiącami. Było to dokładnie w tym samym miejscu, w którym się znajdowali: w biurze prywatnego detektywa Stanisława Berga mieszczącym się na najwyższym piętrze kamienicy na nabrzeżu Kai. Nie skłamał więc Oskar, kiedy powiedział, że rubel wpadł mu do ręki niedaleko portu, albowiem z okien biura, które nie było niczym innym jak mieszkaniem wynajmowanym Bergowi przez panią Lauder, matkę Agnes, roztaczał się widok na port w Königsbergu.
Na szczęście tamtego wieczora, jesienią tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego piątego roku, ani matki, ani córki nie było na miejscu. W biurze znajdował się za to Berg, jego przyjaciel, turecki kupiec Mesut Çetin, no i on, Oskar Radtke. Dorośli zamierzali właśnie wypić bruderschaft, używając do tego herbaty, kiedy do środka wtargnęło trzech typów. Ubrani na czarno, na twarzach maski, w rękach zaś noże i bańki z naftą. Nietrudno było domyśleć się ich zamiarów. I pewnie wcieliliby je w życie, gdyby nie nieoczekiwana odsiecz. Miała ona budzącą powszechny respekt postać Rocha Ciupy, wiernego pomocnika detektywa, wcześniej zaś pielęgniarza w szpitalu psychiatrycznym. Bez trudu poradził sobie z napastnikami: jednego wyrzucił przez okno wprost do rzeki, pozostałych zaś pozbawił przytomności. Aż strach pomyśleć, jak to wszystko mogło się skończyć, gdy nie on…
Po kilku chwilach, kiedy wszyscy ochłonęli i przez moment nikt nie patrzył, Oskar przetrząsnął kieszenie nieprzytomnym rzezimieszkom. Nie czuł wyrzutów sumienia, bo zawsze można było uznać te działania za formę uzyskania rekompensaty za poniesione szkody, prawda? To przecież nie komu innemu, a właśnie jemu, Oskarowi, herszt bandy przykładał do gardła nóż! Prócz okruchów chleba i podłego tytoniu chłopak znalazł przy nich właśnie tę jedną monetę, jednak o znalezisku nie poinformował dorosłych. Ot, wielkie mecyje! Potem drani puszczono wolno.
Kilka miesięcy po tamtych wydarzeniach wciąż nie wiedziano, czego chcieli tamci trzej i kto ich przysłał. I czy rubel stanowił zapłatę za usługę albo tylko część zapłaty? I czy Oskar nie powinien aby porozmawiać o tym ze swoim pryncypałem? Chociaż od tamtej pory był spokój, nikt nie nachodził biura…
Rozmyślania przerwało chłopakowi kolejne pytanie Agnes:
– Jadłeś już śniadanie?
– Tak, coś skubnąłem – odpowiedział.
– A co dzisiaj robisz?
– Mam zlecenie. Siedzę na ogonie jednego takiego – wyjaśnił ogólnikowo, Agnes nie była bowiem wtajemniczana w szczegóły wszystkich prowadzonych spraw. A kiedy wreszcie na nią spojrzał i ujrzał w jej rękach miotłę, co oznaczało, że nadszedł czas porządków i nic tu po nim, dodał szybko: – Już idę.
– Uważaj tylko, żebyś z tego ogona nie spadł jak wesz – rzekła z poważną miną.
– Spokojna głowa!
Prawie minutę później, tyle bowiem zajmował mu zwykle zjazd po drewnianych poręczach z najwyższego piętra, Oskar wyszedł na zaśnieżone nabrzeże rzeki Pregel. Wciągnął zimne, styczniowe, przesycone dymem powietrze. Wcisnął ręce do kieszeni krótkiego paltocika i rozejrzał się na boki. Port königsbergski żył swoim codziennym życiem, trwał żmudny rozładunek i załadunek statków. Jeszcze jakiś czas temu, w poprzednim życiu, jak lubił powtarzać, Oskar skierowałby kroki w kierunku któregoś z nich, by zaoferować swoje usługi. Rzadko go przepędzano. Dziś jednak zajmował się czymś zupełnie innym. I był z tego dumny.
– Do dzieła! – mruknął do siebie.
Podążył w stronę Kneiphöfische Langgasse, głównej ulicy wyspy Knipawy, gdzie złapał tramwaj jadący z Dworca Wschodniego. Jak przystało na porządnego obywatela i poddanego cesarza Wilhelma II, planował nawet nabyć bilet za przejazd!
– Co mi tu wciskasz? – żachnął się konduktor.
Dopiero teraz Oskar zorientował się, że trzyma w rękach swojego szczęśliwego rubelka. Kiedyś nie pozwoliłby tak do siebie mówić, ale teraz tylko skinął głową tytułem przeprosin i ponownie sięgnął do kieszeni, skąd tym razem wydobył właściwy bilon. A mężczyźnie tak naprawdę był wdzięczny. Nie chciał przecież stracić srebrnej monety, którą zdążył polubić. Nie wspominając już o tym, że gdyby jednak udało mu się kupić bilet, to, mimo że nie miał pojęcia o aktualnych kursach walut, słono by przepłacił!
– Jeden szkolny. – Konduktor wydał bilet.
– Dziękuję – bąknął zaskoczony chłopak; słabo pamiętał szkołę, te całe dwa lata wyjęte z życiorysu. To przypomniało mu też, że Stanisław Berg, jego chlebodawca, coraz częściej wspominał o tym, iż Oskar powinien tam rychło wrócić.
Klapnął na jednej z drewnianych ławeczek i wbił spojrzenie w zapotniałe szyby wagonu, który właśnie z rumorem skręcał przy zamku krzyżackim w stronę północnej dzielnicy Steindamm. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni paltocika i namacał złożoną na czworo kartkę. Rozprostował ją na kolanie i jeszcze raz odczytał zapisany adres. Czasami szkoła do czegoś mu się przydawała…
------------------------------------------------------------------------
Miał szczęście. Mężczyzna, któremu miał tego dnia siedzieć na ogonie, pojawił się w drzwiach willi przy Albertstrasse pod drugim punktualnie o dwunastej w południe. Oskar zegarka, rzecz jasna, nie miał, ale czas potwierdziły dzwony z wieży niedalekiego polskiego kościoła świętego Mikołaja na Steindammie.
Obiekt zmierzał w kierunku kliniki chirurgii. Mimo że młodzieniaszkiem nie był, nosił wszak bujne siwe faworyty, a spod futrzanej czapy wystawały takiegoż koloru włosy, maszerował dziarskim krokiem. Wyprostowany jak struna, głowę trzymał wysoko i dumnie, jak na byłego oficera przystało. Tempo marszu rzeczywiście było imponujące, toteż nastolatek co raz musiał podbiegać, aby nie stracić obiektu z oka. Tak naprawdę sam do końca nie wiedział, jaka jest istota sprawy, której prowadzenia Berg podjął się przed niespełna tygodniem. Stało się to wkrótce po wizycie starszej kobiety. Czy to żona byłego żołnierza? O coś go podejrzewała? Może miał na boku młodszą o połowę kochankę? Detektyw nic nie mówił, kazał tylko śledzić mężczyznę.
– Nie tak szybko, dziadku – mruknął Radtke pod nosem, z którego już zwisał mu sopel.
Przeciął ulicę tuż przed saniami zaprzężonymi w siwka. W środku siedziała para okutana w kraciaste pledy. Dzwoneczki dzwoniły wesoło. Styczeń 1896 roku był piękny, śniegu napadało akurat tyle, by swobodnie poruszać się również tym środkiem lokomocji – i to nie tylko na wsiach czy po lasach, ale również w dużym mieście, jakim był Königsberg, stolica rejencji i największy port w tej części Bałtyku, konkurujący nawet z Gdańskiem.
Chłopak odprowadził wzrokiem sanie, smarknął w bok. Kiedy jednak ponownie spojrzał przed siebie, nie dostrzegł mężczyzny; prawdopodobnie zniknął za rogiem jednego z budynków szpitalnych.
– Do diabła! – Przyspieszył kroku.
Ale prawdziwy niepokój poczuł dopiero wówczas, gdy znajomej sylwetki nie ujrzał tam, gdzie spodziewał się ją zobaczyć, czyli w uliczce prowadzącej w stronę śródmieścia. Zrobił kilka kroków, po chwili po lewej stronie minął jakąś bramę. Zatrzymał się, usiłując zebrać myśli. Jeżeli tamtem miałby gdzieś zboczyć, to tylko tutaj. Oskar cofnął się więc i po chwili znalazł w bramie. Jego nozdrza z miejsca zostały zaatakowane przez silny zapach kreoliny, charakterystyczny dla szpitali i podobnych przyjemnych miejsc.
Poczuł też strach. Gdy się obrócił, by wrócić na ulicę, na jasnym tle ujrzał męską postać.
– Czego tu szukasz, smarkaczu? – odezwał się intruz. Jego głos sprawiał wrażenie, jakby dobiegał spod ziemi.
Radtke nie dał się jednak zbić z pantałyku.
– Dzień dobry – przywitał się najsamprzód i mimo że przeciwnik nawet głową nie kiwnął, wyrecytował szybko, używając przygotowanej na takie i podobne okazje śpiewki: – Szukam mojego stryjka, Nilsa, proszę pana. Ale chyba zabłądziłem.
Jednak na to, co usłyszał w odpowiedzi, nie był przygotowany.
– Widziałem go – odrzekł tamten. – Przed chwilą tu był.
– Naprawdę?
– Pewnie. Zaprowadzę cię. To niedaleko. Te drzwi. – Spojrzał w bok.
W tym momencie ręka chłopaka odruchowo zanurkowała do kieszeni i trafiła na zimny metal rubla. Czyżby miał się okazać mitycznym obolem? Wtedy po raz trzeci tego dnia Oskar Radtke pomyślał o pewnym miejscu. Że dałby wiele, by jakimś cudownym sposobem znaleźć się teraz w szkolnej ławie…2
Zbliżała się piąta po południu. Przez megafony na Dworcu Szczecińskim w Berlinie ogłoszono, że pociąg pośpieszny do Gdańska, przez stacje Grünberg, Posen i Bromberg, stoi gotowy do odjazdu na peronie drugim. Lokomotywa, którą zaprzężono do składu, sapała miarowo, palacz w równych odstępach czasu wsypywał węgiel do kotła, a toromistrz ostukiwał koła wagonów młotkiem na długim trzonku. I chociaż wydawały różne dźwięki, raz niskie, raz wysokie, przy żadnym z nich nie zatrzymywał się na dłużej.
Niestety, jego spokój jakoś nie mógł się udzielić podróżnym. Ktoś pokrzykiwał na otyłą jejmość, która bardzo powoli pięła się po schodkach wagonu, zupełnie jakby pod nią znajdowała się przepaść, a nie platforma peronu. Kobieta nie zamierzała pozostawać obojętna i niczym przekupka na targowisku odszczekiwała się przez ramię temu, kto ośmielił się ją poganiać. Wszystko zaś działo się, o dziwo, w wagonie pierwszej klasy.
Gdzieś dalej płakały dzieci. Inny podróżny nie mógł doczekać się swojej walizki i łajał z tego powodu bagażowego, młodziutkiego chłopaka o twarzy nakrapianej do spółki przez piegi i pryszcze. Ten dwoił się i troił, ale efekt tych działań był żałosny. W wyniku poszukiwań jakiś kuferek zsunął się z wózka i spadł na peron, pokryty warstewką błota, które zdążyli nanieść podróżni. Tego dnia w Berlinie od rana padał bowiem śnieg. Bagażowy błyskawicznie schylił się, by podnieść kuferek, ale było już za późno.
– Co robisz, łamago! – rozdarł się jego właściciel, pan z sumiastymi wąsiskami, który pojawił się nie wiadomo skąd.
– Prze… przepraszam, przepraszam – wyjęczał chłopak.
– Krowy pasać, a nie między cywilizowanych ludzi!
– Pokornie proszę o wybaczenie.
Ale mężczyzna najwyraźniej nie miał zamiaru dać się udobruchać. I już podnosił rękę, jakby chciał uderzyć. Nieraz się zdarzało, szczególnie w gorączce przed podróżą. Chłopak zamknął oczy, oczekując na cios, na który bez wątpienia zasłużył. Jednak nic mu nie spadło na głowę.
Już po chwili otyła pani stała w oknie wagonu i z rozmawiała z kimś stojącym na peronie, a dzieci przestały płakać. Podróżny, który nie mógł odszukać walizki, trzymał ją w rękach, a porywczy wąsacz, co to znał się na bydle, zmierzał do wagonu ze swoim kuferkiem. Nawet głos, który w megafonach ponownie ogłosił gotowość _Schnellzugu_ do odjazdu, wydał się milszy.
– Co za dzień – sapnął młodziutki bagażowy.
Usiadł na krawędzi wózka i z rezygnacją zwiesił głowę. Nikt go już nie łajał. On wiedział jednak dobrze, że to nie potrwa długo. I nie pomylił się.
– Heinz, zakało! Za co ci płacą?! – Starszy tak wiekiem, jak i rangą kolejarz capnął chłopaka za kołnierz i szarpnął w górę, jakby ten nic nie ważył.
– Tak, proszę pana – wysapał bagażowy.
– Pomóż pani, ale już.
– Oczywiście, proszę pana.
Siedemnastoletni niespełna Heinz najpierw ujrzał czubki bucików, potem suknię; coś mu tu jednak nie pasowało. Dopiero sekundę, może dwie później zrozumiał: krawędź sukni dzieliła od ziemi dużo większa odległość niż u innych kobiet, dzięki czemu widać było nie tylko czarny, wysoko wiązany bucik, ale nawet kawałek kobiecej łydki obleczony białą pończochą! To ostatecznie kazało Heinzowi podnieść wzrok jeszcze wyżej.
Stała przed nim kobieta lat około dwudziestu pięciu. Spod dziwnego kapelusza o wąskim rondku wystawały kosmyki czarnych włosów. Uwagę zwracały jej oczy, wielkie i ciemne, choć chyba czemuś smutne, a może tylko zdradzające zdenerwowanie, atoli do odjazdu pociągu zostało już naprawdę niewiele czasu. Kobieta ta przypominała mu bardzo Włoszkę albo jaką inną Hiszpankę. Zanim zatrudnił się na kolei, pracował jako pikolak w jednym z hoteli przy Unter den Linden i kilka razy służył podobnym paniom. Oczywiście zawsze były one w towarzystwie mężczyzn. Nie tak jak ta.
– Poproszę o pani walizkę. – Wyciągnął rękę.
Ale kobieta nie oddała mu bagażu. Była to co prawda tylko niewielka skórzana walizeczka, niezbyt pewnie ciężka, ale Heinz swoje obowiązki znał. A i paroma fenigami nigdy nie pogardził. W dodatku polecenie wydał mu i świadkiem całej sceny był jego bezpośredni przełożony.
Kiedy ponowił gest, zdecydowanie pokręciła głową i rzekła:
– Nie trzeba, dziękuję.
– Zaprowadź panią do jej wagonu – warknął stary kolejarz i przeniósł pytające spojrzenie na czarnowłosą pasażerkę, ta zaś w lot pojęła, czego żąda.
– Numer pięć – powiedziała.
Heinz miękkim gestem byłego pikolaka wskazał kobiecie kierunek. Musieli się spieszyć. O tym, że to już naprawdę ostatnie chwile, świadczyły bowiem coraz gęściej trzaskające drzwi. Odprowadzający odsuwali się od krawędzi peronu, a pasażerowie jadący do miejscowości, których nazwy wymalowano na białych tablicach przy drzwiach wagonów, zamykali okna. Tylko lizak na długim drzewcu obijał się jeszcze o prawą nogę dyżurnego ruchu.
W pewnej chwili bagażowy stwierdził, że kobiety nie ma obok. Zatrzymał się, obejrzał za siebie. Ledwo ją dostrzegł w chmurze pary. Stała pochylona, opierając się ręką o wagon. Heinz, zaniepokojony tym widokiem, wrócił do niej w kilku susach.
– Wszystko dobrze, proszę pani? – zapytał.
– Tak – odparła i nawet próbowała się uśmiechnąć. – Jestem trochę zmęczona.
– Rozumiem, ale musimy iść. Pociąg zaraz rusza. – Znów wyciągnął rękę po bagaż.
Tym razem oddała mu go bez słowa. Chwycił mocno za skórzaną rączkę. Była lepka od potu, ale się nie brzydził. Walizka zbyt wiele nie ważyła, choć kobieta, a szczególnie taka jak ta, nie do końca widać zdrowa, mogła mieć z nią pewien ambaras.
Może jest w ciąży – spekulował w duchu.
Rychło pasażerka siedziała w przedziale wagonu numer pięć. Heinz zatrzasnął ostatnie drzwi. Nie dostał napiwku, ale nie był o to zły. Ważne, że mógł się wykazać przed przełożonym i choć trochę zmyć wcześniejsze winy. W tym samym momencie rozległ się gwizd, a dyżurny ruchu uniósł rękę z lizakiem. Zaszumiała para w tłokach lokomotywy i pociąg ruszył z miejsca.
Bagażowy zbliżał się już do pustego, porzuconego na środku peronu wózka, gdy na peron wpadło po schodach dwóch mężczyzn. Byli bez bagaży. Starszy nosił na lewym oku czarną przepaskę.
– Czy to pociąg do Gdańska?! – rzucił jeden z nich w stronę chłopaka.
Heinz potwierdził niemo i leniwie, w duchu zaś zaśmiał się ze spóźnialskich.
– Następny za trzy godziny. Przez Stettin – poinformował ich niepytany kolejarz, który stukał w koła w pociągu.
Pół minuty później jedyną pozostałością po _Schnellzugu_, którego przypominający macewę cień majaczył jeszcze na końcu torów, był opadający dym pomieszany z sadzą. Na peronie został tylko bagażowy imieniem Heinz. Dwaj spóźnieni mężczyźni, którym w jego ocenie źle z oczu patrzyło, chwilę klęli, machali rękami i miotali się po peronie, najpewniej w poszukiwaniu kogoś, kto byłby władny pociąg zatrzymać. A po chwili zniknęli w podziemnym korytarzu.
Wtedy chłopak, który zgarbiony siedział na krawędzi wózka, usiłując przypomnieć sobie twarz tamtej pasażerki, poczuł naglącą potrzebę umycia rąk. Były brudne po tylu godzinach pracy, do tego nie lubił, kiedy się kleiły. Przyjrzał im się krytycznie. Po chwili zbliżył je szybko do twarzy niczym chiromanta, na chwilę rozdziawił usta.
– Co jest, do diaska?
To, co wziął za pot oblepiający rączki walizki kobiety w zbyt krótkiej sukni, było krwią…3
Otworzył oczy i wzdrygnął się. Może z zimna, a może z powodu widoku, który ujrzał. Oko, z którego zeszło bielmo alkoholowego oszołomienia, przekazywało do mózgu prawidłowe sygnały. Oto leżał jak długi. W rynsztoku. Pod warstewką lodu wciąż płynęła woda, szemrząc srebrzyście niczym górski strumyk. Mężczyzna oderwał skroń od kamiennego krawężnika, który robił za poduszkę.
Jak długo to trwało? Ile godzin tu leżał? A może tylko minutę? Dopiero teraz zaczynała do niego docierać groza sytuacji.
– Boże, przecież mogłem tu na śmierć zamarznąć… – wyjęczał birbant i jakby dla potwierdzenie tych słów kichnął dwa razy.
Inne zmysły również zaczęły pracować, wśród nich węch. Poczuł woń trawionego alkoholu i tytoniu, którym do cna przesiąkło jego ubranie. To wystarczyło, by w ciągu paru sekund przywołał w pamięci wydarzenia minionego wieczoru, a potem części nocy.
Tak, znów poszedł grać, mimo iż obiecywał, że nigdy już tego nie zrobi. Że to koniec ze zgubym nałogiem, przez który stracił już tak wiele. Nawet gdyby sam cesarz do zielonego stolika zapraszał! Przecie nawet do kościoła specjalnie chodził, po kilku latach niebywania, by przysięgę swoją wzmocnić. Na świadka posłużył ksiądz wikary, któremu penitent wyspowiadał się z najważniejszych grzechów, z hazardem na czele. Tamtego dnia naprawdę poczuł niemal namacalnie, jak spływa na niego łaska.
Aż nadszedł sobotni wieczór. Wszystkie sprawy, którymi zajmował się na co dzień dla chleba, przeszły na dalszy plan. Ubrał się, wzuł buty, bo chciał się przewietrzyć przed snem, a przy okazji zrobić to, na co nie miał czasu na co dzień, w powszedni dzień: popatrzeć na swoje ukochane miasto zimą. Idąc, myślał o czymś zawzięcie, a nogi same go niosły. I zaniosły. Wprost do szulerni. Ciekawe, co miałby na ten temat do powiedzenia ten zdolny, młody lekarz nazwiskiem Freud, którego kilka lat temu poznał na jakimś przyjęciu, gdy krótko bawił w Berlinie.
Kiedy zasiadł przy stole i ułożył przed sobą sztony, poczuł znajomy ucisk w żołądku. Serce pracowało jednak spokojnie. Po pierwszym rozdaniu jako jedyny miał dwie pary: czarne damy i dziesiątki, kier i trefl. Wziął to za dobrą wróżbę i wolną drogę do tego, aby zaryzykować i zagrać o wyższą stawkę. Ale potem już było tylko gorzej. Poczuł gniew, następnie agresję, wreszcie obojętność i znudzenie. Ani razu jednak potrzebę opuszczenia tego miejsca. Zrobił to dopiero wówczas, gdy oddał ostatni szton. Nie kupił jednak nowych, aby się odegrać, choć i taka myśl pojawiła się w jego głowie, tylko zamówił wódkę. Po niej następną i następną. Ot, cała historia. Więcej grzechów nie pamiętam…
Mężczyzna jął się niezdarnie podnosić z mokrego bruku. Po chwili stanął na nogach, zaczął strzepywać z siebie błoto. Sprawdził obecność portfela w kieszeni. Był pusty, o tym wiedział. Tego wieczora znów spłukał się do cna. Chodziło raczej o to, czy nikt nie próbował go okraść, gdy tak bez życia leżał. Zegarka przezornie ze sobą nie zabrał, była to wszak cenna rodzinna pamiątka.
Nagle wszystko wokół niego zaczęło wirować. Zrobił krok w bok, wyciągnął rękę i oparł się o najbliższą ścianę. Trochę pomogło… Wciąż nie za bardzo wiedział, gdzie jest, ile zdołał przejść od szulerni przy Vogerstrasse. Nie miał więc pojęcia również o tym, kogo po drodze minął, a może przy okazji obraził.
– Nigdy więcej kart! Nigdy więcej wódki. Zapamiętaj to sobie! – zawołał buńczucznie i nawet pięścią pomachał w powietrzu, co miało wzbogacić i wzmocnić _votum_.
Schrypnięty głos, który z siebie wydobył, sprowokował odzew: skądś dobiegło miauknięcie kota. Ciche i krótkie okazało się przygrywką do długiego i głośnego, jakby to był marzec, nie styczeń. Hazardzista (były, rzecz jasna) i birbant (podobnie, a jakże!) postawił kołnierz paltota, wsunął dłonie pod pachy i zaczął iść przed siebie. Wciąż nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Nieraz słyszał o historiach, kiedy nieprzytomnego z przepicia ładowano na wóz czy do pociągu i wywożono z Königsberga, by następnie porzucić w jakiejś wsi czy miasteczku, a wszystko to dla zabawy. Żeby mieć potem o czym opowiadać w kantorze, biurze czy koszarach.
W pewnym momencie usłyszał za plecami kroki. Zazgrzytało miażdżone podeszwą buta szkło, a może to była bryłka lodu.
Czyżby jednak ktoś chciał spróbować szczęścia? – pomyślał z trwogą, która szybko ustąpiła miejsca innemu uczuciu.
– Czego, kurwa?! – warknął gniewnie, bo naraz jakaś siła i hardość w niego wstąpiły.
– A nic takiego – odezwał się ktoś w ciemności.
– To dobranoc. Miłych snów.
– Świetny koncept, łaskawco, bo zrobiło się bardzo późno. Problem w tym, że znalazłeś się na prywatnym terenie.
– I?
– Należy zapłacić mostowe.
– Tylko nie mów, że nie zabrałeś z domu pugilaresu, bośmy go przed chwilą widzieli – wtrącił inny głos.
Odwrócił się, ale nikogo nie dostrzegł. Żadnego mostu zresztą też nie. Nie mówiąc już o tym, że za przejście po takowym się nie płaciło. Ale to nie były żarty. Nikt przy zdrowych zmysłach nie stoi przecie w ciemną noc na zimnie, żeby zaczepiać zapóźnionych przechodniów. Dewianci? Możliwe. Pewnie wielu oddałoby ostatni grosz, byle tylko nie dać się wykorzystać w najbardziej odrażający sposób. On oczywiście też.
– To jak będzie? – ponaglił pierwszy głos. – Czas mija.
Wciąż tylko ich słyszał. Może nadawali z ukrycia z prostego powodu: byli nikczemnego wzrostu i każdy przeciętny facet bez trudu by sobie z nimi poradził? Myśli tłukły się jak oszalałe w jego głowie.
Tymczasem coś należało przedsięwziąć. Najprościej by było dać nogi za pas. Czuł się nie najgorzej, już mu nie wirowało przed oczami. Problem w tym, że wciąż nie wiedział, gdzie jest. A wydawało się, że po tylu latach zna to miasto jak własną kieszeń. Może naprawdę ktoś go wywiózł z Königsberga?!
– To jak? – dobiegło z półmroku.
Wtedy uszu nieszczęśnika dobiegł trzeci, zupełnie inny głos, któremu zaakompaniował odgłos kroków:
– Ja zapłacę mostowe za tego pana.1
Ursula Dietrich stała przy oknie i spoglądała na panoramę miasta. Hotelik, w którym można było wynająć pokoje na godziny, znajdował się kawałek od centrum. Roztaczał się stąd jednak wspaniały widok, nawet o tej porze roku: w styczniowej mgle rysowały się strzeliste wieże kościołów dzielnicy Sackheim.
– Wiesz, Stach – powiedziała, nie odwracając się,
– No?
– Obawiam się, że nie jesteś ze mną szczery. – Nerwowym gestem podciągnęła wyżej kołdrę, którą kilka chwil wcześniej się owinęła i która służyła w tej chwili za cały jej przyodziewek.
– O czym ty mówisz? – Mężczyzna podniósł głowę z poduszki, wsparł policzek na dłoni oraz zgiętym łokciu i jął przypatrywać się kochance.
Poznali się kilka miesięcy temu, w popularnym wśród mieszkańców metropolii nadbałtyckim kurorcie Cranz, leżącym u nasady mierzei. Stanisław Berg wyjechał tam, żeby rozwiązać wtedy sprawę, panna Dietrich zaś wypoczywała. On mieszkał w pensjonacie „Erica”, ona natomiast w „Lenie”. Wystarczyła godzina i wylądowali w jego pokoju, mimo iż pensjonat nie przyjmował gości, których nie łączyły więzy rodzinne. Recepcjonista nawet nie zdążył ust otworzyć, gdy obok niego przemknęli.
– Kiedy byliśmy tu ostatnim razem – podjęła panna Dietrich, wciąż wpatrzona w widok za oknem – miałeś wyjechać do siebie, do Łodzi.
– Zgadza się.
– Nie próbowałam cię zatrzymywać, bo wiedziałam, że to na nic. Miałeś swoje życie, swoje sprawy. Wiedziałam tylko, że ten ostatni raz, ostatni przed dłuższą przerwą, a może ostatni w ogóle, musi być wyjątkowy.
– I był. Uwierz mi, że był. – Stach uderzył się w nagą pierś, ale Ula, jak na własny użytek nazywał pannę Dietrich, nie dostrzegła tego gestu.
– Wróciłam do domu, aby spokojnie się wypłakać – ciągnęła. – A nazajutrz… no dobra, po trzech dniach, zaczęłam wypatrywać w skrzynce listów od ciebie. Ale nie doczekałam się. Ani jednego! Tymczasem dzisiaj idę sobie i kogo widzę: Stanisław Berg we własnej osobie! I jeszcze jaki z siebie zadowolony…
Przygryzł wargę. Nigdy jej takiej nie widział, chociaż z drugiej strony to właściwie nawet nie miał kiedy. Wiedział przecież tylko tyle, że panna Dietrich jest pracownicą ratusza i lubi morze, nawet po sezonie. I to właściwie tyle.
– To wszystko było kłamstwo, prawda? – zapytała.
Tak naprawdę to wciąż nie miał Stach pojęcia, dlaczego po tym przypadkowym spotkaniu zgodziła się z nim pójść. I dopiero teraz, po miłosnym akcie, wylała z siebie całą żółć.
– To wszystko było kłamstwo, prawda? – zapytała jeszcze raz Ursula.
– Co takiego?
– Nie mieszkasz w żadnej Łodzi i nigdy tam nie byłeś. Nawet do Rosji nie wyjeżdżałeś. Masz żonę, troje albo nawet czworo dzieci, psa, kota i domek z ogródkiem na przedmieściach.
Nie odpowiedział.
– To prawda? – zapytała po raz trzeci, po czym utkwiła w nim wyczekujące spojrzenie; jej oczy okazały się suche.
Tylko wzruszył ramionami.
– Skoro tak mnie widzisz, to dlaczego tu jesteś? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Nie wiem…
Wstał z łóżka i nagi podszedł do niej. Objął jej talię, której obwód wciąż powiększała kołdra, zaczął całować kark i szyję. Wiedział, że dziewczyna w każdej chwili może mu się wyrwać z krzykiem, a nawet uderzyć w twarz. Nic takiego się jednak nie działo.
– Naprawdę miałem wyjechać – zaczął Berg cichym, łagodnym głosem, jakby zwracał się do dziecka. – Siedziałem już nawet w pociągu. Zapytaj Samuela Cohena, właściciela trafiki, który mnie osobiście odprowadzał na dworzec i machał chusteczką na pożegnanie. Problem w tym, że wydarzyło się coś, co kazało mi zostać w Königsbergu. I to nie dzień ani nawet tydzień. A potem przyszedł nowy klient z nowym zleceniem. Byłem zajęty i nawet nie wiem, kiedy minął miesiąc…
– A potem przyszła zima – weszła mu w słowo. – Planowałeś się w ogóle odezwać?
– Tak – odpowiedział bez namysłu, a chwilę potem sapnął ciężko.
Zrozumiała.
– Nie miałeś zamiaru – stwierdziła gorzko.
– Sam nie wiem. Życie nauczyło mnie, że takie powroty nie zawsze są takie, jakbyśmy chcieli. Poza tym teraz chyba naprawdę opuszczę to miasto.
– Dlaczego?
– Interes początkowo szedł nieźle, wynająłem nawet biuro na Knipawie, za całkiem rozsądną cenę, ale nawet rozsądne komorne trzeba płacić. Mam też wiernych pomocników. Część z nich pracuje dla zabawy, a inni po prostu z sympatii dla mnie. Ale spraw nie jest tyle, ile się spodziewałem. Może więc rzucę wszystko i wybiorę się w jakąś daleką podróż?
Wzruszyła ramionami, by po chwili fuknąć niezbyt przyjaźnie:
– Baju, baju, będziesz w raju. Po tygodniu znów cię spotkam na ulicy…
– A wtedy znów tutaj przyjdziemy! – rzekł, ściskając kochankę, aż stęknęła. – Spędzimy miło czas, a potem każde z nas pójdzie w swoją stronę. Czy nie lepiej jest nie mieć żadnych oczekiwań i cieszyć się z tego, co życie przyniesie, co?
– Nie wiem.
– A może to ja się bałem, że kiedy zapukam do twoich drzwi, otworzy mi jakiś nie do końca wymyty osobnik z wykałaczką w zębach…
Jeszcze wypowiadał ostatnie słowa, a już ich żałował. Że też zawsze coś takiego palnie, ech! Ursula próbowała mu się wyrwać, ale trzymał ją mocno, a kiedy po chwili zachichotała, zaczął mieć nadzieję, że może nie jest tak źle i mimo wszystko udało mu się ją udobruchać.
------------------------------------------------------------------------
Dwa kwadranse później opuścili hotelik, odprowadzeni przez lepkie spojrzenie portiera. Stanisław Berg, mimo chwilowych kłopotów i trudnych pytań, których mu nie szczędzono, był rad ze spotkania. Lubił takie niespodzianki od życia. Za rogiem, na Friedenmannstrasse, machnął na dorożkę. Koła dryndy i końskie podkowy chwilę ślizgały się po ośnieżonym bruku. Stach pomógł wsiąść Ursuli, po czym sam wskoczył szparko do środka i usadowił się obok. Stuknął końcem laski od podłogę i splótł palce na srebrnej gałce.
Dietrich podała fiakrowi adres.
– Powinnam być już dawno w pracy – wyjaśniła, kiedy drynda nabierała prędkości. – Co prawda szefa nie ma i każdy robi, co chce. Nie przyszedł wczoraj do biura, co zdarzyło się po raz pierwszy, odkąd tam pracuję. Ale i tak czeka na mnie stos papierków.
Stach uśmiechnął się w duchu. Sam nie miał pryncypała, a tym samym bata nad sobą. I wielce to sobie cenił. Nie potrafiłby pracować w kantorze czy gdziekolwiek, choć życie nauczyło go, że nigdy nie należy mówić „nigdy”.
Kwadrans później wjechali na Knipawę.
– Tutaj może się pan zatrzymać – rzuciła do fiakra panna Dietrich i nastawiła policzek.
Stach, trochę zaskoczony, pocałował go sucho i bezgłośnie. W ogóle jakoś tak niezdarnie, jak sztubak, który robi to po raz pierwszy z sąsiadką-rówieśnicą na strychu kamienicy. Ale może tak właśnie chciała?
Nie czekając, aż kochanek zgramoli się z kosza dorożki, Ursula zadarła spódnicę i zeskoczyła na chodnik. Drynda ruszyła Polnische Gasse.
– Pan życzy? – zapytał wozak.
– Nabrzeże Kai.
– Rozumiem, że galopem?
– Jak pan uważa.2
– _Morgen_ – pozdrowił go schodzący z góry sąsiad, którego nazwiska ani profesji Stach nie zdążył jeszcze poznać; był to starszy, elegancko ubrany pan, więc najpewniej musiał zajmować niepoślednie stanowisko.
– _Morgen_ – odpowiedział Berg z uśmiechem, uchyliwszy kapelusza.
Forma pozdrowienia uświadomiła mu, że jest jeszcze przed południem. Właśnie ów brak codziennej sztampy Berg cenił sobie najbardziej. Zapachy potraw przygotowywanych już na obiad, które roznosiły się po klatce schodowej, sprawiły, że poczuł głód. Pokonując schody po dwa stopnie naraz, w ciągu kilku chwil dotarł na najwyższe piętro.
– O, właśnie jest! – usłyszał chwilę po tym, jak zamknął za sobą drzwi.
To mówiła Agnes Lauder, córka właścicielki lokum, a jednocześnie nieoceniona pomocnica detektywa. Odpowiedział jej męski głos, ale Berg nie zrozumiał ani słowa. Czy był to klient, a może tylko kandydat na niego? Oby nie wierzyciel, bo chociaż zaciągania długów Stach unikał jak ognia, nie pracował sam. Nawet Agnes mogła coś wziąć na kreskę, kupując wiktuały na targu albo w sklepie kolonialnym.
Nie pozostało mu nic innego, jak poprawić krawat, który w hoteliku zawiązał w pośpiechu, podciągnąć pantalony, wygładzić klapy surduta, wyprostować się i stanąć oko w oko z przeznaczeniem. Dzięki podróży dorożką buty były w dobrym stanie.
– I miałam rację! – Dziewczyna klasnęła w dłonie z zadowolenia, by następnie jedną z ich wskazać na przybysza. – To jest właśnie pan Stanisław Berg, legitymujący się ważną także w Cesarstwie licencją…
– …numer sto trzydzieści pięć, wystawioną w Londynie – sprecyzował detektyw. – Dzień dobry, czym mogę służyć?
Mówił prawdę w rozmowie z Ursulą Dietrich. Już od dłuższego czasu nie dane mu było zadać nikomu takiego pytania. Miał nadzieję, że sława, którą jego nazwisko okryło się po tym, jak rozwiązał dwie zagadki: nieuczciwych kredytów, a potem śmierci młodej kobiety znalezionej w Zamkowym Stawie, wystarczy, by normalnie funkcjonować i zapewnić sobie finansową płynność. Czy stanie się to dzisiaj, a całus od kochanki przyniesie mu szczęście?
Oto stał przed nim mężczyzna lat około pięćdziesięciu. Niczym specjalnym się nie wyróżniał. Spod krzaczastych brwi spoglądały zmęczone oczy.
– Dzień dobry – skłonił się.
– Czym mogę służyć? – powtórzył Stach.
– Potrzebuję pomocy. To bardzo delikatna sprawa.
– Zapraszam w takim razie do gabinetu. – Z galanterią godną majordomusa wskazał na drzwi obok, do Agnes zaś rzekł: – Pozwól dwie herbaty. Napije się pan oczywiście? – ponownie zwrócił się do gościa.
– Jeśli to nie kłopot…
Zanim jednak poszli dalej, Berg wziął na stronię Agnes i zapytał ją półgłosem:
– Oskar się odnalazł?
– Nie.
– To niedobrze. Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. Nie darowałbym sobie tego. Przecież miał tylko śledzić nieszkodliwego starca!
– Na pewno dzisiaj przyjdzie – pocieszyła go dziewczyna.
– Obyś miała rację.
Po chwili obaj panowie znaleźli się w pomieszczeniu, które gospodarz dumnie nazwał gabinetem. Czy niesłusznie? Ktoś, kto na co dzień bywał w pokojach, w których interesy prowadzili miejscowi konsulowie, pewnie tylko prychnąłby z pogardą na widok biureczka, dwóch krzeseł, komódki i kredensu, który dopiero zaczynał napełniać się książkami i segregatorami, gdzie archiwizowano kolejne sprawy. Na jednej ze ścian wisiał plan Königsberga, na którym z bliskiej odległości można było dostrzec otwory po szpilkach, na pozostałych zaś – kilka oszklonych fotografii przedstawiających jakieś miasta.
Stach śmiał się nawet czasami, że klientowi, który rozpozna na zdjęciach ulicę Piotrkowską w mieście Łodzi, południowy Londyn, a także majątek hrabiego Wierzbowskiego w Zawodziach, da od razu dwadzieścia procent zniżki. Dobra, za Zawodzie nawet trzydzieści, bo to naprawdę trudna zagadka, choć mająteczek niczego sobie. W gabinecie prywatnego detektywa było więc póki co skromnie, ale schludnie. I na pewno przyjaźniej niż na posterunku policji.
– Proszę, niech pan siada. – Detektyw odsunął krzeseło przeznaczone dla klientów.
Przybysz jakby się krygował. Nie był to paniczyk w białych pantalonach, o których czystość drży bez przerwy od chwili wciągnięcia ich rano na dupsko, ale człowiek, o którym można było śmiało powiedzieć, że utrzymywał się z pracy rąk i z niejednego pieca chleb jadał.
– Nie zabiorę dużo czasu – bąknął.
Berg zajął swoje miejsce za biurkiem, co też miało w jakiś sposób ośmielić gościa. Wziął do ręki pióro, a z kupki po prawicy arkusz kancelaryjnego papieru.
– Słucham?
– Nazywam się Hübchen. Justus Hübchen – przedstawił się klient czy też może na razie kandydat na takowego, wszak nie wiadomo było jeszcze, z czym przyszedł. – Przyjechałem wczoraj wieczorem z Gumbinnen i zatrzymałem się w hotelu „De Prusse”…
To powiedziawszy, w końcu zajął miejsce naprzeciwko detektywa, ten zaś uśmiechnął się w duchu, a to za sprawą nazwy hotelu. Znał całkiem dobrze to miejsce i większość personelu. Kilka miesięcy temu, na początku pobytu w mieście, mało brakowało, a straciłby tam życie. On i człowiek, z którym prowadził wówczas śledztwo, czyli oficer miejscowej policji, Ludwig Schatzki.
– Czyżby coś się stało w „De Prusse”? – zagaił detektyw, Hübchen bowiem milczał.
– Nie. Dlaczego? – Mężczyzna wzdrygnął się i zamrugał, zupełnie jakby przysnął na chwilę.
Stach otworzył na chwilę szufladę biurka, gdzie niczego nie było prócz śmieci, które zostawili poprzedni użytkownicy. Przez chwilę udawał, że czegoś szuka. Blagierem nie był, jednak pracował w tej branży już jakiś czas i wiedział, że czasem dobrze jest zamarkować zapracowanie. Miało to na celu wzbudzić w kliencie przekonanie, iż trafił w miejsce, które ma swoją renomę, zaś gospodarz – talent, osiągnięcia, ale przede wszystkim niewiele czasu. Mimo, powtórzmy to, _entourage’u_, któremu bliżej było do klasztornej celi niźli buduaru. A jako że Berg równie często (jeśli nie częściej!) spotykał się z klientami poza biurem, swoją wizytówką był on sam.
Był to raczej wysoki, ponadtrzydziestoletni mężczyzna z burzą jasnych włosów i o wesołym spojrzeniu niebieskich oczu. Jego twarz była gładko ogolona, choć teraz, za sprawą nocy spędzonej poza domem, już zaczynał ciemnieć na niej zarost.
Tego styczniowego przedpołudnia miał na sobie granatowy tużurek aksamitny, kamizelkę z szarego szewiotu, białą koszulę i krawat rypsowy czarny, w którym tkwiła szpilka z główką w kształcie chmielowej szyszki. W przedpokoju zaś została elegancka szara twina, a także, zakupione już w Königsbergu, w składzie Ludwiga Sandelowsky’ego przy Langgasse 25 kapelusz kawurowski i paljowe rękawiczki. Stała tam też jego ulubiona laseczka, noszona bardziej dla dodawania sobie animuszu albo w celach obronnych, aniżeli po to, aby się na niej podpierać.
– Szukam żony – powiedział Justus Hübchen i wypuścił z siebie powietrze, zupełnie jakby wypowiedzenie tych dwóch słów wiele go kosztowało.
– Zaginęła? – chciał wiedzieć Berg.
– Wyszła z domu i dotąd nie wróciła.
– Tuszę, że na policji, którą pan oczywiście powiadomił w swoim mieście… – Stach zawahał się, a jego prawa brew powędrowała ku górze.
– Gumbinnen – podrzucił rozmówca.
– Dziękuję. Że na komisariacie w Gumbinnen kazali panu czekać, aż wróci…
– Dokładnie tak mi powiedzieli!
Bardzo delikatna sprawa, jak ją nazwał sam klient, kroiła się jako sprawa banalna. Stach przyjrzał się siedzącemu naprzeciwko mężczyźnie. I bez trudu wyobraził go sobie w domowych dekoracjach. Na przykład jak czyta gazetę, mocząc nogi w wodzie z mydlinami i solą. Albo siedzi przy stole, pałaszując niedzielny rosół. W łóżku na pewno chrapie.
Aby jednak obraz był pełny, musiał Stach zadać kilka pytań:
– Ile lat ma małżonka? – Sięgnął po nowiutki ołówek chemiczny i uniósł rękę nad arkuszem papieru, czystym jak sumienie noworodka.
– Dwadzieścia jeden – odpowiedział Hübchen. – Dwadzieścia dwa skończy w marcu.
Wszystko jasne – zaśmiał się w duchu Berg, a potem przeciwnie, zezłościł, albowiem nienawidził kojarzenia małżeństw, wciąż powszechnego pod wieloma szerokościami geograficznymi. Tego, że młodą, piękną i niewinną dziewczynę, właściwie dziecko jeszcze, dla interesu oddawało się w ręce starca!
– Kiedy widział ją pan po raz ostatni? – zapytał po chwili, zmienionym głosem.
– W Trzech Króli. Potem wybrała się do stolicy rejencji i już nie wróciła do domu.
– Wcześniej też wyjeżdżała?
– Tak. Bardzo lubi to miasto. Oczywiście bywaliśmy tutaj również we dwoje.
Ołówek w rękach Stanisława Berga pracowicie drapał papier.
– A czy macie tu państwo jakichś znajomych? – drążył detektyw.
– Nie.
– A może żona miała? To znaczy ma… – poprawił się szybko.
– Nie wiem.
Nieszczęsny mąż, który na szczęście nie dostrzegł lapsusu, wbił tępe spojrzenie w podłogę. A może czuł, do czego jego poszukiwania mogą doprowadzić? Nie mógł ich jednak nie wszcząć.
– Ma pan jakąś fotografię żony? – zapytał Stanisław Berg. – Najlepszy były portret…
– Tak. – Hübchen sięgnął za pazuchę, podczas gdy jego wzrok przeniósł się na notatki poczynione przez detektywa. – Napisał pan „_Frau_ Hübchen”.
– Zgadza się. Popełniłem jakiś błąd?
– Nie. Tylko żona może też używać rodowego nazwiska.
– Oczywiście je również powinienem poznać, żeby móc należycie…
– Dietrich.
Ręka z ołówkiem zawahała się na krótką chwilę. Jej właściciel podniósł wzrok na siedzącego naprzeciwko mężczyznę i przełknął ślinę. Pan Hübchen wyciągał w jego kierunku rękę z ząbkowaną fotografią. Stach poczuł, jakby nagle przystawiono mu do twarzy płonącą pochodnię. Nie spojrzał na zdjęcie, jakby jeszcze miał nadzieję. Przecież niejednemu psu na imię…
– Ursula Dietrich – sprecyzował Justus Hübchen, by po chwili zapytać niemal błagalnym tonem: – Odnajdzie ją pan?
Wtedy Stach poczuł ulgę. Zupełnie jakby zrzucił z pleców kilkupudowy ciężar. Wziął do ręki fotografię, bo czas był ku temu najwyższy, przez chwilę spod zmarszczonych brwi (należało wyglądać poważnie i wzbudzać zaufanie) przyglądał się wizerunkowi uśmiechniętej Ursuli. Fotografia była wykonana w atelier, może w rzeczonym mieście Gumbinnen, a za tło służyła ciemna kotara z pluszu. Kobieta trzymała w ręku bukiecik stokrotek. Miała na głowie kapelusz i ubrana była w letnią, jasną suknię, pod którą wyraźnie rysowały się piersi.
Te same, których dotykał przed ponad godziną.
– Oczywiście – odparł wreszcie z największą powagą.
W tej samej chwili Agnes wniosła tacę z herbatą.Oficynka zaprasza wszystkich miłośników dobrej literatury!
Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.
Polecamy
Ksiegarnia Oficynki www.oficynka.pl
e-mail: [email protected]
tel. 510 043 387