- W empik go
Szpieg - ebook
Szpieg - ebook
Opowieść o dramacie niektórych Polaków, którzy najpierw zaangażowani w walkę o wolność Ojczyzny z rozmaitych powodów przeszli na stronę rosyjskiego zaborcy. Akcja dzieje się w okresie międzypowstaniowym – po zdławieniu powstania listopadowego, a w przeddzień powstania styczniowego. Ojciec uwikłany w kolaborację z carskim okupantem staje w sytuacji, gzy jego własny syn zostaje przez Rosjan aresztowany i osadzony w cytadeli... Co było dalej dowie się czytelnik po przeczytaniu książki.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-377-3 |
Rozmiar pliku: | 552 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Idąc w dół Bednarską ulicą ku Wiśle, minąwszy hotel Smoleński po prawej ręce w domu zajętym przez różnych rzemieślników a od ulicy dającym schronienie zagadkowym płci obojej mieszkańcom, jest na dole rodzaj szynkowni nazywającej się bilardem. Nad oknami lokalu wisi tablica z namalowanemi dwóma kijami, trzema kulami piramidalnie ułożonemi, i napisem:
Bilart pywo i różne tronki.
Na lewo od bramy w pierwszym pokoju posypanym piaskiem stoi w istocie bilard staruszek, który koleją z Krakowskiego przedmieścia, przez różne przechodząc ulice, dostał się aż na Bednarską. Ztąd, jeżeli go jaka katastrofa nie spotka, wywędruje już chyba do małego miasteczka na prowincyą. Do głównej sali dość ciasnej, przypiera jeszcze drugi pokoik ze czterema stoliczkami białemi, dla amatorów piwa, i ciemna komórka gdzie gospodyni, służąca i całe zapasy tego zakładu są złożone. Zwykle we dnie zupełnie tu bywa pusto, służący za markiera chłopak spoczywa wyciągnięty na dwóch krzesełkach, a dystrybutorka piwa drzemie w drugim pokoju. Ale w pewnych chwilach dnia, i w pewnych dniach tygodnia ożywia się ten lokal wielkim przypływem czeladzi rzemieślniczej i robotników z sąsiednich warsztatów. Pomimo to handel idzie bardzo licho, a wdowa co go utrzymuje chciałaby sobie przepytać inny chleba kawałek. Większe bawarye stolicy pochłaniają wszystkich opiwoszów, muzyka pociąga do ogródków, a mała bawarya musi się obywać tymi, którzy nie wiele mają czasu i nie dużo pieniędzy.
Ma ona jednak swoich wiernych zwolenników, bo nałóg nawet tak niepozorne miejsce znośnem i miłem uczynić może. Pani Szymonowa kobieta, która wiele nieszczęść przeszła w życiu i wydobyła się z nich smutną i wzdychającą, tłustą i podstarzałą, przy pomocy służącej dosyć spiesznie i grzecznie obsługiwała swych gości, tę tylko jednę miała wadę że nieustannie wzdychała, a oczy dowodziły że płakiwała po kątach. Przybywający zawsze wolą twarze wesołe, a łzy czułości do reputacyi bilardu wcale nie pomagały, nie jeden zwątpił o dobroci piwa widząc smutne i zamyślone oblicze pani Szymonowej. Jakoś to się jednak trzymało i wieczorami bywało pełno, ale dużo kredytować musiano, a na takich należnościach więcej się traci, niż odzyskać może.
Jednego dnia majowego 1861 roku, gdy już dobrze zmierzchało, człowiek lat średnich, twarzy bladej, czarnych i namiętnych oczów, ręce włożywszy w kieszenie szedł nieprzytomny, osłupiały i zamyślony Bednarską ulicą w górę. Jak gdyby mu sił brakło stawał czasami, ręką ocierał chmurne czoło, szeptał coś sam do siebie, uśmiechał się i powoli wlókł się znowu.
Było to uosobione odrętwienie które następuje po rozpaczy. Cały zdawał się być w sobie i w swej boleści, ale już ani z nią walczył, ani szukał na nią ratunku. Doszedłszy do domu w którym był szynczek pani Szymonowej dostrzegł światła w oknach i zapatrzył się w nie. Okiennice nie były jeszcze zamknięte a przez szyby, nie pierwszej czystości, widać było dwóch mężczyzn zajętych szlachetną grą bilardową. Po chwilce namysłu przechodzień machnął ręką i skierował się ku drzwiom. W pierwszej izbie dwóch jakichś panów walczyło o lepsze na zielonem suknie, z zimną krwią wielkich i pewnych siebie artystów. W drugiej słychać było brzęk szklanic bawara i cichą jakąś rozmowę. Na granicy, w progu stała smętna Szymonowa ocierając oczy fartuchem. Bilard był oświecony z góry kienkietem równie starym jak on sam, zakatarzonym i dymiącym; dwa podobne mu, mniejsze spełniały swe posłannictwo kopcąc ściany i łzami tłustemi oblewając podłogę po bokach.
W ciemniejszym kątku tej izby, przy małym stoliczku nad arystokratyczną filiżanką kawy do której musiał dolewać rumu, gdyż flaszka jego obok była pod ręką; siedział jegomość lat dojrzałych w wytartym kapeluszu na głowie, z grubym kijem w rękach. Twarz jego kwitnąca piwonjowemi kolorami świadczyła że spirytusami się nie brzydził, była to zresztą jedną z tych twarzy najpospolitszych które wcale nie zastanawiają: jaki taki nos, pierwsza lepsza gęba, tuzinkowe oczy i całość nieznacząca, nie zwracały nań wejrzenia, można go było minąć niepostrzegłszy. – Półksiężycowe bakenbardy jakie dawniej grenadjerowie nosili, i wąsik wyszwarcowany do góry kazały się domyślać exwojskowego. Miał nawet w dziurce od guzika kawałek jakiejś pstrej wstążeczki. Poważnie smoktając kawę i popalając z wysileniem cygaro które mu nie ciągnęło chociaż je uparcie do posłuszeństwa chciał zmusić – poglądał tu i owdzie jak gdyby szukając towarzystwa. Nikt się jednak do niego nie zbliżał, a służba bilardowa z niezmiernem służąc mu uszanowaniem, ukosem i z obawą na niego patrzała. Była to widocznie postać narzucona, obca miejscu i z innych tu powodów niż zwykli goście, przybyła.
Gdy ów człowiek z ulicy wchodził do izby, na pierwsze drzwi skrzypnięcie oczy milczącego jegomości już go od stóp do głów zmierzyły i wybadały. Łatwo w nim zresztą było poznać kogoś co tak cierpiał, że nie wiedział prawie co czynił i co się z nim działo. Ubiór jego wskazywał niegdyś może dostatniego rzemieślnika, ale był zużyty i podarty; szlachetnych rysów twarz powlekała chorobliwa żółtość, włosy były w nieładzie i miejscami płatami posiwiałe. Wszedłszy, nieznajomy nie wiedział co z sobą zrobić, popatrzał, zakręcił się i padł na stołku przy drzwiach. Ledwie usiadł wybiegła zasmolona dziewczyna z drugiej izby i stanęła przed nim, było to nieme zapytanie, którego on z razu nie zrozumiał, a potem zawahawszy się, rzeki ochrypłym i słabym głosem:
– Kieliszek wódki!
Gdy mu przyniesiono pochłonął go jednym łykiem, odepchnął tackę z chlebem, rzucił dziesiątkę i głęboko się zamyślił. Od chwili wnijścia oczy exwojskowego nie opuszczały go, śledził jego fizjonomią i ruchy, i żywo zdał się nim zajmować. Bilardowi gracze skończywszy partyą wkrótce wyszli, markier usunął się do drugiej izby, a owi dwaj zostali sam na sam. Naówczas mężczyzna w kapeluszu wstał od kawy, począł się przechadzać, poprawił w zwierciedle bakenbardy, odchrząknął i zbliżywszy się do człowieka przy drzwiach, rzekł z cicha:
– No cóż Panie Macieju, jak widzę zawsze bieda?
Tamten jak przebudzony nagle głowę podniósł, lecz zdawał się nie rozumieć pytania.
– Hm! bieda panie Macieju!
– Co? rzekł niewyraźnie zapytany. –
– Mówię, źle coś na świecie!
– Alboż kiedy było lepiej?
– Ha! ono by to mogło być lepiej, gdyby ludzie rozum mieli.
– Rozum? a na co się on zda kiedy doli niema?
– Przy rozumie i szczęście się znajdzie!
– Djabła tam! –
– A ja wam mówię, dodał kręcąc wąsa pierwszy, że nigdy rozpaczać nie trzeba, i doświadczonych ludzi słuchać.....
– I jam ci to nie chłystek!
– Ale się wam od biedy w głowie pobałamuciło. Wiesz panie Macieju, że kiedy doktor zachoruje gdyby był najlepszy nigdy sam siebie nie leczy, trzeba ludzi słuchać, ja ci to powtarzam jeszcze raz.
– Próbowałem ci ja tych ludzi, ale mi żaden nie poradził. Słowo nie kosztuje, słów ci każdy nasypie, a co potem? językiem miele, ręką nie ruszy –!
Exwojskowy obejrzał się bacznie po izbie, wziął Macieja pod rękę, zaprowadził go do swego stoliczka, nalał mu kieliszek rumu i zmusiwszy do wypicia posadził go przy sobie.
– Słuchaj no, rzekł, rzemiosło nie idzie, prawda? Albo to nie ma innego kawałka chleba? Ja bym ci gotów i naraić; ale to delikatna materja....
Maciej spojrzał z ukosa ale zmilczał.
– Pierwsza rzecz, szepnął bardzo ostrożnie jegomość z wąsami, potrzeba mi dać słowo że co między nami się powie zostanie jak na spowiedzi.
– Już to mój panie poruczniku, rzekł Maciej, kiedy rzecz jaka musi być tajna to i licha warta. Jam przywykł szeroką chodzić drogą i o białym dniu, a manowcami i po nocy nie umiem.
– No, to sobie z głodu umieraj, kiedyś taki pyszny pan. Przecież miarkować możesz że ja cię do kradzieży ani do rozboju, ani do przemycania namawiać nie myślę....
– Więc czegoż takie tajemnice?
– Mój kochany, tobie to trudno zrozumieć, ale do ważnych, bardzo ważnych spraw czasem małe rzeczy są potrzebne i mała usługa a dobrze się płaci...
– Eh! słuchaj poruczniku! co tam bałamucisz, mów bo mi otwarcie, jak masz mi dać dobrą radę, to nie dróżże się z nią.
Porucznik zdawał się jeszcze namyślać potem zaczął mu szeptać do ucha:
– Możesz mieć i protekcyą i pieniądze i co zechcesz: Rząd potrzebuje wiedzieć co tu za konszachty ludzie między czeladzią i robotnikami czynią względem tam jakiejś głupiej rewolucyj. Ja mam dobre zachowanie z Pauluccim i innymi, zarekomendowałbym ciebie. Pięć złotych na dzień jak znalazł, gratyfikacye jak się coś przyniesie, i na przyszłość może być jeszcze jaka promocja.
Maciej zbladł i zadrzał, zimny pot wystąpił mu na skronie.
– Bądź pan pewnym, rzekł głosem przerywanym, że co między nami się powie, świat o tem wiedzieć nie będzie. Zawsześ to może uczynił z dobrego serca, ale mój panie poruczniku choć zniosłem dużo, choć się łamię pod ciężarem, jeszcze mi Bogu dzięki na myśl nie przyszło żyć cudzą krwią i nieszczęściem.
Uchwycił się oburącz za głowę i dodał z oburzeniem:
– Toć lepiej na pragski most i buchnąć do Wisły. Wszystko się skończy; ale człek z czystem sumieniem pójdzie na sąd Boży.
Porucznik niezmięszany wcale, zaczął się śmiać.
– Jakie z ciebie dziecko! rzekł, widziałeś ty kiedy, żeby człowiek bez cudzej krzywdy miał kawałek chleba? Myślisz że na tych karetach co to się w ulicy świecą nie ma i krwi i potu cudzego? Trawa je ziemię, wół je trawę, człowiek je wołu, taki to już porządek; zresztą niech sobie rząd bierze na swoje sumienie co tam chce, ja donoszę co widzę i co mi tam do tego! Ten winien kto na złe użyje, a nie ja! –
– Dajcie pokój poruczniku! na ten chleb ja nie pójdę, ani bym go jadł, ani bym strawił, bo by mnie jęki nieszczęśliwych zadławiły.
– Czekajcieno jeszcze Panie Macieju, odparł porucznik, Wać Pan jesteś uczciwy człowiek, jemu to mogę szczerze powiedzieć, nie od dziś to moje rzemiosło, namawiałem ja sobie dużo towarzyszy ale zawsze z początku tak bywało jak z waćpanem, dopiero jak głód dokuczy, rozum przychodzi. Wzdraga się człek, wzdraga, potem rozmyśli i przyjmuje. Mnie waćpana żal, daję ci tydzień do namysłu... a potem, zobaczemy. –
Popił trochę kawy, popalił cygaro i dodał:
– Nie potrzebuję przestrzegać, że jakbyście się wygadali, to w więzieniu zgnijecie. To już nie moja rzecz, ale sprawa rządowa.
Maciej westchnął głęboko i łzy mu się z oczów potoczyły.
– Miły Boże! zawołał po cichu, na co człek zszedł! i Bóg widzi nie własną winą! Ale nie, nie, do tego nigdy nie dojdę! raz się umiera!
– Mówię ci nie zarzekajcie się, z uśmiechem szepnął porucznik, nie trzeba pluć na wodę.... żeby się jej potem nie przyszło napić. –
Chciał jeszcze nalać kieliszek rumu Maciejowi, ale ten podziękował, i wstał, kroplisty pot ocierając z czoła.
– Jak się namyślicie, to mnie tu prawie każdego wieczora znaleść możecie, rzekł wąsaty. –
Na tem skończyła się rozmowa. Maciej wysunął się z izby i powlokł ulicą.
Zaledwie uszedł kilka kroków, gdy go ktoś trącił w ramię i rzeki z cicha, nieznanym mu głosem. –
– Chodźcie za mną!
– Dokąd? po co?