Szpieg. Jak diler narkotyków został agentem w Korei Północnej - ebook
Szpieg. Jak diler narkotyków został agentem w Korei Północnej - ebook
Były kryminalista infiltruje północnokoreański reżim?
Takie historie się nie zdarzają!
Jim prowadzi burzliwe życie. Jako niepokorny nastolatek z postępującym ADHD zaciąga się do Legii Cudzoziemskiej i zostaje spadochroniarzem. Po powrocie do kraju zostaje dilerem narkotykowym kopenhaskich elit. W końcu zostaje złapany przez policję z ponad kilogramem kokainy. Wyrok: osiem lat. Poznaje miłość swojego życia, porzuca przestępczą przeszłość, a jego firma odnosi sukces. Gdy pewnego dnia dzwoni jego telefon, jest pewny, że nic go już w życiu nie zaskoczy. „Chciałbym cię prosić o pomoc w infiltracji reżimu północnokoreańskiego” – brzmi głos w słuchawce. Jim nie waha się ani chwili. Wciela się w rolę Mr Jamesa, obrzydliwie bogatego nafciarza, który chce pomnożyć swoje miliardy dzięki handlowi bronią z Koreą Północną. Rozpoczyna się surrealistyczna, ale śmiertelnie niebezpieczna „ekstremalna maskarada”.
Gdyby to była powieść, nikt nie uwierzyłby w jej fabułę.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-752-8 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------
Piwnica
2017. Pjongjang, Korea Północna
.
Na talerzu mam niedokończoną jajecznicę, kiedy Kang Jum-ju wstaje od swojego stolika i zmierza w stronę mojego. Trwa śniadanie w formie bufetu w jednym z bardziej eleganckich hoteli w stolicy Korei Północnej, Pjongjangu, a do mnie podchodzi mężczyzna o wyglądzie chłopca i patrząc mi w oczy, mówi z silnym akcentem:
– It’s time to go, Mr James.
Ulrich i ja jesteśmy w Korei Północnej od czterech dni. Ulrich to czterdziestoletni były kucharz, a obecnie rencista mieszkający z rodziną niedaleko Kopenhagi, w Vestegn. Poza tym jest kretem: na przestrzeni kilku lat infiltrował Stowarzyszenie Przyjaźni Duńsko-Północnokoreańskiej i dorobił się w nim pozycji członka honorowego.
A teraz znalazłem się razem z nim w Korei Północnej, gdzie pracujemy nad ściśle tajnym filmowym projektem dokumentalnym kręconym przez reżysera Madsa Brüggera, w którym obsadzono mnie w roli fałszywego biznesmena. Obrzydliwie bogatego i pozbawionego skrupułów skandynawskiego miliardera naftowego. Moim zadaniem jest dowiedzieć się, na ile północnokoreański reżim jest skłonny złamać międzynarodowe sankcje – zwłaszcza gdy w grę wchodzi handel bronią.
Odkąd wylądowaliśmy z Ulrichem te cztery dni temu, mamy wrażenie, że bierzemy udział w najbardziej absurdalnym przedsięwzięciu biznesowym i jednocześnie jesteśmy na najbardziej szalonych wakacjach. Byliśmy w nowo wybudowanym aquaparku i operze oraz odbyliśmy wycieczkę krajoznawczą po tym zamkniętym państwie. Wszędzie jesteśmy wożeni samochodami i traktowani po królewsku.
A teraz zbliża się nasz planowany powrót do domu, więc czas przejść do konkretów.
Niewiele wiem o tym kraju. Od początku świadomie przyjąłem taką właśnie strategię. Nieznajomość realiów przydawała autentyczności mojej pozie ekscentrycznego biznesmena. Bo na ile prawdopodobne jest, że zapracowany, trochę szalony bogacz ze Skandynawii będzie ekspertem od Korei Północnej? Nie brzmi to zbyt przekonująco, prawda? Obawiałem się za dużo dowiadywać też dlatego, żeby nie spanikować jeszcze przed wylotem. Wiem natomiast, jak chyba każdy, że to kraj zimnych skurwysynów, którzy robią, co chcą.
Razem z Ulrichem wychodzimy więc z jadalni i idziemy za Kangiem na parking przed hotelem, gdzie czeka na nas kierowca w czarnym mercedesie. Zostawiamy za sobą centrum Pjongjangu i wjeżdżamy na opuszczone tereny przemysłowe. Nagle boleśnie sobie uświadamiamy, że Korea Północna, jaką widzieliśmy do tej pory, była tą pokazywaną na zewnątrz. Fasadą. A teraz ukazuje nam się tutejsza rzeczywistość i są nią ponure slamsy.
Skończyły się szklane wieżowce i równe asfaltowe ulice. Drogi są dziurawe, a domy grożą zawaleniem. Towarzyszący nam ludzie nie informują nas, dokąd jedziemy ani po co. Chociaż trzeba przyznać, że od początku naszej wizyty mówią nam niewiele. Są skryci, podobnie jak zachodni biznesmeni. Gdybym nagle zaczął zadawać pytania, mogliby odnieść wrażenie, że im nie ufam. A dlaczego miałbym im nie ufać, skoro sam niczego przed nimi nie ukrywam?
Jedziemy więc w milczeniu w głąb zapuszczonej dzielnicy, mój mózg pracuje na zwiększonych obrotach i podsuwa mi coraz bardziej ponure obrazy. Cały czas powtarzam sobie, żeby myśleć racjonalnie. Worst case scenario: czy mogłem powiedzieć coś niewłaściwego? Czy mogłem zrobić coś, co sprawiło, że ci ludzie nabrali wobec mnie podejrzeń? Czy mogliśmy z Ulrichem w jakiś sposób nieświadomie ujawnić nasze prawdziwe tożsamość i cel?
Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na te pytania.
W głowie układam plan ewakuacji, choć wiem doskonale, że tu nie ma dokąd uciec. Postanawiam, że jeśli zaczną coś kombinować, to porządnie się wkurwię i ich zbluzgam. To da mi trochę czasu. Poza tym, myślę sobie, cokolwiek by się działo, przecież nie grozi nam strzał w potylicę, w każdym razie nie tak od razu. Najpierw będą nas torturować, żeby sprawdzić, ile wiemy i dla kogo pracujemy. A to da nam jeszcze więcej czasu.
Samochód zatrzymuje się przed rozwalającym się domem. Po ścianach cieknie woda, wszędzie leżą psie gówna. Wysiadamy. Kang prowadzi Ulricha i mnie w stronę domu, po czym wskazuje na schody do piwnicy.
Stwierdzam od razu, że to idealne miejsce do likwidacji niepożądanych osób, więc zaczynam zbierać energię na ten zaplanowany epicki wybuch gniewu. W miarę jak schodzimy, robi się coraz ciemniej.
Czuję pot na plecach.
W towarzystwie gościa, który od niemal dziesięciu lat był zdrajcą Korei Północnej, i paru ponurych typów z powiązaniami w najwyższych kręgach rządowych schodzę do ciemnej piwnicy gdzieś na przedmieściach północnokoreańskiej stolicy.
Otwieram drzwi.1
------------------------------------------------------------------------
Postępujące ADHD
1972–1984. Holbæk
.
Kiedy miałem cztery lata, bałem się wszystkiego.
Bałem się wysokości, starszych chłopaków, psów, głośnych dźwięków. Bałem się, że odstaję od innych. Mieszkałem z rodzicami w Agervang, osiedlu mieszkań socjalnych w Holbæk. Były to trzypiętrowe bloki w smutnych kolorach przeplatane terenami zielonymi i placami zabaw. Dziś nazywają to osiedle gettem. Wtedy nikt tak o nim nie mówił.
Niewiele pamiętam z tamtego okresu. Mam tak, że w najdrobniejszych szczegółach pamiętam wszystko, co dobre, a reszta się rozmywa. Tata pracował w rzeźni. Mama – w domu opieki. A ja, w czasie gdy mieszkaliśmy w Agervang, chodziłem do przedszkola po drugiej stronie ulicy.
Z przedszkola pamiętam dużo.
Mimo że mam siedmioro młodszego rodzeństwa, dorastałem jako jedynak i właściwie zawsze czułem się jedynakiem. W naszym trzypokojowym mieszkaniu na drugim piętrze miałem pokój tylko dla siebie. I w sumie tak było zawsze.
Kiedy miałem cztery lata, urodził się mój pierwszy młodszy brat, Hassan. Samego porodu nie pamiętam, ale kilka dni później poszliśmy z tatą do szpitala. Bardzo chciałem mieć brata, więc poniekąd moje życzenie się spełniło. A poniekąd nie.
Z rodzicami w 1972 roku. Rozwiedli się siedem lat później. Zdjęcie prywatne
Hassan urodził się z niepełnosprawnością sprzężoną. Nie potrafił nic. W sensie: dosłownie nic. Lekarze nie byli pewni, na ile słyszy, nie wiedzieli też, ile widzi. Mieszkał z nami pół roku. Potem został przeniesiony do ośrodka dla osób z niepełnosprawnością Andersvænge w Slagelse. Wtedy takie miejsce nazywało się zakładem psychiatrycznym. Tych miesięcy, które Hassan spędził z nami w mieszkaniu, nie pamiętam w ogóle. Dziwne, bo mam z tego okresu wiele wspomnień z przedszkola, natomiast zupełnie żadnych o bracie. Mam zdjęcia, na których siedzę razem z nim w mieszkaniu w Agervang, ale nie jestem w stanie połączyć ich z żadnym wspomnieniem. Zniknęły.
Przedszkole pamiętam za to całkiem wyraźnie. W piwnicy znajdowało się coś w rodzaju pracowni, gdzie mogliśmy się bawić gliną i innymi rzeczami. Zrobiłem tam tarczę z flagą Kanady. Wyrzeźbiłem ją i zostawiłem do wyschnięcia. Parę dni później tarcza zniknęła. Poruszyłem niebo i ziemię, żeby ją odzyskać. Natychmiast! W końcu się znalazła w świetlicy na górze. Okazało się, że jeden ze starszych chłopaków wziął ją sobie i pomalował. Wyszła pięknie. Był bardzo niepocieszony, kiedy musiał mi ją oddać, po tym jak mu udowodniłem, że należy do mnie. Od wewnątrz wielkimi literami było napisane: JIM. Sam w życiu bym tak pięknie nie pomalował tej flagi, więc w sumie ta przygoda mnie ucieszyła. Miałem tę tarczę przez wiele lat.
Zatem gdy ja chodziłem do przedszkola, Hassan poszedł do Andersvænge. To miejsce było chore. Do dziś pamiętam zapach i uczucie, które mnie ogarniały, gdy wchodziłem do holu. Wyobraź sobie długi szpitalny korytarz z podłogą z lastryko. I gołe ściany. Żadnych ozdób, nic, co przydawałoby temu miejscu choć trochę ciepła. Mieszkańcy nie byli pogrupowani według rodzaju czy stopnia niepełnosprawności. Wszyscy tkwili w jednym wielkim koszmarze.
Dziś to gminy odpowiadają za opiekę nad osobami z niepełnosprawnością intelektualną lub fizyczną, a państwowe zakłady psychiatryczne zlikwidowano już 40 lat temu. W Andersvænge znajduje się obecnie muzeum pokazujące, jak fatalne warunki panowały kiedyś w takich placówkach, i wcale mnie nie dziwi, że urządzono je właśnie tam.
W ośrodku przebywał na przykład chłopiec z Grenlandii z zespołem Downa. Wtedy nazywano to mongolizmem, co jest przecież cholernie pogardliwe. Duńskie małżeństwo, które go adoptowało, nie było w stanie się nim opiekować, więc po prostu go tam oddali. Poza zespołem Downa temu chłopcu nic nie dolegało, tymczasem musiał ganiać po tym upiornym szpitalnym korytarzu z dziećmi upośledzonymi znacznie bardziej od niego. Za każdym razem, gdy oglądam Lot nad kukułczym gniazdem, przypominam sobie Andersvænge i smutny los tamtego chłopca.
No więc jednym z dzieci, z którymi mieszkał, był mój brat. A z Hassanem było bardzo źle. Nie był w stanie zrobić niczego, nie umiał nawet jeść, personel musiał go karmić. Kiedy podrósł, mama przeniosła go do lepszego ośrodka, bliżej miejsca, w którym mieszkaliśmy. Tam ściany były kolorowe, a wystrój bardziej przytulny. Ale i tak myślę, że najlepsze, co mu się w życiu przytrafiło, to że umarł młodo. Miał 10 lat i zmarł na grypę. Wiem, że to brzmi brutalnie, ale wiesz, od urodzenia cały czas mieszkał w różnych szpitalach, jego ciało to była skóra i kości... Miał po prostu zjebane życie.
Mój niepełnosprawny brat Hassan i ja w domu opieki Andersvænge w Slagelse około 1980 roku. Hassan zmarł w wieku dziesięciu lat. Zdjęcie prywatne
Mój tata, który miał prawa rodzicielskie, postanowił, że Hassan będzie miał muzułmański pogrzeb, co w żadnym razie nie poprawiło jego już i tak złych relacji z moją mamą.
Niełatwo określić wprost, ile tak naprawdę znaczył dla mnie brat. Czuję natomiast, że on wszędzie mi towarzyszy. A jedyne filmy, na których zdarza mi się uronić łzę, to te, które opowiadają o osobach z niepełnosprawnościami.
* * *
Mój dziadek ze strony mamy przestał rozmawiać z moim tatą, zanim skończyłem pięć lat. Wcześniej też trzymał go na dystans. Wstydził się, że jego córka wyszła za Marokańczyka. Że związała się z ciapatym. Z drugiej strony dziadek zawsze chciał mieć syna, ale się go nie doczekał. Dlatego w jego oczach moja mama nigdy nie była dość dobra. Ale ja, chłopak, to co innego. Mnie kochał miłością ślepą i bezwarunkową. Nie przeszkadzało mu nawet, że byłem w połowie Marokańczykiem. Na to ostatnie chyba nigdy nie zwrócił uwagi. To była miłość odwzajemniona, ja też go kochałem. To, że dziadek nigdy nie rozmawiał z moim tatą, wcale mnie nie dziwiło. Kiedy coś trwa od zawsze, wydaje ci się to normalne. Dopiero zmiana budzi zdumienie. Wtedy więc myślałem: tak po prostu jest i już. Tata zresztą też nie dawał po sobie poznać, że go ta sytuacja dziwi. Pewnie w duszy uważał, że to nienormalne, ale milczał. Jest dość tolerancyjny.
Dziadek ze strony mamy, Hans Toft Olesen, walczył o wolność. Na tych zdjęciach został uwieczniony w związku z wyzwoleniem Danii spod okupacji niemieckiej w maju 1945 roku. Zdjęcia prywatne
Mój dziadek ze strony taty, Ahmed Assalhi, również miał epizod wojskowy: podczas wojny domowej w Hiszpanii jako młody chłopak zaciągnął się do Hiszpańskiej Legii Cudzoziemskiej. Na tej fotografii przytrzymuje drzwi generałowi Franco. Zdjęcie prywatne
Tak naprawdę nigdy nie rozmawiałem z tatą o rasizmie, dlatego nie wiem, jak bardzo bolały go – i wciąż bolą – takie sytuacje. W przeciwieństwie do wielu innych obcokrajowców, którzy osiedlili się w Danii w latach 60. i 70., tata błyskawicznie nauczył się języka. Ma wykształcenie i jest nauczycielem francuskiego. Wiele osób przyjechało tu jako analfabeci, a on, trafiając do Danii, potrafił pisać i czytać po francusku, arabsku i angielsku. Do tego mówi po hiszpańsku, egipsku i berberyjsku. Dlatego duńskiego też nauczył się szybko. I dość szybko się zintegrował. Gdy byłem mały, pił alkohol i jadł wieprzowinę. Dopiero później, kiedy po rozwodzie z mamą ożenił się z Marokanką, nawrócił się na islam.
Dziadek Jima Ahmed Assalhi (w środku) z trzema innymi legionistami. Zdjęcie prywatne
Tak naprawdę tylko w ciągu ostatnich dwóch lat małżeństwa rodziców zdarzało się, że dziadek odwiedzał nas, gdy tata był w domu. Nie wiem, co spowodowało tę zmianę, wyglądało to tak, jakby któregoś dnia po prostu się przemógł. Nikt tego nie komentował.
* * *
Dziadek ze strony mamy walczył o wolność. Tyle wiem. Widzieliśmy zdjęcia z tamtych czasów, chociaż on sam nigdy o tym nie opowiadał. Jego rodzina miała gospodarstwo na Jutlandii, ale on sam w czasie drugiej wojny światowej przeprowadził się na Zelandię, gdzie osiadł na stałe. Moją babcię poznał, gdy była w ciąży, a w latach 40. takie rzeczy były nie do pomyślenia. Dlatego po urodzeniu oddała dziecko do adopcji. Nie wiem, kto to jest, i pewnie nigdy się nie dowiem, ale wiem, że gdzieś w świecie żyje albo żył mój wujek.
Dziadek miał na mnie dobry wpływ, bo naprawdę mnie lubił. Czytał mi gazety, ponieważ uważał, że to ważne, abym dużo wiedział o świecie. Nie mam wątpliwości, że to on był dla mnie męskim wzorcem. Jeździliśmy razem na wakacje: on, babcia i ja. W Danii spędzaliśmy je na kempingu w Kalundborgu, w przyczepie namiotowej. Innym razem jechaliśmy do Holandii albo Austrii, byliśmy też parę razy we Włoszech. Przyczepa namiotowa była taką specjalną przyczepą, na której dało się rozbić namiot. Dziadek był biwakowym nacjonalistą, co przejawiało się tym, że bez względu na to, dokąd jechaliśmy, zabieraliśmy prowiant na całe trzy tygodnie. Duński prowiant.
Siedzieliśmy więc w słonecznej Italii i wsuwaliśmy kotlety mielone. Wszystko, czego nie dało się kupić na miejscu, babcia pakowała w domu w Holbæk i wiozła przez pół Europy w przyczepie namiotowej.
Uwielbiałem to.
Dziadek należał do tych przedstawicieli swojego pokolenia, którzy mówili tylko po duńsku. Nie znał żadnego innego języka, więc kiedy podróżowaliśmy, wściekał się na ludzi po duńsku. Choć to się wydaje niepojęte, miał umowę z właścicielem kempingu, na którym się zatrzymywaliśmy, że w promieniu 100 metrów od nas nie będą mieszkać żadni Niemcy. Zważywszy, że nie znał ani jednego słowa w języku innym niż duński, można się tylko domyślać, w jaki sposób udało mu się tę umowę zawrzeć. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to że dziadek musiał być mistrzem kalamburów i pantomimy.
Któregoś razu, gdy byliśmy na tym kempingu, na miejsce niedaleko nas wjechał wypasiony kamper. Była to najbardziej luksusowa przyczepa, jaką kiedykolwiek widziałem. Zauważyłem też, że przyjechała nią spora gromadka dzieci. Dziadek, który drzemał akurat w słońcu z przywiezioną z Danii gazetą na kolanach, nagle zerwał się i pewnym krokiem ruszył w stronę Bogu ducha winnego Niemca, właściciela kampera. Po duńsku, wzburzonym głosem poinformował go, że nie wolno mu tu stawać, bo to nie jest terytorium niemieckie. Następnie odwrócił się na pięcie i sprowadził właściciela kempingu, który skruszony musiał przekierować niemiecką rodzinę na drugi kraniec kempingu. A dziadek wrócił do nas tanecznym krokiem w kąpielówkach, drewniakach i słomkowym kapeluszu, po czym wyraźnie z siebie zadowolony oznajmił babci, że chyba pora na zasłużoną popołudniową drzemkę. Pomyślałem, że to było jednak trochę żenujące.
* * *
Na przełomie lat 70. i 80. papierosy paliło się wszędzie. Również w pociągach podmiejskich i autobusach. W autobusie trzeba było tylko przejść do tyłu i wtedy: proszę bardzo. Większość ludzi paliła również w samochodach, ale dziadek w aucie tego nie robił. On w młodości grał na harmonii i kiedy przygrywał na jakichś imprezach, to palił. Przestał, gdy wysiadły mu płuca. Kiedy go odwiedzałem, kupowaliśmy takie podłużne karbowane lukrecjowe żelki Haribo, którym nożyczkami odcinałem końcówki, żeby były mniej więcej rozmiarów porcjowanego tytoniu, który dziadek trzymał w małych pudełkach. Kiedy on żuł tytoń, ja robiłem to samo z lukrecją. I czułem się zajebiście dorosły.
Babcia paliła, ale w samochodzie miała zakaz. Tak naprawdę mogła palić tylko w kuchni w domu. Siedziała w drzwiach na schodkach do ogródka i paliła jednego pall malla za drugim. Gdy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że dziadek potrafił być strasznie upierdliwy.
Dziadek dawniej był również bokserem, dlatego na ścianie szopy w ogródku powiesił sobie od zewnątrz drążek do podciągania. Podciągał się na nim codziennie i któregoś dnia stwierdził, że babcia też powinna spróbować.
– Dobrze ci zrobi, jak trochę się spocisz – zachwalał.
Uważałem, że to bardzo śmieszne.
Nie wiem, jak to się stało, ale chyba drewno musiało być spróchniałe i wypaczone od wiatru i deszczu, w każdym razie drążek spadł, kiedy tylko babcia na nim zawisła.
Oczywiście do historii rodziny przeszedł żart, że babcia była tak gruba, że nie tylko zniszczyła drążek, ale jeszcze upadając, strzaskała jedną z płytek ogrodowych. Dziadek był mężczyzną starej daty.
Pracę zmieniał chyba ze sto razy. W ostatniej był kierowcą ciężarówki i przywoził towar do supermarketu. Babcia była sprzątaczką w dwóch różnych miejscach i wspólnie dorobili się ładnego domu stojącego ze dwa kilometry od nas. Niczego im nie brakowało. Wszystko, co dziadek kiedykolwiek kupił, nabył za gotówkę. Nie szastał jednak pieniędzmi i uważał, że nie ma sensu wyrzucać czegoś, co nadal działa. Dlatego w domu stała trzydziestoletnia kanapa, a choć był początek lat 80., dziadek upierał się, żeby wciąż używać czarno-białego telewizora. Ostatecznie babci udało się go zmusić do zakupu kolorowego, ale musiała stoczyć ciężką walkę. Bo przecież tamten nadal działał. Podobało mi się takie podejście.
Kiedyś, gdy miałem 10 lat, zapytałem go o wojnę.
– Jim, jesteś jeszcze za mały.
Na szczęście zawsze miałem gumowe uszy i któregoś dnia podsłuchałem, jak mówił do mojego taty, że jego zdaniem to świństwo, że Anglikom przypisano całą zasługę za zwycięstwo w tej wojnie, podczas gdy w oczach dziadka to Rosjanie odwalili całą brudną robotę. Jego zdaniem bez nich nigdy nie udałoby się pokonać Niemców.
Dziadkowie pamiętali ciężkie wojenne czasy, kiedy żywność była racjonowana, a mięso można było jeść tylko raz w tygodniu. Dlatego z nimi zawsze jadało się po królewsku. Kolacja stanowiła niemal rytuał, składała się z dwóch albo trzech dań i oczywiście zawsze był deser. Moim ulubionym było „jajko sadzone” zrobione z plasterka ananasa z puszki, na którym babcia kładła połówkę brzoskwini z puszki i wszystko otaczała bitą śmietaną – zrobioną ręcznym mikserem na korbkę. Ta silna indoktrynacja owocami z puszki sprawiła, że świeżego ananasa polubiłem dopiero w dorosłym wieku. A świeżej brzoskwini nie lubię do dziś. You can never change the first impression.
* * *
Między moimi rodzicami chyba nigdy nie było dobrze, bo właściwie nie pamiętam nic z ich małżeństwa. Pamiętam natomiast, że oglądałem serial Matador, kiedy ukazał się po raz pierwszy w 1978 roku. Miałem wtedy sześć lat. Od tamtej pory wszystkie 24 odcinki obejrzałem co najmniej siedem razy. Uważam, że to arcydzieło sztuki telewizyjnej Erika Ballinga w znacznej mierze odpowiada za sposób, w jaki się dziś wysławiam. A w każdym razie za to, że nie słychać po mnie, że jestem z Holbæk. Poza oglądaniem telewizji nie pamiętam jednak za wiele z życia naszej małej rodziny. Mam mgliste wspomnienia wakacji w Hiszpanii, gdzie mieszkaliśmy w miejscowości Arenys de Mar, kawałek na północ od Barcelony. Potem okazało się, że były to nasze ostatnie wspólne wakacje. Któregoś dnia wybraliśmy się do zoo w Barcelonie, gdzie zobaczyliśmy dwumetrowego goryla albinosa. Miałem wtedy siedem lat i podczas tej wycieczki wyczuwałem pewne zachwianie równowagi między moimi rodzicami. Trudno to jakoś konkretnie nazwać, po prostu czułem, że coś jest nie tak.
Niedługo po powrocie z wakacji mama powiedziała, że się rozwodzą. Dopiero co przeprowadziliśmy się do nowego domu, ale ja podczas sprawy rozwodowej większość czasu spędzałem u dziadków ze strony mamy. A potem nagle miałem mieszkać z mamą, a tatę widywać co dwa tygodnie. Nie pamiętam, aby tata okazał mi, że to go w jakikolwiek sposób poruszyło. Przed ich rozwodem łączyła mnie z nim szczególna więź. Kiedy mieszkaliśmy w Agervang, często czekałem, aż wróci z pracy, żebyśmy mogli się razem bawić. Potem czułem, że nigdy już nie udało nam się tej więzi odbudować. Przez wiele lat miałem z tym duży problem.
* * *
Niedługo po rozwodzie rodziców poszedłem do nowej szkoły. I tam bardzo często nauczyciele wywalali mnie za drzwi. Lecz ku mojemu zdumieniu nie mówili o tym mamie na wywiadówkach. Za każdym razem, kiedy myślałem: dobra, ale teraz to już przegiąłem, okazywało się, że na zebraniu nie wspomniano o tym ani słowa. Dopiero w okolicach trzeciej klasy zaczęli coś przebąkiwać. Mówili, że „zakłócam porządek”. Uważali, że przeszkadzam na lekcjach. Chodziło głównie o te zajęcia, na których nie radziłem sobie najlepiej. Duński. Muzyka. Godzina wychowawcza. A wiesz, na czym polegała „godzina wychowawcza”? Otóż było to takie pedagogiczne pierdolenie, podczas którego wszyscy mieli opowiadać, jak im minął tydzień, a sprowadzało się to do wysłuchiwania, jak ciężko mają dzieciaki, które były tak naprawdę najbardziej z nas wszystkich uprzywilejowane. Bo to ich należało słuchać – my, pozostali, byliśmy tylko tłem.
Jednak na razie kończyło się na tym, że „zakłócam porządek”. Uznali, że „pożyjemy, zobaczymy”. Coś w ten deseń. W czwartej klasie zaczęli mnie zwalniać z niektórych przedmiotów, na których najtrudniej było mi się dopasować. Bo moje zakłócanie porządku polegało na tym, że bez przerwy gadałem. Albo z kolegami, albo rzucałem nauczycielom durne komentarze. W pierwszej kolejności zwolnili mnie z muzyki. Zamiast tego chodziłem do specjalnej klasy, gdzie rozwiązywaliśmy zadania matematyczne. Potem przestałem uczęszczać na prace ręczne. I znów szedłem na górę do klasy specjalnej i rozwiązywałem równania.
Z matematyki byłem naprawdę niezły i ta klasa specjalna doskonale mi służyła. Więc jak dla mnie był to idealny deal. Myślę, że oni z kolei uznali, że skoro cały czas przeszkadzam na tych konkretnych przedmiotach, to trzeba poszukać czegoś, na czym rzeczywiście umiem się skupić. O, matematyka? Super, niech się zajmie tym przedmiotem. W rzeczywistości miałem postępujące ADHD, chociaż nie wiedziałem, że wyjaśnieniem moich problemów był właśnie ten akronim. Zdiagnozowano mnie dopiero ponad 30 lat później, w więzieniu. Natomiast wtedy, siedząc w klasie specjalnej, nie wiedziałem nawet, co znaczy słowo „diagnoza”. Wiedziałem natomiast, że nie potrafię zbyt długo skupiać się na jednej rzeczy. Jeśli akurat rano mieliśmy wuef albo biegłem do szkoły, to czułem, że jestem potem spokojniejszy i łatwiej mi się skoncentrować. Ale niespecjalnie się nad tym zastanawiałem, tak po prostu było. Dziś biegam co rano, żeby rozładować napięcie. Odkryłem, że muszę przede wszystkim wyrzucić z głowy wszystko, co zaprząta moje myśli. Dlatego najlepiej sprawdza się u mnie bieganie bez muzyki.
Ale wtedy oczywiście nie wiedziałem tego wszystkiego. W ogóle można odnieść wrażenie, że w Zelandii Zachodniej około 1980 roku nikt o niczym nie miał pojęcia.
Po rozwodzie rodziców zamieszkałem z mamą w Ladegårdsparken, który również leży w Holbæk. I też jest osiedlem mieszkań socjalnych. Mieliśmy trzypokojowe mieszkanie, tak jak dawniej. Ja dostałem największy pokój.
Po szkole chodziłem na świetlicę. Tamtejsi opiekunowie byli niesamowicie kreatywni i trzeba było sporo śpiewać. Mimo że jestem wyjątkowo słabym śpiewakiem, dobrze wspominam tamte zajęcia i to miejsce. Bardzo wyraźnie czuło się tam twórcze myślenie i otwartość. Myślę, że była to przede wszystkim zasługa wicedyrektora, który miał na imię Klaus. Metody wychowawcze, jakie wówczas stosował, do dziś są najbardziej rewolucyjnymi, z jakimi się zetknąłem, a uwierz mi, miałem do czynienia z wieloma. Otóż Klaus był jawnym komunistą. Duńscy komuniści w latach 70. i 80. byli inni niż ci, którzy w tamtych czasach rządzili w Związku Radzieckim i Europie Wschodniej. Nasi byli ideologicznymi marksistami i socjalistami. Klaus był inkluzywny, zanim to się stało modne. Gdy przygotowywaliśmy przedstawienie, wszystkie pomysły wychodziły od nas, a on odgrywał jedynie rolę dyrygenta pilnującego, żebyśmy nie zgubili wątku. I żaden pomysł nie był głupi, bo te, których nie zdołaliśmy wykorzystać w danej inscenizacji, zawsze mogliśmy włączyć do innej. Takie podejście sprawiło, że nic nie krępowało naszej twórczej energii.
Kiedyś postanowiliśmy, że fajnie byłoby zbudować na przylegającym do świetlicy terenie miasteczko kowbojskie. Klaus, który miał cudowny dar pomnażania otrzymywanych środków, zawarł świetną umowę z tartakiem na dostawę drewna i budowa ruszyła. Wszyscy, którzy chcieli w tym uczestniczyć, zostali podzieleni na mniejsze grupy – każdej z nich przydzielono kawałek ziemi, na którym w asyście dorosłych dzieciaki budowały własną kowbojską chatę. Po tym, jak już przestałem tam chodzić, gdy miałem jakieś 11 lat, Klaus dokonał rzeczy absolutnie genialnej: stworzył świetlicowy cyrk o nazwie Cyrk Kozacki. Dzieci chodzące na świetlicę uczyły się żonglować, jeździć na monocyklu i tym podobnych sztuczek. Ci, którzy chodzili na świetlicę najdłużej, potem uczyli nowo przybyłych. Cyrk działa do dziś. To Klaus nauczył mnie myśleć nieszablonowo i pokazał, że warto pozwalać myślom płynąć swobodnie. Udowodnił także, że nie ma głupich koncepcji – po prostu nie wszystkie da się wykorzystać od razu.
Dziś uważam się za wolnomyśliciela. I nie mam wątpliwości, że ziarno takiej postawy zasiał we mnie Klaus swoimi metodami wychowawczymi.
* * *
Gdy w domu zmywałem naczynia, mama zawsze miała jakieś zastrzeżenia.
– Używasz za dużo płynu – powtarzała.
– Dobra, to ile mam użyć? – zapytałem kiedyś.
– O, mniej więcej tyle. – Palcem pokazała ilość odpowiadającą naparstkowi i wróciła do salonu.
Okej, pomyślałem i wpadłem na pomysł. Stwierdziłem, że wskazana przez mamę ilość objętością odpowiada mniej więcej kostce lodu. Wziąłem więc woreczek na lód i przelałem do niego płyn do naczyń. Było to szalenie sprytne, bo wiedziałem, że płyn rozpuści się w ciepłej wodzie, a ja na każde mycie będę miał go dokładnie tyle, ile chce mama.
Tylko zapomniałem powiedzieć jej o swoim genialnym rozwiązaniu i kiedy w weekend przyszły do niej koleżanki, wrzuciły sobie płyn do naczyń do drinków.
Takich historii mógłbym opowiedzieć mnóstwo. Nie zrobiłem tego przecież, żeby ją wkurzyć albo z niej zażartować, po prostu uważałem, że wpadłem na świetny pomysł – i nie chciałem zużywać za dużo płynu.
Z dziadkami w wesołym miasteczku w Holandii podczas wakacji w 1982 roku. Zdjęcie prywatne
Oczywiście zdarzało mi się też rozrabiać, ale nie tak naprawdę. Nigdy w życiu niczego nie ukradłem, a przez całe szkolne lata w bójkę wdałem się może ze dwa albo trzy razy. Nigdy nie podniosłem ręki na nauczyciela, niczego nie podpaliłem ani celowo nie zniszczyłem. Jedynym aktem wandalizmu, jakiego się dopuściłem, było napisanie kredą podczas prac ręcznych słowa „cipa” na karmniku wykonanym przez jednego z kolegów. Potraktowano to jak przestępstwo na miarę założenia nowej komórki terrorystycznej na Bliskim Wschodzie, bo rodzice tego chłopca wpadli w szał, a dyrektor zjechał mnie z góry na dół.
Do dziś nie pojmuję, jak ci ludzie mogli nie wiedzieć, że kredę można zmyć mokrą szmatką.
* * *
Od koleżanek mamy często słyszałem, że rozrabiam. Że powinienem być dla niej miły, że jestem „trudny”. Nie mam wątpliwości, że te powtarzane w kółko głupie komentarze były jednym z powodów, dla których przez wiele lat tak trudno było mi uwierzyć, że w gruncie rzeczy jestem dobrym człowiekiem.
Mama nie potrafiła za bardzo stworzyć mi solidnych ram, których potrzebowałem; reguły, których miałem przestrzegać, były płynne i stale się zmieniały. Niewątpliwie zrobiłem wiele głupot. I wielu z nich dziś nie pamiętam, podobnie jak długich okresów z dzieciństwa. Wiem jednak, że żadna z tych rzeczy nie wynikała ze złej woli. Działałem spontanicznie. A gdy się zbyt często postępuje w ten sposób, to nieuchronnie zaliczy się wiele wtop. Kiedy miałem 12 lat, mój wychowawca uznał, że będzie dla wszystkich najlepiej, jeśli przeniosę się do szkoły z internatem dla tak zwanej trudnej młodzieży. Mama przyznała mu rację.
W tamtych czasach albo było się trudnym, albo takim jak reszta. I tak jak w miejscu, do którego trafił Hassan, wszystkich wrzucono do jednego wora bez względu na rodzaj i stopień niepełnosprawności, tak samo wszystkich „zakłócających porządek” umieszczano w najróżniejszych ośrodkach.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------