Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szpieg: Obrazek współczesny narysowany z natury - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szpieg: Obrazek współczesny narysowany z natury - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 269 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ob­ra­zek Współ­cze­sny na­ry­so­wa­ny z na­tu­ry przez

B. Bo­le­sła­wi­tę.

All is true.

Po­znań.

Na­kła­dem Księ­gar­ni Jana Kon­stan­te­go Żu­pań­skie­go.

1864.

Po­znań, czcion­ka­mi M. Zo­er­na.

Idąc w dół Bed­nar­ską uli­ca ku Wi­śle, mi­nąw­szy ho­tel Smo­leń­ski po pra­wej ręce w domu za­ję­tym przez róż­nych rze­mieśl­ni­ków a od uli­cy da­ją­cym schro­nie­nie za­gad­ko­wym płci obo­jej miesz­kań­com, jest na dole ro­dzaj szyn­kow­ni na­zy­wa­ją­cej się bi­lar­dem. Nad okna­mi lo­ka­lu wisi ta­bli­ca z na­ma­lo­wa­ne­mi dwo­ma ki­ja­mi, trze­ma ku­la­mi pi­ra­mi­dal­nie uło­żo­ne­mi, i na­pi­sem:

BI­LART PYWO I RÓŻ­NE TRON­KI.

Na lewo od bra­my w pierw­szym po­ko­ju po­sy­pa­nym pia­skiem stoi w isto­cie bi­lard sta­ru­szek, któ­ry ko­le­ją z Kra­kow­skie­go przed­mie­ścia, przez róż­ne prze­cho­dząc uli­ce, do­stał się aż na Bed­nar­ską. Ztąd, je­że­li go jaka ka­ta­stro­fa nie spo­tka, wy wę­dru­je już chy­ba do ma­łe­go mia­stecz­ka na pro­win­cyą. Do głów­nej sali dość cia­snej, przy­pie­ra jesz­cze dru­gi po­ko­ik ze czte­re­ma sto­licz­ka­mi bia­łe­mi, dla ama­to­rów piwa, i ciem­na ko­mór­ka gdzie go­spo­dy­ni, słu­żą­ca i całe za­pa­sy tego za­kła­du są zło­żo­ne. Zwy­kle we dnie zu­peł­nie tu bywa pu­sto, słu­żą­cy za mar­kie­ra chło­pak spo­czy­wa wy­cią­gnię­ty na dwóch krze­seł­kach, a dys­try­bu­tor­ka piwa drze­mie w dru­gim po­ko­ju. Ale w pew­nych chwi­lach dnia, i w pew­nych dniach ty­go­dnia oży­wia się, ten lo­kal wiel­kim przy­pły­wem cze­la­dzi rze­mieśl­ni­czej i ro­bot­ni­ków z są­sied­nich warsz­ta­tów. Po­mi­mo to han­del idzie bar­dzo li­cho, a wdo­wa co go utrzy­mu­je chcia­ła­by so­bie prze­py­tać inny chle­ba ka­wa­łek. Więk­sze ba­wa­rye sto­li­cy po­chła­nia­ją wszyst­kich opi­wo­szów, mu­zy­ka po­cią­ga do ogród­ków, a mała ba­wa­rya musi się oby­wać tymi, któ­rzy nie wie­le mają cza­su i nie dużo pie­nię­dzy.

Ma ona jed­nak swo­ich wier­nych zwo­len­ni­ków, bo na­łóg na­wet tak nie­po­zor­ne miej­sce zno­śnem i mi­łem uczy­nić może. Pani Szy­mo­no­wa ko­bie­ta, któ­ra wie­le nie­szczęść prze­szła w ży­ciu i wy­do­by­ła się z nich smut­ną i wzdy­cha­ją­cą, tłu­stą i pod­sta­rza­łą, przy po­mo­cy słu­żą­cej do­syć spiesz­nie i grzecz­nie ob­słu­gi­wa­ła swych go­ści, tę tyl­ko jed­nę mia­ła wadę że nie­ustan­nie wzdy­cha­ła, a oczy do­wo­dzi­ły że pła­ki­wa­ła po ką­tach. Przy­by­wa­ją­cy za­wsze wolą twa­rze we­so­łe, a łzy czu­ło­ści do re­pu­ta­cyi bi­lar­du wca­le nie po­ma­ga­ły, nie je­den zwąt­pił o do­bro­ci piwa wi­dząc smut­ne i za­my­ślo­ne ob­li­cze pani Szy­mo­no­wej. Ja­koś to się jed­nak trzy­ma­ło i wie­czo­ra­mi by­wa­ło peł­no, ale dużo kre­dy­to­wać mu­sia­no, a na ta­kich na­leż­no­ściach wię­cej się tra­ci, niż od­zy­skać może.

Jed­ne­go dnia ma­jo­we­go 1861 roku, gdy już do­brze zmierz­cha­ło, czło­wiek lat śred­nich, twa­rzy bla­dej, czar­nych i na­mięt­nych oczów, ręce wło­żyw­szy w kie­sze­nie szedł nie­przy­tom­ny, osłu­pia­ły i za­my­ślo­ny Bed­nar­ską uli­cą w górę. Jak gdy­by mu sił bra­kło sta­wał cza­sa­mi, ręką ocie­rał chmur­ne czo­ło, szep­tał cóś sam do sie­bie, uśmie­chał się i po­wo­li wlókł się zno­wu.

Było to uoso­bio­ne odrę­twie­nie któ­re na­stę­pu­je po roz­pa­czy. Cały zda­wał się być w so­bie i w swej bo­le­ści, ale już ani z nią wal­czył, ani szu­kał na nią ra­tun­ku. Do­szedł­szy do domu w któ­rym był szyn­czek pani Szy­mo­no­wej do­strzegł świa­tła w oknach i za­pa­trzył się w nie. Okien­ni­ce nie były jesz­cze za­mknię­te a przez szy­by, nie pierw­szej czy­sto­ści, wi­dać było dwóch męż­czyzn za­ję­tych szla­chet­ną grą bi­lar­do­wą. Po chwil­ce na­my­słu prze­cho­dzień mach­nął ręką i skie­ro­wał się ku drzwiom. W pierw­szej izbie dwóch ja­kichś pa­nów wal­czy­ło o lep­sze na zie­lo­nem suk­nie, z zim­ną krwią wiel­kich i pew­nych sie­bie ar­ty­stów. W dru­giej sły­chać było brzęk szkla­nic ba­wa­ra i ci­chą ja­kąś roz­mo­wę. Na gra­ni­cy, w pro­gu sta­ła smęt­na Szy­mo­no­wa ocie­ra­jąc oczy far­tu­chem. Bi­lard był oświe­co­ny z góry kien­kie­tem rów­nie sta­rym jak on sam, za­ka­ta­rzo­nym i dy­mią­cym; dwa po­dob­ne mu, mniej­sze speł­nia­ły swe po­słan­nic­two kop­cąc ścia­ny i łza­mi tłu­ste­mi ob­le­wa­jąc pod­ło­gę po bo­kach.

W ciem­niej­szym kąt­ku tej izby, przy ma­łym sto­licz­ku nad ary­sto­kra­tycz­ną fi­li­żan­ką kawy do któ­rej mu­siał do­le­wać rumu, gdyż flasz­ka jego obok była pod ręką; sie­dział je­go­mość lat doj­rza­łych w wy­tar­tym ka­pe­lu­szu na gło­wie, z gru­bym ki­jem w rę­kach. Twarz jego kwit­ną­ca pi­won­jo­we­mi ko – lo­ra­mi świad­czy­ła że spi­ry­tu­sa­mi się nie brzy­dził, była to zresz­tą jed­ną z tych twa­rzy naj­po­spo­lit­szych któ­re wca­le nie za­sta­na­wia­ją: jaki taki nos, pierw­sza lep­sza gęba, tu­zin­ko­we oczy i ca­łość nie­zna­czą­ca, nie zwra­ca­ły nań wej­rze­nia, moż­na go było mi­nąć nie­po­strze­gł­szy. – Pół­księ­ży­co­we ba­ken­bar­dy ja­kie daw­niej gre­na­dje­ro­wie no­si­li, i wą­sik wy­szwar­co­wa­ny do góry ka­za­ły się do­my­ślać exwoj­sko­we­go. Miał na­wet w dziur­ce od gu­zi­ka ka­wa­łek ja­kiejś pstrej wstą­żecz­ki. Po­waż­nie smok­ta­jąc kawę i po­pa­la­jąc z wy­si­le­niem cy­ga­ro któ­re mu nie cią­gnę­ło cho­ciaż je upar­cie do po­słu­szeń­stwa chciał zmu­sić – po­glą­dał tu i owdzie jak gdy­by szu­ka­jąc to­wa­rzy­stwa. Nikt się jed­nak do nie­go nie zbli­żał, a służ­ba bi­lar­do­wa z nie­zmier­nem słu­żąc mu usza­no­wa­niem, uko­sem i z oba­wą na nie­go pa­trza­ła. Była to wi­docz­nie po­stać na­rzu­co­na, obca miej­scu i z in­nych tu po­wo­dów niż zwy­kli go­ście, przy­by­ła.

Gdy ów czło­wiek z uli­cy wcho­dził do izby, na pierw­sze drzwi skrzyp­nię­cie oczy mil­czą­ce­go je­go­mo­ści już go od stóp do głów zmie­rzy­ły i wy­ba­da­ły. Ła­two w nim zresz­tą było po­znać ko­goś co tak cier­piał, że nie wie­dział pra­wie co czy­nił i co się z nim dzia­ło. Ubiór jego wska­zy­wał nie­gdyś może do­stat­nie­go rze­mieśl­ni­ka, ale był zu­ży­ty i po­dar­ty; szla­chet­nych ry­sów twarz po­wle­ka­ła cho­ro­bli­wa żół­tość, wło­sy były w nie­ła­dzie i miej­sca­mi pła­ta­mi po­si­wia­łe. Wszedł­szy, nie­zna­jo­my nie wie­dział co z sobą zro­bić, po­pa­trzał, za­krę­cił się i padł na stoł­ku przy drzwiach. Le­d­wie usiadł wy­bie­gła za­smo­lo­na dziew­czy­na z dru­giej izby i sta­nę­ła przed nim, było to nie­me za­py­ta­nie, któ­re­go on z razu nic zro­zu­miał, a po­tem za­wa­haw­szy się, rze­ki ochry­płym i sła­bym gło­sem:

– Kie­li­szek wód­ki!

Gdy mu przy­nie­sio­no po­chło­nął go jed­nym ły­kiem, ode­pchnął tac­kę z chle­bem, rzu­cił dzie­siąt­kę i głę­bo­ko się za­my­ślił. Od chwi­li wnij­ścia oczy exwoj­sko­we­go nie opusz­cza­ły go, śle­dził jego fi­zjo­no­mią i ru­chy, i żywo zdał się nim zaj­mo­wać. Bi­lar­do­wi gra­cze skoń­czyw­szy par­tyą wkrót­ce wy­szli, mar­kier usu­nął się do dru­giej izby, a owi dwaj zo­sta­li sam na sam. Na­ów­czas męż­czy­zna w ka­pe­lu­szu wstał od kawy, po­czął się prze­cha­dzać, po­pra­wił w zwier­cie­dle ba­ken­bar­dy, od­chrząk­nął i zbli­żyw­szy się do czło­wie­ka przy drzwiach, rzekł z ci­cha:

– No cóż Pa­nie Ma­cie­ju, jak wi­dzę za­wsze bie­da?

Tam­ten jak prze­bu­dzo­ny na­gle gło­wę pod­niósł, lecz zda­wał się nie ro­zu­mieć py­ta­nia.

– Hm! bie­da pa­nie Ma­cie­ju!

– Co? rzekł nie­wy­raź­nie za­py­ta­ny. –

– Mó­wię, źle coś na świe­cie!

– Al­boż kie­dy było le­piej?

– Ha! ono by to mo­gło być le­piej, gdy­by lu­dzie ro­zum mie­li.

– Ro­zum? a na co się on zda kie­dy doli nie­ma?

– Przy ro­zu­mie i szczę­ście się znaj­dzie!

– Dja­bła tam! –

– A ja wam mó­wię, do­dał krę­cąc wąsa pierw­szy, że nig­dy roz­pa­czać nie trze­ba, i do­świad­czo­nych lu­dzi słu­chać…..

– I jam ci to nie chły­stek!

– Ale się wam od bie­dy w gło­wie po­ba­ła­mu­ci­ło. Wiesz pa­nie Ma­cie­ju, że kie­dy dok­tor za­cho­ru­je gdy­by był naj­lep­szy nig­dy sam sie­bie nie le­czy, trze­ba lu­dzi słu­chać, ja ci to po­wta­rzam jesz­cze raz.

– Pró­bo­wa­łem ci ja tych lu­dzi, ale mi ża­den nie po­ra­dził. Sło­wo nie kosz­tu­je, słów ci każ­dy na­sy­pie, a co po­tem? ję­zy­kiem mie­le, ręką, nie mszy –!

Exwoj­sko­wy obej­rzał się bacz­nie po izbie, wziął Ma­cie­ja pod rękę, za­pro­wa­dził go do swe­go sto­licz­ka, na­lał mu kie­li­szek rumu i zmu­siw­szy do wy­pi­cia po­sa­dził go przy so­bie.

– Słu­chaj no, rzekł, rze­mio­sło nie idzie, praw­da? Albo to nie ma in­ne­go ka­wał­ka chle­ba? Ja bym ci go­tów i na­ra­ić; ale to de­li­kat­na ma­ter­ja….

Ma­ciej spoj­rzał z uko­sa ale zmil­czał.

– Pierw­sza rzecz, szep­nął bar­dzo ostroż­nie je­go­mość z wą­sa­mi, po­trze­ba mi dać sło­wo że co mię­dzy nami się po­wie zo­sta­nie jak na spo­wie­dzi.

– Już to mój pa­nie po­rucz­ni­ku, rzekł Ma­ciej, kie­dy rzecz jaka musi być taj­na to i li­cha war­ta. Jam przy­wykł sze­ro­ką, cho­dzić dro­ga i o bia­łym dniu, a ma­now­ca­mi i po nocy nie umiem.

– No, to so­bie z gło­du umie­raj, kie­dyś taki pysz­ny pan. Prze­cież miar­ko­wać mo­żesz że ja cię do kra­dzie­ży ani do roz­bo­ju, ani do prze­my­ca­nia na­ma­wiać nie my­ślę….

– Więc cze­góż ta­kie ta­jem­ni­ce?

– Mój ko­cha­ny, to­bie to trud­no zro­zu­mieć, ale do waż­nych, bar­dzo waż­nych spraw cza­sem małe rze­czy są po­trzeb­ne i mała usłu­ga a do­brze się pła­ci…– Eh! słu­chaj po­rucz­ni­ku! co tam ba­ła­mu­cisz, mów bo mi otwar­cie, jak masz mi dać do­brą radę, to nie dróż­że się z nią.

Po­rucz­nik zda­wał się jesz­cze na­my­ślać po­tem za­czął mu szep­tać do ucha:

– Mo­żesz mieć i pro­tek­cyą i pie­nią­dze i co ze­chcesz: Rząd po­trze­bu­je wie­dzieć co tu za kon­szach­ty lu­dzie mię­dzy cze­la­dzią i ro­bot­ni­ka­mi czy­nią wzglę­dem tam ja­kiejś głu­piej re­wo­lu­cyj. Ja mam do­bre za­cho­wa­nie z Pau­luc­cim i in­ny­mi, za­re­ko­men­do­wał­bym cie­bie. Pięć zło­tych na dzień jak zna­lazł, gra­ty­fi­ka­cye jak się coś przy­nie­sie, i na przy­szłość może być jesz­cze jaka pro­mo­cja.

Ma­ciej zbladł i za­drzał, zim­ny pot wy­stą­pił mu na skro­nie.

– Bądź pan pew­nym, rzekł gło­sem prze­ry­wa­nym, że co mię­dzy nami się po­wie, świat o tem wie­dzieć nie bę­dzie. Za­wsześ to może uczy­nił z do­bre­go ser­ca, ale mój par­ne po­rucz­ni­ku choć znio­słem dużo, choć się ła­mię pod cię­ża­rem, jesz­cze mi Bogu dzię­ki na myśl nie przy­szło żyć cu­dzą krwią i nie­szczę­ściem.

Uchwy­cił się obu­rącz za gło­wę i do­dał z obu­rze­niem:

– Toć le­piej na prag­ski most i buch­nąć do Wi­sły. Wszyst­ko się skoń­czy; ale człek z czy­stem su­mie­niem pój­dzie na sąd Boży.

Po­rucz­nik nie­zmię­sza­ny wca­le, za­czął się śmiać.

– Ja­kie z cie­bie dziec­ko! rzekł, wi­dzia­łeś ty kie­dy, żeby czło­wiek bez cu­dzej krzyw­dy miał ka­wa­łek chle­ba? My­ślisz że na tych ka­re­tach co to się w uli­cy świe­cą nie ma i krwi i potu cu­dze­go? Tra­wa je zie­mię, wół je tra­wę, czło­wiek je wołu, taki to już po­rzą­dek; zresz­tą niech so­bie rząd bie­rze na swo­je su­mie­nie co tani chce, ja do­no­szę co wi­dzę i co mi tam do tego! Ten wi­nien kto na złe uży­je, a nie ja! –

– Daj­cie po­kój po­rucz­ni­ka! na ten chleb ja nie pój­dę, ani bym go jadł, ani bym stra­wił, bo by mnie jęki nie­szczę­śli­wych za­dła­wi­ły.

– Cze­kaj­cie­no jesz­cze Pa­nie Ma­cie­ju, od­parł po­rucz­nik, Wać Pan je­steś uczci­wy czło­wiek, jemu to mogę szcze­rze po­wie­dzieć, nie od dziś to moje rze­mio­sło, na­ma­wia­łem ja so­bie dużo to­wa­rzy­szy ale za­wsze z po­cząt­ku tak by­wa­ło jak z wać­pa­nem, do­pie­ro jak głód do­ku­czy, ro­zum przy­cho­dzi. Wzdra­ga się człek, wzdra­ga, po­tem roz­my­śli i przyj­mu­je. Mnie Wać­pa­na żal, daję ci ty­dzień do na­my­słu… a po­tem, zo­ba­cze­my. –

Po­pił tro­chę kawy, po­pa­lił cy­ga­ro i do­dał:

– Nie po­trze­bu­ję prze­strze­gać, że jak­by­ście się wy­ga­da­li, to w wię­zie­niu zgni­je­cie. To już nie moja rzecz, ale spra­wa rzą­do­wa.

Ma­ciej wes­tchnął głę­bo­ko i łzy mu się z oczów po­to­czy­ły.

– Miły Boże! za­wo­łał po ci­chu, na co człek zszedł! i Bóg wi­dzi nie wła­sną, winą! Ale nie, nie, do tego nig­dy nie doj­dę! raz się umie­ra!

– Mó­wię ci nie za­rze­kaj­cie się, z uśmie­chem szep­nął po­rucz­nik, nie trze­ba pluć na wodę…. żeby się jej po­tem nie przy­szło na­pić. –

Chciał jesz­cze na­lać kie­li­szek rumu Ma­cie­jo­wi, ale ten po­dzię­ko­wał, i wstał, kro­pli­sty pot ocie­ra­jąc z czo­ła.

– Jak się na­my­śli­cie, to mnie tu pra­wie każ­de­go wie­czo­ra zna­leść mo­że­cie, rzekł wą­sa­ty. –

Na­tem skoń­czy­ła się roz­mo­wa. Ma­ciej wy­su­nął się z izby i po­wlokł uli­cą.

Za­le­d­wie uszedł kil­ka kro­ków, gdy go ktoś trą­cił w ra­mię i rze­ki z ci­cha, nie­zna­nym mu gło­sem. –

– Chodź­cie za mną!

– Do­kąd? po co?

– A no! to się za­raz do­wie­cie, ale chodź­cie bo spra­wa waż­na i o wa­szą skó­rę idzie. –

– Da­li­by­ście mi po­kój, ja was nie znam.

– Ale ja znam cie­bie, rzekł nie­zna­jo­my, chwy­ta­jąc go za rękę. – Je­steś Ma­ciej Kuź­ma, maj­ster sto­lar­ski, nie­daw­noś się wy­zwo­lił, ręką ci nie idzie. Masz żonę cho­rą, tro­je ma­łych dzie­ci, kil­ka set zło­tych dłu­gu, na drze­wo ani gro­sza, ani cze­la­dzi czem opła­cić; cho­dzisz jak stru­ty, złe ci my­śli po gło­wie wę­dru­ją, a źli lu­dzie ku­si­cie­le go­to­wi z tego ko­rzy­stać.

Ma­ciej sły­sząc to wszyst­ko, pra­we osłu­piał ale mu na myśl przy­szło, że to może dal­szy ciąg roz­mo­wy z po­rucz­ni­kiem, że to pró­ba tyl­ko. Już mu też sama ta myśl szpie­go­stwa pier­si pa­li­ła.

– Słu­chaj, rzekł po­py­cha­jąc za­trzy­mu­ją­ce­go czło­wie­ka: idź ty ode­mnie precz sza­ta­nie ja­kiś, a nie, to ci gło­wę roz­wa­lę.

Nie­zna­jo­my za­czął się śmiać. –

– Cóż to, ty mnie bie­rzesz za ja­kie­go to­wa­rzy­sza po­rucz­ni­ka? czy co? Do­my­ślam się co on to­bie raił, ale ci przy­się­gam na ten po­trza­ska­ny krzyż, co go Mo­ska­le znie­wa­ży­li, że to cał­kiem inna spra­wa! Mo­żesz ze mną iść bez­piecz­nie, su­mie­nia ci nie za­mą­cim. Wła­śnie żem wi­dział i do­my­ślam się co od­po­wie­dzia­łeś po­rucz­ni­ko­wi, dla tego cię z sobą… chcę pro­wa­dzić.

– Przy­się­gnij jesz­cze raz! – Na co chcesz?

– Przy­się­gnij na zba­wie­nie, że mnie nie zwo­dzisz!

Nie­zna­jo­my, słusz­ny męż­czy­zna w bar­dzo po­rząd­nem ubra­niu, któ­re­go twa­rzy ciem­ność do­strzedz nie­do­zwa­la­ła, roz­piął się, do­był me­da­lik za­wie­szo­ny na szyi i po­wtó­rzył uro­czy­ście przy­się­gę. –

– No, to chodź­my rzekł Ma­ciej. –

W mil­cze­niu prze­szli ka­wa­łek Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia, a nie­zna­jo­my wio­dąc przo­dem wszedł do jed­nej z ka­mie­nic na­prze­ciw Do­bro­czyn­no­ści…. Po ciem­nych wschod­kach do­sta­li się na trze­cie pię­tro. Tu prze­wod­nik trzy razy po trzy za­pu­kał do ma­leń­kich drzwi­czek, któ­re się nie­ry­chło otwar­ły. Przed­po­kój był zu­peł­nie ciem­ny, przy­by­ły po­szep­tał coś z otwie­ra­ją­cym, sta­li chwi­lę w mro­ku a na­resz­cie we­szli z Ma­cie­jem do oświe­co­ne­go po­ko­ju. –

Była to iz­deb­ka mała o jed­nem oknie i dość pu­sta. W środ­ku pro­sty sto­lik, kil­ka wy­pla­ta­nych krze­seł, w ka­cie łóż­ko z ma­te­ra­cem ale bez po­ście­li: Jed­na świe­ca nie bar­dzo roz­ja­śnia­ła ciem­ne to i smut­ne schro­nie­nie. Te­raz do­pie­ro Ma­ciej się mógł przy­pa­trzeć i temu co go tu przy­pro­wa­dził i dru­gie­mu któ­re­go w miesz­ka­niu za­sta­li. Obaj byli lu­dzie mło­dzi, prze­wod­nik słusz­ny bar­czy­sty, szla­chet­nych ry­sów męż­czy­zna, dru­gi blon­dyn, de­li­kat­ny, wą­tły, bla­dy, ale ry­sów peł­nych ener­gii. – Du­szy jego zda­wa­ło się być cia­sno w tej po­wło­ce, try­ska­ła oczy­ma, wy­ry­wa­ła się usta­mi, świe­ci­ła au­re­olą na czo­le.

– Pa­nie Ma­cie­ju, rzekł pierw­szy, je­steś mię­dzy uczci­wy­mi ludź­mi, mię­dzy swo­imi, mów co ci tam­ten sza­tan kładł w ucho ku­sząc cię?

Ma­ciej za­trzy­mał się chwi­lę, po­my­ślał. –

– Czy Panu Bogu czy dja­błu… rzekł, jak się da sło­wo że się bę­dzie mil­cza­ło trze­ba do­trzy­mać? nie­praw­daż?

– Nie ma co mó­wić, rzekł blon­dyn, ma­cie słusz­ność; ale kie­dy tak, to my wam po­wie­my o co tam cho­dzi­ło. – Go­tów je­stem od­gad­nąć nie­tyl­ko co się mó­wi­ło, ale jak się tam ga­da­ło.

Ma­ciej osłu­piał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: