- W empik go
Szpik egzystencji - ebook
Szpik egzystencji - ebook
Szpik egzystencji, liczący kilka tysięcy wersów poemat nazywany przez samego autora "powieścią wierszem", niekiedy też "antologią pewnej epoki", stanowi summę doświadczeń artystycznych i życiowych Mariana Czuchnowskiego. Utwór ten powstawał blisko dwadzieścia lat, ukazywał się w odcinkach, na łamach różnych czasopism, a niekiedy i w dużych odstępach czasu, nie sposób więc było go odbierać inaczej niż jako spontaniczny zapis rzeczywistości, niby-dziennik, ewentualnie - sugestywny kolaż epizodów z biografii życiowych rozbitków. Czytelnik, który nie miał stałego dostępu do prasy emigracyjnej, nie mógł jak dotąd w ogóle ocenić rangi owego tekstu, ponieważ krajowe prezentacje dokonań poetyckich Czuchnowskiego zawierały wyłącznie jego krótkie fragmenty. By nie powiedzieć - strzępy. Dopiero po złożeniu wszystkich ogłoszonych części poematu widać jasno, że Szpik egzystencji to próba opisania całości doświadczenia historycznego, które stało się udziałem człowieka w XX stuleciu. Próba odważna i w poezji zupełnie unikalna. Jedno z najbardziej pasjonujących, a zarazem najtragiczniejszych dzieł poetyckich, jakie wydała literatura polska drugiej połowy minionego wieku.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-942909-8-6 |
Rozmiar pliku: | 267 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w ciekłości rzeki rozkochany inżynier
przerzucał nad nią mosty ujmował nurt w tamy
rył pod nią tunele zaświecał statkami
rzeka płynęła dalej
stary rybak palił fajkę
siedząc na brzegu trzymał krzepko wędzisko
co skoczył prędki pstrąg albo gwiezdna płotka
pyknął z fajki uśmiechnął się lekko
pochłonięty całkowicie muskaniem kamieni
przez srebrne stworzenia zaciekle walczące
żeby połknąć zieloną muszkę a nie zawadzić
gardłem o stalowy haczyk umocowany na sznurku
rybak palił nie wiedział nic o inżynierze
ani go ciekłość wody w rzece ani piękno mostu
ani żadne inne problemy nie pasjonowały
nie pragnął w tej chwili niczego innego
prócz spokoju na brzegu ciepła słońca
i tej gonitwy szalonej na spodzie
czy ryba złapie przynętę a on rybę
inżynier budował nie śledził ani piękna rzeki
ani mu nigdy do głowy nie przyszło
że mogą istnieć w życiu inne namiętności
niż budowanie mostów statków tuneli i tam
po latach miał przykry wypadek
szpital kilka operacji tam poznał
co to znaczy za późno odkryć trop szczęścia
co to znaczy za późno wpaść na żelazne prawa
że pieniądz i młodość są płynne jak woda
której ciekłość tak ukochał i zapomniał o wszystkim
nie zdawał sobie sprawy
jak długo przebywał w szpitalu dopiero
gdy go żona odeszła dzieci wyrosły i gorzko
wypominały mu że nie zabezpieczył im dobrobytu
zrozumiał jak trudno jest zadowolić wszystkich
gdy się zdąża tylko do jednego celu
willę sprzedano na licytacji pieniądze w banku
utonęły zajęto je za zaległe podatki
wielka firma dla której zmarnował swe życie
odtrąciła go gdy widziała że utracił właściwości
dobrego zwierzęcia pociągowego
i cóż mógłby robić teraz prowadzić archiwum
może napisać pamiętnik
inaczej dzisiaj mosty budowano
inaczej statki
zresztą od wody i lądów powietrze się stało ważniejsze
z maszynami na skrzydłach a on nie nadążał za popytem
na budowniczych statków powietrznych
okazało się także mimochodem
że firmę nabyli inni właściciele
twarde twarze twarde maniery twarda mowa
to wszystko mu uświadomiło
że go sprzedano na loterii historii
ciężka rozpacz poznania
nikt go nie kochał
żona spała z kim innym
innemu rodziła dzieci jego dzieci
zaczęły własne życie już bez niego
widząc że trzeba zaczynać od nowa
wziął co mu dano na giełdzie pracy
stoi obok mnie w wielkiej fabryce
na żelaznych stołach liczy sprawdza spisuje w książce wysyłkowej
pakuje składa na żelaznych platformach
sprawdza pakuje w pakowni wysokiej jak katedra
znów zapisuje towar który zwalają tonami
tona za toną godzina za godziną młode silne ręce
naburmuszonych ludzi gadających innym językiem
są wśród nich czarni żółci
są brunatni pomieszanie ras
są krzykliwe kobiety trą ozorami jak żyletki
stary inżynier od czasu do czasu przeciera okulary
spisuje towar cierpliwie pakuje ładuje go na żelazne platformy
platformy te zabierają olejem pędzone wózki
zabierają je także elektryczne
inżynier się męczy szybko
czasem patrzy na mnie badawczo
wiem że się dziwi
jakby czytał w moich oczach nie martw się stary nie bądź głupi
to jest życie nędzne życie a przecież
płynniejsze jest od wody od ciekłej rzeki
zmienia się wiruje ile razy jeszcze bieg tej rzeki
wzburzy się lepszymi falami niż nasze
pewnego dnia chyba po roku inżynier rzeczywiście
nie przyszedł rano do pracy wiedziałem nie był chory
wiedziałem coś dobrego się stało
po miesiącu przyszła do fabryki na nasz oddział
pocztówka z francji na moje nazwisko
z krótkim wyjaśnieniem
odzyskałem pamięć
buduję wielką tamę na rodanie
wiedziałem co to znaczy powrót do gniazda
wiedziałem co to znaczy upadek
wiedziałem co znaczy niezawiniona klęska
ale wiedziałem również że stary inżynier
co razem ze mną
był transportowym robotnikiem
miał ten potrzebny gram szczęścia
pozbył się żony co go opuściła w ciężkiej chorobie
pozbył się dzieci co go nie chciały
gdy przestał im dawać pieniądze
pozbył się drogiej willi willę kupił na licytacji
budowniczy o otwartej kwadratowej twarzy
procesujący się o każde pięć szylingów z gminą
z powiatem z gazownią z elektrownią
hodujący ceglaste kuty tam gdzie rosły róże
parkujący swe lory gdzie wytworni urzędnicy
nie wiadomo dlaczego zatrudnieni w ministerstwie
spraw zagranicznych bali się nawet widoku tańszego samochodu
teraz brodzą w kałużach ropy olejów słuchają wycia
zachrypniętych głośników radiowych nowego sąsiada
który ma w nosie ich wykwintne maniery
mówiące przez nos białe lesbijki eleganckich żygolaków
który ma nerwy twarde jak podeszwy butów
byczy kark zęby rozstawione jak nogi kucharki
policzki wyżarte przez wiatr wapno pył ceglany
sto tysięcy w banku na osobnym koncie
kupując na licytacji willę starego inżyniera
nie osiadł w niej żeby mówić przez nos
sadzić róże podróżować jaguarem
lecz aby wykurzyć z eleganckiej dzielnicy
to miękkokostne towarzystwo wzajemnej adoracji
zająć ją na mocną fortecę do walki
o inne wille
blisko stąd do city
więc budowniczy o mocnej kwadratowej twarzy
postanowił zająć tę drogą dzielnicę
dla swych krewniaków z żonami
jak szafy mahoniowe
z dziećmi co hałasem potrafią obalić mur
wysoki na sześć metrów
a wszystko to stało się dlatego
że pieniądz jest płynny jak woda w tych rzekach
którą w tamy chciał ująć pracowity inżynier
w naszej pakowni przewiewnej jak hangar
na jego miejsce przyszedł na stół numer siedem
inny rozbitek z wielkiego oceanu życia
też wiedziałem od razu że jego tortura
w naszej hali ze szkła
będzie krótka choć wcale
nie myślałem aby życie temu nowemu towarzyszowi
także podawało złotą czarę z miodem
albo
żeby jego ręce nie wiedziały czym jest książka
lub fortepian
więc się uśmiechałem i uczyłem go mej nowej sztuki
wiedziałem że nowy patrząc roztargnionym wzrokiem
tak samo jak stary inżynier jest od tego miejsca
myślami daleko tak daleko jak ja byłem jestem i będę
ani na jeden procent się nie myliłem
że go mej nowej sztuki wyuczę w ciągu pięciu godzin
wróciłem do domu z roboty biorę się za kolację
otwieram puszkę gulaszu serbskiego myję kartofle
czyszczę pory dobre do mięsa przyrządzam sos
grzybowy do makaronu mała wróci zaraz ze szkoły
trzeba wszystko postawić na ogniu
przed szóstą żona przyjedzie z pracy
otworzyłem butelkę czerwonego wina
o mała wróciła już drzwi wchodowe otwiera
słyszę jej głosik wbiegła na górę
jak się masz słodka
objęła mnie za szyję rączętami
dobrze mówi jak tam było w fabryce
nic takiego odpowiadam rzeczowo
po czym nie tracąc czasu znowu do niej
zdejm kapelusz i płaszcz puść telewizję
dają wyścigi psów śliczny obraz
tatusiu mówi mała cicho
ja wolę ten amerykański o statkach powietrznych
nauczycielka fizyki mówiła nam dziś o prawie grawitacji
masz jakieś prace zlecone w domu powiadam marginesowo
mamy zadanie z biologii o spermie ssaków
dużo było na lekcji z tego uciechy
dlaczego rzecz jest więcej niż prosta
o tak zapomniałam w zeszłym tygodniu nauczycielka wykładała
o kopulacji świnek morskich
także dostałyśmy wypracowanie z geografii
zadanie o przylądku dobrej nadziei
rób co chcesz odpoczywaj wiesz że jestem szczęśliwy
kiedy się śmiejesz i tu się uśmiecham
zielone rurki porów pachną jak młodość
kraję na plasterki soczyste części płuczę liście
gotuje się woda mała siedzi w swym starym fotelu
śledząc na ekranie dwa statki międzyplanetarne
podobne do sztucznych owadów
zbudowanych z metalu plastyku anten lanc rakietowych
stalowych drutów pięknych jak tkanina pająka
postawiłem na kuchence elektrycznej kolację
ziemniaki się pieką w duchówce
gulasz skwierczy pory parują
zapach cebuli i aromat portugalskiego wina
czekamy oboje mała i ja na przyjazd żony
myję się parskam mówię sakramentalne
teraz słoń parska wybacz mi córeczko
nie hałasuj nigdy przy myciu ja muszę
dobrze tatusiu zwykłe ordynarne życie
cóż może być od niego bardziej ordynarnego
bardziej drogiego czysta naga egzystencja
trwanie praca jedzenie sen sen praca jedzenie
rok za rokiem tak samo praca jedzenie sen
nie sądzę żeby ktoś wymyślił lepszą rzecz niż życie
co jednak można wymyślić lepszego
niż praca jedzenie i sen
żona wróciła całuję chłodny policzek
dotknęła mnie ciepłymi wargami zmęczonaś
trochę miałyśmy dużo roboty jeździłam
do bush housu potem poczta byłam u doktora
co powiedział dał mi proszki
siadamy do jedzenia periquita
pierwszy łyk szczypie przyjemnie w język
potem aromat dębowej kory zmieszany z winnym kurzem
jemy mała między połknięciem gorącego makaronu
krajanych w krążki porów łyku mleka
z ożywieniem tłumaczy matce wyniki lekcji biologii
o parzeniu się psów w znaczeniu naukowym
chwyta ołówek chce rysować bardzo to zajmujące powiada
choć zabawne jednocześnie nie nie trzeba
przerywamy oboje opowiadaj raczej tak będzie lepiej
nieco rozczarowana mała znakomicie powtarza lekcję szkolną
obydwoje jesteśmy z niej dumni
jeszcze kieliszek pytam żony tak odpowiada
nalewam periquitę w szkła o kształcie ściętego jaja
wprawnie bez pudła nie patrząc
nie na darmo byłem kiedyś także barmanem
pijemy ciemnoczerwoną posokę pachnącą rdzą i piaskiem
jeszcze czarna kawa z czekoladowym ciastem
pomarańcza banany kiedy przepracowałem pełnych siedem dni w tygodniu
gdy w szarej kopercie z ordynarnego mocnego papieru
czaiło się dodatkowe pięć funtów albo z innych nadgodzin
po kawie szmaragdowa gruszka
gdy się trafi dobra w sklepie owocowym albo na targu
różowe winogrona
albo złota chrupka belgijska znowu czarna kawa
papieros jeśli mam pieniądze to amerykański
potem żona myje naczynia córka pisze
zadanie domowe ja usiadam przy maszynie
pół godziny gram na remingtonie
chopin literatury który na życie zarabia w fabryce
wieczór objaśnia się trzaskaniem drzwiczek samochodów
na ulicy przed domem
objaśnia się rudą świecą słońca o niewiarygodnej sile światła
wrzuconą nagle do wielkiej piwnicy
z samochodów wyłażą robotnice fabryk
restauracji pralni sklepowe fryzjerki
jak się wytrzaskają z drzwiczek wędrują do pubów
dopiero po jedenastej w wrzasku klątwach szamotaniu
z źle ubranymi mężczyznami o kiepskich twarzach
jeszcze gorszych figurach używających zamiast ludzkiej mowy
jakiegoś bełkotu i dlatego pięści służą im częściej
za narzędzie mowy niż język
rozłażą się po barłogach w starych slumsach
z klozetami w ogródkach z pokojami niskimi
jak ich krępe matki z kanarkiem w klatce
z dywanami na raty z radiem na raty z telewizją na raty
tak samo samochody są ratalne flaty czasem myślę
że ich żony są na raty ich dzieci ratalne
całe życie jest jedną wielką serią ratalną
można tych ludzi wynająć sprzedać kupić
opluć zmiąć jak ich ratalne ręczniki w pralni
tam gdzieś w górze gdzie się razem spotykają
wieże kościołów baszty banków gwiazdy i mury więzienia
ukrywają się anonimowe centrale
wielkich biur
zatrudniają one
parszywie wyglądających mężczyzn
kobiety z tanimi twarzami
każdego poniedziałku zjeżdża
ta sfora ogląda się niespokojnie parkuje w ukryciu
swe samochody skrada się do domów stuka
inkasuje pieniądze czasem kopniaka czasem
w mordę ale niestrudzenie zsypuje
srebro do walizek banknoty zszywa palcami w paczki
potem gazu i chodu i znów w następny poniedziałek
zbiera raty od raciarzy opłacana także w ratach
w epoce rat co ja mogę przygnieciony do ziemi
razem z żoną i córką wstaję o świcie
razem z podobnymi mężczyznami usmarowanymi gliną
wapnem smarami lor sadzą kurzem paląc papierosa
wsiadamy wszyscy do pociągów które nas wiozą
na określone miejsca tam tak samo z innych stron
pociągi wyrzucają tysiące mężczyzn umazanych wapnem
a potem za nami za dwie godziny właściciele
ratalnych samochodów kobiet telewizji domów
trąbią na ulicach pędzą do swych nor gdzie
oszukują ludzi oszukują siebie ale czasu nie mogą oszukać
choćby wszystko za to dali po latach siedzą posiwiali
na ławeczkach na skwerkach w parkach w publicznych ogrodach
patrzą z lękiem jak w nasturcjach z dreszczem
kiedy w zieleńcowych kwiatach ni to w srebrnych kieliszkach
hałasuje pszczoła
na boisku chłopcy kopią piłkę skrzypią huśtawki
obok orkiestra się wygłupia w zielonym pawiloniku
co świeższe kobiety lub zgrabniejsze dziewczęta
każda z brzuchem sterczącym pod piersi
wolno się przechadzają pod platanami sadzonymi przez lorda
którego najulubieńsza córka zastrzeliła się w afryce z miłości
najstarszy syn leży rozerwany we flandrii jeszcze w szesnastym
rosną na nim czerwone maki srebrne pięści ostów
grożą wycieczkowiczom którzy przyjechali oglądać pole bitwy
złotozielonym autobusem świecącym od szkła i niklu
staruchy i starcy pamiętają biednego lorda
oszukiwali go jak byli młodzi kradli
w jego majątkach srebra dywany i kryształy
nigdy nie powiedzieli o nim dobrego słowa
teraz siedzą w jego parku oddanym na użytek publiczny
wspominają dobre czasy kiedy żyli z powietrza
potem stukając laskami śmieją się obleśnie
gdy ciemny palec wieczoru dotknie twarze drzew
ciężarne kobiety wracają powoli do domów
chłopców wypędzono z boiska
a pszczoła poszła spać
oni też zgrzybiali wloką się po schodach
do swych cel w których się pali światło elektryczne
syczy gaz synowie i córki się uwijają
żeby ich dzieci i córki tak samo
uwijały się na progu roku dwutysięcznego
aby zdążyć na poniedziałek z ratami
po które przyjadą mężczyźni i kobiety
o podejrzanych twarzach zaparkują w ukryciu samochody
pędzone nie benzyną i olejami lecz uranem
albo zawiłą energią złożoną z tlenu i elektryczności
dwunasta bije w dzielnicy robotniczej
zapada cisza stygnąc w kwadratowe kostki
kto chce wstać o piątej rano musi zasnąć o północy
tylko ja nie mogę zasnąć rzucam się na łóżku
co jest życie pytam na próżno spalanie się cząstek materii
związanych razem tajemniczo z cząstkami antymaterii
w istotę złożoną z samych sprzeczności
w miriady różnych istot
przez trzecią przez nas niezbadaną siłę
która materią nie jest ani antymaterią
pluskanie kropel wody w sztolni
szelest tokarni maszynowej
dźwięk schnącej cegły
zapach mokrych liści po deszczu
chloroform ukryty w dłoniach księżyca
piosenki żab na wsi
człapanie kopyt końskich
lekko w skroniach
wreszcie upragniony sen
głęboki pięciogodzinny senII. Jedwabne życie
w fabryce przerwa na kubek herbaty
siedzimy na rurach z gorącą wodą
między schodami a rezerwuarem pełnym gazu
kobiety bawią się zapałkami
świecą sobie w twarze
ranek ponury my mężczyźni palimy
jakiś młokos siorbie herbatę
mlaska hałasuje pijąc
lekki mleczny płyn
herbata pewnie dla jego warg za gorąca
kobiety chichoczą opowiadają sobie stare kawały
ten ci siorbie pies go trącał
stare kawały o ciotce znalezionej w szafie
o nie nie zamordowanej wcale nie o ciotce
znalezionej w szafie z sąsiadem szoferem
gdy mąż mył dzieci przyrządzał śniadanie
on był w kombinezonie ona w sukni ewy
z szykownym czarnym futerkiem
ten młokos sobie siorbie uszy puchną
mówią mu
ciągniesz tę herbatę jak wiadro z klejem
psiakość
naucz się pić cicho jak mysz zamknij się
paję otwierasz i glutasz
zamknij się bo cię wyrzucimy za rampę
w przerwie palimy
nic się nie dzieje tylko drugi nowy chłopak
co przyszedł do nas dopiero
błyskając gałami z nitkami krwi w białkach
chce coś powiedzieć skorzystał że ten pierwszy
przestał siorbać jak źrebak
wyrzuca z siebie ciężar co go męczył
znalazł nareszcie słuchaczy
patrzy na nas i zaczyna gadać
dobra maszynka do gadania nie ma co
bardzo nawet dobra
aaa gderała matka do nas się zwracając palących powiada
uczepiłbyś się czego
patrz twoi koledzy dobrze się mają
wszyscy gdzieś pracują zajmij się czymś
ustatkuj się oni też bili się za ojczyznę
zbierz się do kupy nie bądź zafajdanym cepem
też ich lali po zębach byli ranni
pierdzieli im w nos gdy kładli się w barakach
na pryczach w rowach
w burmach zapieprzonych irakach
paskudzili im na głowy sierżanci we francji
pienili się na nich we włoszech w indiach
co ty jesteś taki nietykalny delikatny
jak nasza sally
nie chciała billa ordynarny
mówiła skarpetki mu śmierdzą ma zły akcent
ale zarabiał dwadzieścia quidów
równy porządnie ubrany
teraz ma dziecko z murzynem murzyn zwiał na jamajkę
nie bądź sally to ci mówię
david nie bądź sally
matka gderała gderała
idę do pubu chlam
złap się za murarkę jedwabne życie
widziałeś roba raleigha ten zarabia
kupił samochód
kobiety skaczą za nim jak wróble za koniem
co produkuje nawóz pod narcyzy jeszcze ciepły
na co czekasz z czego będziemy żyć
jestem już stara chłopy nie lecą na mnie
myślisz że wytrę zadkiem tyle że będziemy mieli co jeść
rusz się dave póki jeszcze czas
złapałem się więc za murarkę dobra robota
śpię sześć godzin dwie jem i piję
przez te dwie też się golę
ubieram
przynoszę do domu siedemnaście funtów
jedwabne życie roboty dość
zasypujemy leje gruzujemy domy
przyszła zima
pracujemy deszcz nie deszcz błoto nie błoto
kaszlę kłuje mnie w piersiach przynoszę siedemnaście
funtów śpię sześć godzin wiosną matka mówi co
ciebie nigdy w domu nie ma gdzie ty siedzisz
przez cały rok cię nie widzę nie masz czasu
porządnie zjeść co się z tobą dzieje
jedwabne życie
mówię przynoszę siedemnaście funtów
składajcie po trochu nie ciskajcie na lewo na prawo
możecie kupić sobie wóz powiadam i jeździć
nad morze albo na wycieczki do francji
możecie wozić w nim węgiel jak chcecie
nie ma czasu na siedzenie w domu
nie płacą mi za przyjeżdżanie do pracy
ale za wyrobione godziny
eee to ty lepiej rzuć tę murarkę weź inną
robotę lżejszą idź do garażu umiesz
prowadzić wóz
nie zarobię tyle mruknąłem
to nic spróbuj
sally przyszła wtedy do nas w odwiedziny
matka obrabia ją jęzorem
sally płacze próbuję je obie powstrzymać
wynoszą się wreszcie pół ulicy się zbiegło
psiakrew myślę sobie jedwabne życie
jedwabne życie ręce mnie bolą
ramiona mnie bolą
nogi mnie bolą położę się trochę
nazajutrz foreman powiedział mi
dave co ty tak się opuszczasz
nie zajdziesz do pubu żal ci funciaka na piwo
nie bądź głupi
wypij od czasu do czasu mózg ci przeczyści
odsapnij marzec teraz cholerna pogoda
pluję na belki nic nie mówię
majster mądry myślę
ciapie deszcz ze śniegiem
patrzę w dół
za budową wyłażą już
w zacisznym miejscu koło stosu cegieł
młodziutkie krokusy jak sine paznokcie ze śniegu
mego kolegi w ardennach gdyśmy go odkopali
po bitwie żeby go pochować
patrzcie no widzicie ich głuptasy
takie świeże krokusy
roi się to śmiesznie podstrzyżone
pcha się w świat
w liliowych koszulkach stoi garstka
słabych kwiatów i śmieje się ze mnie
foreman patrzy mi w oczy i przestaje mówić
zgrzytają łopaty na dole skrzeczą wózki
z cegłą
mruczą skrzynie z maltą śmierdzą kadzie
z mokrym cementem zimno mi na rusztowaniu
teraz kiedy w domu chcę przymknąć oczy
widzę sally jej biednego bękarta gniewną matkę
i ten czerwony stos cegieł który fioletowym
skrzatom na coś się przydał
jedwabne życie przeszturchałem trzy lata
setki ton gruzu piramidy cegieł lubię na nich cień
granatowy mila kamieni
w granatowym cieniu się wyspać jak księżyc w morzu
nie pamiętam ile razy się gniewałem
widząc moje zmartwienie kumple powiadają
alboś świerk albo mięczak czego się męczysz
zapomnij sally twą siostrę nieudaną
dzieciak jest w przytułku
ona się świeci z latarnią na rogu ulicy
wyprowadź się z domu albo weź rurkę od gazu
trzaśnij starą w łeb albo rozwal jej brzuch cegłą
życie ci przejdzie na krzątaniu się
koło cudzej doli sam zdechniesz albo
skończysz w domu wariatów nie posłuchałem ich
jeszcze się giąłem parę miesięcy
nie jest mądra ta pyskata kobieta
ale pamiętam że to moja matka
jesienią to było razem z sally
żarły się w kuchni obudziły mnie na górce
wściekły wpadłem powiadam nie możecie
gdzie indziej załatwić swych babskich porachunków
tylko w domu gdy próbuję pospać
wiatr uderzył w szyby jak pocisk
było mi duszno czerwony liść przylepił się
do okna to mnie zastanowiło
patrzę sally ryczy matka stoi nad nią jak kat
czego wyjesz powiadam do siostry
wszystkie pieniądze co mi dawałeś
krzyczała matka ta ździra ukradła z materaca
zaniosła kochankowi jego do ciupy
wsadzili ją ciągają po sądach
wszystko przepadło trzy lata
pracowałem na wóz na wakacje nad morzem
na lodówkę na ubranie ślubne nic nie powiedziałem
wróciłem na górkę ubrałem się i wyszedłem z domu
nigdy nie wróciłem jedwabne życie szukali mnie
na szczęście nie znaleźli rodzina
kochana siostra i kochana matka
wróciły kobiety z herbatą białe baki
na kółkach przesunęły się cicho kto jeszcze
kubek herbaty weźcie resztę
był pierwszy ma spust jak wodospad
szkoda wozić na górę ten siorbający
ten nowy drugi że mu przerwano gadanie
podniósł się ciężko tylko
czerwone nitki w białkach mu zadrgały
puste baki odpłynęły mu na
rurach z gorącą wodą siedzimy
palimy dalej w milczeniu
kobiety przestały bawić się zapałkami
czekają dzwonka podniosły się poprawiają chusteczki
potem znowu siadają rysują palcami kółka na płytach
nasz nowy chce dalszy ładunek z siebie
wyrzucić wielkiego ciężaru
trzymając mocno kubek z herbatą
palcami zasłonił niebieską glazurę
ma chłop szczęście wciąż posiada słuchaczy
wytarł nos zastanowił się i mówił
jestem sam myślę teraz rozpocznę od nowa
nie chcieli mnie puścić z budowy
majster się gniewał co ty bzikujesz
kiedyś został murarzem złoty masz fach w ręku
możesz na innych krzyczeć szturchać ich poganiać
kiksujesz głupi zostań robota na całe życie
zarobisz odłożysz trochę przepijesz
namotasz sobie lalkę ona cię położy
na sobie jak jej brzuch przyciśniesz
będzie wołała mama potem się przyzwyczai
ożenisz się zrobisz bękarta kupisz dom
albo sam sobie wybudujesz lalka ci będzie gotować
prasować gacie czekać z dinnerem łaskotać pod pachą
zastanów się
co myślę to ci dorosła lalka potrzebna
pomyśl o tym david jasne jak na ścianie gwóźdź
zbełtane jajca ci biją do mózgu
nasz foreman był już stary siwy
sterany i mądry
chciałem być sam myślę sobie mądrze radzi
ja miałem dwadzieścia sześć lat
ale ja chcę być sam
nie dało się
mieszkałem miesiąc w hostelu
ani spać ani się umyć życie jak w baraku
latryny zaszczane pod powałę
umywalnie zatkane trocinami szmatami smarkami
zlewy zabite błotem skorupami
palą piją grają w karty trzaskają drzwiami
był taki czas że chciałem wrócić do domu
matka zawsze znikała na wieczór w pubie
sally tylko w niedzielę przychodziła
źle mi w domu nie było ale się zastanowiłem
po co właściwie pracowałem te trzy lata
przyszedłem więc do majstra mówię idę do fabryki
żółtku powiedział u mnie więcej zarobisz
ale chcesz żeby cię wypłacić wypłacę
wypłacił
żal mi było odejść
właśnie piękny drapacz nieba ukończyliśmy
majster powiedział złam pysk co się rozumie
życzył mi szczęścia weź sobie lalkę mówię ci
weź póki nie za późno weź taką stosowną
żeby w łóżku było pełno ciepła
nieco mnie w tym hostelu okradli
warden się złościł jeszcze mi miał za złe
żem go nachodził
właśnie w portierce siedział z taką
co innym dawała za funta a jemu za darmo
ta podniosła głos i piszczy
wynoś się stąd nie przeszkadzaj w pracy
nie widzisz że piszę na maszynie
na maszynie splunąłem jeszcze na czym piszesz
nosisz ją pod spódnicą golisz na niej włosy
bez wałka ta maszyna mówię
żeby coś pisała chłop musi wałek
zakładać
tfu paskudne ziele
może jeszcze złodziejom robotę nadajesz
on ryknął śmiechem ona mnie przeklina
ruch się zrobił znowu myślę awantura
poszedłem na górę nie lubię hałasów
spakowałem manatki wyszedłem na miasto
urżnąłem się tej nocy nie wiem co się stało
policjanci mnie zdjęli z latarni na moście
po co właziłem na tę latarnię nie pamiętam
nic nie pamiętam okradli mnie w pubie
a może poza pubem nic nie wiem co robiłem w nocy
rano poszedłem do pracy
gorzko rozmyślam
gorzko rozmyślam i żałuję siebie
tak bym się napił piwa albo ginu
jakoś przemęczyłem ten dzień przy maszynie
w nocy spałem na trawie w hyde parku
szczęściem było sucho niebo wyiskrzone
ile tysięcy sprzężonych karabinów maszynowych
pracowało w powietrzu śląc świecące pociski
żeby zebrać tyle gwiazd razem
nie wiem
ledwo się przepchałem przez następny dzień
bydlęta myślę o tych co mnie okradli
tyś też sam bydlę nie byle jakie pomyślałem o sobie
uchlałeś się jak sędzia po uduszeniu żony
pieniędzy nie mam nie mam co zapalić
zrozpaczony poszedłem do tego samego hostelu
dyżur w portierce miała ta utleniona sikorka
z maszyną pod spódnicą już chciałem zawrócić
tak mnie odepchnęło ale ona
jakby nigdy nic jakbym na nią nic nie powiedział
ani się nic zachował jak gbur nieokrzesany
powiada dobrze żeś przyszedł david policja
co policja krzyknąłem serce mi zamarło
chciałem natychmiast uciekać
głuptasie nie wrzeszcz na mnie mówi
policja przyniosła twoją walizkę
którąś zgubił
podpisałam odbiór idź do składu
tu masz kwit i zafasuj od magazyniera
sprawdź czy czegoś nie brakuje i wróć tutaj
dziękuję wymamrotałem
myślę żeś powinien powiedziała
wziąłem kwit walę do przechowalni jest
walizka otwieram łachy są podpisuję i
lecę do portierki tam otwieram przy niej
mnie tylko wiadomym sposobem odsuwam dno
są wykrzykuję jak kopnięty w mózg
co jest pyta dyżurna czuję jak przyciska
do moich pleców dwa twarde grapefruity
nigdy bym nie pomyślał żeby miała takie twarde piersi
gorąco mnie przeszło ona nic
przyciska biust
są pieniądze powiadam
to je przepuścimy mówi
pięćdziesiąt funtów prawie nieprzytomny odwracam się
coś krzyczę ona mi kładzie
rękę na ustach
cicho nie bądź dziki
masz pokój nie mam
tu jest adres żadnych krzyków
masz się cicho zachowywać a tu klucz
kończę pracę o siódmej
nie chcę żadnej wdzięczności idź i ogarnij się
przyniosę coś do zjedzenia potem pójdziesz spać
barania głowo choć jesteś przystojny
przystojniejszy i lepszy niż z początku myślałam
nie upłynęła godzina stałem nagi pod tuszem
wycierałem się czystym włochatym ręcznikiem
przebrałem się w znalezione w walizce ubranie
potem po raz pierwszy od kilku tygodni z rozkoszą zapaliłem
papierosy leżały na stoliku w brązowym pudełku
z napisem palcie tylko chesterfieldy
czułem że byłem uratowany
dzwonek nam przerwał wstaliśmy z rur
my kobiety palacz chesterfieldówKomentarz edytorski
Niniejsza edycja zawiera całą znaną dziś wersję poematu Szpik egzystencji. Jest to poemat w postaci „czystej”. Według niektórych relacji Marian Czuchnowski planował poszerzyć książkowe wydanie swego utworu o kilka — a może nawet kilkanaście — dodatkowych fragmentów poetyckich, które usunął ze Szpiku egzystencji ze względów konstrukcyjnych, a następnie ogłosił jako niezależne wiersze w periodykach literackich. Miały one pełnić funkcję dopowiedzeń lub — jak mawiał autor — „przypisów” do poszczególnych partii poematu. Zrezygnowano z rekonstrukcji owego „rozszerzonego” wydania z dwóch powodów. Po pierwsze, byłoby to zadanie niezwykle karkołomne, albowiem Czuchnowski nie pozostawił gotowego planu książki, a w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych opublikował tak wiele nowych utworów poetyckich (tylko w „Oficynie Poetów” ukazało się ponad sześćdziesiąt jego wierszy), że, na dobrą sprawę, każdy edytor mógłby z tych drobnych fragmentów ułożyć osobny wariant uzupełnień „tekstu głównego” Szpiku egzystencji. Po drugie, wydaje się to po prostu działaniem słabo umotywowanym — wszak z chwilą ich pierwszego druku wszystkie wspomniane „przypisy” zaczęły funkcjonować jako odrębne całości poetyckie. Wypada jedynie żywić nadzieję, że i one — podobnie jak inne londyńskie wiersze rozproszone Czuchnowskiego — doczekają się wkrótce solidnej książkowej edycji.
Podstawę niniejszego wydania stanowią bez wyjątku pierwodruki czasopiśmiennicze poszczególnych części Szpiku egzystencji. Ukazało się ich w sumie szesnaście: W fabryce, „Kultura” 1962, nr 9, s. 66-74; Jedwabne życie, „Kontynenty” 1962, nr 48, s. 10-13; Kruche łodygi, „Oficyna Poetów” 1966, nr 2, s. 8-10; W pubie na rogu, „Oficyna Poetów” 1966, nr 2, s. 11-13; Całuśnica, „Kronika” 1967, nr 37, s. 1, 35-36; Złote karczochy, „Kronika” 1967, nr 49/50, s. 7, 18-19; Z modelką trzeciego dnia po pogrzebie malarza, „Kronika” 1968, nr 37, s. 13, 26-28; Związki semantyczne, „Kronika” 1968, nr 38, s. 11-13; Wielki toast urodzinowy, „Oficyna Poetów” 1972, nr 2, s. 10-11; Co pisze jasno, „Oficyna Poetów” 1972, nr 4, s. 16-18; Ten srebrny przemyt, „Oficyna Poetów” 1973, nr 1, s. 3-4; Skoczył do kiosku po papierosy, „Oficyna Poetów” 1973, nr 2, s. 29-31; Między Virginia Waters i Windsorem, „Oficyna Poetów” 1974, nr 1, s. 9-12; Ściśniesz garstkę śniegu, „Oficyna Poetów” 1974, nr 2, s. 11-13; Dzwon jakiś nie wiadomo skąd, „Oficyna Poetów” 1974, nr 4, s. 11-12; W szpitalu, „Oficyna Poetów” 1977, nr 4, s. 3-7.
Przyjęta w tej edycji numeracja pierwszych ośmiu rozdziałów poematu jest dokładnym odwzorowaniem numeracji autorskiej, pozostałe części ułożono i konsekwentnie ponumerowano zgodnie z chronologią druku. W celu ujednolicenia tekstu tytuły poszczególnych rozdziałów zapisano w sposób zgodny z regułami współczesnej ortografii (pierwszy człon tytułu wielką literą). W pierwodrukach wyglądało to różnie: w zależności od preferencji redaktorów danego czasopisma tytuły zapisywano albo „należycie” (część wydrukowana w „Kulturze”), albo małą literą (większość partii z „Oficyny Poetów”), albo wersalikami („Kronika”, „Kontynenty”).
Aby nie naruszyć zanadto kształtu językowego samego tekstu, dokonano w nim tylko szereg poprawek, które wydawały się absolutnie konieczne. Przede wszystkim wyrugowano ewidentne błędy zecerskie i (bardzo nieliczne) błędy korektorskie. W partiach zawierających znaki interpunkcyjne uwspółcześniono interpunkcję. Zmodernizowano pisownię zaprzeczonych imiesłowów przymiotnikowych i przysłówków. Ujednolicono pisownię zaimków osobowych. Końcówki -yj używane niekiedy w dopełniaczu liczby mnogiej rzeczowników zakończonych na -ja występującym po c, s, z (np. „fantazja”) zamieniono na -ji. Pozostawiono natomiast wszystkie kolokwializmy oraz archaizmy składniowe, graficzne („pickelhauba”) i fonetyczne („mylord”). Dla konsekwencji zachowano także niepoprawne obecnie wyrażenia przyimkowe z krótkimi formami przyimka poprzedzającymi zbitki spółgłosek (np. „w włosach”). Pozostawiono też oryginalną, właściwą dla czasu powstania tekstu, pisownię nazw miejscowych (stąd np. „Ypern”, nie Ypres, „Ardenny”, nie Ardeny, „Szachriziabs”, nie Szachrisabz). Słowa i wyrażenia obcojęzyczne, które nie zostały dotąd włączone do polskiego systemu fleksyjnego, wyróżniono w tekście kursywą (czynił tak i autor w niektórych partiach poematu). Podobnie potraktowano również autorskie neologizmy słowotwórcze utworzone od podstaw angielskich, typu: „nursa” (od ang. nurse — 'pielęgniarka’) lub „quidy” (od ang. quid — pot. 'funt’).
Fragmenty poematu ogłoszone w „Oficynie Poetów” porównano z ich wersjami redakcyjnymi znajdującymi się w zasobach Pracowni-Archiwum Oficyny Poetów i Malarzy działającej przy Katedrze Edytorstwa i Nauk Pomocniczych Uniwersytetu Jagiellońskiego, dzięki czemu udało się w tej edycji uniknąć powtórzenia paru nieścisłości i omyłek typograficznych części pierwodruków.