Szpital dla psychopatów - ebook
Szpital dla psychopatów - ebook
Stephen Seager spędził rok na oddziale szpitala psychiatrycznego, na którym zamknięto
najgorszych psychopatycznych przestępców.
Nigdy nie patrz im w oczy.
Nigdy ich nie dotykaj.
Jeżeli się boisz, powiedz im to.
Ale nigdy nie odwracaj się do nich plecami.
Wspomnienia psychiatry, opisujące rok stażu na oddziale psychiatrycznym ujawniają wstrząsającą prawdę o życiu za zamkniętymi drzwiami instytucji dla umysłowo chorych.
To doświadczenie Seagera już na zawsze zmieniło jego postrzegania świata i ludzi. Po wyjściu już nigdy nie był tym samym człowiekiem.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-550-8 |
Rozmiar pliku: | 612 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zapewne powinienem tutaj napisać, że jestem psychiatrą z wieloletnim doświadczeniem – ale to nieprawda. Może również powinienem powiedzieć, że byłem świadkiem radykalnej ewolucji psychiatrii w ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci. To jednak również nie byłoby prawdą. Jestem lekarzem, tak jak wszyscy pozostali psychiatrzy, chociaż dotarłem do tej specjalizacji inną drogą niż większość moich kolegów. Przez dziewięć lat pracowałem na SOR-ze jako specjalista w zakresie intensywnej terapii. Tętniący życiem wielkomiejski oddział pogotowia ratunkowego na urazówce stał się moim domem. Rany postrzałowe i po ugodzeniu nożem, przedawkowania, ataki serca były moją codziennością. Zbyt często zadręczałem się poczuciem winy, kiedy ludzie umierali mi dosłownie na rękach, i odczuwałem uniesienie, gdy udało mi się rozdmuchać tlącą się, wątłą iskierkę życia w solidny płomień. Trzymałem w dłoniach bijące ludzkie serce i wycierałem palcami krew z okularów. Potrafiłem prowadzić ostre, śmiertelne starcia na równi z najlepszymi. Myślałem, że rozumiem, czym jest prawdziwa medycyna, ludzie i zawód lekarza. Myślałem, że rozumiem samego siebie. Uważałem, że pojmuję wiele rzeczy, a potem wszystko się wokół mnie zawaliło.
Mówię jak psychiatra, ale nim nie jestem, a przynajmniej jeszcze nie. Dobiega właśnie końca moje formalne szkolenie, czyli rezydentura, w rozległym, pełnym przeciągów szpitalu dla umysłowo chorych w Los Angeles w Kalifornii. Jego oficjalna nazwa to Szpital Okręgowy. Na ulicach znają go pod nazwą „Śmietnik”.
Służy on mieszkańcom niebezpiecznych ulic w dzielnicy dla najuboższych – getcie oznaczanym obecnie jako „śródmieście”. Chociaż leży ono niecałe czterdzieści kilometrów od opływającego w dostatki Bel Air, Beverly Hills i Brentwood, w rzeczywistości oba miejsca nie mogłyby być od siebie bardziej oddalone. Gdy tylko wspominam nazwę tej dzielnicy przy moich znajomych, spotykam się z natychmiastową, odruchową negatywną reakcją.
Na początek trochę terminologii. Jak już mówiłem, wszyscy psychiatrzy są lekarzami. Skończyliśmy akademię medyczną i wybraliśmy psychiatrię jako naszą specjalizację, podobnie jak inni decydują się na kardiologię lub chirurgię. Tak samo jak inni specjaliści medyczni, musieliśmy odbyć rygorystyczny staż, aby udoskonalić swoje umiejętności w danej dziedzinie.
Lekarz robiący specjalizację pracuje w jednym wybranym szpitalu. Podczas pierwszego roku nazywa się nas „stażystami”, a przez kolejne trzy lata „rezydentami” (notabene, to dość trafne określenie). Wszyscy stażyści i rezydenci określani są zaś zbiorową nazwą „personelu szpitalnego”. Medycy nadzorujący szkolenie przyszłych specjalistów to „lekarze prowadzący”. Kiedy lekarz prowadzący wraz z przypisanym mu stadkiem stażystów i rezydentów rozmawia o pacjentach, określa się to mianem „odprawy”. Kiedy ktoś z grupy personelu szpitalnego pracuje cały dzień, noc i kolejny dzień, mówi się na to „dyżur pod telefonem”.
To ostatnie wcale nie oznacza, że człowiek siedzi w domu i wraca do szpitala tylko w nagłych wypadkach. Tak naprawdę zostaje się na miejscu cały dzień, noc i kolejny dzień, zajmując się wszelkiego rodzaju problemami tętniącej życiem placówki, od poważnych do tych najmniejszych. Przyjmuje się nowych pacjentów, załatwia się wypisy, zajmuje się nagłymi chorobami, zamawia testy laboratoryjne, zleca prześwietlenia, przepisuje leki, wypisuje skierowania na konsultacje na oddziale intensywnej opieki medycznej oraz ocenia się powagę stanu zdrowia pacjentów w przyszpitalnej przychodni.
Wystarczy tego dobrego. A co z moją opowieścią o roku, który spędziłem na stażu w Śmietniku? Jest to historia obejmująca bardzo wiele wydarzeń. Niektóre z nich były zrozumiałe, inne zaś nie – i pewnie już nigdy ich nie pojmę. Na pozór jest to historia o jednym roku z życia przyszłego psychiatry – i jako taka, o wszystkich lekarzach: o tym, co ich motywuje, co czują i dlaczego robią to, co robią. Oczywiście jest to również dużo głębsza opowieść o chorobach psychicznych, o ludziach na nie cierpiących – o obłąkanych i o stawianiu czoła chorobom psychicznym, bezpośrednio, twarzą w twarz. Jest to również historia o zajrzeniu we własną duszę.
Właściwie to bardziej proces niż opowieść – proces, który nie zawiera sztucznych ograniczeń narzucanych przez dni, tygodnie, miesiące czy lata. Jest to ciągła ewolucja istot ludzkich uwięzionych w nawałnicy uczuć, zbiegów okoliczności i bolączek.
Jest to proces, który ostatecznie, dla mnie, sprowadza się do podstawowych pytań: Czy ja jako osoba potrafiłbym pomóc drugiemu człowiekowi w jego cierpieniu? A konkretniej, czy byłbym w stanie nauczyć się, jak nawiązać kontakt, jak rozmawiać i zrozumieć (tak naprawdę zrozumieć) drugą istotę ludzką? Mój skromny udział w owej historii jest przywilejem, którego – mam nadzieję – nigdy nie zlekceważę ani nie okryję hańbą.1. OBLICZE SZATANA
I
Lipiec 1998
Miałem na sobie szare spodnie, białą koszulę i niebieski jedwabny krawat, który dostałem pod choinkę rok wcześniej. Buty wypastowałem na wysoki połysk, a biały fartuch laboratoryjny miałem wyprasowany i wykrochmalony. Odetchnąłem głęboko i wsunąłem klucz do zamka drzwi prowadzących na oddział trzeci, gdzie zostałem przydzielony. Na twarzy miałem profesjonalny, pewny siebie uśmiech, ale w środku byłem przerażony. Była ósma rano. Miałem trzydzieści osiem lat i właśnie zaczynał się mój pierwszy dzień specjalizacji.
Przed wejściem zerknąłem do środka przez małe szklane okienko w metalowych drzwiach – i z zaskoczenia upuściłem klucze. Po drugiej stronie dostrzegłem twarz: złe oblicze ze stalowym, twardym spojrzeniem. Próbowałem się odwrócić, ale nie potrafiłem. To przez te oczy – płonące niewidocznym ogniem, skrytym za czernią źrenic. Poczułem, że włosy zjeżyły mi się na karku, a wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi zimny dreszcz. Było to takie samo uczucie, jakie ma człowiek, gdy przemierza niebezpieczną część miasta i nagle za plecami słyszy kroki. Mój puls przyspieszył, a ten młody mężczyzna wciąż na mnie patrzył.
I nagle zniknął, równie szybko, jak się pojawił. Umięśniony pielęgniarz poprowadził go w głąb korytarza. Dopiero po dłuższej chwili zdołałem wziąć się w garść i wreszcie otworzyć drzwi.
Wędrując okafelkowanym korytarzem, wzdłuż rzędów małych pokoi z trzema łóżkami, w których spali pacjenci, mijając pokój dzienny, gdzie może z tuzin osób paliło, wpatrując się bezmyślnie w czarno-biały ekran telewizora podwieszonego na ścianie, i wreszcie docierając do ciasnego, oszklonego pokoju pielęgniarskiego, gdzie powoli gromadzili się pracownicy oddziału przed rozpoczęciem kolejnej zmiany, nie mogłem wymazać z myśli widoku tamtego mężczyzny. Dręczyło mnie dziwne przeczucie, że już gdzieś widziałem te oczy.
– Kim pan jest? – Odziana w biały uniform pielęgniarki kobieta w średnim wieku zlustrowała mnie od stóp do głów, kiedy stanąłem w rogu pomieszczenia.
– Doktor Seager, wasz nowy stażysta – odparłem z uśmiechem.
– Stażysta? – Kobieta nadal przyglądała mi się uważnie. – Jest pan za stary.
– Ale za to młody sercem – odparłem, usiłując roztopić nieco jej lodowate spojrzenie.
– Jest pan biały.
– Wiem o tym.
Wzruszyła ramionami i westchnęła.
– Nie wytrzyma tu nawet tygodnia – mruknęła sama do siebie, odwracając się.
Od czasu mojego pierwszego, studenckiego jeszcze stażu minęło dziesięć lat i po tak długim czasie pewne fakty dotyczące natury szkolenia specjalizacyjnego zdążyły mi już wypaść z pamięci. Teraz jednak wszystko nagle powróciło. W szpitalu uniwersyteckim stażysta zajmuje najniższą pozycję – jest pierwotniakiem na osi ewolucji lekarza specjalisty. I gdy tak stałem w zatłoczonym pokoju pielęgniarskim, poczułem nagle, że powinienem chwycić za mop i wymyć podłogę.
Po naszym krótkim przywitaniu panna Elaine Givens, dyplomowana pielęgniarka, jak głosił jej identyfikator, przyniosła z sąsiadującego pokoiku z lekami tackę pełną małych kubeczków i postawiła ją na blacie gilotynowego okna podawczego, już otwartego.
Siostra Givens rozejrzała się po holu i wystawiła głowę na zewnątrz.
– LEKARSTWA! – wrzasnęła nagle, a ja, już po raz drugi tego poranka, podskoczyłem. Miałem wrażenie, że ktoś wypalił z armaty. Ten głos postawiłby na baczność nawet najbardziej surowych instruktorów musztry.
Pacjenci na oddziale trzecim może i chorowali na głowę, ale nie byli idiotami. Kiedy ktoś przywołuje cię w ten sposób, przychodzi się bez gadania. Jeden po drugim, dwadzieścioro ludzi ustawiło się w kolejce po poranne leki.
Musicie zrozumieć jedną rzecz: psychiatria, a przynajmniej ta kliniczna – życie za zamkniętymi drzwiami, gdzie mieszka prawdziwe szaleństwo – jest równie obca i przerażająca dla większości lekarzy, co dla laika. Dopiero stosunkowo niedawno oddziały psychiatryczne stały się częścią zwykłych szpitali, włączone w „główny nurt” leczenia. Przez całe stulecia chorych psychicznie zamykało się w ponurych domach wariatów lub ogromnych państwowych placówkach umieszczonych tak daleko od cywilizacji, jak tylko było to możliwe. Niewiele osób, włączając w to medyków, odwiedzało te miejsca. Koniec końców ludzie są tylko ludźmi, a dziwna, instynktowna obawa przed chorobą psychiczną wpływa na lekarzy równie mocno, co na inne osoby. Może nawet bardziej – w końcu medycyna jest profesją korzystającą z rozumu, tak więc choroby zaburzające myślenie uderzają wykonujących ten zawód ludzi na bardzo głębokim poziomie, wywołując instynktowny, pierwotny strach. Aż do tego poranka nigdy nie widziałem oddziału zamkniętego. Nie byłem więc zwykłym obserwatorem, przyglądającym się dwudziestu pacjentom stojącym w kolejce po medykamenty: walczyłem w duszy z przerażającymi obrazami i emocjami.
Cały proces rozdawania leków nie zabrał nawet dziesięciu minut, ale wywarł na mnie ogromne wrażenie. W czasie owego krótkiego rytuału medycznego zdałem sobie sprawę, że mimo moich kompetencji i doświadczenia wiem bardzo mało (jeśli w ogóle cokolwiek) o medycynie, a jeszcze mniej o sobie samym. Potrafiłem wyrecytować listę statystyk i katalog chorób. Znałem setki leków oraz ich działanie. Wszystko to jednak nagle wydało się mało ważne. Uświadomiłem sobie, że nie wiem nic o medycynie, ponieważ nic nie wiem o ludziach.
Kiedy kolejni pacjenci pojawiali się przy okienku, żeby odebrać i połknąć pigułki z przydzielonego im kubeczka, opryskliwa pielęgniarka z głosem jak silnik odrzutowy przeszła metamorfozę. Witała każdego po nazwisku, nie zapominając o uprzejmym zwrocie „pan” i „pani”, zamiast mówić im po imieniu. Z każdym pacjentem wymieniała kilka słów.
– Jak się pan czuje, panie Wilson?
– Co się dzieje z pani dziećmi, pani Rogers?
– Co tam słychać u Dodgersów? – spytała starszego czarnoskórego mężczyznę, który uśmiechnął się, ale nic nie odpowiedział.
Siostra Givens klepała pacjentów po ramionach, ściskała im dłonie i nawet ci najbardziej chorzy, zagubieni w surrealistycznym świecie szaleństwa, mogli liczyć na takie samo ciepłe przyjęcie, dotyk i uśmiech. Był to niezwykły przykład prostej ludzkiej dobroci.
Pielęgniarka traktowała te dwadzieścia cierpiących dusz jak ludzi; osoby, z którymi można było porozmawiać, które zasługiwały na szacunek. Nie byli to „wariaci”, „pomyleńcy” lub „szaleńcy”, tylko po prostu istoty ludzkie. Takie jak ja lub wy. Siostra Givens nie stroiła sobie żartów, nie wyśmiewała, nie wzdrygała się w ich obecności – ona dotykała i rozmawiała.
Człowiek zawsze się czegoś uczy.
II
Doktor Rajib Singh miał nienaganny szary garnitur i ciemny surowy krawat. Jego pięćdziesięcioletnia twarz była śniada i gładka. Nosił starannie wypielęgnowaną brodę i idealnie zawinięty niebieski turban.
– Doktorze Seager – zaczął energicznie, z indyjskim akcentem. – Czy mógłby nas pan oświecić w kwestii najpoważniejszych efektów ubocznych węglanu litu oraz mechanizmu działania pompy sodowej w błonie komórkowej erytrocytów?
Byliśmy właśnie na zebraniu przed obchodem porannym. Doktor James Patterson, główny rezydent oddziału, młody czarnoskóry mężczyzna z nadwagą i lekkim południowoamerykańskim akcentem, siedział po mojej lewej stronie. Doktor Singh zajmował miejsce u szczytu stołu, zaś siostra Givens, pomocnik, kolejna pielęgniarka oraz doktor Lamb (oddziałowy psycholog) zasiedli naprzeciwko mnie. Doktor Lamb i siostra Givens rozmawiali przyciszonymi głosami, uśmiechając się, a doktor Patterson zdawał się pochłonięty wpisywaniem jakichś uwag w karcie jednego z pacjentów. Kiedy jednak przemówił doktor Singh, ustał wszelki ruch i wszyscy wbili we mnie wzrok. Nagle w pomieszczeniu zrobiło się bardzo ciepło.
– Słucham? – Wychyliłem się w przód na krześle, z desperacką nadzieją, że się przesłyszałem.
– Główne efekty uboczne przyjmowania litu, bardzo proszę – powtórzył chłodno Singh. – I pompa sodowa w błonie erytrocytów.
– Jestem nowy – odparłem z nerwowym uśmiechem. Słyszałem wcześniej o licie, ale, jak to w przypadku większości niepsychiatrów, wiedziałem o tym środku bardzo niewiele, a nawet ta niewielka ilość zapamiętanych informacji w jednej chwili wyparowała mi z mózgu. Siedziałem więc z przylepionym na twarzy uśmiechem, spocony, modląc się o to, żeby Bóg, jeśli kiedykolwiek planował zesłać na mnie grom z jasnego nieba, zrobił to właśnie teraz.
Doktor Singh milczał przez chwilę, potem zaś spojrzał mi prosto w oczy.
– Jest pan stażystą na psychiatrii, prawda? – spytał.
– Tak, proszę pana – odparłem słabo.
– Rozumiem – skonstatował po kolejnej nieznośnej chwili ciszy. – Być może jutro, kiedy nie będzie pan już tak „nowy”, przypomni pan sobie różne rzeczy. – Spojrzał na doktora Pattersona. – Wczoraj zalecił pan podawanie haldolu panu Jonesowi. Byłby pan tak uprzejmy i poinformował grupę o proponowanym mechanizmie działania neuroleptyków z klasy butyrofenonów?
– Haldol jest bardzo silnym lekiem przeciwpsychotycznym, porównywalnym w mocy do prolixinu – odparł Patterson bez wahania. Przez kolejne pięć minut szczegółowo zreferował historię leku, dawkowanie, nieskończoną listę działań niepożądanych (straciłem rachubę przy piętnastym) oraz wszystkie wskazania do jego podawania. Padały przy tym sformułowania takie, jak „hipoteza dopaminowa”, „powinowactwo do receptora D2” czy „złośliwy zespół neuroleptyczny”. Przysłuchiwałem się temu nieprzerwanemu potokowi faktów, zestawień, liczb i teorii, o których nie wiedziałem absolutnie nic. Równie dobrze mógłby mówić po chińsku. Kiedy skończył, wpatrzyłem się w niego z niedowierzaniem. Chyba nawet opadła mi szczęka. Był to mój drugi tego poranka moment iluminacji.
Cokolwiek liznąłem z wiedzy psychiatrycznej podczas moich dość krótkich praktyk na studiach, nie pomogło mi w żaden sposób przygotować się na skomplikowany, zaawansowany świat neurologii, w który właśnie wkroczyłem. Zawsze wyobrażałem sobie psychiatrów jako łysiejących mężczyzn, którzy spędzali czas na dyskusjach. A tu nagle poproszono mnie o wyjaśnienie skomplikowanego mechanizmu fizjologicznego pompy przenoszącej jednowartościowe kationy przez błonę komórkową.
Zebranie trwało nieco ponad godzinę. Na szczęście doktor Singh oszczędził mi dalszej męki, kierując kolejne pytania do innych zgromadzonych przy stole osób. Po zakończeniu, kiedy pracownicy powoli zaczęli wychodzić z sali, doktor Patterson wstał i poklepał mnie po ramieniu, z porozumiewawczym uśmiechem.
– Nie to, czego się spodziewałeś, prawda? – spytał.
Mogłem jedynie potrząsnąć głową.
– Ja zareagowałem tak samo – ciągnął. – Wszyscy tak mają. Szybko się wyrobisz, nie martw się.
Cóż, przynajmniej stałem, chociaż kolana miałem jak z waty.
– Lepiej, żeby tak było – odparłem. – Mam tylko nadzieję, że nie przesrałem sobie raz na zawsze u doktora Singha.
Patterson zachichotał.
– Szalony Mahatma? Nie przejmuj się nim. Lubi cię. Ostatniemu stażyście zadał naprawdę trudne pytanie.
Uśmiechnąłem się słabo.
– A tak przy okazji, skąd ja znam tego młodego mężczyznę z przerażającym spojrzeniem? – spytałem, doganiając Pattersona przy drzwiach. Nie mogłem pozbyć się wizerunku tamtego pacjenta.
Patterson nagle spoważniał.
– To Ricky Myers – odparł. – We własnej osobie.
– Czy on przypadkiem nie zabił jakichś ludzi podczas rodzinnego pikniku, kilka lat temu? – Moja pamięć nagle obudziła się, przynosząc ze sobą wspomnienie mdłości, które czułem, czytając w gazecie o tamtych koszmarnych morderstwach.
– Zadźgał jedenaście osób – potwierdził cicho Patterson.
Znów poczułem ten chłód wzdłuż kręgosłupa.
– Co on tutaj robi? – spytałem. – Czy nie powinien być przypadkiem w więzieniu?
Patterson odsunął od stołu dwa krzesła i usiedliśmy.
– Myers został uznany przez sąd za niepoczytalnego. – Odchylił się nieco na krześle. – A potem, mniej więcej pół roku temu, jakiś dupkowaty psychoanalityk uznał, że Ricky jest zdrowy i sąd zwolnił go ze stanowego szpitala zamkniętego. Zeszłej nocy zaszlachtował dwie dziewięcioletnie dziewczynki, wracające ze szkoły do domu.
Obaj zamilkliśmy na chwilę.
– Nie bój nic – powiedział wreszcie Patterson. – Myers będzie twoim pacjentem tylko przez chwilę. Niedługo przeniosą go z powrotem do stanowego. – Wyczuwając moje zdenerwowanie, nachylił się do mnie. – Nigdy wcześniej nie widziałeś poważnego przypadku schizofrenii paranoidalnej, co?
– Tylko w wiadomościach – odparłem. Miałem sucho w ustach.
– Nigdy nie zapominaj wrażenia, które miałeś podczas pierwszego spotkania z Myersem – ciągnął Patterson. – Nie bez powodu tacy ludzie wzbudzają w innych dreszcze. Pamiętasz Charliego Mansona? Pozwól, że przedstawię ci kilka prostych reguł postępowania z takimi kolesiami. Traktuj ich dokładnie tak, jak potraktowałbyś nieznajomego psa w ciemnej uliczce. Nigdy nie rozpoczynaj konwersacji na luźne tematy. Nie wiesz, co sobie wyobrażają na twój temat. Mogą wierzyć, że jesteś diabłem. Nigdy nie patrz im w oczy. Nigdy ich nie dotykaj, a przede wszystkim, kiedy coś mówią, słuchaj. Jeżeli się boisz, powiedz im to. Bądź uprzejmy, stanowczy i bezpośredni. – Patterson oparł dłonie o blat stołu. – I nigdy nie odwracaj się do nich plecami – dodał powoli, pewnym głosem.
Zastanawiałem się przez chwilę, a potem pokiwałem głową. Wziąłem sobie poradę doktora Pattersona do serca i rzeczywiście, bardzo mi się przydała. Większość pracowników oddziału również wydawała się postępować wedle tych zasad. Jednak kilka osób, być może ośmielonych swoim pozornym obeznaniem i swojskością sytuacji, postąpiło inaczej. Okazało się to niefortunną pomyłką, która kosztowała ich życie.
Po wyjściu Pattersona zostałem przez chwilę sam w małej salce konferencyjnej, żeby zebrać myśli. Czułem się wystraszony, głupi i niekompetentny, a nie byłem przyzwyczajony do tego typu odczuć. Dopiero po dłuższej chwili mogłem z powrotem pokazać się w pokoju pielęgniarskim. Podniósł mnie jednak na duchu fakt, że wkrótce spotkam się z moimi pacjentami. Wreszcie miałem się znaleźć na znajomym gruncie. Przez lata pracowałem na SOR-ze i rozmawiałem z tysiącami osób o ich dolegliwościach. Mój dzień miał się wkrótce poprawić.
Na początek wybrałem kartę Carla Williamsa. Wcześniej, przez kilka tygodni pracowicie przygotowywałem dziesięciostronicowe podsumowanie (na podstawie wielu opracowań) na temat struktury i treści dobrego wywiadu psychiatrycznego. Przed wyjściem na korytarz przejrzałem je jeszcze raz. Już wcześniej miliony razy przepowiedziałem sobie wszystkie jego punkty w głowie, niczym przemowę na zakończenie studiów. Pomyślałem jednak, że ostatni rzut oka nie zaszkodzi. Bardzo chciałem, żeby wszystko poszło dobrze.
W końcu poczułem się gotowy. Mogłem wyruszyć w rozległe terytorium przeszłości Carla Williamsa, odkrywając je po kawałku, zyskując spójną strukturę jego osobowości i problemów. Miałem mnóstwo pytań dotyczących dzieciństwa, rodziców, szkoły, pracy, znajomości i przyjaźni, nawyków, emocji, leków – wszystkiego, co tylko przychodziło mi do głowy i miało mi pomóc poznać, tak naprawdę poznać tego człowieka. W dłoni dzierżyłem notatnik, w kieszeni tkwiły dwa nowe długopisy. Byłem uzbrojony po zęby.
Carl Williams miał dwadzieścia cztery lata, rozczochrane jasne włosy i źle zapiętą koszulę. Kiedy szliśmy w kierunku mojego małego gabinetu, zgubił kapeć, ale zdawał się tego nie zauważyć.
– Proszę, niech pan siada. – Wskazałem na jedno z dwóch funkcjonalnych metalowych krzeseł, stojących po przeciwnych stronach pustego drewnianego biurka. Carl Williams usiadł.
– Niech mi pan powie – zacząłem spokojnie, zajmując miejsce na drugim z krzeseł i chwytając długopis. – Co się takiego wydarzyło, że musiał pan przyjechać do szpitala? – Był to podniecający moment. Właśnie miałem zanurzyć się w morzu psychiatrii.
Carl Williams uśmiechnął się.
– Jestem obcym z planety Zano – odparł.
Wpatrywałem się w niego przez chwilę.
– Słucham? – wymamrotałem.
– Pierdol się – rzucił i wyszedł z gabinetu.
Odłożyłem długopis, spojrzałem na moje notatki i westchnąłem. Kiedy wieczorem wyszedłem ze szpitala, zauważyłem, że z kół mojego samochodu zniknęły wszystkie kołpaki.
Handlowa nazwa haloperydolu, leku przeciwpsychotycznego (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Handlowa nazwa flufenazyny, leku psychotropowego z grupy neuroleptyków.2. NOCNE WEZWANIE
I
– Cornelius Brown został przywieziony przez policję na przymusową hospitalizację – powiedział zmęczonym głosem doktor Amos Marks, chudy jak szczapa, czarnoskóry młodzieniec z wąsami w stylu Van Dyke’a i krótką fryzurą. Sprawdził listę swoich pacjentów, których miał przekazać mi oraz starszemu rezydentowi Manuelowi Lopezowi; niskiemu uśmiechniętemu Filipińczykowi, z którym miałem dzielić mój pierwszy dyżur pod telefonem. – Pana Browna znaleziono czołgającego się po środkowym pasie międzystanówki. Nago. – Marks się uśmiechnął. – Funkcjonariusze od razu uznali, że nie jest to normalne. Bystrzaki. – Postukał ołówkiem o blat małego biurka, wokół którego siedzieliśmy. – Żadnej historii psychiatrycznej. Rozpoznanie oczopląsu. Dopiero w siedmiu udało się nam go unieruchomić. Podałem mu ativan i haldol. Teraz śpi.
Doktor Lopez odhaczył pierwsze nazwisko na swojej liście.
– PCP? – spytał.
– A cóż by innego? – odparł Marks. – Dalej mamy Randella Richardsa, trzydziestoletniego Afroamerykanina, również przywiezionego tutaj przez policję. – Jego twarz pozostawała niewzruszona. – Wbiegł do domu towarowego, twierdząc, że goni go goryl. Następnie wszedł do toalety męskiej i wykąpał się w sedesie. Długa historia chorób psychicznych. Matka twierdzi, że syn ostatnio nie brał leków.
– Serio? – westchnął Lopez.
– Chroniczna schizofrenia niezróżnicowana – ciągnął Marks. – Ustawiłem go ponownie na prolixinie i dodałem cogentin.
Lopez i Marks odhaczyli drugie nazwisko na swoich listach i nagle obaj uśmiechnęli się promiennie.
– Bessie Thomas wróciła? – ucieszył się Lopez.
– W całej swojej glorii – odparł Marks. – To stara dobra dwubiegunowa znajoma – wyjaśnił na moje potrzeby. – Wszyscy w którymś momencie się tutaj nią zajmowaliśmy. Ciebie to też nie ominie.
– Dwubiegunowa? – powtórzyłem niepewnie. Nigdy przedtem nie spotkałem się z tym określeniem.
– Maniakalno-depresyjna. – Marks spojrzał pytająco na Lopeza.
– Jestem nowy – wyjaśniłem, zastanawiając się, jak długo jeszcze ta śpiewka będzie w stanie usprawiedliwiać moją ignorancję. Zaczął mnie boleć żołądek.
– Znowu myśli, że jest w ciąży? – spytał Lopez.
– Oczywiście – odparł Marks.
– Ile to już razem dzieci?
– Według niej czterysta, ale kto by tam liczył.
Lopez zachichotał.
– Kto tym razem jest jej mężem? – spytał.
– Książę Karol. – Marks pokiwał głową. – Wygląda na to, że z Michaelem Jacksonem już się rozwiodła. – Nagle chyba przypomniał sobie o mojej obecności i spojrzał na mnie wzrokiem, którego nie potrafiłem odczytać. Była w nim albo litość, albo całkowita pogarda. – Dwubiegunowi mają urojenia – wyjaśnił.
– Nie miałem pojęcia, że Michael Jackson w ogóle był żonaty – odparłem i Marks się uśmiechnął.
A potem wróciliśmy do listy pacjentów przekazanej nam podczas zdania dyżuru. Byłem na oddziale dopiero trzy dni, ale w ciągu następnych dwudziestu minut dorobiłem się na spółkę z doktorem Lopezem dwunastu pacjentów: drobnej, tylko częściowo ubranej starszej kobiety, która przyszła tu Bóg wie skąd; mężczyzny, który uważał, że jest Elvisem Presleyem; ludzi rozmawiających ze sobą samymi, słyszących głos Boga i tych, którzy uważali siebie za Boga; osób pogrążonych w tak głębokiej depresji, że nie potrafiły mówić. A do tego jeszcze dostali się nam narkomani, których przyłapano w zasikanych spodniach na przeżuwaniu trawy na czyimś trawniku. Lopez i Marks przerzucali się diagnozami i nazwami leków niczym wytrawni fechmistrze. Próbowałem wszystko sobie zapisywać, ale był to próżny wysiłek. Wreszcie odłożyłem długopis i skoncentrowałem się na słuchaniu. Pod koniec swojego sprawozdania doktor Marks uśmiechnął się do nas złośliwie i wstał z zamiarem odejścia.
– Teraz wszyscy należą do was – rzucił na odchodne. – Powodzenia.
Daleko mi było od pewności siebie – z wielu powodów, choć jeden z nich był szczególnie kłopotliwy. Przez ostatnie trzy dni mojej pracy na oddziale obserwowałem, jak każdego ranka i popołudnia pacjenci ustawiają się po swoje leki. Jeden po drugim wypijali małe porcje soku owocowego Sunkist podawanego w plastikowych kubeczkach. Uznałem, że aptekarze opracowali specjalny sposób rozpuszczania leków w soku. Wydawało mi się to dość logiczne. W końcu dzięki temu nikt nie byłby w stanie schować pigułek pod językiem lub w policzku, nie otrzymując przez to odpowiedniej dawki. Nie miałem tylko pojęcia, w jaki sposób z powrotem hermetycznie zamykali te kubki.
Sprawa stała się dużo bardziej niepokojąca, kiedy po przybyciu na dyżur na psychiatrycznym oddziale ratunkowym (czyli psychiatrycznym SOR-ze) zobaczyłem, jak pielęgniarki i salowi gawędzili sobie cicho w pokoju dyżurnym, popijając sok Sunkist z takich samych małych kubeczków.
Stałem, obserwując, jak doktor Marks zamyka za sobą wielkie metalowe drzwi. Jakiś mężczyzna krzyczał „Mamo, już idę!”. Któryś salowy otworzył szafkę i zaczął przeliczać kolekcję solidnych skórzanych pasów unieruchamiających. Z pokojów za moimi plecami dochodziły od czasu do czasu krzyki i zawodzenia. Wreszcie obok mnie przeszła stupięćdziesięciokilowa kobieta owinięta w wyzywający sposób prześcieradłem i ze stanikiem na głowie.
– Książę Karol ma wielkiego kutasa – powiedziała i zaśmiała się histerycznie.
Mogłem jedynie westchnąć. Byłem zamknięty wraz z tymi ludźmi. Wszyscy ugrzęźliśmy w samym sercu ponurego getta. Na zewnątrz robiło się ciemno, a moi współtowarzysze najwyraźniej wszyscy brali mocne leki. Szykowała się naprawdę długa noc.
Następnego dnia, wczesnym rankiem, jedna z pielęgniarek zauważyła, że intensywnie przyglądam się, jak szykuje pierwszą serię leków.
– Tabletki podajemy w małym kubeczku obok soku – wyjaśniła, nie podnosząc wzroku. – To częsta pomyłka.
II
Aby zrozumieć chorych psychicznie ludzi oraz sposób opieki nad nimi (czego właśnie się uczyłem), trzeba mieć jasność co do kilku podstawowych spraw. Generalnie rzecz biorąc, społeczeństwa nie obchodzą ludzie niezdrowi na umyśle – zawsze tak było i zawsze tak będzie. Szaleńcy zachowują się nieprzewidywalnie, nie głosują i nie płacą podatków. Ludzie zwyczajnie nie chcą ich w swoim otoczeniu. W najlepszym przypadku chorzy psychicznie są ignorowani, w najgorszym – lżeni.
Nasze traktowanie szaleńców pozostało (z kilkoma wyjątkami) w ciągu stuleci takie samo. Sprowadza się to do jednego: wariaci zachowują się dziwnie, więc ci „normalni” znęcają się nad nimi. Niezależnie, czy uważamy, że chorzy na umyśle są opętani przez demony, przeklęci przez Boga, czy też (idąc za bardziej współczesnymi przekonaniami), że cierpią z powodu dziedzicznych defektów neurochemicznych, historycznie rzecz biorąc, szaleńcy zawsze byli postrzegani w podobny sposób.
Gdy setki lat palenia na stosie i tortur nie pomogły nam w pozbyciu się ich, wybudowaliśmy ogromne, przypominające magazyny instytucje, żeby móc trzymać „dziwaków” z dala od naszego normalnego życia. Przez jakiś czas ta metoda nawet działała, ale potem do sprawy wmieszali się prawnicy i musieliśmy wszystkich wypuścić na wolność. Nazwano to „deinstytucjonalizacją”. Twierdzono, że chroni się w ten sposób prawa obywatelskie chorych. Poza tym tak było taniej niż trzymać ich wszystkich na państwowym garnuszku.
W ten oto sposób, zachowując swoje prawa obywatelskie, szaleńcy znów powrócili do społeczeństwa (skąd zresztą pochodzili), pośród ludzi, którzy od początku nie życzyli sobie ich obecności. Udało się nam jednak przynajmniej nadać im nowe określenia. Teraz chorzy psychicznie znani są pod nazwą „bezdomnych”, „nędzarzy” lub (bardziej ogólnie) po prostu „ludzi ulicy”.
Oczywiście jesteśmy bardziej cywilizowani i wykształceni niż nasi średniowieczni przodkowie. Nie pozwalamy już więcej, aby szaleńcy cierpieli w imię Boga – to byłoby głupie. Teraz cierpią oni w imię legalnej swobody – a my uwolniliśmy kler od konieczności wykonywania za nas brudnej roboty. W duchu gospodarki wolnorynkowej zlecamy tę pracę komuś innemu. Chorzy umysłowo są w tej chwili napadani i dręczeni przez gangi miejskich ulicznych łobuzów i innych ludzkich hien. Ostatnio przeczytałem o tym, że w jakimś kontenerze na śmieci znaleziono dwóch bezdomnych z obciętymi głowami. Obaj mieli w kieszeniach wydane na receptę buteleczki Thorazyny.
To wszystko jest oczywiście minus. Na plus liczy się nam to, że w dzisiejszych czasach chorzy psychicznie prawdopodobnie odżywiają się znacznie lepiej niż w przeszłości. Wiem z własnych obserwacji, że grupa żebraków, którzy regularnie przeszukują duże śmietniki na tyłach supermarketów w mojej okolicy, często znajduje doskonale nadające się do spożycia owoce i warzywa.
Kiedy obłąkani wchodzą w konflikt z prawem, przywozi się ich do szpitala okręgowego, czyli do Śmietnika. Spotykają się tam ze mną i osobnikami mojego pokroju. Podajemy im leki, karmimy i kładziemy do łóżek na kilka dni. Potem jednak musimy ich wypuścić. Takie jest prawo i mamy tu cały dział prawników specjalistów, których zadaniem jest pilnowanie, aby owo prawo było przestrzegane. Szpitalni pracownicy socjalni odsyłają naszych pacjentów do domów opieki z internatami, które zresztą pod wieloma względami przypominają zminiaturyzowane instytucje, z których kiedyś owi „wariaci” zostali wydaleni. Po pobycie w domu opieki następuje powrót na ulicę, a potem, jeśli dany pacjent nie umrze z głodu, od nieleczonej infekcji lub dlatego, że ktoś go podpali, koniec końców trafia z powrotem do Śmietnika i cały proces zaczyna się od początku. I tak bez końca.
Uważam, że nie jest to wyłącznie problem Los Angeles. Jesteśmy egalitarnym społeczeństwem: ludzka niedola jest wszędzie, sprawiedliwie rozdzielona po świecie. Odzianych w łachmany ludzi, którzy gadają do siebie można znaleźć w całych Stanach, od wybrzeża do wybrzeża. Nie jest to również wyłączny problem wielkich miast. Jedna z najbardziej obleganych klinik dla bezdomnych znajduje się w Ogden, w Utah.
Zgodzę się jednak, że między chorymi psychicznie istnieją pewne regionalne różnice. Gdy w kartonowym domu znajdują trupa jednego z naszych dawnych pacjentów, najprawdopodobniej będzie miał znacznie lepszą opaleniznę niż zwłoki z innych części USA.
III
Właśnie podczas mojego pierwszego dyżuru poznałem Martina Bragę. Martin nie był chronicznie chory umysłowo. O ile wiedziałem, nigdy nie mieszkał w domu opieki ani nie organizował sobie posiłków z kontenerów na śmieci (a przynajmniej jeszcze nie).
Doktor Lopez był zajęty konsultacjami na głównej psychiatrycznej izbie przyjęć, zostałem więc sam na moim stanowisku triażu psychiatrycznego – małej poczekalni przylegającej do oddziału zamkniętego. Mogli tu wejść ludzie, prosto z ulicy i porozmawiać ze specjalistą. Triaż oznacza „sortowanie”. Jest to w zasadzie procedura medyczna pozwalająca na segregację pacjentów i podjęcie decyzji o ewentualnej hospitalizacji. Pacjenci, którzy zostają przyjęci na oddział, udają się na dół, na psychiatryczną salę obserwacji, która jest zamkniętą, odizolowaną poczekalnią. Przebywają tam do czasu, aż zostaje dla nich przygotowane miejsce na właściwym oddziale. W nocy triaż i psychiatryczna izba przyjęć obsługiwane są przez dyżurnych stażystów i rezydentów. Doktor Lopez i ja przebadaliśmy razem tego wieczora szereg pacjentów. Martin Braga był pierwszą osobą, którą musiałem zdiagnozować samodzielnie.
Automatyczne rozsuwane drzwi otwarły się i do środka weszła rodzina. Latynoska w średnim wieku i jej mąż byli wyraźnie zdenerwowani. Od razu widać było, że kobieta płakała. Wraz z nimi do środka weszli trzej młodzieńcy, najwidoczniej ich synowie. Dwóch starszych chłopców, wysokich i opalonych, prowadziło między sobą pod ręce młodszego brata. Był drobniejszy od nich, miał na sobie brudną koszulę i pogniecione spodnie. Wydawał się pogrążony we własnych myślach, ledwie świadomy tego, gdzie się znajdował i co się działo. Od czasu do czasu mamrotał coś do siebie i wybuchał śmiechem. To właśnie był Martin Braga.
Po wypełnieniu niezbędnych formularzy zabrałem całą rodzinę do małego pokoju. Martin i rodzice zajęli wysłużoną kanapę stojącą naprzeciwko mojego metalowego biurka. Bracia Martina usiedli na rozkładanych krzesłach po bokach sofy. Wszyscy (a przede wszystkim ja sam) byli spięci i nieco przestraszeni. Z początku rozmawialiśmy bardzo sztywno i z przesadną uprzejmością. Potem jednak dotarliśmy do punktu przełomowego i nagle otwarła się tama. Wszyscy zaczęli gadać jedno przez drugiego, poza Martinem, który wpatrywał się we mnie milcząco, od kiedy znaleźliśmy się w tym pokoju. Nie było to jednak normalne spojrzenie. Patrzył na mnie, ale zdawał się mnie nie widzieć. Jego oczy były bez wyrazu, jak u martwego człowieka. Przez cały czas, gdy rodzice Martina snuli swoją emocjonalną opowieść, powracałem do tego spojrzenia, które ani przez chwilę nie drgnęło.
W ciągu kolejnych dwudziestu minut usłyszałem historię, która, stwierdzam to z żalem, w ciągu kolejnego roku miała się stać dość powszechna. Martin był dobrym synem, zdolnym studentem, miał wielu przyjaciół i świetlaną przyszłość. Potem nagle wszystko się zmieniło. Martin zaczął powoli odpływać, spędzać coraz więcej i więcej czasu samotnie w swoim pokoju, aż wreszcie kompletnie odizolował się od wszystkich. Zaczął opowiadać o laserach i o CIA. Podobno otrzymywał wiadomości z kosmosu. Był również przekonany, że jego jedzenie zostało zatrute.
Usiłowałem wyobrazić sobie sceny, które musiały mieć miejsce w domu Bragów przez ostatnie kilka miesięcy. Nie potrafiłem w pełni pojąć rozpaczy i frustracji tych biedaków, gdy musieli patrzeć, jak ich syn i brat zmienia się w zupełnie inną osobę.
– Dlaczego tak długo zwlekaliście z szukaniem pomocy? – spytałem wreszcie.
Pani Braga zaczęła cicho szlochać. Miałem ochotę sam dać sobie w gębę.
– Przepraszam – wyrzuciłem z siebie natychmiast. – Nie miałem na myśli…
– My rozumiemy, panie doktorze – powiedział pan Braga ze smutnym uśmiechem. – Wiemy, że powinniśmy przyjść tu wcześniej. Zdawaliśmy sobie sprawę, że Martin jest bardzo chory. Po prostu mieliśmy nadzieję, że w jakiś sposób samo mu przejdzie. Że nie będzie tak samo.
– Tak samo? – spytałem.
Pan Braga westchnął.
– Bratu mojej żony przytrafiło się to samo – powiedział powoli. – Większość życia spędził w szpitalach psychiatrycznych. Ale my nadal mieliśmy nadzieję, że z Martinem tak nie będzie.
W pomieszczeniu zapadła cisza. Milczeli wszyscy z wyjątkiem Martina, który nagle zaczął mamrotać niskim, stanowczym głosem:
– Jezus jest szatanem. Jezus jest szatanem.
Powtarzał to w kółko.
Tamtej nocy przyjąłem Martina na oddział. Przechodził właśnie swój pierwszy epizod schizofreniczny. Był to początek długiej drogi dla nas obu. W ciągu nadchodzących miesięcy Martin Braga miał mnie nauczyć dużo więcej o chorobie psychicznej, niż mógłbym wyczytać z tuzina podręczników – a także dużo więcej o cierpieniu i współczuciu, niż mogłem się spodziewać. Poznałem Martina lepiej niż niejedną osobę. Moim zdaniem to on rozjaśnił mi wszystko w głowie.
IV
Ogólnie rzecz biorąc, mój pierwszy dyżur okazał się nader interesujący. Byłem świadkiem przedawkowania PCP u dziewiętnastolatka (zdarzyło mi się to po raz pierwszy w karierze), który obciął sobie kawałek lewego kciuka, myśląc, że to głowa węża. Przyjąłem na oddział osoby, które słyszały głosy, podałem środki uspokajające oszalałym z paniki delikwentom, którzy przesadzili z kokainą. Wypisałem również skierowania całej armii zmęczonych i głodnych dusz, wcale nie obłąkanych, które przyciągnęły tu po prostu dlatego, że nie miały gdzie indziej się podziać. Potem, tuż przed świtem, spotkałem się z dwojgiem ostatnich pacjentów. Jednym z nich była pani Bennett, na której mogłem wypróbować moje umiejętności psychoterapeutyczne. W naszym środowisku istnieje pewien aforyzm, mówiący: „rozmowa pomaga”. Jak wyjaśnił doktor Lopez, pacjenci czerpią wiele korzyści już z samego faktu, że ktoś potrafi ich wysłuchać. Kiedy więc pani Bennett usiadła i zaczęła mówić, ja słuchałem.
Słuchałem, kiedy ta pogrążona w depresji czterdziestopięcioletnia czarnoskóra kobieta opowiedziała mi o swoim nieutulonym żalu po jedynym synu, zastrzelonym w porachunkach gangów. Słuchałem, gdy opowiadała o mężu, który zostawił ją dla młodszej kobiety. Słuchałem, gdy z bólem wspominała o maltretowaniu i wykorzystywaniu seksualnym, którego doświadczyła w dzieciństwie.
Godzina minęła bardzo szybko i kiedy nasz czas dobiegł końca, zdałem sobie sprawę, że prawie w ogóle się nie odzywałem. Nie zaoferowałem pani Bennett żadnej porady ani przemyśleń. Kiedy wybuchała płaczem, kładłem jej rękę na ramieniu – i dalej słuchałem. Nie zadawałem jej szeregu konkretnych, szybkich pytań ani nie sięgałem po bloczek z receptami. Nie zrobiłem żadnej z rzeczy, które, jak myślałem, były właściwe profesji lekarza.
Jednak w ciągu tej godziny coś się wydarzyło. Coś dobrego. Kiedy pani Bennett wstała z zamiarem odejścia, uśmiechnęła się. Chwyciła moje dłonie i podziękowała mi. W jej oczach nagle zalśniły łzy.
Zapisałem panią Bennett na wizytę w naszej klinice leczenia ambulatoryjnego i pożegnałem się z nią. Obserwując, jak wychodzi ze szpitala w noc, ogarnęło mnie wspaniałe uczucie, że komuś pomogłem.
Wkrótce potem spotkałem się z moim ostatnim pacjentem tego dnia, panem Thompsonem, lub raczej Harrym Houdinim. Niespełna godzinę po rozmowie z panem Thompsonem i odesłaniu go na dół, zgubiłem go. A raczej pan Thompson zniknął czy coś w tym stylu. Po prostu wyparował.
Ten szczupły czarnoskóry mężczyzna w łachmanach i z ogniem w oczach został przyprowadzony do nas przez policję na przymusowe trzydniowe leczenie. W Kalifornii policja ma do tego prawo, podobnie jak psychiatrzy. Jeżeli uznamy, że ktoś stanowi niebezpieczeństwo dla siebie samego lub dla innych, albo też jest „poważnie upośledzony”, czyli nie jest w stanie zadbać o własne jedzenie, ubranie i dach nad głową, możemy umieścić taką osobę w szpitalu psychiatrycznym wbrew jej woli. Jeśli po trzech dniach pacjent wciąż spełnia powyższe kryteria, możemy wydłużyć przymusowe leczenie szpitalne na kolejne dwa tygodnie.
Powiedzmy sobie szczerze, w dzisiejszych czasach jest to dość poważna sprawa. Oczywiście nijak nie równa się z bezterminowym ubezwłasnowolnieniem, tak łatwym do przeprowadzenia w dawnych czasach, ale tak czy owak to dość mocna rzecz – a przynajmniej tak to wtedy postrzegałem. Dopiero po jakimś czasie nauczyłem się, że w świecie, w którym próbuje się uzdrawiać umysł, siedemnaście dni to odpowiednik założenia plasterka na ranę, która wymaga szwów.
Nasza ochrona odeskortowała pana Thompsona na dół. Był w kajdankach i chociaż nie ważył więcej niż sześćdziesiąt pięć kilo (i to z kieszeniami pełnymi kamieni), nieźle się opierał. Dopiero czwórka sporych facetów zdołała wepchnąć go do windy, a kolejnych dwóch potrzeba było, żeby przymocować go pasami do łóżka.
Wedle dokumentów pozostawionych przez policję, pan Thompson zaczął się zachowywać agresywnie na miejscowym bazarze. Podobno zaatakował dwoje starszych ludzi kijem.
Podążyłem za panem Thompsonem na dół, do naszej psychiatrycznej zamkniętej poczekalni. Tam dałem mu zastrzyk z haldolu i ativanu, mieszanki silnego środka uspokajającego, oraz szybko działającego valium. W ciągu dwudziestu minut pacjent się uspokoił. Wyrzuciłem go więc z pamięci do czasu, gdy pielęgniarka, która miała uwolnić go z pasów unieruchamiających, wybiegła do mnie na korytarz.
– Zniknął – powiedziała po prostu.
– Nie rozumiem. – Spojrzałem na nią znad notatek.
Pielęgniarka machnęła na mnie i razem ruszyliśmy do pokoju pana Thompsona. Drzwi nadal były zamknięte. Przez małe okienko widziałem jego łóżko z czterema pasami, pieczołowicie przymocowanymi do metalowej ramy. Ale pana Thompsona nigdzie nie było widać.
Pielęgniarka pospiesznie otworzyła drzwi i wbiegliśmy do środka. Sprawdziliśmy łazienkę, zajrzeliśmy pod łóżko i znów do łazienki. Potem zadzwoniliśmy po pomoc z góry i wszyscy zaczęli przeszukiwać poczekalnię. Sprawdzaliśmy toalety i zaglądaliśmy pod łóżka. Kiedy zabraliśmy się do otwierania szafek szpitalnych, zorientowałem się, że zrobiono nas w konia.
Stopniowo wszystkie pielęgniarki i ochroniarze zgromadzili się z powrotem na głównym korytarzu. Po kilku chwilach milczenia jeden ze strażników spojrzał w stronę pokoju pana Thompsona.
– To dziwne – skonkludował.
Przez następną godzinę ochrona przeszukiwała teren szpitala. Zgłosiliśmy zaginięcie pacjenta na policję (z pewną nieśmiałością, muszę przyznać). Bezskutecznie. Pana Thompsona jak nie było, tak nie było.
Potem nadszedł poranek, a wraz z nim powrócił doktor Marks. Pojawił się z uśmiechem na twarzy, który wkrótce zniknął. Szybko zdaliśmy mu z doktorem Lopezem raport o pacjentach przyjętych w ciągu nocnego dyżuru. Pana Thompsona zostawiłem na koniec.
– Wsadziliśmy go w pasy – powiedziałem. – A potem zniknął.
Doktor Marks tylko westchnął i ścisnął opuszkami grzbiet nosa.
Po wyjściu z psychiatrycznej izby przyjęć doktor Lopez zasugerował posilenie się przed rozpoczęciem dnia pracy.
Potrząsnąłem odmownie głową.
– Znajdzie się – powiedział wreszcie Lopez. – Przecież musi, co nie?
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Handlowa nazwa lorazepamu, leku psychotropowego o działaniu przeciwlękowym i uspokajającym.
Fencyklidyna, substancja psychodeliczna, wykorzystywana jako narkotyk.
Handlowa nazwa benzatropiny, leku stosowanego w leczeniu zaburzeń ruchowych wywołanych psychotropami.
Nazwa handlowa chloropromazyny, neuroleptyku stosowanego do leczenia psychoz, manii i autyzmu, silnie uspokajająca.