Szpital Przemienienia - ebook
Szpital Przemienienia - ebook
Powieść, której akcja rozgrywa się szpitalu psychiatrycznym w czasie okupacji hitlerowskiej, próbuje wytyczyć granice, jakie bronią człowieczeństwa przed zorganizowanym nihilizmem. Zaskakująco dojrzała pierwsza książka Stanisława Lema i równocześnie wyraźna deklaracja autora, który – świadomy względności antropocentrycznej perspektywy – opowiada się jednak w obronie „etycznego kręgosłupa ludzkości”, czyli zbioru uniwersalnych zasad moralnych, które decydują o kondycji naszego gatunku.
Spis treści
Pogrzeb
Gość niespodziewany
Węzły przestrzeni
Doktor Angelicus
Advocatus diaboli
Werkmistrz Woch
Pokaz Marglewskiego
Ojciec i syn
Acheron
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63471-15-6 |
Rozmiar pliku: | 522 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od Nieczaw było do Bierzyńca dwanaście kilometrów wijącej się serpentynami, rozmiękłej, gliniastej szosy. Gdy przebyli najwyższe wzniesienie, szosa weszła w głęboki wykop, który doprowadził ich do traktu węższego, lecz tak samo grząskiego, aż nagle zza grupy drzew ukazało się łagodne wzgórze, od południa porosłe niskim zagajnikiem. Na jego szczycie szarzał masyw budynków otoczonych ceglanym murem. Do głównej bramy szła droga wymoszczona tłuczniem. Kilkaset metrów przed celem stanęli, zadyszani od szybkiego marszu. Z wysokości objął Stefan wzrokiem wielką, łagodną, pofałdowaną przestrzeń, którą w niskim słońcu wlokły się gdzieniegdzie mgły. Niepewna barwa śniegów zdradzała działanie ciepła. Przed ciemną bramą wznosił się ukryty bokami w krzakach, wyszczerbiony łuk kamienny z niewyraźnym napisem. Gdy się tam zbliżyli, Stefan złożył słowa: CHRISTO TRANSFIGURATO.
Miażdżąc w pośpiechu zachowane w cienistych miejscach szybki zamarzniętych kałuż, dotarli do furty. Gruby, zarośnięty odźwierny wpuścił ich do wnętrza. Teraz Krzeczotek rozwinął gorączkową, choć ściszoną działalność.
Przykazał Stefanowi czekać w bocznej, pustej sali parteru, a sam pobiegł do naczelnego lekarza. Stefan krążył po kamiennych taflach podłogi, wpatrując się bezmyślnie we wzór malowidła przysłoniętego częściowo tynkiem; była tam jakby bladozłota aureola i, już pod błękitnawym wapnem, otwarte jak do krzyku czy śpiewu usta. Na głos kroków odwrócił się: Staszek powracał niespodziewanie szybko, już w przydługim, białym chałacie, nieco postrzępionym na rękawach od nadmiernego prania, jakby zarazem szczuplejszy i wyższy. Jego okrągła twarz aż rozszerzyła się, jaśniejąc zadowoleniem.
– No, świetnie, już obgadałem wszystko z Pajpakiem – powiedział, biorąc Stefana pod rękę. – To nasz naczelny, wiesz. Nazywa się Pajączkowski, ale jąka się, więc dlatego – ale jesteś chyba głodny? Przyznaj się! No, zaraz wszystko urządzimy.
Lekarze zamieszkiwali odrębny, ładny budynek, bardzo przytulny i jasny. Panował tu komfort wysokiej próby. W pokoiku, do którego zaprowadził go Staszek, znalazł Stefan i ciepłą wodę bieżącą w umywalni, i schludne, niezbyt szpitalne wrażenie robiące łóżko, i mebelki w miarę jasne, choć nieco surowe w linii, nawet trzy przebiśniegi w szklance na stoliku. Co zaś najważniejsze, nie czuło się tu wcale jodoformu ani innych szpitalnych zapachów. Stefan przy nieustannej gadaninie Staszka odkręcił po kolei kurki, obejrzał łazienkę, zbadał huczący rozkosznie tusz, wrócił do pokoju, wypił białą kawę, smarował czymś słonym i żółtym bułki, jadł, a wszystko to robił właściwie z przyjaźni, aby tamten mógł się nacieszyć sukcesem własnej zapobiegliwości.
– Teraz siadaj tu koło mnie. No co? Jak będzie? – spytał Staszek, gdy wszystko zostało wreszcie obejrzane i zjedzone.
– Niby z czym?
– No, w ogóle, oczywiście – ze światem i z tobą.
– Rzucasz wezwanie do zasadniczej dyskusji? – nie mógł powściągnąć uśmiechu Stefan.
– Nie, skąd! Jaka tam dyskusja! Świat to teraz Niemcy. Wszyscy mówią, że dostaną, chociaż nie jestem tego zupełnie pewny... niestety. Już przebąkują o zmianie kierownictwa – podobno Polak nie może być dyrektorem... ale to jeszcze niepewne. No, a co do ciebie – musisz po kolei wszystko poznać. Potem dopiero wybierzesz sobie oddział. Nie spiesz się, rozejrzyj się wpierw.
Mówi prawie jak ciotka Skoczyńska – przemknęło Stefanowi przez głowę, a głośno spytał:
– A gdzie są... oni?
Widział z okna zamglone klomby, niewyraźne pawilony jeden za drugim, z dalszego wznosiła się turecka czy mauretańska wieża – nie znał się na tym.
– Wszystko zobaczysz. Tam są, i z drugiej strony też. Wnet będą imieniny naszego starego. Ubawisz się. Dziś jeszcze oczywiście nie pójdziesz na sale, objaśnię cię systematycznie, żebyś się tu nie zgubił. Jesteś, mój drogi, w wariackim szpitalu.
– To wiem.
– Tak ci się tylko zdaje. Zdawałeś psychiatrię i miałeś w obserwacji jednego pacjenta, na pewno przypadek neurologiczny, co?
– Tak.
– No widzisz. Terapia to nie żadna sztuka: do czterdziestu lat wariat to dementia praecox: zimne kąpiele, brom i skopolamina. Powyżej czterdziestki – dementia senilis: skopolamina, brom i zimny tusz. No i szoki. To właściwie cała psychiatria. Ale tutaj, mój drogi, jesteśmy malutką wysepką w przedziwnym morzu. I powiadam ci, że gdyby nie personel, gdyby nie... ale mniejsza z tym, i tak z czasem wszystko zrozumiesz – warto by tu przepędzić życie, jeśli nawet nie jako lekarz...
– To jako wariat, chcesz powiedzieć?
– No, cóż pleciesz! Jako gość, myślałem. Bo my tu takich mamy. Wybitnych ludzi możesz tu poznać, nie śmiej się, mówię serio.
– No, no?
– Na przykład Sekułowskiego.
– Co ty mówisz, tego poetę? To on...
– Skąd! Siedzi u nas tak sobie, to znaczy, jak by to powiedzieć? Narkoman. Morfina, kokaina, nawet pejotl, ale wyszedł już z tego. Tak mieszka u nas, niby na wczasach. Przed Niemcami się schował, krótko mówiąc. Pisze całymi dniami, i to nie wiersze, ale całe grzmoty filozoficzne! No, zobaczysz! A teraz mam obchód wieczorny, zostawię cię na pół godziny, dobrze?
Staszek poszedł. Stefan długo stał przy oknie, potem obszedł powoli swoje nowe locum. Jak jednak ważne jest otoczenie. Wszystko dokoła w jakiś niewytłumaczony sposób wślizgiwało się weń, i to zwłaszcza wtedy, gdy nie brał przedmiotów pod lupę centralnego, uważnego spojrzenia, ale kiedy stawał się bierny, wypoczywając. Czuł, jak na przeżyciach ostatnich dni poczyna już osiadać nowa, odmienna warstwa, jak ta geologia wspomnień tężeje, spodem drążona tylko snami, a górą, płynna i zwiewna, poddaje się wpływom świata.
Stanął przed lustrem. Kiedy jego twarz ukazała się w szklanej tafli, długą chwilę wpatrywał się w nią usilnie. Czoło mogłoby być wyższe, a włosy bardziej zdecydowane albo całkiem jasne, albo już krucze; tymczasem konsekwentnie czarny miał tylko zarost, od czego wyglądał zawsze jak nieogolony. No, a oczy – powiadał, że są orzechowe, inni mówili: piwne. Więc też nie całkiem ustalone. Tylko nos po ojcu ostry, zagięty, „chciwy nos” – mówiła matka. Naprężył z lekka rysy, wyostrzył je, by wyszlachetniały. Ten grymas pociągnął za sobą następny i tak robił minę za miną, aż w pewnej chwili zrobił gwałtowny zwrot w tył i podszedł do okna.
Przestałbym już raz siebie samego małpować! – pomyślał z gniewem. – Stanę się pragmatystą. Działać, działać i działać. – Przypomniał sobie powiedzenie ojca: „człowiek, który nie ma celu w życiu, musi go sobie stworzyć”. Dobra jest zresztą plejada celów, na bliższą i dalszą metę. I to nie jakieś nieokreślone „dzielnym być”, „dobrym”, ale „naprawić klozet”. Z tego na pewno wyniknie większe zadowolenie. Naraz intensywnie zatęsknił do losu prostego człowieka.
– Boże! żebym tak mógł orać, siać, żąć i znowu orać. Albo robić jakieś stołki czy koszyki wyplatać, wynosić na jarmark. – Kariera wiejskiego rzeźbiarza świątków albo garncarza wypalającego czerwone koguciki, lukrowane polewą, wydała mu się szczytem szczęścia. Spokój. Prostota. Drzewo byłoby drzewem i kropka. Żadnego kretyńskiego, nigdzie nieprowadzącego, a diabelnie męczącego zastanawiania się – na jaką cholerę to rośnie, co to ma znaczyć, że się żyje, po co są rośliny, dlaczego jest się sobą, a nie kimś innym, czy dusza to atomy – i w ogóle żeby już raz przestać! Zaczął chodzić po pokoju, rozeźlony. Na szczęście nadszedł Staszek. Stefan podejrzewał, że Krzeczotek czuje się w szpitalu dobrze jak jednooki wśród ślepców. Był łagodnym, miniaturowym wariatem, więc oczywiście na malowniczym tle wspaniale rozkwitłych szaleństw sprawiał wrażenie niezwykle spoistego psychicznie.
Jadalnia lekarzy znajdowała się na górze, pod samym dachem, sąsiadując z dużą salą bilardową i drugą mniejszą, w której stały stoliki do gry czy czegoś w tym guście. Stefan zerknął tam, przechodząc.
Jeść dali nie najgorzej: po zrazach z kaszą i sałatce fasolowej – kruche racuszki. Potem była jeszcze kawa w dzbanach.
– Wojna, panie kolego, à la guerre comme à la guerre – rzekł do Stefana sąsiad. Po prawej miał Staszka; mógł swobodnie obserwować siedzących. Jak zwykle, gdy widzi się nowe twarze, niektórych nie rozróżniał, zamieniał je z sobą, nie posiadały dla niego intonacji uczuciowej.
Ten, który wygłosił ze skupieniem aforyzm o wojnie, doktor Dygier czy Rygier, bo się tak niewyraźnie przedstawił, był niski, bardzo nosaty, czarniawy na twarzy, z blizną, która tworzyła na kości czołowej spore zaklęśnięcie. Nosił malutkie binokle w złotej oprawie, które wciąż się zesuwały; poprawiał je automatycznym ruchem. Po jakimś czasie zaczęło to drażnić Stefana. Rozmawiał z nim półgłosem na obojętne tematy: czy zima się skończyła, jak z węglem, czy dużo pracy, ile teraz płacą. Doktor Rygiel (bo jednak okazał się na R) popijał drobniutkimi łykami kawę, wybierał co najlepiej wypieczone racuszki i odpowiadał nosowo, z miernym zainteresowaniem. Jakoś tak wypadło, że mówiąc do siebie, obaj patrzyli na adiunkta Pajączkowskiego. Ten staruszek, przypominający na pół upieczonego gołąbka piórkowatą, łysawą bródką, bo spod srebrnych pasemek wyłaniała się różowa skórka, o trzęsących się trochę, zmarszczonych rączkach, drobny i niekiedy się zacinający, chlipał kawę, a gdy zaczynał mówić, drygał czasem przecząco głową.
– To pan chciałby u nas pracować, co? – mówił do Stefana i przeczył.
– Tak, chciałbym...
– No pewnie... pewnie... warto...
– Bo praktyka... potrzebna... przydałoby się... – mamrotał Stefan, który okropnie nie lubił staruszków, oficjalnych przyjęć i nudnych rozmów, a tutaj miał wszystko naraz.
– No, to my panu wszystko dokładnie... jak sami tylko... – mówił Pajpak i dalej przeczył.
Obok niego siedział wysoki, chudy lekarz w kitlu poplamionym azotanem srebra. Uderzająco, ale dość sympatycznie brzydki, z bliznami po szyciu obustronnej zajęczej wargi, o płaskim nosie i szerokich ustach, miał kościany, żółtawy uśmiech. Gdy położył rękę na stole, Stefan zdziwił się jej wielkości i ładnej linii. Uważał, że dwie są rzeczy ważne: wykrój paznokcia oraz stosunek długości dłoni do jej szerokości. U doktora Marglewskiego jedno i drugie było dobrze rasowe.
Przy stole siedziała jedna kobieta. Zwróciła uwagę Stefana, gdy tylko przyszedł; witał się ze wszystkimi, uderzył go wówczas bierny chłód jej dłoni, wąskiej i jędrnej. Myśl o pieszczocie tej ręki miała w sobie coś przykrego i podniecającego zarazem.
Pani (czy panna) doktor Nosilewska miała bladą twarz ujętą w burzę kasztanowych włosów, które pod światło zapalały się miodowo i złoto. Pod przejrzyście wysklepionym czołem brwi odchylone na boki iście skrzydlato, a pod nimi surowe niebieskie oczy, prawie elektryczne jakieś. Była piękna doskonale, więc się tego zrazu nie widziało: nie potrącała wzroku patrzącego żadnym pieprzykiem. Spokój jej miał odcień macierzyńskości, która cechuje rysy Afrodyty, ale gdy się uśmiechała, przyłączały się do tego jasnymi iskierkami jej włosy, oczy i malutkie zagłębienie na lewym policzku, nie dołek, lecz figlarne o nim napomknienie.
Był tam jeszcze młodszy lekarz, obficie upryszczony brunet z garbkiem na nosie. Nikt do niego nie mówił. Nazywał się Kuśniewicz.
Z rozmowy dowiedział się Stefan, że praca jest ciężka, ale ciekawa, choć nudna, że nie ma lepszego powołania od psychiatrii, chociaż większość obecnych, gdyby tylko mogła, zmieniłaby specjalność, że chorzy są zupełnie niemożliwi, ale spokojni i cisi, i że w ogóle szkoda się męczyć, bo na psychiatrię idą ludzie nienormalni, więc wszyscy razem powinni brać szoki i po krzyku. Sprzeczności te wynikały oczywiście z indywidualnych zapatrywań rozmówców. Sprawy polityki na ogół przemilczano. Było tu jak na dnie morza: panował ruch leniwy, powolny i najsilniejsze burze powierzchni zaznaczały się wychyleniami nowego rzędu, przetransponowane na odmienne diagnozy chorób. Na drugi dzień okazało się, że Stefan nie poznał wszystkich pracujących w sanatorium lekarzy. Idąc w towarzystwie doktor Nosilewskiej na poranną wizytę (przydzielono go na oddział kobiecy), spotkał na żwirowanej, przyprószonej wodą z drzew dróżce wysokiego mężczyznę w białym płaszczu. Widział go krótko, ale tamten wrył mu się w pamięć. Miał brzydkie żółte rysy, wycyzelowane jakby w materiale twardym niczym kość słoniowa, oczy zakryte dymnymi szkłami, nos sztyletowaty, ogromny i skórę warg napiętą cienko na zębach; przypominał mumię Ramzesa II, którą Stefan widział na jakiejś reprodukcji: ascetyczna niezależność od wieku, pewna pozaczasowość rysów. Zmarszczki nie stanowiły licznika minionych lat, ale należały do rzeźby twarzy. Poza tym lekarz – Stefan dowiedział się, że pierwszy operator sanatorium – był chudy jak wieszak i płaskostopy; stawiał nogi szeroko, chlapiąc błotem, kiedy, niegrzecznie ukłoniwszy się Nosilewskiej, wbiegł na kręcone zewnętrzne schodki czerwonego pawilonu.
Nosilewska trzymała w białej dłoni klucz, którym otwarła drzwi łączące pawilony. Wszystkie niemal zabudowania łączyły długie, oszklone u góry galerie, żeby lekarze, wizytując chorych, nie narażali się na mrozy i deszcz. Galerie te przypominały przedsionek oranżerii nakryty szkłem. Gdy jednak wchodziło się do pawilonu, wrażenie pryskało. Wszystkie ściany powlekał bladobłękitny lakier. Żadnych kurków, występów, kontaktów, klamek: gładkie mury do wysokości półtrzecia metra. W salach chłodnych i jasnych, o dyskretnie zakratowanych lub siatką zamkniętych oknach, dźwigających obszerne skrzynki z kwiatami, wzdłuż dwu szeregów schludnie, prawie po wojskowemu zaścielonych łóżek przechadzali się chorzy w wiśniowych szlafrokach, człapiąc tekturowymi trepami.
Doktor Nosilewska przechodziła przez sale, automatycznym, lekkim, sennym prawie ruchem zamykając za sobą drzwi i otwierając nowe. Stefan miał już klucz, ale nie szłoby mu to tak sprawnie.
Widziało się twarze blade i wyciągnięte, jakby osiadłe na kości, to purchawkowato rozdęte, o niezdrowym rumieńcu, pokryte zarostem. Mężczyźni byli ostrzyżeni do skóry, a zabieg taki zaciera indywidualność. Niezamaskowane włosami, obnażały się garby i dziwactwa czaszek, przytłaczających swoją brzydotą wymowę twarzy. Odstające uszy, wzrok dziwnie krótki albo oparty o dowolny przedmiot, tak jakby od oczu wiodły do niego szklane pręciki – to było piętno większości chorych, przynajmniej przy tak pospiesznym obchodzie. Korytarzem pielęgniarz popychał pacjenta. Jego ruchy, nie to że brutalne, ale nieodnoszące się jakby do człowieka, złagodniały na krótką chwilę, kiedy Stefan i Nosilewska mijali tę parę. Gdzieś z oddali dobiegał dosyć łagodny ryk, jakby ktoś krzyczał nie z musu ani z choroby, lecz z przekonania, niejako wprawiając się. Nosilewska też zresztą była osobliwa; zauważył to jeszcze rano. Gdy siedzieli przy śniadaniu, Stefan, jako esteta, próbował utrwalić w pamięci jej rysy, by móc do nich później wracać. Spostrzegł wówczas, jak z głową łabędzio przechyloną nad brzegiem dymiącego kubka skierowała oczy nigdzie – najwyraźniej nigdzie – i, zapatrzona, przestała istnieć. Widział wprawdzie dalej wszystkie roślinne znaki jej życia: delikatnie podbijające dołek szyi tętno, spokojny mrok źrenicy, drżenie rzęs, ale pewny był, że malujący się na jej twarzy daleki zachwyt jest rozkoszą drętwoty, bezmyślnego, całkowitego nieistnienia. Kiedy się ocknęła i powoli zwróciła nań błękitny, osłupiały trochę wzrok, prawie się przeląkł, a w chwilę potem cofnął nogę, gdy zetknęły się ich kolana – styk ten wydał mu się niebezpieczny.
Na oddziale kobiecym znajdował się schludnie urządzony gabinet Nosilewskiej. Chociaż nie miała tu nic osobistego, w powietrzu unosiły się nieuchwytne ślady kobiecości, oczywiście nic tak prostego jak woń perfum. Siedli przy białym metalowym biurku, Nosilewska dobyła z szuflady kartoteki. Jak każda lekarka, musiała zrezygnować z lakierowanych paznokci, ale te krótkie, zaokrąglone, jakie zdobiły jej palce, były po chłopięcemu piękne. Na ścianie wisiał wysoko Chrystus, malutki, czarny, przytrzymywany przez dwa nieproporcjonalnie potężne haki. Zdziwiło to Stefana, lecz musiał uważać: lekarka wymieniała mu rzeczowo rodzaj jego zajęć. Głos jej łamał się troszeczkę, jakby miała ochotę puścić go lada moment w tryle. Stefan nie pisał jeszcze nigdy historii obserwacji psychiatrycznej; przygotowując się do egzaminu, oczywiście ściągał. Dowiedziawszy się, że na razie nie będzie zakładał nowych kart, a tylko kontynuował stare, ocenił przychylnie intencję Nosilewskiej, która rozumiała jak on, że cała pisanina jest diablo nudna i zbyteczna, ale tak trzeba, bo tradycja.
– No, to kolega już wie.
Podziękował i przystąpiono do próby. Potem Stefan łamał sobie głowę, czy ta elegancka kobieta w gazówkach i z wdziękiem skrojonym białym płaszczu (zapinał się na szarawy guzik z masy perłowej) wiedziała, jak wypadnie ta scena rodzajowa. Zadzwoniła na sanitariuszkę, konopiastą, krępą dziewczynę.
– Zazwyczaj przechodzi się salę i wypytuje chore o ich stan i wyobrażenia, no, objawy, rozumiecie, kolego, ale teraz chciałabym panu sprezentować część mojego królestwa.
To było naprawdę jej królestwo: choć nie cierpiał na klaustrofobię, przykro odczuł zamykanie za sobą szeregu drzwi owym kluczem magicznym. Nawet i tu, w gabinecie, za oknem ciemniała krata, a w kącie za szafką z lekarstwami leżała kupa zmiętego, niedbale porzuconego płótna: kaftan bezpieczeństwa. Wprowadzoną chorą zniekształcały groteskowo zbyt długie i obcisłe spodnie pidżamy. Biodra rysowały się w nich szczególnie kobieco. Na nogach miała czarne trzewiki. Twarz była bez wyrazu, lecz czuło się w niej niespodziankę. Umalowana, mogłaby pewno uchodzić za przystojną. Brwi uczerniła wręcz nachalnie, pewno węglem, przedłużając je aż na skronie, może to wywoływało wrażenie dziwności, ale Stefan nie mógł dłużej obserwować, gdyż zaszokowało go pierwsze odezwanie się przybyłej. Na pytanie, co nowego, zadane matowym głosem bez zainteresowania, chora uśmiechnęła się obiecująco.
– Miałam wizytę – powiedziała śpiewnym, cienkim głosem.
– No, i któż był u pani Zuzanny?
– Pan Jezus. Przyszedł w nocy.
– Doprawdy?
– Tak. Wlazł do łóżka i... – użyła najbardziej wulgarnego określenia na stosunek płciowy, patrząc Stefanowi w twarz z ciekawością, jakby mówiła „i co ty na to?”.
Stefan, choć niby lekarz, po prostu zdrętwiał i tak się zawstydził, że nie wiedział, gdzie podziać oczy. Tymczasem Nosilewska wyjęła z kieszeni malutką papierośnicę, poczęstowała go, sama zapaliła i zaczęła wypytywać chorą o szczegóły. Były one takie, że Stefanowi ręce się trzęsły, kiedy podawał koleżance ogień. Złamał trzy zapałki. Odczuwał już prawie fizyczne mdłości, gdy Nosilewska poprosiła go, by zbadał odruchy, co niezręcznie wykonał. Potem sanitariuszka, przez cały czas stojąca najzupełniej obojętnie, wzięła siedzącą za rękę, pociągnęła, podobnie jak się to czyni z tobołem bielizny, i w pół zdania wyprowadziła za drzwi.
– Paranoja – rzekła lekarka – często miewa halucynacje. Kolega oczywiście nie musi notować wszystkiego, ale parę słów by się zdało.
Następna chora, stara, gruba kobieta o rudosiwych włosach i gąbczastej twarzy, wykonywała setki ruchów gasnących w samym zawiązku, jakby się chciała mocować z trzymającą ją z tyłu za zebrane fałdy szlafroka dziewczyną. Bez ustanku gadała; potok posklejanych z sobą słów bez ładu i składu sypał się nawet, gdy zadawano jej pytania. W pewnej chwili targnęła się mocniej; Stefan mimo woli chciał się cofnąć z krzesłem. Nosilewska poleciła ją wyprowadzić.
Trzecia była prawdziwym dnem człowieczeństwa. Szedł przed nią gęsty, słodki zaduch. Trzyniecki musiał zmobilizować wszystkie siły, aby tylko usiedzieć. Z długiej wynędzniałej postaci trudno było odgadnąć płeć. W dziurach szlafroka świeciła sinawa skóra na jabłkach stawów. Twarz była koścista, wielka, tępa jak kukła. Nosilewska powiedziała do chorej coś, czego Stefan nie zrozumiał. Wówczas tamta, stojąc sztywno, tak jak weszła, z odsuniętą w bok ręką, zaczęła mówić:
– Menin aeide thea...
Deklamowała Iliadę, prawidłowo akcentując cezury heksametru. Gdy sanitariuszka wyprowadziła ją, Nosilewska zwróciła się do Stefana:
– To doktor filozofii. Była jakiś czas w stadium katatonii. Umyślnie ją panu pokazałam, bo dość podręcznikowy przypadek: doskonale zachowana pamięć.
– Ale jej wygląd... – nie wytrzymał Stefan.
– Niech nam pan nie bierze tego za złe. Dałoby się jej czyste rzeczy, ale po paru godzinach przybrałaby identyczny wygląd. Trudno nad każdym koprofagiem postawić sanitariuszkę, zwłaszcza obecnie... Teraz pójdę do apteki, a pan zechce wypełnić historię chorób, wie pan, potem numery i daty wpisać do książki. To taka administracyjna formalność, którą musimy, niestety, sami załatwiać.
Stefanowi paliło wargi pytanie, czy takich obrzydliwości, jakie opowiadała pierwsza chora, wysłuchuje się częściej – ale wykazałoby to jego całkowitą ignorancję, zmilczał więc. Zaczął szeleścić papierami. Lekarka wyszła. Gdy skończył, musiał porządnie wziąć się w garść, by wyjść na salę. Tutaj przechadzały się kobiety. Kilka nieustannie stroiło się w papierki, strzępki szmatek, sznurki, chichocząc bez wytchnienia. W kącie stało łóżko z bocznymi siatkami i górną, także zamkniętą sznurkami. Było puste. Gdy przechodził pod ścianą (instynktownie usiłował nie nadstawiać chorym pleców), rozległ się z boku przeciągły, płaczliwy skowyt. Za bardzo grubą szybką, wprawioną w niskie drzwi, widniała oświetlona lampką izolatka, w której biegała, uderzając całym ciałem, jak workiem, o tapicerowane ściany, naga kobieta. Gdy oczy jej spotkały twarz Stefana, znieruchomiała. Przez krótką chwilę była normalnym człowiekiem, zawstydzonym wstrętną sytuacją i własną nagością. Potem zamruczała coś i zaczęła podchodzić coraz bliżej. Wreszcie, gdy ich twarze oddzielała tylko szyba, na której rozsypały się jej wielkie, rudawe włosy, rozdziawiła sine usta i zaczęła lizać szkło pokrajanym językiem, który zostawiał smugi różowo zabarwionej śliny.
Stefan uciekł, nie opanowując nawet kroku. Następna sala przyjęła go krzykiem. W łazience sanitariuszka usiłowała wtrącić do wanny chorą, która wyła, broniąc się ze wszech sił. Łydki jej były silnie zaczerwienione. Okazało się, że woda jest za gorąca. Stefan kazał dodać zimnej. Był dla sanitariuszki zbyt grzeczny, wiedział o tym, ale nie mógł krzyczeć. Tłumaczył sobie, że na to za wcześnie.
Na trzeciej sali panowało chrapanie, rzężenia i świsty. Przykryte ciemnymi kocami leżały na łóżkach kobiety po szokach insulinowych. Czasem jakieś bladoniebieskie oko wyłaziło spod przykrycia i szło za nim jak pusty wzrok owada. To znowu któraś musnęła jego chałat palcami, tak sobie. Na korytarzu spotkał Staszka. Musiał mieć zmienioną twarz, bo przyjaciel poklepał go po ramieniu i zagadnął szybko:
– No, co tam? Bój się Boga, nie bierz tego tak serio... – spostrzegł, że biały płaszcz Stefana zwilgotniał pod pachami.
– Takeś się spocił? No, no...
Stefan z ulgą wyrzucił z siebie opowiadanie pierwszej chorej i wygląd innych. Ohyda!
– Jesteś dzieckiem. To nie są wypowiedzi ani sądy, lecz objawy. Objawy chorobowe, rozumiesz?
– Nie chcę tu dłużej być.
– Kobiecy jest zawsze trochę gorszy. Nie gadaj głupstw. Zresztą mówiłem już z Pajpakiem – Stefan z zadowoleniem stwierdził, że Staszek robił trochę ważnego. – Przeczuwałem to, ale Nosilewska naprawdę jest sama i potrzebna jej pomoc. Tak dla formy zostań u niej z tydzień, potem przetransportują cię do Rygiera, a może wolisz, czekaj, to jest myśl. Ty przecież byłeś narkotyzerem u Włostowskiego?
Istotnie, Stefan dość dobrze dawał narkozę.
– Bo widzisz, właśnie Kauters skarży się, że nie ma nikogo, Orybald, wiesz.
– Co?
– Doktor Orybald Kauters – wyskandował Staszek. – Ciekawe imię, prawda? On wygląda jak Egipcjanin, a pochodzi podobno ze szlachty kurlandzkiej. Neurochirurg. Niezły operator!
– Tak, to byłoby najlepsze... nauczyłbym się czegoś przy tym. Bo tu... – Stefan machnął ręką.
– Chciałem ci to jeszcze przedtem powiedzieć, ale nie było okazji. Otóż nasz personel pielęgniarski jest zasadniczo zupełnie niewykwalifikowany. Więc postępuje trochę wsiowo, trochę brutalnie. Nawet grubsze świństwa się zdarzają. Stefan wtrącił, że pielęgniarka omal nie poparzyła chorej wrzącą kąpielą.
– Tak, to bywa. Trzeba uważać, ale zasadniczo... sam rozumiesz, jak trudno o ludzi. Trzeba być amatorem szczególniejszych wzruszeń, żeby...
– To margines ciekawego problemu – rzekł Stefan, który odczuł chęć pogadania i zarazem znalazł pretekst, by nie wrócić na salę. Stali pod szybą korytarza. – Wolny wybór rodzaju pracy jest niby rzeczą dobrą – ciągnął – ale właściwie tylko prawo wielkiej liczby gwarantuje, że wszystkie ważne społecznie fachy zostaną obsadzone. Teoretycznie przynajmniej jest możliwe, że przez parę lat nikt nie będzie chciał zostać, powiedzmy, kanalarzem... i co wtedy? Przymuszać, czy jak?
– Jak dotychczas jakoś to działało i taki automatyczny rozrzut społeczny nie zawodzi. Wiesz, że zresztą potrąciłeś o jeden z ulubionych tematów Pajpaka? Muszę mu to powiedzieć. On lubi czasem urządzać dla nas wykłady. Bo my tu dokształcamy się i czasem nawet bawimy – Staszek pokazał w uśmiechu ożółcone nikotyną zęby. – Powiada, że to całe szczęście, iż ludzie są tak mało inteligentni... „Sami profesorowie uniwersytetu – to byłby koszmar, proszę ko... kolegów, kto byłby zamiataczem ulic?!” – zaintonował nagle Staszek, dość dobrze imitując falujący głos staruszka.
Stefanowi i to się znudziło.
– Przejdziesz się ze mną na salę? Chcę wziąć historie choroby do siebie. Zdaje się, że można, a nie potrafię tam pisać, za plecami mam drzwi...
– To co?
Stefan musiał powiedzieć wszystko.
– Mam uczucie, że wtykają mi wprost w plecy wzrok przez dziurkę od klucza.
– Zawieś drzwi ręcznikiem – tak serio i szybko rzekł Staszek, że Stefan, przeczuwając, iż tamten przechodził to samo co on, poczuł się trochę pewniej.
– Nie, wolę tak.
Wrócili przeto do dyżurki, przy czym trzeba było przejść przez trzy sale kobiece. Wysoka blondynka o zniszczonej, zalęknionej twarzy odwołała Stefana na stronę nie jak lekarza, lecz jak obcego na ulicy, prosząc o pomoc.
– Widzę, że pan doktor jest nowy – szepnęła, rzucając wokoło trwożne spojrzenie. – Niech mi pan daruje pięć minut... no to dwie... – powiedziała błagalnie. Trzyniecki poszukał wzrokiem Staszka, który z leniwym uśmiechem bawił się gumowym młoteczkiem neurologicznym.
– Panie doktorze... jestem zupełnie normalna!
Ponieważ Stefan wiedział z teorii, że dysymulacja to też dość klasyczny objaw niektórych szaleństw, bynajmniej się tym nie przejął.
– Pogadamy, proszę pani, jak tu będę na wizycie.
– To na pewno, co? – ucieszyła się. – Widzę, że pan doktor mnie rozumie...
Tu przybliżyła usta do jego ucha.
– Przecież tu są sami wariaci. Sami – podkreśliła.