- nowość
- W empik go
Szpital Św. Judy - ebook
Szpital Św. Judy - ebook
Koniec XIX wieku, Austro-Węgry. Do położonego w górach Szpitala św. Judy przybywa inspektor policji Franciszek Eber – Polak z Galicji, któremu bóle głowy uniemożliwiają normalne życie. Nie jest łatwo się tam dostać nie tylko ze względu na wysokość, lecz także dlatego, że jest to szpital psychiatryczny dla elit. Eber ma jednak list polecający od ojca jednej z pacjentek, który hojnie płaci za pobyt córki. Doktor Sanpaulo, dyrektor placówki i utalentowany chirurg, zgadza się więc na przeprowadzenie ryzykownej operacji mózgu.
Wkrótce w kompostowniku zostaje znaleziona ręka zaginionej jakiś czas temu siostry Bernadetty. Policja w związku z tą sprawą aresztuje jedną z pielęgniarek, ale wydaje się, że prawdziwy morderca wciąż jest na wolności. Gdy śnieg na kilka miesięcy odcina szpital od świata, pacjenci i personel zostają uwięzieni z zabójcą pod jednym dachem…
Chociaż inspektor wciąż podkreśla, że nie jest taki jak inni pacjenci leczeni szpitalu, z czasem zaczyna dostrzegać coraz więcej łączących go z nimi podobieństw. Okazuje się, że niewyjaśniona zbrodnia to tylko jedna z wielu tajemnic skrywanych przez mieszkańców. Czy zabójca jest jedynym zagrożeniem? Kto tak naprawdę jest tam szalony?
M.M. Perr z wykształcenia jest politologiem i analitykiem, uwielbia książki i podróże. Po Southampton, Maastricht i Nowym Jorku, zamieszkała w Krakowie, z którego pochodzi. Autorka bestsellerowej serii z podkomisarzem Robertem Lwem ("629 kości", "Gdy nikt nie patrzy", "Szepty z lasu", "Wicierz", "Wywiad") oraz intrygującej powieści obyczajowej "Wszystkie winy mojej matki".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68249-10-1 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– W ciekawe miejsce się pan wybiera, inspektorze. Nie boi się pan? – Stary listonosz głośno się roześmiał. Jego dwie przednie dolne jedynki wystawały do przodu, nadając twarzy zwierzęcy charakter. Razem z milczącym inspektorem Eberem siedzieli we dwójkę na drewnianym wozie ciągniętym przez starego konia. Woźnica co jakiś czas odwracał się w ich kierunku, próbując dosłyszeć, o czym mówią, ale dźwięk broczących w błocie i śniegu kopyt zagłuszał prawie wszystko. – Wie pan, dlaczego ten szpital nazywa się Szpitalem św. Judy? Bo Święty Juda jest od spraw beznadziejnych, a tam są same takie. Zresztą to nie tylko szpital dla obłąkanych, lecz prawdziwa twierdza.
– A czego tu się bać? – odrzekł inspektor. – Szpital jak szpital, a że z dala od miasta i ludzi, to i może nawet lepiej dla chorych. Widziałem kiedyś w Wiedniu szpital, do którego każdy mógł wejść za opłatą, żeby się pośmiać i rozerwać. Ludzi zawsze bawiła niedola innych, zwłaszcza szalonych. Ale dla mnie to było nieludzkie i okrutne.
– Może i tak... I ładnie tam jest. Widać całe jezioro Tenno i ośnieżone szczyty górskie – opowiadał listonosz, przeżuwając w ustach swój język. Mlasnął parę razy, po czym ponownie spojrzał na towarzysza swoimi małymi, głęboko osadzonymi oczami. – A o klątwie pan słyszał?
– Nie – odrzekł krótko Eber. Nie słyszał historii o klątwie ani żadnej innej dotyczącej szpitala. Nie interesowało go to zupełnie.
– Tak myślałem! – odparł triumfująco listonosz. – Pewnie nie chcieli panu mówić, żeby pana nie zniechęcić. To nie jest zwykłe miejsce. Pan popyta tamtejszych pracowników, to panu opowiedzą. Ale jedno panu powiem: dyrektorem tam nie chciałbym być za nic! Podobno wszyscy dyrektorzy, a wcześniej głowy rodzin tam mieszkających, umierali w tych murach w dziwnych okolicznościach. Na początku nikt się nie zorientował, bo cóż to, że właściciel umiera u siebie w domu, ale kiedy na posadę zaczęli przyjeżdżać kolejni dyrektorzy i żaden z nich nigdy nie przeszedł na emeryturę, bo nie doczekał, to ludzie się domyślili, że coś siedzi tam w tych murach. Mówi się też o innych dziwnych rzeczach...
Listonosz nie zdołał dokończyć swojej opowieści. Przerwał mu krzyk woźnicy, który zatrzymał konia.
– Nie da rady, panie inspektorze – zaczął mówić łamaną niemczyzną. Co drugie wypowiadane przez niego słowo pochodziło z nieznanego Eberowi języka ladyńskiego, przez co ten ledwo go rozumiał. Ale słowa nie były konieczne, by wyrazić trudność sytuacji. Sprawa była oczywista dla nich obydwu. Koła powozu utknęły w grubej warstwie błota osuniętego z podmokłego zbocza. Zima roku 1879 zawitała w tym magicznym zakątku świata wyjątkowo wcześnie. Pierwsze mrozy wraz z opadami śniegu zaczęły się w październiku. Teraz, po dwóch tygodniach wczesnej zimy, nastąpiła nagła odwilż, zamieniając wijącą się ku górze kamienistą drogę w śliską rzekę topniejącego śniegu, błota i liści. Inspektor, który próbował oczyścić śniegiem buty, rozejrzał się dookoła, szukając argumentu, który by zachęcił woźnicę do kolejnych prób wyciągnięcia powozu. Niestety ciężki topniejący śnieg pokrywający całe zbocze góry nie dał mu żadnej nadziei na to, że za zakrętem droga będzie lepsza. – I tak wysoko żeśmy ujechali. Jeszcze siedem dni temu całą trasę musiałby szanowny pan przejść sam – powiedział woźnica, po czym uśmiechnął się życzliwie do inspektora, pokazując mu swoje ostatnie trzy zęby.
Inspektor Eber wyjął z powozu najmniejszą ze swoich walizek i nałożył swój ciężki, zimowy płaszcz, który przed wyjazdem udało mu się nabyć za niezbyt wygórowaną cenę od spotkanego po drodze węgierskiego handlarza. Płaszcz był dobrze uszyty z prawdziwej owczej wełny z dodatkową podszewką. W barkach wydawał się z początku inspektorowi za duży, ale handlarz go przekonał, że dobrze leży. Nie widać w nim było ani jego wychudzonych barków, ani nierównego chodu, bo płaszcz był długi aż do kostek. Podniesiony kołnierz osłaniał policzki od zimnego, wilgotnego wiatru, który smagał podróżnych silnymi podrywami od strony jeziora. Tam, skąd Eber pochodził, zimy również potrafiły być długie i zaczynać się przedwcześnie, skutecznie dokuczając człowiekowi. Ale w Galicji nie było takiego powietrza jak tu, w Welschtirol czy w Trentino, jak inni nazywali tę krainę leżącą na skraju królestwa Habsburgów.
– Ile stąd jeszcze do szpitala? – zapytał, patrząc na wysokie, częściowo zamglone wzniesienie przed nim, na którym nie widać było choćby zarysu kawałka budynku ani muru.
– W lecie to by inspektor doszedł i w dwa kwadranse na wprost przez wzgórze, ale o tej porze roku i z pana nogą to lepiej się drogi trzymać, bo chociaż śniegu i błota wiele mniej na niej nie będzie, to przynajmniej nie jest tak stromo.
– Dziękuję. Po resztę rzeczy wyślę kogoś później. Czy mogę je na razie zostawić u pana?
– To inspektor zostaje w św. Judzie? – zapytał woźnica, nie kryjąc przerażenia – Ja myślałem, że pan jeno w odwiedziny, i tu na pana zaczekam. Akurat konia zawrócę i powóz wyczyszczę.
– Nie, niech pan nie czeka. Kiedy będę wracać, to przyślę wiadomość – powiedział oschle inspektor.
– Byleby pan nie za długo tam zabawił. Podobno tam pięknie, budynek wspaniały, a i jezioro, i góry potrafią urzec, ale w takich miejscach licho lubi mieszkać.
Eber nic nie odpowiedział. Zwrócił wzrok w kierunku jeziora Tenno, które mieli przed sobą. Słońce o tej porze odbijało w nim promienie, tak że jego spokojna tafla wydawała się złota. W dole widać było kamienne zabudowania miasteczka, z którego ruszyli. Może lepiej było w nim zostać? – pomyślał Eber. Tam, w dole, wszystko wydawało się jeszcze takie spokojne i życzliwe, nawet ten śnieg, który teraz nieprzyjemnie oblepiał mu buty i dół płaszcza.
– Oczywiście bez urazy, inspektorze. – Rozmyślania przerwał mu woźnica, który dopiero teraz sobie uświadomił, że skoro inspektor zostaje u św. Judy na dłużej i nie podał daty powrotu, to sam może być pacjentem szpitala, w którym w końcu leczono ludzi obłąkanych, a ponoć i nawet niebezpiecznych, opętanych przez demony, jak mówiono w wiosce na dole. Woźnica zmierzył inspektora wzrokiem. Nie wyglądał na kogoś, kto by od zmysłów odchodził. Wszystko na sobie miał zadbane i nowe. Nawet buty wyglądały na niedawno kupione. Choć teraz były mokre i ubłocone, to skóra na nich jeszcze nie została dotarta, więc z pewnością musiały Ebera obcierać, czemu dawał dowód, kulejąc. Woźnica uśmiechnął się do siebie skrycie. Tak, buty mogły być dowodem obłędu albo głupoty. Kto normalny by w nowych butach w taką podróż się wybierał. Z drugiej strony ci, którzy do Judy trafiali, nie przychodzili tam sami i z własnej woli. Miejsce może było niezwykłe, ale wszyscy wiedzieli, że tak naprawdę to więzienie. Kto raz tam wszedł, rzadko kiedy później wychodził do ludzi. Tak to już było.
– Jadę z wizytą do dyrektora szpitala. To mój dobry znajomy – powiedział nieco cieplejszym tonem inspektor. Było to kłamstwo. Nie znał dyrektora osobiście, a jedynie o nim słyszał. Eber nie chciał jednak, by woźnica myślał, że jest szalony. W oczach woźnicy pojawił się taki strach na samą myśl o noclegu u św. Judy, że mógłby nie przyjechać po niego, gdy nadejdzie pora. Woźnica skinął głową.
– Czyli pan tam jednak idzie mimo warunków? – zapytał listonosz, który również zeskoczył z wozu. – Ja nie, za stary na to jestem. Zresztą, jak przejazdu nie ma, to nie ma. Ale jak pan idzie, to może wziąłby pan parę listów, które mam ze sobą. Tam ludzie czekają ich jak manny z nieba.
– Jeśli niewiele, to mogę wziąć.
– Bóg panu wynagrodzi ten dobry uczynek. Masz pan, to wszystkie – powiedział staruszek, podając mu parę kopert. – I jeszcze dwie nowe gazety.
Eber schował pakunki do wewnętrznej kieszeni płaszcza i ruszył w drogę. Droga, tak jak przewidział woźnica, była zasypana topniejącym, mokrym śniegiem. Inspektor, choć starał się stąpać po jak najtwardszych bruzdach, by oszczędzić nogawki nowych spodni, doszedł pod bramę szpitala przemoczony i ubłocony. Grube mury okalające Szpital św. Judy wciąż pokrywała śnieżna czapa, podwyższając go o kolejne trzydzieści centymetrów, tak że nie było przez niego widać nawet czubków drzew rosnących w jego ogrodzie.
Rzadko goście przekraczali mury szpitala po okresie letnim, kiedy czasem pojawiali się w nich członkowie rodziny, choć i tych nie było wielu. Co tydzień wyruszał natomiast powóz do miasteczka w dolinie, gdzie zaopatrywano szpital w to, czego nie mogły dać ziemie w obrębie jego murów. Kupowano zazwyczaj mąkę, tkaniny na ubrania i bandaże, lekarstwa oraz inne niezbędne rzeczy. Wraz z zimą szpital zostawał każdego roku odcięty od świata. Śnieg i lód uniemożliwiały pokonanie trudnej trasy. Personel szpitala i jego pacjenci musieli sobie radzić sami, zdając się na łaskę Najwyższego, a przede wszystkim na umiejętności gospodarowania ograniczonymi zasobami przez kucharzy. Wszystkich w Judzie ogarnął więc strach, kiedy śnieg spadł przedwcześnie i ściany spiżarni wciąż były częściowo puste. Ostatnie, największe dostawy jedzenia nie zostały zrealizowane. Teraz więc, kiedy inspektor ciężkim krokiem pokonywał wzniesienie, po drugiej stronie muru czekano na dzwonek oznaczający, że droga ponownie jest przejezdna i wóz może wyruszyć do miasteczka.
Po godzinie drogi Eber rozejrzał się dookoła. Jego oddech był ciężki, a serce mocno uderzało w pierś. Do płuc wdzierało się zimne powietrze, szczypiąc niemiłosiernie rozgrzaną wysiłkiem miękką tkankę. Z progu bramy widać było zaśnieżone szczyty gór otaczających jezioro. Teraz, kiedy słońce zaczynało się chylić ku zachodowi, a temperatura spadała, mgła przysłoniła jezioro tak, że szpital wyglądał jak samotny zamek na wyspie.
Inspektor wyciągnął z mankietu białą chusteczkę i przetarł spocone czoło. Skrzywił się, gdy przyszła mu nieprzyjemna myśl, że choć miał dopiero czterdzieści lat, to dyszał teraz ciężko, jak niegdyś jego dziadek, kiedy był już bardzo stary, a płuca przeżarła mu gruźlica. Jego charkot dobiegający z małego pokoju przy rodzinnej kuchni budził w nim lęk, gdy był dzieckiem. Odczekał dłuższą chwilę, by oddech się uspokoił, i dopiero wtedy zakołatał w bramę. Nikt nie otworzył. Po chwili zauważył przykryty przez śnieg sznur. Pociągnął mocno. Z oddali słychać było dzwonki, które w końcu sprowadziły kroki po drugiej stronie muru.
Sędziwy klucznik, przeklinając siarczyście pod nosem, z trudem odsunął zasuwę bramy.
– Stara uparta zasuwa. Przywarła, bo rzadko kto ją rusza – powiedział, próbując usprawiedliwić swój język. Jego głos był chropowaty, a akcent typowy dla tego najodleglejszego rejonu Austro-Węgier, twardy i trudny do zrozumienia dla przybysza.
– Dzień dobry. Jestem inspektor Franciszek Eber. Dyrektor szpitala mnie oczekuje – powiedział powoli, szukając w myślach odpowiednich słów, które mogłyby być zrozumiałe dla człowieka mówiącego gwarą. Eber mówił dobrze po niemiecku, ale z polskim akcentem, którego nigdy się nie pozbył. Brakowało mu ku temu zarówno czasu, jak i woli.
Klucznik wysunął głowę poza bramę szpitala, jakby się spodziewał, że za przybyszem będzie stał ktoś jeszcze. Nikogo nie dostrzegł. Na pustej ścieżce widać było jedynie głębokie ślady, które zostawił Eber. Starzec odchrząknął, splunął na ziemię, po czym kiwnął głową. Prowadził inspektora drogą przez dziedziniec. Kolejne członki jego ciała odmawiały posłuszeństwa. Trzęsące się ręce nie mogły pełnić już w szpitalu roli, którą sprawował przez ostatnich pięćdziesiąt lat. Starzec nie miał innego domu ani nikogo, kto by się nim zaopiekował, więc został tu, gdzie spędził całe swoje życie, choć teraz jego obowiązki ograniczały się niemal jedynie od otwierania bramy i łapania szczurów, przy czym ten drugi obowiązek zapełniał mu większą część dnia, bo do bramy rzadko kto dzwonił, a szczurów i innego robactwa – jak mówił – zawsze było pełno.
Ogród otaczający dziedziniec wyglądał niezwykle nawet podczas tej nieprzychylnej pory roku. Ze ścieżki prowadzącej do wejścia można było zobaczyć jedynie jego mały fragment, a większość znajdowała się po drugiej stronie budynku. Frontowa część ogrodu była ulubionym miejscem starego klucznika i niegdyś jego oczkiem w głowie. Przecinały ją alejki zasypane teraz śniegiem, wzdłuż których rosło mnóstwo zadbanych drzew i róż skrzętnie opatulonych w słomiane chochoły. Ciężkie i mokre płatki zalegały na gałęziach jodeł i świerków. Na skalniaku pojawiła się sieć korytarzy wyżłobiona przez krople wody. Wszystkie rośliny, choć teraz nagie, lśniły światłem zachodzącego słońca odbitym przez pokrywające je krople. Od bramy do budynku głównego szpitala droga nie była długa, ale inspektor był zmęczony wspinaczką.
– Przepraszam – wymamrotał do starca wyprzedzającego go o trzy kroki – muszę na chwilę przystanąć. Tak tu pięknie. Widać, że braciszkowie dużo się natrudzili.
– To nie klasztor – odpowiedział klucznik i zasępił się na chwilę nad brudnymi brązowymi śladami zostawionymi przez kapitana na wcześniej całkowicie białej ścieżce.
– Ach, myślałem, że szpital jest przy klasztorze, jak to zazwyczaj – powiedział inspektor, ale nie otrzymał dalszych wyjaśnień.
– Mur jest nowy? – pytał dalej.
– Ano – pokiwał głową klucznik – doktor kazał go wybudować, jak się tu sprowadził. Zbyt wielu pacjentów z urwiska pospadało.
– Pospadało z urwiska? – powtórzył za klucznikiem Eber, zupełnie nie spodziewając się takiej odpowiedzi.
– Tam – powiedział klucznik, wskazując na wschód – tam jest urwisko. Widok piękny na jezioro, ale jak się kto zapatrzy, to i spaść może, bo stromo i ślisko.
– Ale budynek szpitala nie jest nowy. Wcześniej mur nie był potrzebny?
– Nie, to był kiedyś prawdziwy pałac. Zaraz pan sam zobaczy, jak podejdziemy bliżej. Kiedy byłem młody, to w lecie zawsze przyjeżdżał tu na trzy tygodnie sam książę Habsburg.
– I to on założył tu szpital? – dopytywał inspektor.
– Nie, pałac należał do hrabiego Konstantyna. On poznał się z doktorem Bertem, gdy jego córka zachorowała na omamy. Biedaczka, tylko siedemnaście wiosen miała, nie więcej. Nie udało się jej uratować, chociaż doktor się bardzo starał. Hrabia był zrozpaczony. Mówił, że życie straciło dla niego sens. Do tego bał się bardzo, że na omamy zachorują też pozostałe jego dzieci, więc podarował pałac doktorowi, żeby tu pracował i znalazł lekarstwo na to paskudztwo – powiedział klucznik, po czym zrobił dłuższą przerwę, po której kontynuował: – Hrabia i doktor Bert zmarli dawno już bardzo. Później kolejni szukali lekarstwa, a teraz doktor Sanpaulo. Ale dalej jest tak, że jednych udaje się wyleczyć, a innych nie...
Eber, któremu woda chlupocąca w butach już mocno dawała się we znaki, kiwnął głową na znak, że jest już gotowy do dalszej drogi.
Frontowa część pałacu składała się z jednego budynku głównego oraz dwóch bocznych, połączonych z nim parterowym przejściem. Zbudowane były z pięknego białego kamienia. Z daleka fasada głównego budynku wyglądała dosyć skromnie, wsparta na dwóch filarach bez ornamentacji. Dopiero z bliska biały kamień odkrywał przed przybyłymi liczne płaskorzeźby.
– Jeżeli pan inspektor wybaczy, to wejdziemy bocznymi drzwiami. Przez te główne zbyt wiele ciepła uchodzi i gdy jest zimno, to ich nie otwieramy.
Drzwi boczne były oddalone zaledwie o parę metrów od masywnych wejściowych, które miały przynajmniej trzy i pół metra wysokości i z cztery szerokości. Przed otwarciem drzwi klucznik ponownie spojrzał z nieukrywaną niechęcią na ubłocone buty gościa.
– Pan wejdzie. Zaraz poproszę którąś z pielęgniarek, żeby zaprowadziła pana do doktora.
Inspektor, który tym razem zauważył wzrok klucznika, otrząsnął przed wejściem buty. Z pozoru skromny z zewnątrz budynek krył w środku niezwykle bogate wnętrze, zdradzające rodową historię. Eber, który rzadko bywał gościem w pałacowych progach, stanął oszołomiony. Klucznik, usatysfakcjonowany taką reakcją, nie popędzał go, chociaż przez otwarte drzwi zaczął się wdzierać do środka chłodny wiatr.
– Pracuję w tym pałacu, odkąd się urodziłem, i codziennie dziękuję Najwyższemu za to, że mogłem spędzić życie w takim miejscu – powiedział z uśmiechem na ustach. – Bo przecież matka moja równie dobrze mnie mogła urodzić w jakimś kurniku we wsi. Ale widocznie Anioł Stróż od początku czuwał nade mną.
– Istotnie, miał pan szczęście – zgodził się z nim Eber, choć z wielu historii wiedział, że miejsce urodzenia nie zawsze gwarantuje radosne życie. Chciał jednak swoimi słowami sprawić przyjemność staruszkowi. Klucznik uśmiechnął się szeroko, słysząc to potwierdzenie, chociaż spędzał swoje ostatnie lata, wynosząc szczurze truchła i grzejąc zdrętwiałe ręce nad piecem na sienniku koło kuchni.
W holu było pusto i cicho.
– Czy w szpitalu jest wielu pacjentów?
– W sanatorium, czyli w tej części szpitala, jest koło setki, ale teraz wszyscy pewnie są w swoich pokojach, bo nie czas jeszcze na spacery.
– A pracowników?
– Kto by ich zliczył. W samej kuchni pracuje dziesięć osób, a są jeszcze praczki i piekarz, i zajmujący się zwierzętami. No i pielęgniarki i pielęgniarze oczywiście – odparł starzec, po czym zadzwonił głośno dzwonkiem leżącym na stoliku przy drzwiach. Po chwili z korytarza po lewej stronie wyszła młoda pielęgniarka. Zamiast zwyczajowych białych ubrań pielęgniarskich, jakie widział w innych szpitalach, ta miała ubranie zupełnie czarne. Ukłoniła się, widząc Ebera. Klucznik szepnął jej coś w gwarze, na co ona kiwnęła głową i się uśmiechnęła.
– Dzień dobry. Jestem inspektor Franciszek Eber. Wierzę, że doktor Sanpaulo mnie oczekuje. Byłem listownie zapowiedziany.
– Tak, proszę za mną. Zaprowadzę pana – powiedziała siostra z innym, znacznie bardziej miękkim i zrozumiałym akcentem niż klucznik. Nazywała się Iweta. Sprawiała wrażenie pogodnej i miłej osoby. Jej niebieskie oczy miały intensywny odcień, a niewielki, zadarty nos dodawał jej młodzieńczego uroku.
– Ach, byłbym zapomniał. Listonosz przekazał mi listy i gazety – powiedział Eber, wyciągając pakunki zza pazuchy. Iweta od razu zaczęła je przeglądać, jeden po drugim. Nie znalazła jednak tego, czego szukała, bo ze złością odłożyła listy na komodę. – Czeka siostra na ważny list? – zapytał.
– Tu wszyscy na coś czekamy – odrzekła. – Proszę za mną, inspektorze.
Dla kogoś, kto pierwszy raz przekroczył próg Szpitala św. Judy, rozległe korytarze zdawały się nie mieć końca. Siostra prowadziła inspektora z głównego budynku do bocznego wąskim i gorzej oświetlonym przejściem. Następnie szli schodami w górę, aż na trzecie piętro.
– Z daleka pan przyjechał? Z Galicji? – zapytała.
– Tak, zgadza się.
– Tak myślałam. Moja poprzednia pracodawczyni miała guwernera dla córki, Polaka. Tak samo mówił jak pan.
– Tak samo, czyli kiepsko? – zaśmiał się inspektor.
– Nie, nie, po prostu kiedy Polak z typowym dla siebie akcentem, którego przecież nie da się nigdy do końca wykorzenić, wypowiada niemieckie zdania, to chcąc nie chcąc, jakby trochę zmienia ich znaczenie. Sama nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale gdy tamten guwerner chciał skarcić panienkę, to choćby nie wiem jakich argumentów użył i jak ostre słowa mówił, wypowiadane z jego ust traciły na swej ostrości. Gdy powtarzał to samo zdanie po polsku, też nie brzmiało ono groźniej.
– Chce pani powiedzieć, że Polacy nie wiedzą, jak na kogoś krzyczeć? – powiedział Eber, nie kryjąc rozbawienia.
– Ależ nie, na pewno wasze krzyki robią duże wrażenie na polskich dzieciach. Po prostu uszy dzieci z tego regionu wydają się na nie odporne – odpowiedziała z uśmiechem.
Inspektor szedł, lekko utykając i starając się nadążyć za siostrą Iwetą. Korytarz, którym go prowadziła, był niemal zupełnie ciemny, oświetlany jedynie bladym światłem dochodzącym z malutkich, wąskich okien.
– To tutaj – powiedziała, wskazując na drewniane drzwi na końcu korytarza z lśniącą tabliczką z wygrawerowanym nazwiskiem dyrektora szpitala.
– Dziękuję za pomoc – odrzekł i chwycił klamkę, zanim zdążyła to zrobić siostra Iweta. – Nie chcę już siostrze zabierać więcej czasu. Sam sobie poradzę.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------WYDAWNICTWO PROZAMI POLECA
M.M Perr
Wszystkie winy mojej matki
Zu, wielka krakowska artystka, trafia w ciężkim stanie do szpitala. Nikt nie wie, co robiła wcześniej i dlaczego ma rany na dłoniach. Do szpitala przyjeżdża jej córka, z którą Zu nie widziała się przez dziesięć lat.
Gdy Gabriela była małą dziewczynką, nagle z jej życia zniknął ojciec. Musiała wtedy szybko dorosnąć i w przeciwieństwie do matki – stąpać twardo po ziemi. Kiedy jako dorosła kobieta wraca do Krakowa, zastaje swój rodzinny dom w rozpaczliwym stanie. Dawno niewidziane wnętrza i przedmioty sprawiają, że bolesne wspomnienia zasypują jej myśli i serce. Próbując uprzątnąć dom, kobieta odkrywa makabryczną tajemnicę skrywaną przez stare mury.
Czy Gabriela i Zu będą chciały odbudować relacje zerwane wiele lat wcześniej? Czy dramatyczna historia z przeszłości, która położyła się cieniem na życiu obu kobiet, może stać się nicią łączącą na nowo matkę i córkę?
.
Vera Buck
Wilcze dzieci
Czy osada, w której jedni polują na wilki, a inni je oswajają, ujawni swoje tajemnice? Gdzie tak naprawdę czai się zło?
Szesnastoletnia Rebekka ginie bez śladu. Tuż po niej znika również miejscowa nauczycielka, Laura. To nie pierwsze kobiety, które zaginęły w regionie górskiej wioski Jakobsleiter. Mieszkańcy tej osady oddzielonej od współczesnego świata od dawna budzą podejrzliwość wśród ludzi z doliny. Dziennikarka Smilla dostrzega podobieństwa między ostatnimi wydarzeniami a zniknięciem przed laty jej przyjaciółki Juli. Postanawia zgłębić temat. Stare rany otwierają się na nowo, kiedy zaniedbana dziewczynka, która jest uderzająco podobna do dawnej koleżanki, wbiega przed jej samochód. W Smilli narasta nadzieja, że wreszcie odkryje, co stało się z Juli.
.
POWIEŚCI OBYCZAJOWE, KRYMINAŁY, THRILLERY
WCIĄGAJĄCE I NIEBANALNE
ZACZYTAJ SIĘ!
www.prozami.pl
Księgarnia wysyłkowa
www.literaturainspiruje.pl